Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Palmiryn Rosette, który mimowoli położył lekki przycisk na tych słowach.
— Moim bezmianem!... wyszeptał żyd.
I Palmirynowi Rosette wydawało się, jakby podchwycił lekkie westchnienie, wydobywające się z piersi mości Izaaka.
— Tak... — odparł... — bezmianem! Czy nie ma tu innej wagi?
— Nie — odpowiedział Izaak — żałując może swego westchnienia.
— Ech, ech, mości Izaaku!... To będzie rzecz dobra! Zamiast funta kawy dadzą ci siedm!
— Tak, siedm! to bardzo dobrze!
Profesor patrzał na żyda, przeszywał go wzrokiem. Chciał mu zadać pytanie... ale nie śmiał, myśląc, i słusznie, że Izaak nic powiedziałby mu prawdy, której on chciał się dowiedzieć za jakąkolwiek cenę.
Jednakże, nie mogąc powstrzymać swej niecierpliwości, już zaczynał mówić, gdy wtem nadszedł Ben-Zuf.
— No i cóż? — zapytał żywo Izaak Hakhabut.
— A cóż! Gubernator nie zezwala... — odpowiedział Ben-Zuf.
— Nie chce, żeby mi dano kawy! — zawołał Izaak.
— Nie, ale pozwala, aby ci jej sprzedano.
— Mnie sprzedawać, mein Gott!
— Tak, i to sprawiedliwie, ponieważ zgromadziłeś pieniądze całej kolonii. No, zobaczmy jakiego koloru są twoje pistole!