Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/013

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

go na tamten świat. W świecie liczącym trzydziestu pięciu mieszkańców, życie trzydziestego szóstego nie jest do pogardzenia. Gdy umierającemu zdjęto po części jego odzież, można było przekonać się, że serce jego bije jeszcze; słabo, ale bije. Możebnem zatem było przywrócenie mu przytomności, przy energicznych po temu usiłowaniach. Ben-Zuf nacierał i szurował to ciało jak stary płaszcz, albo szablę na paradę, przyspiewując. Wreszcie po dwudziestu minutach nieprzerywanej pracy z ust umierającego wyrwało się westchnienie, potem drugie i trzecie. Zęby, dotąd mocno zaciśnięte, zwolniały; oczy poczęły migotać, potem otworzyły się ostatecznie; ale chory był bez żadnej świadomości miejsca i okoliczności wśród jakich znajduje się. Wymówił kilka słów, których nie podobna było zrozumieć. Prawa jego ręka wyciągnęła się i podniosła ku czołu, jakby szukając tam czegoś i nie znajdując. Potem rysy jego skurczyły się, twarz poczerwieniała, jak gdyby powrócił do życia w przystępie gniewu — i krzyknął:
— Okulary! gdzie są moje okulary?
Ben-Zuf począł szukać żądanych okularów. Znaleziono je. Monumentalne te okulary uzbrojone były w prawdziwe szkła teleskopowe. Podczas rozcierania odpadły one od skroni, do których zdawały się być przymocowane jak gdyby pręt był przeprowadzony od jednego profesorskiego ucha do drugiego. Osadzono je na nosie podobnym do dzióba orła, to jest we właściwem swem miejscu i znowu dało się słyszeć westchnie-