Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/014

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie, zakończone odchrząknięciem, pomyślnie wróżącem.
Kapitan Servadac nachylił się nad twarzą Palmiryna Rosette i począł wpatrywać się w nią z największą uwagą. Jednocześnie i ten otworzył bardzo szeroko oczy. Żywe spojrzenie przedarło się przez szkła jego okularów i zirytowanym zawołał.
— Uczeń Servadac, pięćset wierszy na jutro![1] — Temi słowami Palmiryn Rosette przywitał kapitana Servadac.
Po tym dziwacznym wstępie do rozmowy, wywołanym dawniejszemi wspomnieniami, Hektor Servadac, chociaż sądził stanowczo, że mu się śni, poznał również dawnego swego profesora fizyki z liceum Karola W.
— Pan Palmiryn Rosette! — zawołał, — dawny mój profesor!... z ciałem i kośćmi!
— Tylko z kośćmi — odrzekł Ben-Zuf.
— Do licha! szczególniejsze spotkanie!... — dodał zdumiony kapitan.
Tymczasem Palmiryn Rosette wpadł w rodzaj uspienia, co należało uszanować!
— Niech pan będzie spokojny, panie kapitanie — rzekł Ben-Zuf. — Będzie żyć, ja za niego odpowiadam. Tacy ludziska, to same żyły Widziałem suchszych aniżeli on i z dalszych stron powracających!

— Zkąd, naprzykład?

  1. We francuskich szkołach uczniom za karę każą przepisywać wiersze. P. T.