Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/170

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wskutek szybkiego pędu, długim ogonem ciągnęły się za nimi.
W godzinę potem wysokie wybrzeże Ziemi Gorącej zarysowywało się niewyraźnie, jak olbrzymia chmura czarna na horyzoncie. Nie można się było omylić. Wulkan panował nad nią, i rzucał silny blask w ciemności. Odblask law rozżarzonych padając na zwierciadło lodu, oświecał grupę łyżwiarzy i w nadzwyczajny sposób wydłużał ich cienie.
Tak było przez pół godziny drogi. Zbliżano się szybko do wybrzeża, gdy nagle dał się słyszeć krzyk.
To Ben-Zuf krzyknął. Wszyscy wstrzymali się w pędzie, wrzynając się w lód stalowemi łyżwami.
Wówczas przy blasku pochodni, bliskich już wygaśnięcia, ujrzano Ben-Zufa, wskazującego ręką na wybrzeże.
W odpowiedź na krzyk Ben-Zufa z ust wszystkich wyrwał się krzyk przestrachu.
Wulkan nagle zagasł. Lawa, która dotychczas wylewała się z wyższego szczytu, przestała wypływać. Zdawało się, że jakiś potężny oddech przeszedł nad kraterem.
Wszyscy zrozumieli, że źrodło ognia się wyczerpało. Czy zabrakło materyi wybuchowej? Miałoż na zawsze zabraknąć ciepła Ziemi Gorącej, i czy nie było już żadnego sposobu zwalczenia surowej zimy gallickiej? Czyż tylko śmierć zostawała i śmierć ze zmarznięcia?
— Naprzód! — krzyknął kapitan Servadac silnym głosem.