Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

z tlenem. Ale niepodobna było wiedzieć, czy można będzie zejść aż do tego miejsca, gdzieby temperatura pozwalała niedbać o zimno zewnętrzne.
Podczas tych dwóch dni Palmiryn Rosette nie brał udziału ani w rozmowach, ani w robotach. Chodził tędy i owędy, jak dusza w czyścu, mało mająca rezygnacyi. Sam sobie ustawił lunetę w wielkiej sali, nie zważając na to, co o tem mówiono, i kilka razy w dzień i w nocy stawał przy lunecie i obserwował niebo, aż póki nie zmarzł literalnie. Powracał wówczas klnąc Ziemię Gorącą, i powtarzając, że jego Formentera dałaby mu była więcej środków ocalenia.
Ostatnie uderzenie motyki nastąpiło dnia 4. stycznia. Można było słyszeć, jak się kamienie potoczyły wewnątrz komina centralnego. Porucznik Prokop zauważał, że nie spadały pionowo, ale raczej zdawały się toczyć po ścianie wewnętrznej, uderzając się o występy skaliste. Komin więc wewnętrzny musi być pochylony, a zatem łatwiejsze zejście w jego szyi.
Uwaga ta była trafną.
Jak tylko otwór był tak obszerny, że człowiek mógł przeleść, porucznik Prokop i kapitan Servadac, poprzedzani przez Ben-Zufa, który niósł pochodnię, puścili się w głąb komina centralnego. Komin miał kierunek ukośny z pochyłością co najwięcej czterdziestu pięciu stopni. Można więc było schodzić, nie narażając się na upadek. Zresztą ściany były porysowane rozmaitemi skalistemi pręgami, wydrążeniami, a pod popiołem, który to