Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/175

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

drąg okuty nie wystarczały do wkopania się w ten twardy materyał. Potrzeba było wiercić dziury w skale i wysadzać ją za pomocą prochu. Tem szybciej szła praca i we dwa dni była doprowadzoną szczęśliwie do końca.
W przeciągu tego krótkiego czasu koloniści musieli straszliwy chłód znosić.
— Jeżeli nie można będzie zejść do głębi skały — powiedział hrabia — żaden z nas nie zdoła wytrzymać, i będzie to zapewne koniec kolonii gallickiej!
— Hrabio — odpowiedział kapitan Servadac — czy ufasz pan Temu, który może wszystko?
— Tak, kapitanie, ale może on dzisiaj chcieć tego, czego nie chciał wczoraj. Nie nam sądzić jego wyroki. Dłoń jego była otwartą. Teraz zdaje się zamykać.
— Tylko do połowy — odpowiedział kapitan Servadac. — To tylko próba, w której chce doświadczyć naszej odwagi. Coś mi powiada, że nie jest rzeczą prawdopodobną, aby wybuch wulkanu ustał wskutek zupełnego wygaśnięcia wewnętrznych ogni Gallii. Bardzo być może, że to wstrzymanie wylewu na zewnątrz jest tylko chwilowe.
Porucznik Prokop poparł zdanie kapitana Servadaca. Może inne ujście wybuchowe otwarło się na jakimkolwiek innym punkcie komety i — może lawa popłynęła tą nową drogą. Wiele przyczyn mogło zmodyfikować okoliczności, którym zawdzięczano wybuch, a mimo to substancye mineralne w łonie Gallii mogły nadal łączyć się chemicznie