Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na Jowiszu dwa i czterdzieści pięć setnych, na Marsie pięćdziesiąt setnych, na Merkurym jeden i piętnaście setnych, na Wenerze dziewięćdziesiąt dwa setnych, prawie tyle co na ziemi, na słońcu dwa i czterdzieści pięć setnych. Tam kilogram ziemski waży dwadzieścia ośm!
— To też — dodał porucznik Prokop — na słońcu człowiek tak zbudowany jak my, z trudnością zdołałby się podnieść, gdyby upadł, a kula działowa leciałaby tam zaledwie kilkanaście metrów.
— Wyborne pole bitwy dla tchórzów! — zawołał Ben-Zuf.
— Nie bardzo — dodał kapitan Servadac — ponieważ z powodu ciężkości byłoby trudno uciekać.
— A więc — powiedział Ben-Zuf — ponieważ bylibyśmy silniejsi i moglibyśmy wyżej skakać, więc żałuję, że Galia nie jest jeszcze mniejszą! Prawda, że byłoby to trudno!
Uwaga ta uraziła miłość własną Palmiryna Rosette, właściciela rzeczonej Galii. To też karcąc Ben-Zufa — zawołał:
— Patrzcie panowie! jak gdyby głowa tego ciemnego człowieka nie była jeszcze dość lekką! Niech się on ma na ostrożności, bo kiedyś lada silniejszy powiew wiatru zdmuchnie mu ją.
— Ba? — odparł Ben-Zuf — przytrzymam ją obiema rękami!
Palmiryn Rosette widząc, że nie przegada upartego Ben-Zufa, zabierał się do wyjścia, gdy kapitan Servadac zatrzymał go skinieniem.