Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

habut miał uczynić krok ku kapitanowi Servadac, który wyruszył ku właścicielowi statku.
Spotkanie miało miejsce 15. listopada w kabinie Hanzy. Przezorny handlarz nie spieszył się z zaofiarowaniem, ponieważ wiedział, że przychodzą żądać jego towarów.
— Mości Izaaku — powiedział kapitan Servadac przystępując odrazu do rzeczy bez wszelkich wstępów i wybiegów — potrzebujemy oliwy, kawy, tytoniu i innych artykułów, w które zaopatrzoną jest twoja Hanza. Ja i Ben-Zuf przyjdziemy tu jutro kupić, czego nam potrzeba.
— Łaski! — zawołał Izaak, któremu się ten wykrzyknik wyrywał zawsze, choć nie było powodu do niego.
— Powiedziałem — ciągnął dalej kapitan Servadac — że przyjdziemy „kupić,“ rozumiesz? Sądzę, że kupić, to znaczy wziąć towar za umówioną cenę. A zatem niepotrzebnie rozpoczynasz pan swoje jeremiady.
— Ach, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak, którego głos drżał jak u biedaka żebrzącego jałmużny — rozumiem dobrze! Wiem, że nie zechcesz ograbić biednego kupca, którego cały majątek jest narażony na takie niebezpieczeństwa!
— Nic mu nie grozi, Izaaku, i powtarzam ci, nic się od ciebie nie weźmie bez zapłaty.
— Bez zapłaty... gotówką?
— Gotówką.
— Pojmujesz pan, panie gubernatorze, że byłoby mi bardzo trudno kredytować...