Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

listopad przebyła 59 milionów mil i 1 grudnia była już tylko o 78 milionów mil odległą od słońca.
Temperatura znacznie się podniosła i wywołała pękanie lodów i odwilż. Wspaniały był widok wyzwalającego się z pęt zimowych morza. Dał się słyszeć „wielki głos lodów,“ jak mówią rybacy polujący na wieloryby. Na pochyłościach wulkanu i wybrzeża zaczęły się wić kapryśnie pierwsze strugi wody. W kilka dni zaimprowizowały się potoki i kaskady. Śniegi leżące na wyżynach wszędzie się topiły.
Jednocześnie na widnokręgu zaczęły się ukazywać wyziewy. Powoli uformowały się z nich obłoki i bystro się przenosiły gnane wiatrem, który zamilkł był na całą długą zimę gallicką. Można się było spodziewać bliskich zamętów w atmosferze, ale był to właśnie powrót życia za ciepłem i światłem na powierzchnią komety.
Wszelako stały się wówczas dwa przewidziane wypadki, które sprowadziły zniszczenie gallickiej marynarki.
W chwili pękania lodów dwumasztowiec i statek kupiecki były jeszcze wywieszone na sto stóp nad powierzchnią morza. Olbrzymi ich piedestał z lekka się pochylił i pochylał się wciąż bardziej w miarę tajania. Miało im wkrótce zabraknąć podstawy, opłukiwanej cieplejszemi wodami, podobnie jak to się dzieje z lodowemi górami na morzu północnem lodowatem. Niepodobna było ocalić statków; zastąpić je miała mongolfierka.