Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciepła rozchodziło. Jeszcze się nie była ustaliła równowaga pomiędzy zewnętrznem a wewnętrznem powietrzem, ale to musiało wkrótce nastąpić. Czuć było, że cieplik się powoli wycofywał. Góra była jakby trupem, którego krańcowe członki oziębiają się, podczas gdy serce opiera się jeszcze zimnu śmierci.
— Otóż — zawołał kapitan Servadac — zamieszkamy w samem sercu góry!
Nazajutrz zgromadził swoich towarzyszy i przemówił do nich w te słowa:
— Moi przyjaciele, cóż nam zagraża? Zimno, ale tylko zimno. Mamy żywności, która nam wystarczy na dłużej, jak na naszą przejażdżkę na Gallii, a nasze konserwy dość obfite, abyśmy się mogli obyć bez paliwa. Otóż, co nam potrzeba do przetrwania tych kilku miesięcy zimy? Trochę ciepła, którego nam natura dostarczała gratis. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że to ciepło istnieje we wnętrznościach Gallii, i tam go pójdziemy szukać!
Te słowa pełne ufności dodały ducha tym dzielnym ludziom, z których niejeden już zaczął wątpić o ratunku. Hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf uścisnęli rękę, którą do nich kapitan wyciągnął, a ludzie ci nie byli bliscy upadku ducha.
— Mordieux, Nina — powiedział Servadac patrząc na małą dziewczynę — nie będziesz się bała zejść w głąb wulkanu.
— Nie, mój kapitanie —— odpowiedziała rezo-