Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na szczęście Izaak Hakhabut , który nie opuszczał nigdy swego sklepu w głębokościach góry, nie towarzyszył kapitanowi Servadac w tej przechadzce po nadbrzeżnej płaszczyźnie.
— Gdyby tu był ten stary łotr — powiedział Ben-Zuf — jakieżby krzyki pawie wydawał. Otóż, krzyczeć jak paw, a nie mieć jego ogona, wtem nie ma równowagi.
Dwa dalsze miesiące, lipiec, sierpień, zbliżyły Gallię do słońca na odległość 164 milionów mil. Podczas krótkich nocy zimno było jeszcze niesłychanie ostre; ale w dzień słońce, przesuwając się prostopadle nad równikiem Gallii, który przechodził przez Ziemię Gorącą, wydawało znaczną ilość ciepła i podnosiło temperaturę o jakie 20 stopni. Gallijczycy więc codziennie wychodzili grzać się w ożywczych promieniach, i w tym względzie naśladowali tylko kilkoro ptactwa, które w dzień bujało w powietrzu, a na noc chowało się do wnętrza Gallii.
Ten rodzaj wiosny, jeżeli wolno użyć tego słowa, miał bardzo szczęśliwy wpływ na mieszkańców Gallii. Powracała ufność i nadzieja. W dzieli, tarcza słoneczna zdawała się być większa na horyzoncie. W nocy, ziemia zdawała się rosnąć wśród gwiazd nieruchomych. Widziano cel — był jeszcze daleki — ale go widziano.
To spowodowało Ben-Zufa do podzielenia się z kapitanem Servadac i hrabią następującą refleksyą:
— Doprawdy, niepodobna uwierzyć, ażeby góra Montmartre mogła się tam pomieścić!