Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nastawiając ucha mogli słyszeć pewne głuche klekotanie, dowód to był, że byli niedaleko centralnego ogniska.
— Zostańmy tu — powiedział Ben-Zuf. — Zmarzluchy będą mogli pójść dalej, jeśli uznają za stosowne. Ale, nom d’un Kable, co do mnie, uważam, że już zanadto gorąco.
Zachodziło teraz pytanie, czy można się było jako tako zainstalować w tej części skały.
Hektor Servadac i jego towarzysze usiedli na występie skalistym i ztamtąd przy blasku roznieconej pochodni badali miejsce, w którem się znajdowali.
Prawda nakazuje wyznać, że miejsce nie przedstawiało się bynajmniej wygodnem. Komin centralny, rozszerzając się, tworzył tu tylko coś w rodzaju głębokiego wydrążenia. Pieczara ta, co prawda, mogła pomieścić całą kolonię galicką. Ale urządzić ją w jakiś przyzwoity sposób było rzeczą bardzo trudną. Powyżej, poniżej były rozmaite zaklęsłości, które wystarczyć mogły na skład zapasów żywności, ale o osobnych pokojach dla kapitana Servadac i hrabiego nie można było myśleć. Jeszcze małą kryjówkę dla Niny można było znaleźć, ale zresztą życie musiało nieustannie być wspólne. Główna pieczara miała służyć zarazem za jadalnię, za salon i za sypialnię. Przeżywszy jakiś czas życiem królików w norach, koloniści mieli się zaryć w ziemię, jak krety, i żyć, jak one, tylko nie zasypiając długim snem zimowym.
Jednakże łatwo było oświecić tę ciemną pieczarę za pomocą lamp i latarni. Oliwy nie