Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/221

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wówczas na wyższej części wysepki ukazało się czterech ludzi.
— Czego chcecie? — zapytał jeden z tych ludzi, należących do załogi gibraltarskiej.
— Chcę pomówić z waszym naczelnikiem — odpowiedział kapitan Servadac.
— Z komendantem Ceuty?
— Z komendantem Ceuty, kiedy Ceuta ma już komendanta.
— Natychmiast go uprzedzę — odpowiedział żołnierz angielski.
W kilka minut potem komendant Centy, w mundurze, zeszedł na najniższe szczeble skalistej wysepki.
Był to major Oliphant we własnej osobie.
Nie było już wątpliwości. Tę samę myśl, którą miał kapitan Servadac, powzięli i Anglicy, tylko ją wcześniej wykonali. Zająwszy skałę, wydrążyli w niej porządne kazamaty dla posterunku. Żywność i paliwo przewieziono na łódce komendanta Gibraltaru, zanim się morze ścięło.
Gęsty dym wydobywający się ze skały, świadczył, że musieli mieć dobry ogień podczas zimy gallickiej i że zatem załodze zimno niezbyt musiało dolegać. I w istocie ci żołnierze angielscy mieli dobrą tuszę, a major Oliphant z lekka potłuściał, choćby się może sam do tego nie przyznał.
Zresztą ci Anglicy w Ceucie nie byli zupełnie odosobnieni, gdyż cztery zaledwie mile (francuskie) oddzielały ich od Gibraltaru. Mieli ciągłą