Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/024

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więc wpuść go.
Ben-Zuf był posłuszny. Izaak Hakhabut, okryty starą swą opończą wszedł do galeryi. Kapitan Servadac powrócił do sali głównej, a żyd kroczył za nim, nadając najpochlebniejsze tytuły.
— Czego chcesz? — zapytał kapitan Servadac — patrząc mu ostro w oczy.
— Ach, panie gubernatorze! — zawołał Izaak — czy pan nie dowiedziałeś się nic nowego od kilku godzin?
— Więc to po nowiny przyszedłeś?
— Tak jest, panie gubernatorze i spodziewam się, że pan zechcesz uwiadomić mnie...
— O niczem nie uwiadomię cię, mości Izaaku, ponieważ sam nic nie wiem.
— A jednak nowa osoba przybyła wczoraj do Gorącej Ziemi.
— A! już wiesz o tem?
— Wiem, panie gubernatorze. Z mojego ubogiego statku widziałem łódkę udającą się w daleką podróż, potem powracającą. I zdawało mi się, że wynoszono z niej z wielkiemi ostrożnościami...
— Co?
— A oto — co, panie gubernatorze... prawda, że panowie sprowadziliście człowieka obcego.
— Którego znasz?
— O, tego nie mówię, panie gubernatorze... ale zawsze... chciałbym... życzyłbym sobie...
— Czego?
— Rozmówić się z tym człowiekiem, gdyż może przybywa on...