Przejdź do zawartości

Beniowski (Słowacki)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Słowacki
Tytuł Beniowski
Podtytuł Poema. Pięć pierwszych pieśni.
Pochodzenie Dzieła Juliusza Słowackiego tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia i litografia Pillera i Spółki
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



BENIOWSKI.

POEMA.

PIĘĆ PIERWSZYCH PIEŚNI.


PIEŚŃ PIERWSZA.



I.

Za panowania Króla Stanisława
Mięszkał ubogi szlachcic na Podolu,
Wysoko potém go wyniosła sława;
Szczęścia miał mało w życiu, więcéj bolu;
Albowiem była to epoka krwawa       5
I kraj był cały na rumaku, w polu;
Łany, ogrody leżały odłogiem,
Zaraza stała u domu za progiem.


II.

Maurycy Kaźmierz Zbigniew miał z ochrzczenia
Imiona; rodne nazwisko Beniowski.       10
Tajemniczą miał gwiazdę przeznaczenia,
Co go broniła jako Częstochowski
Szkaplerz, od dżumy, głodu, od płomienia,
I od wszystkich plag — prócz śmierci i troski;
Bo w życiu swojém namartwił się bardzo,       15
A umarł choć był z tych co śmiercią gardzą.


III.

Młodość miał bardzo piękną, niespokojną.
Ach! taką tylko młodość nazwać piękną,
Która zaburzy pierś jeszcze niezbrojną,
Od któréj nerwy w człowieku nie zmiękną,       20
Ale się staną niby harfą strojną,
I bite pieśnią zapału nie pękną.
Przez całą młodość pan Beniowski bujnie
Za trzech ludzi czuł — a więc żył potrójnie.


IV.

Wioseczkę małą miał — ale dziedziczną,       25
Dwadzieście miał lat — był u siebie panem.
Spraszał do domu szlachtę okoliczną,
Fortunka jego ciągle ciekła dzbanem.
Miał nadto proces i sprawę graniczną;
A prędzéj sprawę wygrałby z szatanem,       30
Niż z ową psiarnią wtenczas palestrantów
Słowem że przyszło do długów i fantów.


V.

Pozbył się naprzód klinów i futorów,
Potém i konie wyprzedał z uprzężą —
Nie znano wtenczas jeszcze w Polsce szorów,       35
O które żony dziś mężów ciemiężą —
Pozbył się potém swoich białozorów,
Regentowi dał charty — w rękę xiężą
Ostatnie grosze dwa za ojca duszę,
I na ornaty dwa ojca kontusze.       40


VI.

Z tych majątkowych ostatnich konwulsii
Nie zyskał, jedno wyrok przeciw sobie;
Wyrok w którym rzecz była o expulsii.
Mało o to dbał (tracąc na chudobie,
Dzisiaj są ludzie młodzi stokroć czulsi)       45
Lecz pan Beniowski rzekł: ja sam zarobię
Na drugą wioskę et si non mi noces
Fortuna — z wioską nabędę i proces.


VII.

I znowu mój syn będzie miał przyjemność
Z palestrą jadać i być Akteonem;       50
I na przyjacioł wzdychać niewzajemność,
I stać, tak jak ja, pod ciemnym jesionem
Który mój ojciec sadził... O! nikczemność!
Tu pan Kazimierz jęknął harfy tonem,
I na szumiący jesion łzawo spojrzał.       55
W téj chwili zyskał trochę — trochę dojrzał.


VIII.

Trochę skorzystał w sobie jako prawnik,
Trochę skorzystał jak człowiek odarty
Na którego sam Pan Sędzia, Zastawnik
I Regent — niby trzy głodne lamparty,       60
Lub jako muły puszczone na trawnik,
Lub jak na duszę rozsierdzone czarty,
Wpadli, ogryźli i na pocieszenie
Rzecz zostawili słodką — doświadczenie.


IX.

O! doświadczenie — ty jesteś pancerzem       65
Dla piersi w której serce nie uderza;
Jesteś latarnią nad morskim wybrzeżem,
Do któréj człowiek w dzień pochmurny zmierza;
O! doświadczenie — jesteś ciepłém pierzem
Dla samolubów; tyś gwiazdą rycerza,       70
Bawełną w uszach od ludzkiego jęku —
Dla mnie, śród ciemnéj nocy — świecą w ręku.


X.

Lecz pan Beniowski liczył lat dwadzieścia,
O doświadczenie jak o grosz złamany
Nie dbał — wolałby mieć wioskę i teścia;       75
To jest ślubem być dozgonnym związany
Z Panną Anielą. — Téj sztuka niewieścia
Sprawiła, że był srodze zakochany,
Na gitarze grał i rym śpiewał włoski,
I wszystko dobrze szło — dopóki wioski       80


XI.

Nie stracił... wtenczas po włosku: addio!
Po polsku: pisuj do mnie na Berdyczów.
Okropne słowa! jeśli nie zabiją
To serce schłoszczą tysiącami biczów.
Panna Aniela, dziewczę z białą szyją,       85
Była z rodziny dostatniéj A.... wiczów...
Kochała wiernie — wierność była w modzie...
Lecz ojciec — ten stał jak mur na przeszkodzie.


XII.

Mimo to jednak Aniela, jak róże
Co nad wysoki mur liściem wybiegną       90
Patrzéć na słońce — oczy miała duże,
Czarne. — Jak róże co się nad mur przegną,
I mimo czujne ogrodowe stróże,
Zerwaniu chłopiąt i dziewcząt ulegną,
A potém gorzki los tych niewiniątek       95
Więdnąć na włosach i sercach dziewczątek;


XIII.

Aniela — mimo ojcowskie czuwanie
Widywała się ze swoim Zbigniewem. —
Kronika milczy czy to widywanie
Odbywało się pod jaworu drzewem,       100
W godzinę kiedy słychać psów szczekanie,
Kiedy słowiki wywołują śpiewem
Xiężyc z pod ziemi; — lecz pozwól Asindziéj
Że się nie mogli widywać gdzie indziéj...


XIV.

Zwłaszcza o innéj porze... Ojciec srogi,       105
Do tego wielki oryginał, splennik;
Djabeł wié jakiéj wiary: w Rzymskie Bogi
Wierzył i wierzył w proroctwa i w sennik,
Chrystusa także krwią oblane nogi
Całował; zwał się Cessarzów plemiennik...       110
Słowem, była to dziwna meskolancya
Świętości, złota, folgi — jak monstrancya,


XV.

To porównanie pojąłbyś od razu
Gdybyś go widział w złocistym szlafroku,
Z łbem łysym, gdzie jak z Rembrandta obrazu       115
Odstrzeliwało słońce; kiedy w mroku
Adamaszkowych purpur, stał jak z głazu
Kłaniającym się ludziom na widoku;
I stał jak martwy, niczém się nie wzruszył,
Lecz widać było, że żył — bo się puszył.       120


XVI.

Zamek jego stał nad rzeczką Ladawą
Na skale — a pod skałą staw był wielki.
W tym stawie widać było twarz jaskrawą
Słońca, i białe łabędzie Anielki,
Grobelka z młyńską u końca zastawą,       125
Za groblą kościół Panny Zbawicielki
Z trzema wieżami baniastymi w złocie;
I chat okienka niby oczy kocie.


XVII.

Wszystko to było dziwnie piękne, cudne!
Zwłaszcza że szlachcic, wielki oryginał,       130
Góry uczynił do przebycia trudne,
Wężowe w skałach ścieżki powycinał,
I między róże, co rosły odludne,
Postawiał golce Rzymskie. — Ten puginał
W ręku swym trzymał i twarz miał brodatą —       135
Skąd łatwo było poznać że to Kato.


XVIII.

Apollo w morzu zostawił koszulę,
I na Starosty górach stał bez listka.
Daléj w egipskich katakombach, ule;
Daléj posągi, którym koniec świstka       140
Wyłaził z gęby i przemawiał czule
Do Pana zamku jak do Antychrystka...
Albowiem wszystkie te pomysły pańskie
Nie katolickie były — lecz pogańskie.


XIX.

W ogrodzie stała jakaś larwa niema.       145
Czarna, ogromna, rozrosła szeroko,
Był to krzesany dąb na Polifema.
Jedno w koronie miał wybite oko,
A tyle widział nieba, co obiema,
I nad sadzawką coś dumał głęboko,       150
Patrząc tém jedném okiem w ciemną wodę,
Na deszcz miał czarny wzrok, jasny w pogodę.


XX.

Na przeciw była bardzo ciemna grota,
Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,       155
A sieci pluszczą śród spokojnych toni;
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni,
Jako Dyanna o poranku biała,
Na staw z różanéj tęczy wyzierała...       160


XXI.

Słowem — było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego Antenata,
Na którém meszty świeciły papuże,
Rzymska purpurą bramowana szata,
Przy ucztach często na łysinie — róże,       165
A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem —
Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.


XXII.

Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownéj Anieli,       170
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane — i stał się
Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi;
W każdéj albowiem była jego droga,       175
I w każdéj po niéj została część Boga. —


XXIII.

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.       180
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,


XXIV.

Pełną łąk jasnych, gdzie kwitnie wilgotna       185
Konwalja, pełną sosen, kalin, jodeł;
Gdzie róża polna błyszczy się samotna,
Gdzie brzozy jasnych są kochanką źródeł —
A zaś przyczyna temu jest istotna,
Że na tych bagnach, gdzie potrzeba szczudeł,       190
Jam wtenczas bujał na młodości piórach
Jasny i chmurny — jako xiężyc w chmurach.


XXV.

O! Melancholjo! Nimfo! skąd ty rodem?
Czyś ty chorobą jest epidemiczną?
Skąd przyszłaś do nas? Co ci jest powodem       195
Że teraz nawet szlachtę okoliczną
Zarażasz? — Nimfo! za twoim przewodem
Ja sam wędrówkę już odbyłem śliczną!
I jestem dzisiaj — niech cię porwie trzysta! —
Nie Polak — ale istny Bayronista...       200


XXVI.

Trochę w tym wina jest mojéj młodości,
Trochę — tych grobów co się w Polszcze mnożą,
Trochę — téj ciągłéj w życiu samotności,
Trochę — tych duchów ognistych co trwożą
Palcami grobów pokazując kości,       205
Które się na dzień sądny znów ułożą,
I będą chodzić skrzypiąc, płacząc, jęcząc;
Aż wreszcie Pana Boga skruszą — dręcząc.


XXVII.

Prześliczna strofa! mógłbym zacząć od niéj
Nowy poemat, jak sąd ostateczny;       210
I przy Eumenid pokazać pochodni,
Jak jest grzech każdy dziwnie niebezpieczny;
Jak w jasném niebie daleko jest chłodniéj
Niż w piekle, kędy płonie ogień wieczny;
Lecz wolę dzieło to rzucić na późniéj,       215
Bo do porządku mnie wołają Woźni...


XXVIII.

Ci Woźni są to krytycy — Kollego,
Byłżeś w Arkadii téj gdzie jezuici
Są barankami? — pasą się — i strzegą
Psów; i tém żyją, co ząb ich uchwyci       220
Na pięcie wieszcza. Kraina niczego!
Pełna wężowych ślin, pajęczych nici,
I krwi zepsutéj — Niebieska kraina,
Co za pieniądze Bab — truć nas zaczyna.


XXIX.

O! Polsko! jeśli ty masz zostać młodą       225
I taką jak ta być co dzisiaj żyje?!
I być ochrzczona tą przeklętą wodą,
Któréj pies nie chce, wąż nawet nie pije,
Jeśli masz z twoją rycerską urodą
Iść między ludy jak wąż, co się wije;       230
Jeśli masz zrównać się z podstępnym Włochem:
Zostań czém jesteś — ludzi wielkich prochem!


XXX.

Ale to próżna dla ciebie przestroga!
Ciebie anieli niebiescy ostrzegą
O każdéj czarze — czy to w niéj przez wroga       235
Czyli przez węża i pająka swego
Wlane są jady — Jesteś córką Boga,
I siostrą jesteś Ukrzyżowanego.
Ciebie się żadna trucizna nie imie —
Krzyż twym Papieżem jest — twa zguba w Rzymie!       240


XXXI.

Tam są legjony zjadliwe robactwa:
Czy będziesz czekać aż twój łańcuch zjedzą?
Czy ty rozwiniesz twoje mściwe bractwa
Czekając na tych co pod tronem siedzą,
I krwią handlują, i duszą biedactwa,       245
I sami tylko o swém kłamstwie wiedzą;
I swym bezkrewnym wyszydzają palcem
Człeka, co nie jest trupem — lub padalcem.


XXXII.

Lecz pokój z niemi — nie, ten brud ruchomy
Nie zna pokoju — więc życzenie próżne!       250
Niechaj więc włażą w zakrwawione domy,
Niech plwają na miecz — stworzenia ostróżne,
Aby zardzewiał nim będzie łakomy
Ich zgiętych karków, niech mają usłużne,
W jadzie maczane pióra — dusze w bagnie —       255
Niech żyją — takiéj krwi — nikt nie zapragnie.


XXXIII.

Czołem bijący w marmur Chrystusowy
Kiedym się skarzył na klątwy i zdrady,
Tom się i o ten kielich krwi octowy
Upomniał — i Grób zaparł się: że gady       260
Z niego nie wyszły — lecz z urwanéj głowy
Ten polip odrósł i lud wyssał blady.
Wygnać go była kiedyś wielka praca...
Ma nas za trupa ten szakal — i wraca.


XXXIV.

Precz z nim, lub jeśli przyczołgnie się żmija       265
Pod Boga skrzydło kryjmy się i gromy. —
Lecz widzę, że mię ten liryzm zabija,
Że na Parnasu szczyt prowadzi stromy:
Kiedy czytelnik tę górę omija,
I woli prosty romans, polskie domy,       270
Pijące gardła, wąsy, psy, kontusze;
A nadewszystko szczere, polskie dusze.


XXXV.

Wszystko mieć będzie, wszystko mu przyrzekam,
Tylko o trochę cierpliwości proszę.
Ja sam na Muzę i natchnienie czekam,       275
I czoło moje pomarszczone noszę,
I poematu expozycją zwlekam,
I weny ducha lekkiego nie płoszę
Który na mózgu jak motyl na róży
Usiądzie — aż się kwiat listkami zmruży,       280


XXXVI.

A potém nagle odemknie swe łono
Świeże i jasne — i na okolice
Rozeszle wonie co wszystko pochłoną. —
Ja się zdolnością natchnień bardzo szczycę,
Ja tu pokażę że nie jest zmyśloną,       285
Lecz z moich rymów czyni błyskawice;
A mym przekleństwem daje siłę grotów.
Czekajcie! — już pieśń zacznę — jużem gotów.


XXXVII.

Był wieczór. — Z kwiatów wychodziły wonie
Melancholiczne, ciemniał las dębowy.       290
Beniowski kazał osiodłać dwa konie:
Jeden dla siebie, na drugim domowy
Miał jechać sługa. Beniowski na skronie —
Chciałbym powiedzieć: włożył hełm stalowy —
Lecz nie poemat pisząc tylko gadkę       295
Powiem, że tylko wdział — konfederatkę.


XXXVIII.

Zapiął na piersiach szpencer z barankami,
Zawiesił burkę z tygrysimi łapy,
Wsiadł na koń, spojrzał na ganek ze łzami,
Pogłaskał konia — koń otworzył chrapy       300
I w ciemną domu sień zaparskał skrami
Na pożegnanie. Klasły dwa harapy
Pana i sługi... I Jan ze swym sługą,
Wyszli z rodzinnych progów — i na długo.


XXXIX.

O! gdyby wtenczas jako Nimfa smętna       305
Wiadoma ludzkiej przyszłości krzyknęła:
Już tu nie wrócisz! i stopy twéj piętna
Są tu ostatnie! — lecz jeśli twe dzieła
Zapisze sława wszystkiego pamiętna:
Ten dom, z którego cię nędza wypchnęła.       310
Będzie świątynią, a te ciche świerki
Pójdą na krzyże i na tabakierki,


XL.

A twe koszule porżną na szkaplerze,
A twe papiery choćby to był tylko
Od Ekonoma list, albo przymierze       315
Wiecznéj milości z Handzią lub Marylką —
Sawantka łzami rzewnemi wypierze
I w sztambuch wklei, albo przypnie szpilką;
Że twa peruka — jeśli masz perukę? —
Frenologistów podeprze naukę;       320


XLI

Że twój but prawy powieszą w Sybilli
A o znikniony lewy będą skargi. —
Nie mówię więcéj, bo mój rym już kwili
I łzami się już zalewają wargi! —
Lecz gdyby jaka Nimfa, w owéj chwili       325
Kiedy nasz rycerz na świata zatargi
Puszczał się, takie proroctwo wyrzekła:
Uczułby w sercu cóś — cóś nakształt piekła...


XLII.

O dzika żądzo pośmiertnego żalu
Jakim ty jesteś smutném głupstwem ludzi!       330
Zwłaszcza że wiedziesz prosto do szpitalu
Rozmarzonego — A nim się obudzi
Już w jego oczach, jak w mglistym opalu,
Błyskają światła, szpitalnicy chudzi,
Mniszek pacierze, trumien robotnicy,       335
Mgła— za ta chmura Pan Bóg nakształt świécy.


XLIII.

Ale to wszystko jedno. — Nasz bohater
Dom swój opuszczał ze swym starym sługą,
Jak opuszczała swój dom panna Plater...
A kiedyś, dawniéj, Czarnecki z kolczugą...       340
Ach tak, jak późniéj nasz Sejmowy krater
Który wybuchnął wielką, jasną fuga
Z Warszawy — Wisłę przewędrował promem...
I mówi że jak ślimak wyszedł z domem...


XLIV.

Ach tak jak sztaby, klub i wszyscy święci       345
Co dzisiaj w każdym są kalendarzyku
Emigracyjnym, niby z krzyża zdjęci;
Jak ja nareszcie co w tém słoneczniku
Muszę się kręcić, bo się ze mną kręci
Za każdém słońcem — słońc mamy bez liku!       350
I trzeba dobrze nam tą myślą przesiąc,
Że dla niezgody słońc — królem jest miesiąc.


XLV.

Lecz to dla innych wieszczów ta bez twarzy
Walka, jak w dawnéj Skandynawów wierze
Wojna niebieskich, krwawych luminarzy       355
Teraz niech nowi wystąpią rycerze,
Ułani, dawnych synowie husarzy,
Którym krew ruska chorągiewki pierze.
Pan Kaźmierz jechał takim być ułanem —
Kłaniało mu się zboże całym łanem.       360


XLVI.

Kłosek mu każdy dziękował ugięty
Bławatek każdy mu się przypatrywał,
Ani się skarzył choć kopytem ścięty
Beniowski jechał cicho — sługa śpiéwał
Jedną z tych pieśni, w których jęk zamknięty;       365
A głos po łanach złocistych przepływał
I wpadał w ciemny las, na dębów słuchy,
Te drżały, bijąc skrzydłami jak duchy.


XLVII.

Ciemniało. — Rycerz wyjechał nad jary,
Skąd rzucił okiem na dom swéj kochanki.       370
Skała ta jako wielki obłok szary
Stała nad stawem: nad nią były wianki
Drzew ogrodowych; i dom wielki, stary,
Z płomienistemi okny i krużganki.
Całą téj górze postać excentryczną       375
Odjęła złota noc, swą szatą śliczną.


XLVIII.

Nie widać było posągu Junony
Dalekim oczom zniknął gdzieś Apollo;
Ale dąb widać było zamyślony
Co stał nad zamkiem żeniony z topolą,       380
Lecz z zamku xiężyc wybuchał czerwony
Jak smutny aktor co z Hamleta rolą
Wyjdzie na scenę. Xiężyc wstąpił krwawy
I oczerwieniać zaczął staw Ladawy.


XLIX.

Pan Kaźmierz był z tych, co stawią na tuza       385
Cały majątek; przegrał go i plunął —
Lecz patrząc na ten dom gdzie wziął harbuza,
I z nadziei swych na wiek wieków runął:
Westchnął! — i wzniosła mu się w piersiach śluza,
Łzami się zalał i z siodła się zsunął       390
Jak człowiek który dostał nagle mdłości. —
Przyskoczył stary Grześ „Co Jegomości?


L.

Święta Maryo ratuj! dziecko kona!“
Na to Beniowski rzekł: „poprawiam strzemię“
Odepchnął sługę co go brał w ramiona,       395
W konfederatkę się chlasnął i w ciemię,
Spojrzał na xiężyc co zeń jak z Memnona
Wydobył jęki, i całe trosk brzemię
Takim westchnieniem wielkim w xiężyc cisnął,
Że xiężyc śćmił się — zmarszczył — i znów błysnął.       400


LI.

Westchnąwszy jechał daléj brzegiem jaru,
A za nim sługa w ceglastym kontuszu.
Smutnemu wiatr się zdaje pełen gwaru,
Litość aniołów brzęczy koło uszu:
Smutny, jest gotów do bójki i swaru       405
Gorączkowego pełen animuszu.
Takim Beniowski był i jego lozak —
Szcześciem że żaden się nie zjawi kozak.


LII.

Bo w takiéj chwili kochanek rospaczny
Gorszy niż lwica Wirgilla hirkańska.       410
Jechał więc smutny rycerz; za nim baczny
Na wszystko jechał Grześ — a wódka gdańska
W skórzanéj flaszy dźwięk dawała smaczny
I bełkotała ta nimfa szatańska,
Właśnie jak gołąb’ co z miłości grucha,       415
Lub poetyczna na Litwie ropucha.


LIII.

Słysząc, jak słodko zapraszała flasza,
Spróbował jéj Grześ raz, dwa i trzy razy;
I w oczach mu się wnet zrobiła kasza
Z gwiazd, a sam xiężyc był szperką — a głazy       420
Ludźmi. Więc jako żona Eneasza,
Został się w Troi, z konia spadł na ślazy.
I tak bohater zbył swojego sługi —
Ale za koniem jego szedł koń drugi...


LIV.

I było coraz ciemniéj... wtém — o! cuda!       425
Koń Grzesia zaczął prześcigać Panicza
Na nim siedziała jakaś wiedźma ruda,
Gałąź pokrzywy miała zamiast bicza —
Tu widzę, że mi się poemat uda,
Że mi już Muza swoich łask użycza;       430
Więc daléj! wieszczów galopem wyprzedźmy,
Jest ex Machina Deus — w kształcie wiedźmy.


LV.

Więc, jak powiadam: zrównały się konie.
Beniowski nagle ocknął się i wzdrygnął,
Widząc że siedział czart w srebrnéj koronie       435
Na koniu, co go jak wicher prześcignął...
I wziął z Kaźmierza rąk w kościane dłonie
Lejce i stepem zamroczonym śmignął
Ciągnąc za sobą mojéj pieśni syna. —
Że Polak daje się wieść — nie nowina!       440


LVI.

Widziałem — Ale stój, Muzo! bieg krzywy
Tu nie przystoi wcale. — Miesiąc świeci,
Na koniu wiedźma gałęzią pokrzywy
Smaga po zadzie konia i tak leci
W srebrnéj koronie, jak anioł straszliwy       445
O którym roją napół senne dzieci,
Że ma koń ze mgły, z wężów srebrnych bicze.
Skrzydła ogniste i niańki oblicze...


LVII.

I coraz prędzéj, jakby anioł zgonu
Pędził za naszym rycerzem i babą.       450
Dźwięk głuchy kopyt, jak jęczenie dzwonu.
Jako tętnienia echo jęczał słabo,
A ręka wiedźmy, jak liść wielki klonu,
Gdy sczerwienieje, lub jak mówi Strabo
Łapa Ibisa, czerwona, bez pierza:       455
Za lejc trzymała swój — i lejc rycerza.


LVIII.

W zawrocie głowy, rycerz wlepił oczy
W tę rękę z trzema czerwonymi żyły.
A więc rozmyślał czy z konia zeskoczy? —
Ale mu jego koń był bardzo miły —       460
Czy świśnie szablą aż się łeb potoczy
I spadnie z karku wiedźmy do mogiły? —
Ale i ta myśl druga i ta chętka
Zdawała mu się niezła — lecz za prędka.


LIX.

A tu bym wiedzieć chciał twe mądre zdanie       465
Mój czytelniku, i twój sąd o rzeczy:
Gdyby cię takie spotkało porwanie?
I nie spodziewał się znikąd odsieczy?
I widział taką rękę, Mości Panie!
Czerwoną? — do miljona krwawych mieczy!       470
Taką ohydną rękę? pełną kości?
Co pozbawiła cię ludzkiéj godności!


LX.

Zwłaszcza, jeżeli jesteś demokratą
I o swą godność indywidualną
Dbasz wielce — Cobyś więc powiedział na to?
Gdybyś przez babę tak suchą! fatalną!       475
I — nie wiem pewnie — lecz może wąsatą
Sę—Symonistkę i nie idealną
Ale kościaną: był pozbawion woli
I tchu i czynił to co godność boli?       480


LXI.

Nie wiesz? — Więc sobie zamawiam twą łaskę
Na dal, na rzeczy ważniejszych sądzenie. —
Beniowski więc wpadł w szatańską zatrzaskę, —
Widzę w tym jego gwiazdę przeznaczenie!
I leciał jak wiatr, patrząc w bladą maskę       485
Którą słoneczne wkładają promienie
Na twarz xiężyca; w tym prędkim biegu
Świat mu się cały zdawał kłębem śniegu.


LXII.

Nagle — zwolniła kroku przewodniczka,
Roześmiała się, zeskoczyła z siodła.       490
Beniowski siedział na koniu jak świeczka,
Patrząc gdzie go ta wędrówka zawiodła.
Ujrzał, że chwastem zarosła uliczka,
Między skałami — co mogą za godła
Służyć dwóm sercom rozdartym na wieki —       495
Wiodła go prosto — prosto — do pasieki.


LXIII.

Pasiekę tę znał dobrze, i te skały,
I tę ścieżeczkę pełną rudéj glinki.
Tutaj pasterskie roił ideały —
Z których czytelnik może robić drwinki.        500
Starosta córce dał ten gaik mały
I od niéj nazwał miejsce — Anielinki.
A zaś ta wiedźma, na pozór straszliwa,
Była to niańka Panny, stara Diwa.


LXIV.

Poznał ją rycerz i za tę czerwoną       505
Za tę Ibisa rękę wnet uścisnął.
„Więc ty Irydą jesteś a Junoną
Jest twoja Pani? Teraz obłok prysnął!
Ach widzę jaką miałem myśl szaloną!
I cobym zrobił gdybym szablą świsnął       510
I odciął ci tę rękę Diwo stara.
Drugi raz nie graj w djabła i w Tatara.“


LXV.

Tak mówiąc za swą Diwą szedł z pośpiechem,
I ze skał wyszli na łąkę zieloną;
Na którą xiężyc spoglądał z uśmiechem       515
Widząc tysiącznych róż otwarte łono.
Chata nakryta prostéj słomy wiechem,
Scieniona lipy ogromnéj koroną,
Stała na łące, w najciemniéjszéj głębi,
Z girlandą śpiących wokoło gołębi.       520


LXVI.

Z drżeniem za Diwą szedł Beniowski młody,
Prowadząc konia co się wyrwał z dłoni
I poszedł zwolna, parskając, do wody —
Ta wyglądała z pod białych jabłoni,
Szarfą xiężyca, błękitem pogody —       525
Za nim koń drugi poszedł rżąc — a oni
To jest, nie konie, lecz nasz rycerz z Diwą
Weszli w lepiankę pochyłą i krzywą.


LXVII.

Staruszek, Diwy mąż, poświecił w sieni,
I drzwi otworzył od Panny pokoju.       530
Na progu stała jakby smętna xieni
Panna Aniela cała w białym stroju;
Z dyamentowych zaś miesiąc pierścieni
Podobny do gwiazd migających roju,
Błyskał na kruczych włosach rozwiniętych,       535
Właśnie jakoby złote światło Świętych.


LXVIII.

Beniowski myślał że anioł i witał
Jak bóstwo, długiém, przeciągłém westchnieniem,
Potém się zmięszał i o zdrowie spytał; —
Co dziś byłoby wielkiém uchybieniem!       540
Nieświatowością! znakiem że nie czytał
Pani Sand, że się Byronicznym cieniem
Nie okrył, że jest nie zgrabny w rozmowie,
Że nie wié jak to mówić romansowie.


LXIX.

Ja sam się dziwię, że za bohatéra       545
Wziąłem takiego prostego szlachcica!
Oto pierwszy raz swe usta otwiéra
Przed swą kochanką, która w nów xiężyca
Swe włosy czarno-błękitne ubiera,
Jakby sawantka, albo czarownica,       550
I słyszy — że nie jak wieszcz, lub astronom,
Kochanek wita ją — lecz jak ekonom.


LXX.

Na niezgrabnego już masz patent — a ja,
Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw —
I cała moich poematów zgraja       555
Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw,
Anhelli cię ma biały za lokaja,
I Balladyna skora do zabijaństw
Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,
Niż przyznać że jest z tobą w pokrewieństwie.       560


LXXI.

Co jest niejaką prawdą, bo te mary
Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,
A trzecie tylko z dziwnéj, twardéj wiary
W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,
A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. —       565
Lecz ten poemat będzie narodowy,
Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,
Wszystkich — oprócz tych tylko — których zaćmi.


LXXII.

Lecz do powieści. — Więc na progu stała
Panna Aniela, prosta, dumna, czysta,       570
Dla zalotników zwyczajnych jak skała;
Z czego kochanek wybrany korzysta.
Albowiem nigdy nie kokietowała
Dla tego tylko, aby mieć ze trzysta
Kornych kochanków pod wachlarza trzonkiem,       575
Z których by żaden nie chciał być małżonkiem.


LXXIII.

Lecz u Polaków tak! — Ciągną jak słomki
Za oczkiem jakiéj Marysi lub Wandy,
Która im różne rozdaje przydomki,
A wiosną listkiem cyprysu, lewandy       580
Z niemi w zielone gra; lub wiąże słomki;
Lub wędkę rzuca w te rybek girlandy,
Które za każdym wody pluskiem płyną.
Skosztują — haczek obaczą — i miną.


LXXIV.

Lecz u Polaków tak — widziałem całe       585
Przy jednéj Pannie gimnazja, licea;
Ta miała często rączęta nie białe.
A złość tak wielką w sercu jak Medea,
A zaś korzyści z tych miłości małe,
I małe bardzo na późniéj trofea.       590
Rozdały wiele włosów, łez, podwiązek:
Żadna nie weszła stąd w małżeński związek.


LXXV.

A stąd przestroga, że takie zbiorowe
Miłoście, nic są w miłości nie warte;
Że lepiéj serce zawrócić niż głowę;       595
Serca w miłości bowiem są uparte,
Choć głowy stokroć bardziéj romansowe,
I stokroć bardziéj ogniście zażarte;
I często widząc że na świecie źle tym,
Z rospaczy kończą tak, jak Werter w Götym.       600


LXXVI.

Więc z drugiéj strony w tém jest kompensacya
Dla tych, co dzisiaj są staremi panny,
Gdy na rozstajnéj drodze jaka stacya,
I kamień i trup w białą czaszkę ranny,
Świadczą — że każda z nich, jako akacya       605
Okryta słodkim kwiatem w czas poranny,
Brzęczała w koło pszczół zalotnych wieńcem
I ma kochanka w piekle — potępieńcem.


LXXVII.

Takim sposobem, wnet jest heroiną,
I poeci ją rymami zaszczycą;       610
Już jéj nie nazwie nikt w pieśni dziewczyną,
Lecz musi nazwać posępnie dziewicą,
A kochanek jéj, jak Fingal lub Ryno,
W chmurach skłębionych igra z błyskawicą,
I śpiéwa wichrom piekielny tryolet,       615
Mając łzy w oczach — a w ręku pistolet.


LXXVIII.

Ale to nie był los Panny Anieli.
Chociaż tak piękna, jak żadna śmiertelna,
Zbliżyć się ludzie i kochać nie śmieli.
Została dumna i nieskazitelna,       620
Chodziła jako łabędź lub anieli
Kołysząc się na giętkiéj stopie — strzelna
Nie była swemi zrennicami — zgoła! —
Lecz oczy czarne jéj, paliły czoła.


LXXIX.

Włosy jéj długie, krucze, w róg zwinięte,       625
Ciężyły głowie swą jedwabną wagą.
Ta sama głowa miała kształty święte,
I uświęcone snycerską powagą,
Smukłe, ku plecom w okrągłość ściągnięte. —
Ktokolwiek widział marmurową, nagą       630
Florencką Wenus, nie weźmie za fraszki
Tego — co mówię tu, o formie czaszki.


LXXX.

Jak owe jaje, w którém kiedyś Leda
Powiła syna Bogu łabędziowi —
Jak? — dzisiaj się to wytłómaczyć nie da       635
Przez żaden nowszy cud Katolikowi;
A gdym tłómaczył, to panna Praxeda
Święta — Aniołek jezuicki, wdowi,
Jak na kazaniu siedziała Sanskryckim,
A potém dała mi w sam łeb — Witwickim.       640


LXXXI.

Więc dziękowałem Bogu że z pod prasy
Nie wyszło jeszcze sześć psalmów Bojana,
Bobym te wszystkie Katolickie kwasy
Miał na łbie, wszystkie sześć — bo ta kochana
Panna Praxeda, gdy chodzi w zapasy       645
I chce traktować kogo jak szatana;
Co ma pod ręką katolickich wieszczy,
Rzuca na głowę i bije i wrzeszczy.


LXXXII.

Podziękowawszy więc Bogu, że tylko
Dostałem Złotym Ołtarzykiem — który       650
Każdą klamerką mię ukłuł jak szpilką;
Na niedźwiadkowe się bowiem pazury
Zamyka. — Czémże jest ból? Jedną chwilką
Jak mówią w Dziadach Mickiewicza chóry.
Podziękowawszy w chwilki chwilowość       655
Wpadam w opisy znów i w romansowość.


LXXXIII.

Aniela miała cudowną postawę,
W noszeniu głowy cudną lekkość — włosy
A l’antique — barwy troszeczka bladawe,
Oczy skier pełne, teraz pełne rosy       660
Smutne i twarzy kochanka ciekawe,
I pytające się o własne losy.
Jéj ręka piękna, maleńka i biała
Za szorstką, silną biorąc rękę — drżała.


LXXXIV.

„Ty wyjeżdżałeś! tyś mi nie powiedział!       665
Ale me serce jest miłośnym szpiegiem.
Nie mów mi że jest między nami przedział
Fortuny. — Jestem nad przepaści brzegiem.
Usiądź — opowiem — wszystko będziesz wiedział!
Nie strasz się tylko trudności szeregiem,       670
Nie strasz się! jesteś ludziom w poniewierce...
Lecz ja cię kocham jedna — ja mam serce.


LXXXV.

„Straciłeś cały majątek? — i cóż mi
Majątek? ludzi sąd? — ja kocham ciebie!
Ja twego serca chcę — a nie twych dusz mi       675
Potrzeba — pójdę o żebranym chlebie.
Nie odpowiadaj mi na to, nie krusz mi
Serca — mój los już zapisany w Niebie!
Ja kocham ciebie! w twojém sercu żyję.
Kto nas rozdzielić chce — ten mię zabije!       680


LXXXVI.

„Dzisiaj przyjechał Dzieduszycki z drogi,
Znów się oświadczył i o moją rękę
Prosił. — Mój ojciec stał się dla mnie srogi,
I guwernantka jak na moją mękę
Za ojcem trzyma. I ludzie i Bogi       685
Przeciwko nam są — i wuja Sosenkę
Przekabacili już na swoją stronę.
Płakałam — patrzaj — oczy mam czerwone.


LXXXVII.

„A tu, jak na złość! dla Dzieduszyckiego
Był bal — Czy widzisz jak jestem ubrana?       690
Musiałam ubrać się dla ojca mego
W ten xiężyc — lecz ja dla mojego pana
Dla ciebie tylko! dla ciebie samego
Ubrałam się tak w kwiaty — po kolana.
Prawda że dobrze mi tak bez zawoja? —       695
Ja nie ubrałam się dla nich — ja twoja!


LXXXVIII.

„Lecz ty wyjeżdżał? gdzie? — O! ty niewierny!
Gdyby nie Diwa byłbyś już daleko.
Gdzieżeś ty jechał? — gdy mię ból nieźmierny
Dręczy — kiedy mię przed ołtarze wleką,       700
Gdy nie zostanie nic, jak się w cysterny
Rzucić, lub twoją się zakryć opieką:
Tyś mię opuszczał w chwilę tak okrutną!
Ja przebaczyłam już — ale mi smutno.


LXXXIX.

„Czy ty nie ufasz że ja zdołam jedna       705
Oprzeć się — zostać twoją? — ja nie płocha!
Ty nie wiesz co to jest kobiéta biedna,
Kiedy ją dręczą, kiedy mocno kocha —
Zgubi się — potém u wszystkich wyjedna
Łzy nad swém sercem zgubioném i trocha       710
Kwiatów i więcéj też żadnéj nie trzeba...
Cóż to? — Nie mówisz nic do mnie? — O! nieba!


XC.

„Myślałam że ty mi dodasz nadziei“ —
Tu wypuściła z rąk, rękę kochanka —
„Myślałam że ty w téj smutnéj kolei“ —       715
Tu blisko, szczęściem stała z wodą szklanka,
Wzięła ją... drżące w szkło usteczka klei,
Ząbki o kryształ dzwonią, jak kraszanka
Kiedy się z drugą spotka w dziecka dłoni.
Rzekłbyś że perła o dyament dzwoni:       720


XCI.

„Myślałam...“ — Głos jéj o jedną oktawę
Zniżył się, i pękł jak pęknięcie struny. —
Boleść złamała jéj giętką postawę,
Myślałbyś że się chyliła do truny,
Tak nawet małe usteczka jaskrawe       725
Zbladły, uczuwszy gorzkich łez piołuny.
Padła na krzesło i przez łzawe deszcze
Błysnął ostatni jęk — „Kochasz mię jeszcze?“


XCII.

Beniowski już był na kolanach; w dłonie
Wziął drżącą rączkę Anieli... Tu proszę       730
Włożyć mi wieniec Petrarki na skronie;
Bo na tém pieśń zakończę i ogłoszę
Po dawnych wieszczów umarłych koronie
Czas bezkrólewia; pobuntuję kosze,
Krytyków kupię z Grabowskim Prymasem,       735
Reszta owczarzy moja. — A tym czasem


XCIII.

Jako pretendent na własne poparcie
Utworzę całe wojsko w drugiéj pieśni.
Epiczny zamiar wyjawię otwarcie,
Wyjdę z dzisiéjszéj estetycznéj cieśni,       740
I skrzydeł mojéj Muzy rozpostarcie
Tęczowym blaskiem was oślepi wcześniéj
Niż miałem zamiar. Suszę tylko głowę
Jak w rzecz wprowadzić rzeczy nadzmysłowe.


XCIV.

Nie podobało się już w Balladynie       745
Że mój maleńki Skierka w bańce z mydła
Cicho po rzece kryształowéj płynie;
Że bańka się od gazowego skrzydła
Babki-konika rozbija i ginie;
Że w grobie leżąc Alina nie zbrzydła,       750
Lecz piękna z dzbankiem na głowie martwica
Jest jak duch z woni malin i z xiężyca.


XCV.

Nie podobało się, że Grabiec spity
Jest wierzbą, że się Balladyna krwawi,
Że w całéj sztuce tylko nie zabity       755
Sufler i Młoda Polska, co się bawi
Jak każdy głupiec plwając na sufity
Lub w studnię... która po sobie zostawi
Tyle co bańka mydlana rozwalin,
A pewnie nie woń myrry — ani malin...       760


XCVI.

O! Boże! gdyby przez Metampsykozę
W Kozaka ciało wleść, albo w Mazura;
I ujrzeć jaką popełniłem zgrozę
Pisząc — na przykład — Anhellego. Chmura
Gwiazd, białych duchów, które lgną na łozę       765
Jak szpaki Danta: rzecz taka ponura,
A taka mléczna i nie warta wzmianki —
Jak kwiat posłany dla pierwszéj kochanki,


XCVII.

Pewniebym takich nie napisał bredni
Gdybym był zwiedził Sybir sam, realnij;       770
Gdyby mi braknął gorzki chleb powszedni,
Gdybym żył jak ci ludzie borealni
Troską i solą z łez gorących — biedni!
Tam nędzni — dla nas posępni, nadskalni,
Podobni Bogom rozkutym z łańcuchów,       775
W powietrzu szarém, mglistém, pełném duchów.


XCVIII.

Pewnie bym. — Lecz ta spowiedź jest za długa,
Dygresje — nudzą; więc — mój czytelniku
Spróbuj czy ci się pieśń podoba druga,
Gdzie więcéj nieco będzie gwaru, krzyku,       780
Kościół i wielka słoneczna framuga,
I na tęczowym Duch Święty promyku:
Także cokolwiek szlachty. — Powieść taka
Jak dawny, długi, lity pas Polaka.





PIEŚŃ DRUGA.



I.

O! nie lękajcie się mojéj goryczy!
Dalibóg! nie wiem sam, skąd mi się wzięła;
Długo po świecie pielgrzym tajemniczy,
Chodziłem, farby zbierając do dzieła,
A teraz moja Muza strof nie liczy,       5
Lecz złe i dobre gwiazdy siać zaczęła;
Komu za kołnierz spadnie przez przypadek
Syrjus rzucony przez nią, lub Niedźwiadek,


II.

Spali się — lecz ja nie winien. — Per Bacco!
Różnemi drogi mój poemat wiodę;       10
Jak Chochlik często częstuję tabaką,
A gdy kichają ja zaczynam Odę
Na przykład drugą piękną Odę taką
Jak do młodości. Może serca młode
Pokochają mnie za to żem jest śmiały,       15
Jak Roland który wpół rozcinał skały.


III.

I teraz chciałbym rozciąć — co? — dom jeden,
Podolski jeden dom rozciąć na dwoje;
I pokazać wam jaki szczery Eden!
Jak nieraz pełne aniołów pokoje!       20
Jak złoty, piękny domów jest syredeń!
Ukraińskie to słóweczko nie moje.
Wywołał je tu rym przez dźwięki bliźnie
Nie miłość którą mam ku Kozaczyźnie:


IV.

Chciałbym więc rozciąć jeden z dawnych dworów,       25
Które na górach stoją nad stawami.
Stawy — to tarcze z tęczowych kolorów,
Gdzie się łabędzie białe za gwiazdami
Gonią, podobne do srebrnych upiorów,
A na nie xiężyc jasnemi oczami       30
Patrzy, na niebie jeden, przez topole,
A drugi taki złoty xiężyc — w dole.


V.

Atoli wnętrze tych domów dopiéro
Poetyczne jest — zwłaszcza jeśli miłość
Oświeci, wonną je napełni myrrą,       35
I ścian drewnianych sprostuje pochyłość;
Podolanek są usta srebrną lirą,
Serca... Ta strofa ma pewną zawiłość,
Któréj nie lubię, lecz ją skończyć muszę. —
Serca są takie jak aniołów dusze.       40


VI.

Sam znałem jedną — lecz nie wspomnę o niéj,
Bo się nadzwyczaj mój rym rozserdeczni.
Od serca mi jéj wiało tyle woni
I tyle światła: że mi dziś słoneczniéj —
Chociaż mi zegar teraz północ dzwoni —       45
Niż gdybym w Boga się patrzał najwieczniéj.
Niech was bluźnierstwa nie rospędza trwoga;
Ona umarła już — Jest częścią Boga,


VII.

Duszą, światłością, wolą, jedną chwilą
Wieczności, wiedzą wszystkiego. — O! dosyć!       50
Niech resztę grobu cyprysy ochylą.
Różom najbielszym jéj żałobę nosić.
Ją słońca drogi mlecznéj nie omylą,
Zdziwiona blaskiem, będzie się podnosić
Jako harmonii lekkiéj głos, bez końca       55
Ze słońc, na wielkie słońca, i nad słońca.


VIII.

A gdy się w drogi zatrzyma półowie,
Jak gołąb puszczę za nią skrzydła chyże —
A tu mi ręce zawiążcie na głowie,
I twarzą bladą połóżcie na lirze,       60
Jakbym w Alpejskim upadłszy parowie
Spoczywał — Miałem ja troski i krzyże —
Więcéj niż śniło się wam filozofom.
Lecz dajmy pokój tym myślom i strofom.


IX.

Dosyć o sercach strzaskanych, o świecie       65
Tu, ziemskim i tam, nadsłonecznym; oba
Smętne są. — Światy wam utworzę trzecie,
Jeżeli się mój poemat podoba,
Znów drugi, wielki tom napiszę w lecie:
A te zostaną pieśni jako proba       70
Wcale nie według mego serca — ale
Ponieważ moje są; otwarcie chwalę


X.

Głupi! o sobie dobrze mów! wykrzyka
Ryszard w okropnym bardzo monologu,
Ujrzawszy siebie we śnie, jak krwawnika       75
Oczerwienionym, na piekielnym progu —
Szkoda, że w Xiędzu Kiefalińskim znika
Szekspir; przyczyną jest trudność połogu
W stanie bezżennym — także to że z xiędza
Nie może nagle być Makbeta jędza.       80


XI.

O Xiężach dobrze mów! jest to przestroga
Już nie Szekspira, na tym fundamencie
Moralność cała stoi. — Lecz na Boga!
Gdzie mój poemat? Moje przedsięwzięcie
Epiczne? Moja Arjostyczna droga? —       85
Widzę że wszystko mi stoi na wstręcie
Nawet pisania łatwość rzuca plamę —
Mówią że w czterech dniach układam Drammę.


XII.

O! Boże! ileż bym stworzył romansów,
Gdybym chciał wszystkich d.....w być zabawą,       90
Wyspą dla grubych naszych Sanczo Pansów,
Na któréj by się uczyli ze sławą
Syllabizować. Lecz z prozą aliansów
Nie chcę — do wiersza mam, jak sądzę, prawo.
Sam się rym do mnie miłośnie nagina,       95
Oktawa pieści, kocha mię Sestyna.


XIII.

Ktoś to powiedział, że gdyby się słowa
Mogły stać nagle indywiduami;
Gdyby Ojczyzną był język i mowa:
Posąg by mój stał, stworzony głoskami       100
Z napisem patri patriae. — Jest to nowa
Krytyka — Stój! — ten posąg błyska skrami,
Spogląda z góry na wszystkie języki,
Lśni jak mozajka, śpiewa jak słowiki,


XIV.

Otocz go lasem cyprysów, modrzewi,       105
On się rozjęczy jak harfa Eola,
W róże się same jak Dryada wdrzewi,
Głosem wyleci za lasy na pola.
I rozłabędzi wszystko, roześpiewi...
Jak smukła, pełna słowików topola,       110
Co kiedy w nocy zacznie pieśń skrzydlatą:
Myślisz... że w niebo ulatujesz z chatą,


XV.

Że porwał cię głos, jasność xiężycowa,
Serce rozkwitłe, rozlatane pieniem.
O! gdyby mogły się na posąg słowa       115
Złożyć i stanąć pod cyprysów cieniem,
Jak marmur który duszę w sobie chowa,
I zwolna złotym wylewa strumieniem;
A tak powoli leje i łagodnie
Że po tysiącach lat, jak słońce wschodnie       120


XVI.

Stoi w nim cała, ogromna... O! gdyby!
Zachcenia moje są jak Klefta żądze,
Który chciał w trumnie mieć dla słońca szyby
I dla jaskółek — na co? — Znowu błądzę
Jak Telimena gdy wyszła na grzyby,       125
A zbiera mrówki (mrówkami są żądze).
Na wiatr to mówię tylko, lecz w nadziei,
Żem dostrzegł jako Poznańczyk — idei.


XVII.

Czy w poemacie tym, równie szczęśliwa
Krytyka, równe porobi odkrycia?       130
Nie wiem. — Czasami myśl w Etherze pływa
Przez piękne bardzo przelatując śnicia,
Lecz późniéj, pismo, druk, tęcze obrywa
Z kształtów. — A teraz odbłysk mego życia
Na ten poemat pada niezbyt pięknie.       135
Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!


XVIII.

Szczęściem że pieśni téj bohatér młody,
Świeży, miłośny i ma ciemne oko,
Złote połyskiem zielonawéj wody,
Lecz nie zbyt na świat patrzące głęboko.       140
Owszem, ma nadto serdecznéj pogody,
Nadto mu prawie na świecie szeroko.
Ach! nieraz szczérze westchniecie z litości
Widząc, jaki w nim brak artystyczności!


XIX.

Poezya go otacza — Czytelniku!       145
Na jego miéjscu, o! ileżbyś razy
Uczuł że dusza twa na wykrzykniku
Hypogryfując, leci, klnie wyrazy;
Klnie, że w około zimnych serc bez liku!
Same szkielety pod nią, same płazy! —       150
Beniowski jakby go Bóg o tém ostrzegł
A priori to czuł — lecz nie spostrzegł.


XX.

Co lepsza, nigdy nie mówił, nie pisał —
Biedaczek! brakło mu formy gotowéj!
Nigdy się w myślów dzwon nie rozkołysał       155
Idei żadnéj w nim nie było nowéj,
Najnowsze, z ustek różanych wysysał;
I teraz, patrzcie! w pasiece lipowéj
Klęczy pokornie przy kochanki nodze, —
Oboje na zbyt niebespiecznéj drodze.       160


XXI.

Lecz młodość — O! ta, pomimo dewotek,
Ta jest najlepszą obroną dziewicom;
To jest kochanków młodość. — Mimo plotek
Szesnastoletnim się przybliżyć licom
Pozwólcie — zwłaszcza gdy chłopiec podlotek       165
Zazdrości skrzydeł dwu synogarlicom.
Dla tego tylko że się mogą bratać,
Piórkami ściskać i gruchać i latać.


XXII.

O! pierwsza miłość! téj wiernym obrazem
Jest zamienienie serc bez interesu;       170
Téj ideałem jest latanie razem
W krainie, w któréj nie ma końca, kresu.
Potém się człowiek głupi staje płazem,
Mimo krew zimną, z każdego karesu
Mogą wyniknąć rzeczy złe i zdrożne,       175
O których xiążki już mówią nabożne.


XXIII.

Za takie rzeczy, nie rozumiem zgoła,
Dla czego w Rzymie nieszczęsne grzesznice
Sadzą do zamku świętego Anioła,
Prócz tych. — Ta strofa musi zakryć lice;       180
Wstydzi się że tę myśl wzięła od czoła,
Nie zaś z profilu. O! Muzy dziewice
Zarumienieniem waszym ucieszony
Wracam do bajki mojéj — z innéj strony.


XXIV.

To jest, zostawiam z kochankiem dziewicę       185
Śród róż, drzew, świateł xiężycowych, woni,
Wód rzucających srebrne błyskawice
Z pod brzóz i bielą okrytych jabłoni;
Serce przy sercu, i przy licu lice,
Dłoń niespokojna, w niespokojnéj dłoni;       190
Ach! są to rzeczy bardzo piękne, czułe,
Lecz wieszcza mogą przemienić w gadułę.


XXV.

A więc do zamku wracam, gdzie Starosta
Kłaniał się, poił, dął, puszył, brał na ton:
A chociaż szlachta go słuchała prosta,       195
O rzeczach duszy rozmawiał jak Platon —
Na mózg wesołych ludzi wielka chłosta! —
Więc się rozeszli woląc sen — niż świat on
Co się na ów czas zdał za Atlantykim.
Został się pan Starosta z Dzieduszyckim...       200


XXVI.

Ów Dzieduszycki był to Regimentarz
Podolski, wielki wróg Konfederacyi,
Z któréj niedawno chciał uczynić cmentarz,
Co do jednego wyciąć — niech go kaci!
Z Rulhiera pewnie jego czyn pamiętasz:       205
A tu obaczysz, jak mu się wypłaci
Konfederacja: jak jest niebezpiecznie
Z Demokratami być nie dosyć grzecznie!


XXVII.

Przypomnę tylko, że ten paliwoda
Zdradą na obóz napadł i wycinał,       210
Czego mu potém była wielka szkoda,
Bowiem go czekał stryczek lub puginał.
Nie znano jeszcze w ówczas Walenroda,
I kończył jak pies, kto zdradą zaczynał:
Exemplum: oba Litewskie Biskupy,       215
Na dwóch latarniach miejskich — oba trupy.


XXVIII.

Dziś zdrajcom łatwiéj — jeśli ich pod lodem
Car nie utopi — łatwiéj ujść latarni.
Krukowiecki jest miasta Walenrodem,
Demokratycznym jest Gurowski. — Czarni,       220
Lecz obu wielka myśl była powodem,
Oba chcą Polski, aby ujść bez karni;
Bo zna to dobrze ta piekielna para.
Że łatwiéj odrwić Polaków — niż Cara.


XXIX.

Walenrodyczność, czyli Walenrodyzm       225
Ten wiele zrobił dobrego — najwięcéj!
Wprowadził pewny do zdrady metodyzm,
Z jednego, zrobił zdrajców sto tysięcy.
Tu nie mam więcéj już rymu na odyzm
Co od włoskiego odjar—lo — najprędzéj       230
Może zastąpić brak polskiego słowa
Walenrodyczność więc — jest to rzecz nowa.


XXX.

Mój czytelniku powiem coś na ucho:
I sam Paszkiewicz... domyślaj się reszty —
— Co? sam Paszkiewicz? — O tém jeszcze głucho,       235
Lecz jestem pewny. — Pomyślał: a wiesz ty?
Że on być musi już przejęty skruchą?
On jest Polakiem aż po same meszty
Które mu dzisiaj wyszyła Wallida,
Aby Turkiem był dla Abdul Meszyda. —       240


XXXI.

— Tak jest: obaczysz, lecz trzymaj w sekrecie
Co powiedziałem: nie rzucaj się w spiski,
Bo wielkim rzeczom przeszkodzisz na świecie
Rzeczom, co jako piorunowe błyski
W chmurach się kryją. — Więc już rozumiecie       245
Że Dzieduszycki nie miał jednéj kréski
Od brzegów Dźwiny po hordy Nogajca,
Wszyscy w Ojczyźnie mówili: to zdrajca! —


XXXII.

Zwalił to wprawdzie na króla rozkazy;
Ale się wyparł król, jak zawsze bywa,       250
Wyparł się jako Święty Piotr, trzy razy,
I cała wina na koguta spływa
Dla tego że piał. A więc wszystkie zmazy
Pan Regimentarz, kochanek Gradywa,
Dzwigał na sobie i chował in petto       255
Zemstę, jak Włochy co się mszczą stiletto.


XXXIII.

Tym czasem chciał się ożenić bogato,
I okiem wszystkie przemierzywszy domy,
Najlepszym z domów wydał mu się na to
Ów zamek, wielki, malowniczy, stromy,       260
Gdzie mieszkał szlachcic pół, pół król, pół Kato,
Pół warjat, a pół syn Cezarów Romy;
Maleńki starzec, pół łysego czoła,
Ojciec który miał córkę, pół anioła.


XXXIV.

Wybrawszy teścia, przyjechał bez swatów,       265
Z intencyą ojcu się oświadczył, pannie;
Wspomniał o drzewie swoich antenatów —
Nie wspomniał ani raz o krwawéj wannie
Którą chciał sprawić dla Konfederatów —
Ale o królu mówił nieustannie,       270
Pokręcał wąsa, zarzucał wylotów;
Lubił pić, bardzo nienawidził kotów.


XXXV.

Dla tego kochał psy, gdy gardło zalał...
Pozwolił nieraz Anieli szpicowi
Aby mu lizał wąs... za psami szalał,       275
Zalecał nawet dóbr Intendentowi,
Ażeby Chłopów psóm kąsać pozwalał,
Mówiąc za zwyczaj, że to psy uzdrowi
Od bolu zębów a stąd od wścieklizny —
Miał jednak dobrą stronę — anewryzmy —       280


XXXVI.

Te dowodziły że miał serce. — Głowy
Nie dowodziła w nim choroba żadna,
Lecz materjalny kadłub, z okiem sowy
Na szyi zawsze nieruchoméj; składna
Figurka, uśmiech i ukłon wężowy;       285
Grzeczność co w takim panu bardzo ładna!
Wielka znajomość świata, krajów, ludzi,
I wiele tego wszystkiego co łudzi.


XXXVII.

Ów pan układny więc siedział przy stole
Przy samym panu Staroście, na prawo;       290
Dobijał właśnie targu i na czole
Widać mu było niecierpliwość krwawą,
Gryzącą; oczy utopił sokole,
Za ręce teścia, trzymał ręką prawą,
Lewą na stole wyciągniętą, prosto       295
Ku kielichowi i mówił! „Starosto!


XXXVIII.

„Jakem człek prawy! jakem Polak prawy!
Tak pragnę córkę twoją uszczęśliwić,
Wierzaj mi i bądź starosto łaskawy.“
Tu pragnąc trupi głos nieco ożywić       300
Pociągnął wina; pił jak but dziurawy,
I zwykł się nieco był po piciu krzywić,
Tak wyciągnąwszy blisko wina kwartę
Zmarszczył i czoło rozjaśnił wydarte.


XXXIX.

I rozjaśniony znów do zamku pana:       305
„Starosto zezwól na szczęśliwość naszą.“
Tak mówiąc teścia przyszłego kolana
Ścisnął pod stołem, i oczy co straszą
Chłopów, jak oczy czerwone szatana,
Uczynił cukrem i ponętą ptaszą —       310
A miał na oczach swoich, jak jastrząbek,
Z powiek wilgotno czerwonych obrąbek.


XL.

Starosta napół spiący, ale grzeczny
Nie wstawał ani odpowiadał na to,
Pan to był bowiem, co chciał być bezpieczny,       315
Zwłaszcza gdy ujrzał twarz żółtą, wąsatą,
I wiedział że gniew może ściągnąć wieczny,
Gniew, który czeka z lichwą i z wypłatą.
Siedział więc zimny lecz trochę się puszył,
Że w konkur, wielki pan, o córkę ruszył.       320


XLI.

Nie odpowiadał nic bo przez półowę
Już spał — a wreszcie nie chciał odpowiadać.
Pan Dzieduszycki zaczął proźby nowe,
Jak do pacierzy jął ręce układać;
Już się był począł przez słowa miodowe       325
Do uśpionego napół serca wkradać,
Już widział uśmiech co poprzedza wszędzie
Ostatnie, słodkie słowo: niech tak będzie.


XLII.

Gadając ręce pokornie złożone
Na stół położył obie, i wytrzeszczał       330
Na pana zamku oczy zaiskrzone —
Albowiem uśmiech mu senny obwieszczał
Że po pijanemu zdobył sobie żonę —
W tém nagle jak wąż wzdął się i zawrzeszczał,
Wstał — lecz na stole miał obiedwie dłonie       335
A na nich papier i orła w koronie...


XLIII.

Orzeł na karcie był — a karta była
Nożem Tureckim do rąk mu przybita...
Boleść go nad nią w arkadę skrzywiła,
Oczy w niéj toną — myślałbyś że czyta,       340
Że karta trupie kolory odbiła
Na jego żółtą twarz. Xiądz Karmelita
Za stołem cicho stał i patrzał z góry
Na czytelnika bladego tortury.


XLIV.

Ocknięty zamku pan — to raz na xiędza,       345
To znów na ściany patrzał wstając zwolna,
Ręka na szabli, w oczach gniewu jędza
Ledwo się w sobie pohamować zdolna...
Lecz myślał że mu sen, mary napędza,
Tak dziwną była ta cisza okolna,       350
Ten papier nagle do stołu przybity,
Dzieduszyckiego jęk — wzrok Karmelity.


XLV.

Już dawno by się był skokiem lamparta
Rzucił do szabli — ale mówiąc szczerze...
Myślał że sen mu grał sztukę Mozarta,       355
Że Don-Żuana widział na operze,
Gdy trupa ziemia puściła otwarta
Na muzykalny wieczór i wieczerzę.
Tak trudno było pomiarkować z razu,
Czy xiądz był z ciała ludzkiego czy z głazu.       360


XLVI.

Godzina była nocna i bez przerwy
Piał kogut, świéce miały długie knoty,
Na wieżach zamku spiewał ptak Minerwy,
A w jedném oknie miesiąc stanął złoty —
Znacie działanie téj gwiazdy na nerwy. —       365
Miesiąc więc w oknie stał — dziwne łoskoty
Na dachu, jakby jęczenia grobowe —
Wreszcie Ladawy pan — odzyskał mowę.


XLVII.

„Ktoś ty?“ xsiądz milczał „co tu robisz mnichu?
Co znaczy papier ten? na Lucyfera!“       370
Tu Dzieduszycki zajęczał po cichu,
Ale tak jęknął jak człek co umiera.
Spojrzał — chciał spojrzeć, lecz w powiek kielichu
Nie było oczu, tylko białość szczera
Jak w zwierciadlanym łysnęła odruzgu       375
Szkło tylko — gałki uciekły do mózgu.


XLVIII.

Starosta spojrzał, i cofnął się biały
Jak wosk, jak oczy którrmi go szukał
Pan Dzieduszycki; ale okazały
W cofnieniu się swém na ludzi nie hukał,       380
Zwłaszcza że xiądz był wielki — a on mały.
vNieraz zaś przed tém pan Starosta fukał
Na równych sobie, niższym dawał szlagę,
Licząc na swoją małość i powagę.


XLIX.

Więc co miał w oczach skier, wszystkie zapalił,       385
Co miał na czole zmarszczków zebrał razem.
Sam by się Jowisz oburzony chwalił,
Tak Olimpijskim na twarzy wyrazem.
Spiorunowany xiądz się w proch nie walił,
Lecz w jedną szybę okien rzucił głazem.       390
Na ten brzęk, wszystkie ganki i komnaty
Przewiał ogromny wrzask: Konfederaty.


L.

Starosta spuścił łeb — xiądz się przybliżył
I wyjął szablę mu złoconą z ręki:
„Przebacz wielmożny pan jeślim ubliżył       395
Lecz zamek był nam potrzebny; a jęki
Tego człowieka słuszne. Bóg go zniżył.
Ten co na krzyżu poniósł krwawe męki
Ten go nam daje; a wyrok nie minie:
Kto mieczem grzeszył, ten od miecza zginie.“ —       400


LI.

Podczas téj mowy, twarze się wąsate
Pokazywały w podwojach, kołpaki,
Konfederatki, czapki i rogate
I krągłe, i kapuzy, i pakłaki,
I owe jeszcze uszami skrzydlate       405
Co ekonomów są laurem. Gdy taki
Rój czapek i rój północnych latarek
Zjawił się: rzekł xiądz: „ja jestem xiądz Marek!“


LII.

Wstrzymał się — powiódł okiem po Staroście
Zmarszczył się... i rzekł: „dla Kozaka Sawy,       410
Który się bije z chłopami na moście,
Wypuścić racę nad zamkiem Ladawy,
Wy się tu proszę bracia nie panoszcie
Rabunkiem, zamek się nie poddał krwawy;
Ale wielmożny dziedzic sam to czuje,       415
Że opór próżny — więc kapituluje.“ —


LIII.

— Na to Starosta krzyknął „protestuję
Przeciwko zdradzie haniebnéj waszmościów
Jako Rzymianin z zamku ustępuję.
Mieć nie będziecie nawet moich kościów.“ —       420
Tu mi czytelnik zapewne daruje
Trochę w téj mowie niegramatycznościów;
Lub niechaj raczy ze mną na spoczynek
Do xiężycowych wrócić Anielinek.


LIV.

O! tam poezya gotowa — Romeo!       425
Pożycz mi twoich słów rozpłomienionych.
Zresztą już Ursę mam z Kassyopeą,
Mam xiężyc i mam dwoje serc pęknionych,
I Philomelę co tak jak J. B. O.
Ów Londyńczyków słowik zapalonych,       430
Śpiewa dla chcących spać arystokratów,
Tak że go wszyscy dają do stu katów.


LV.

O! tam poezya. — Gdyby tylko na to
Aby się żegnać, warto brać amanty.
Czuliście kiedy tę łzę lodowatą       435
Przy pożegnaniu, ciężką jak brylanty?
Te słowa, „pójdę i skonam za kratą!“
Czyście słyszeli te słodkie kuranty
Grane przez wszystkie pozytywki żywe,
A jednak — przysiągłbym że niefałszywe:       440


LVI.

Czyście żegnali? klęczeli? włos rwali?
Tracili ducha? wymowę? kolory?
Pugilares z paszportem? i t. d.
Czy przysięgaliście jako upiory
Wrócić po śmierci przy xiężycu biali?       445
Łopotać w okno czarne skrzydłem zmory?
Kochankę swoją w noc poślubną napaść
Unieść na koniu, i w ziemię się zapaść?


LVII.

Czy wam pozwolił potém los nie wrócić?
Zachować smutku wrażenie niestarte,       450
I całe życie się przeszłością smucić;
Odwiedzać morza, ludy, Egipt, Spartę,
A zawsze: — „ona teraz musi nucić!
Teraz na xiężyc oczy ma otwarte!“ —
Ach takem ja śnił — lecz na piramidzie,       455
Tfu! — odebrałem list że zamąż idzie.


LVIII.

To mię cokolwiek zmięszało — nie bardzo —
Ale cokolwiek zmięszało, Bóg świadkiem! —
Są ludzie którzy wtenczas klną i gardzą,
Lecz ja to smutnym nazywam wypadkiem.       460
Takich dwa: — a me serce tak zatwardzą,
Że niezabudką już, ani bławatkiem
Nie da się nigdy wyprowadzić w pole,
Chyba mi posag położą na stole.


LIX.

Ha, takem zgorzkniał, że nawet nie trącę       465
W téj pieśni, smutnéj lutni pożegnania.
Szeptali długo jak wierzby płaczące,
Gołębie słychać tam było gruchania,
Łzy zimne, usta zmywają gorące,
Słychać serc bicia, płacze, słowa, łkania,       470
Już się rozeszli — rzecz skończona — Horror!
Miłość, przechodzi już w pamiątek kolor...


LX.

W kameleona, w serdeczną jaszczurkę,
W rzecz poetycznie piękną, w sen niebieski,
W muzę Olimpu zamglonego córkę,       475
W poemat smutny od deski do deski,
W mgłę podnoszącą się z łez, w białą chmurkę
Na tle przeszłości, w gwiazdę, w arabeski
Tęczowe — chmurą obwiedzone złotą.
W dole: Raphaël pinxit, albo Giotto.       480


LXI.

W galleryi siedzi dusza. — O! tęczowa
Kopuło myśli, tyś moim kościołem! —
Wymalowana, jasna, xiężycowa
Nad srebrnym duszy wisząca aniołem,
Modlitwą w tobie są rospaczy słowa       485
Serce wygląda jak urna z popiołem
W najtajemniéjszéj kaplicy stojąca —
Tak jesteś, gdy cię żaden wiatr nie trąca. —


LXII.

Lecz kiedy burza zawieje i zruszy
Z filarów ciebie, kopuło tęczowa,       490
Pękasz jak niebo nad Aniołem duszy;
Próżno się broni w błyskawicach głowa,
Cały gmach na nią upada i kruszy,
I ją, i serce które biedna chowa
Jak smętny łabędź pod skrzydły białemi.       495
Pękło — popioły rozwiał wiatr po ziemi.


LXIII.

Skończona wielka tragedja powagi
I ciszy greckiéj; reszta wiatru wyciem,
Myśl zabłysnęła nagle jak miecz nagi,
Marzenia stają się czynem i życiem,       500
Czyny się stają piorunem odwagi —
Rozbiły kościół! — Pod jego rozbiciem
I serce pękło i burza przewyła...
Z wszystkiego, patrzcie co? — krzyż i mogiła. —


LXIV.

Precz wszystkie takie sceny odgrywane       505
W teatrze naszych wnętrzności, Maurycy
Przejdzie, uczuje sercem każdą zmianę,
Czas mu postawi zwierciadło różnicy,
Czas matematyk. Dziś serce strzaskane,
Ruszył na koniu pędem błyskawicy,       510
Za nim pasieka, szczęście, przeszłość, ona,
Kto wié za kilka lat, czy jego żona?


LXV.

Panna Aniela, jeszcze nieświadoma
Odmian które się w zamku wydarzyły,
Biegła, ścieżeczka przed nią była stroma,       515
Pomiędzy skalne wijąca się bryły;
Potém sadzawka i ów dąb z rękoma
Założonemi, ów dąb pełen siły,
Który się dawniéj kochał bez nadziei
Jedne swe oko topiąc w Galathei.       520


LXVI.

Nad tą sadzawką nasza młoda panna,
Już zadyszana stanęła, poprawić
Włosy. Sadzawka była bowiem szklanna,
Można się było w niéj oczyma bawić,
I była to gwiazd kryształowych wanna,       525
I rybki się w niéj zaczynały jawić
Długie, błyszczące robiąc korowody,
Ilekroć łezkę rzuciła do wody:


LXVII.

Ale przed rankiem, rybki spały na dnie.
Panna Aniela uwiązała włosy,       530
Nie przypatrzyła się nawet — czy ładnie,
Lękała się tknąć kwiatów pełnych rosy...
I serce biło w niéj — bo chciała zdradnie
Do zamku dostać się — a jakieś głosy
W powietrzu cichem brzęczały i gwary       535
Jak gdyby przez sen mruczał zamek stary.


LXVIII.

Konfederatów był to wrzask daleki
Którzy już doszli byli do piwnicy.
Panna Aniela wezwała opieki,
Nabożną będąc, u Bogarodzicy —       540
A w tém, gdy wzniosła do nieba powieki
Blask jakiś nagły jak od błyskawicy
Całą oślepił — Nim oddech utracę
W téj strofie, powiem że, ujrzała racę.


LXIX.

Była to owa raca, nakazana       545
Przez xiędza Marka, na znak Panu Sawie...
Pod biedną panną zadrżały kolana
Z trwogi — wąż leciał paląc się jaskrawie,
I syczał, i tak jak oko szatana
Spojrzał z błękitu; i tak jako pawie       550
Piór płomienistych zaokrąglił końce,
I zatrzymany w niebie, trwał jak słońce.


LXX.

Anieli zdało się, że już odkryta,
Że już ją widzi ojciec, jéj dugena,
Niebo, ta raca na gwiazdach rozbita,       555
I każda róża w ogniu, i phalena;
Już zdało się jéj że świat cały pyta
I pokazuje ją palcem. — Ta scena
Byłaby bardzo przykra dla téj panny,
Gdyby to zamiast racy, był świt ranny.       560


LXXI.

Lecz raca zgasła i swe włosy złote
W ciemném powietrzu cicho osypała.
Kilka z tych włosów przez grubą ciemnotę
Upadło właśnie z nieba tam gdzie stała
Panna Aniela, myśląc jak tę psotę       565
I te wycieczki będzie ubierała
W wymówki; i pod ulewą ognistą
Przybrała na się postać dziwnie czystą.


LXXII.

Różane usta przygryzła zdradliwie,
Z oczu spuszczonych w bok miotała błyski;       570
Trochę się patrząc smutnie i fałszywie
Przygotowała dla ojca uściski,
Dla guwernantki podobne pokrzywie
Pocałowanie i jeden ukłon niski
Dla pretendenta do obrączki ślubnéj,       575
I z tym ukłonem uśmiech — treści zgubnéj.


LXXIII.

Mimo to wszystko, serce biło szybko,
Cóś do téj główki wpadło i pobiegła
Biegnąc jak gdyby była złotą rybką,
Która od wędki zdala plusk spostrzegła;       580
I coraz prędzéj leciała i gibko
Chwiała się, ogniem twarzyczkę zażegła,
Zadyszała się — i różowa wpadła
W bramę i w koło spojrzała i — zbladła.


LXXIV.

Przy bramie stali obcy ludzie, mnodzy,       585
Różnego stroju, wąsaci i zbrojni.
Widać że byli trzymani na wodzy,
Bo ujrzeli ją i stali spokojni.
Byli to wszystko, szlachcice ubodzy,
Patryotyczni bardzo, bogobojni,       590
Na pierwszy ogień szli, stali przy bramach,
Choć zimno, rzadko który w lisich błamach.


LXXV.

Nie zapytała ich o nic, nie śmiała
O nic zapytać Panna starościanka.
Ale spojrzawszy na nich już nie drżała,       595
Już wyglądając dumnie jak Rzymianka
Wyprostowana, sroga, trochę biała,
A okiem paląc jak Transteweranka,
Biegła, jak wicher szła przez korytarze
O swego ojca twarz patrząca w twarze.       600


LXXVI.

Jako Elektra weszła; elektrycznie
Cała się wstrzęsła widząc ojca w tłumie,
Który dowodził wtenczas retorycznie
Że schylić głowy przed nikim nie umie;
Że radby się był rozsądzić granicznie       605
Z konfederacyą i t. d. — W szumie
Tych słów, nic więcéj nie pojęła córa,
Tylko że ojcu grozi jakaś chmura.


LXXVII.

Blady był bowiem starzec, jego ręce
Drżały. — Tu powiem że Dzieduszyckiemu       610
Pożyczył niegdyś proszony, na prędce
Kozaków, przeciw Panu Pułaskiemu.
Słusznie więc teraz zbladł jako jarzęce
Świece, trupowi podobien białemu.
I ów Pan cały purpurowy wczora       615
Wyglądał jako statua Komandora.


LXXVIII.

Ujrzawszy córka to, nie mówiąc słowa
Pewnymi kroki do stołu się zbliża,
Widzi że sterczy w nim sztyletu głowa
W papier utkwiona, więc jak piorun chyża       620
Wyrywa ów nóż i za gorset chowa.
Wtenczas, by ręce Boże zdjęte z krzyża
Rąk dwoje wyszło z pod papieru, obie
Te ręce zdrajca położył na sobie.


LXXIX.

I oblały go krwią jasną dziurawe       625
Dłonie i włos mu okrwawiły siwy.
Potém ku piersiom poniósł ręce krwawe,
I na żupanie białym, znak straszliwy
Został, jak owe ordery plugawe
Które dziś każdy kat i człowiek krzywy       630
Wiesza na piersiach. — Potém się posunął,
Dał krok, zawrzeszczał jak szatan — i runął.


LXXX.

Serce w nim chore biło coraz prędzéj
Czekając tylko na noża wyjęcie,
I pękło. — Siwy ten sęp z okiem jędzy       635
Utonął teraz już w dziéjów odmęcie;
Ale są życia co z téj saméj przędzy
Winą się, dla nich ten rym i przeklęcie!
Niech swoją przyszłość w téj pieśni odkryją!
Niech jak psy patrzą na trupa i wyją!       640


LXXXI.

Gdy padł rąk własnych sczerwieniony łzami,
Xiądz Marek z krzyżem do niego przyskoczył:
Lecz zdrajca za krzyż ukąsił zębami,
A potém ręką odepchnął i zbroczył.
Szmer zgrozy zachwiał w pokoju światłami.       645
Xiądz wyjął brewiarz, ustami namoczył
Palec, i karty przewracał z pokorą,
Wiedząc że duszę tę — już diabli biorą.


LXXXII.

Wtenczas Starosta rzucił się do stołu,
Kułakiem stuknął krzycząc: „rozbójnicy!“       650
Przemierzył księdza od góry da dołu:
„Waszeć byś lepiéj modlił się w kaplicy
Niż — Z mojego cię wyklnę Kapitołu!
Córko podaj mi papier — kozak, świecy! —
Siadaj tu Panna, et pagina fracta       655
Pisz protestacją, która pójdzie w akta.“ —


LXXXIII.

Posłuszna panna Aniela usiadła,
Chwyciła w rękę pióreczka łabędzie:
A starzec do niéj „ta krew czarna, zsiadła,
Ta krew na stole atramentem będzie.       660
Umocz tu pióro. „Aniela pobladła;
Krwią był zalany stół aż po krawędzie,
Krwią co wyciekła z rąk Regimentarskich,
Gdy mu przybito do rąk wyrok Barskich.


LXXXIV.

Ale posłuszna w krwi zmoczyła pióro,       665
Potém spójrzała i dreszcz ją przeniknął. —
„Wezwawszy Bogów na świadki — pisz córo! —
Których bogdajby wzroku nie uniknął
Ów czyn nieszczęsny i haniebny... juro!...“
Tu karmelita xiądz powstawszy krzyknął:       670
„Ja exorcyzmem te szatany zwalczę...
Co ty krwią każesz pasać bałwochwalcze?


LXXXXV.

„A ty panienko grzech ściągasz na duszę
Pisząc bluźnierstwa takie krwią człowieka.
Ja was tu jednym znakiem krzyża skruszę,       675
I na tém miejscu krwi popłynie rzeka
Gdzie stoję, a te góry palcem ruszę
I na Moskali pójdą! — Kto tu szczeka?
Kto tu urąga się z Bożego Ducha?
Kto tutaj słysząc nie słyszy i słucha?       680


LXXXVI.

„Zaprawdę mówię ci Panie Starosto,
Że masz na oczach bielmo i ślepotę.
I powiem ci tu bez ogródek — prosto,
Że prosto idziesz w piekielną ciemnotę,
Za to cię Pan Bóg chciał ukarać chłostą,       685
I gdyby nie ja; te komnaty złote
Byłyby dzisiaj twoją krwią zwalane,
I purpurowe i w ogień odziane.“


LXXXVII.

„Czy nie wiesz o tém? że na Ukrainie
Zaczęła się rzeź i szlachty wyrznięcie?       690
Pod święconemi nożami krew płynie;
Pop otwiera pierś, a chłop daje cięcie
W bijące serce. Cały naród ginie
Jak w zapalonym przez Boga okręcie;
A ty że byłeś jak miecz obosieczny       695
Ale bezczynny: sądzisz żeś bezpieczny!


LXXXVIII.

„Gdyby nie nasze nad tobą czuwanie,
Dzisiejszéj nocy kozak twój Mohiła
Miał tu pohulać z tobą wielki Panie.
Dziśby tu wielka rzeź w zamczysku była.       700
Idź! — on przykuty łańcuchami w ścianie,
A przy nim zbójców powiązanych siła...
Idź! obacz, jakie teraz mają łoże;
Leżą na workach a w tych workach noże!“


LXXIX.

„O! taka pościel będzie dla grzesznika,       705
Co jak ty, patrzy na mordy spokojnie,
Dziś byłbyś w piekle, tu, bez spowiednika
Zamordowany. — Pan Sawa się zbrojnie
Z twojemi chłopy na moście potyka,
I za twą całość krew wylewa hojnie.       710
A twoja siwa się tu rzuca głowa,
Jak gołąb biała, lecz w myślach jałowa.“


XC.

Podczas téj mowy Pan Starosta w czoło
Xiędza jasnemi patrzał się oczyma;
Nagle jak człowiek gdy ujrzy że gołą       715
Zbójca siekierę nad głową zatrzyma...
Zadrżał. — A w tém Pan Sawa wszedł wesoło,
Sawa, ogromny skarb dla pisoryma,
Pół kozak a pół szlachcic — ten donosił
Że całą groblę starosty, krwią zrosił.       720


XCI.

I widać było to na nim, wszedł z brzękiem,
Hucznie, lecz spójrzał i zmięszał się cały
Ujrzawszy oczy w których całym pękiem
Kupido trzymał najeżone strzały.
Zamek był broni napełniony szczękiem,       725
Trup na podłodze, karmelita biały
Nad trupem, blady Starosta, stół krwawy,
Za stołem Panna anielskiéj postawy


XCII.

Jako Sybilla z piórem w ręku. — Basta!
Na tym się moja pieśń kończy obrazie.       730
Daléj ujrzycie zapalone miasta,
Szlachcica, z żydem, z psem, na drogoskazie
Wiszących — romans w poemat urasta,
Coś w nim o królu będzie, o zarazie,
O Panu Bogu. Pociągnąwszy hausta       735
Jak się rozogni myśl napiszę Fausta.


XCIII.

Jak się rozgniewam nad imaginacyą
Djabłowi oddam bohatéra duszę...
I pewnie zyskam wszystkich aprobacyą,
A tych co płakać ze mną nie chcą — zmuszę.       740
I Demokracyą i Arystokracyą
Do łez głębokich trzecią pieśnią wzruszę
Wziąwszy następnie za rymów dywizę
Jeżeli gryzę co — to sercem gryzę.





PIEŚŃ TRZECIA.



I.

O! jakże smutno w jasnéj życia wiośnie
Być tak samotnym jako pan Kazimierz;
Gdy świat przed tobą w nieskończoność rośnie,
Gdy wszystko tęczą; lecz czego się imiesz
Błotem. — Dopóki serce wre miłośnie       5
Nie żyjesz na tym świecie, ale drzymiesz:
Gdy zgaśnie, wtenczas zaczynasz dopiéro
Pojmować że ten cały świat — satyrą.


II.

Dopókiś młody bawią cię ballady,
Poezja gminna nadzwyczaj zachwyca,       10
Lubisz w wierszykach chmury, xiężyc, gady,
Znajdujesz że jest jakaś tajemnica
W mgle, w któréj wiersze brzęczą jak owady,
I brylantują myśl blaskiem xiężyca;
I myślisz że to sam poeta roi,       15
Skrzy się i błyska i leci?... On stoi.


III.

Ty sam te wiersze niesiesz w kraj marzenia,
W téj mgle, twych własnych myśli tęcza świta,
W tych dumkach twoje latają westchnienia;
Potém z tych wszystkich wierszy, dumań, kwita,       20
Potém trzy wiersze Danta, pełne cienia,
Ale rozumu: serce twoje chwyta,
Waży, rozbiera. A prawdziwa lekcya
Która poezyi uczy: jest dyssekcya.


IV.

Szkoda że z takiéj dyssekcyi wynika       25
Jakaś szkodliwa materjalność, sucha; —
Eureka! nasz Pan Grabowski wykrzyka,
A Tygodnik go Petersburski słucha:
„Oryginalny wieszcz do Tygodnika
Napisał nowy wierszyk pełny ducha,       30
Który zapewnia mu wieniec osobny,
Wiersz, do niczego przed tém nie podobny!“


V.

Widać że po tym deszczu w Polsce krwawym
Nowi poeci rodzą się jak grzyby.
Szkoda! że każdy jest nadzwyczaj łzawym!       35
I w oknie duszy ma zielone szyby!...
Każdy ma język swój, co jest kulawym.
Szkoda że wszyscy są okuci w dyby,
A kiedy straszną opisują burzę
To chmura piorun zostawia w cenzurze.       40


VI.

Z czego korzystam ja — i dwie już dramy
Piorunem bardzo skończyłem wygodnie;
Dlatego w raju mam zamknięte bramy,
I żadnéj duszy, myślą nie zapłodnię...
Cóżkolwiek ma być — wszyscy umieramy!       45
A czy nad grobem gwiazdy, czy pochodnie,
Czy laur, czy chwasty, czy łza? Dobre i to! —
Wlazłem jak w błoto w tę myśl pospolitą.


VII.

Był czas żem lękał się pospolitości
Jako święconéj duch się lęka wody;       50
Lecz teraz często schodzę z wysokości,
Dla własnéj sławy, pokoju, wygody;
Krytykom jak psom rzucam kilka kości,
Gryzą, lecz przyjdzie czas że te Herody
Przez których teraz moje dzieci giną,       55
Będę gdzieś w piekle gryzł jak Ugolino.


VIII.

Tymczasem wracam do powieści. — Ranek
Błękitnie w polach Podolskich zaświtał,
W niebiosach oczy utopił kochanek,
I marzeniami swoją przyszłość czytał,       60
I widział ją tak uwitą jak wianek
Z dni szafirowych, złotych; już się witał
Ze sławą przyszłą i z tysiącem głośnych
Awantur; pragnąc nadzwyczaj — miłośnych.


IX.

Już widział dziesięć przynajmniéj Andromed       65
Do skał przykutych srogiemi żelazy,
Z warkoczem który wisi jak u komet
Miłe nadzwyczaj w młodości obrazy!
Młodość albowiem świeża, jak Mahomet
Pantheistyczną jest, i wszystkie głazy       70
Zmienia w kobiéty, w ogień topi kruszce,
Huryski widzi zamiast ziarnek w gruszce.


X.

A tu odsyłam mego czytelnika
Do Alkoranu, gdzie stoi przypisek,
Że w raju każda się gruszka odmyka       75
I cztery z siebie wydaje Hurysek —
Chciałabym tam na czas być za ogrodnika,
I z tych owoców co dnia mieć półmisek;
Zwłaszcza, że w każdéj gruszce, do wyboru
Masz cztery panny różnego koloru.       80


XI.

Słowem, ideał nasz kochanek białych,
Tęczowym jest na wschodzie dogmatycznie:
U nas, liczono by do rzeczy śmiałych,
Gdyby kto nawet, tworząc poetycznie,
W rymach malując jednę z tych przestałych       85
Owoców, starą pannę, seraficznie
Rozeskrzydloną w Bogu: bez rozwagi
Rzekł: płeć zieloną miała jak szparagi.


XII.

A jednak wielki poeta i prorok
Powiedział to w koranie i krytyka       90
Milczy — krytyka owa, która co rok
Tyle wad w moich utworach wytyka,
Jako ostrowidz lub jako nosoróg,
Bo widzi ostro i rogiem przenika;
Szczęśliwa — gdybym dbał i był gorący       95
I włożył imię jéj w poemat drwiący.


XIII.

Imię krytyki? — nie, krytyków. — A! bah!
Któż z nich ma imię? Z, K. S, K. E, K.....
Mówią że młodą Polskę pisze — baba,
Ale ja widząc jak kąsa i szczeka       100
Sądzę że jezuita — a ma draba,
Który tłómaczy na język człowieka
Hymny, przestrogi, pacierze i lekcie
W diabelskim napisane dyalekcie;


XIV.

I stąd się mocno cieszę, jak filolog,       105
Widząc, że u nas to się da wyszczekać,
Do czego Cerber w piekle czyni prolog
Ze swego wycia. Ale nie czas zwlekać
Pieśni, dla tego że jakiś theolog
Krytyką mię chciał w kawałki posiekać       110
Jakby (w baladach porównania szukaj)
On był przyjaciel wierny, a ja Tukaj.


XV.

Ale ważniejsze rzeczy radzi Muza.
Oto już słyszę z daleka pukanie
Z dział, z dubeltówek, z flinty, z arkebuza:       115
I czuję w sercu, że nadspodziewanie
Prędko, mój rycerz może dostać guza.
Niechaj się wola Pana Boga stanie
Ja go prowadzę w ogień: — jeśli zginie,
Poemat się mój wcale nie rozwinie.       120


XVI.

Szkoda! czterdzieści cztery pieśni całych!
Czterdzieści bowiem cztery w planie stoi —
Bowiem do rzeczy dążąc zawsze śmiałych
Zacząłem Epos tak, jak śpiewak Troi,
Większą — bo naród mój nie lubi białych       125
Rymów i nagiéj się poezyi boi;
Więc rzecz co działa się tam, gdzieś, za Sasa,
Muszę opiewać całą wierszem Tassa.


XVII.

Wierszem więc Tassa o czterdziestu czterech
Pieśniach zacząłem Epos i niestety       130
Może nie skończę!... i w gwiazdzistych sferach
Nie będę mięszkał pomiędzy poety,
Jeśli pan Zbigniew na ruskich giwerach
Jak piorun co gór prześladuje grzbiety
Nie zaprobuje miecza i to zaraz...       135
Zjadłszy przynajmniéj trzy plutony na raz.


XVIII.

Trzeba albowiem aby się pokazał
Świetnie i zyskał czytelników względy.
Właśnie w ten sam dzień, Kreczetników kazał
Bar attakować, gdy po wioskach, wszędy       140
Lud się krwią swoich dawnych panów mazał,
A ekonomów, bez żadnéj kwerendy
Wieszał — i przyszłą respublikę kształcił
Bo żydów palił, a niewiasty gwałcił.


XIX.

Dwie drogi — jedna jest w naturze rzeczy       145
I płodzi równość niebieską na ziemi,
Druga choć trochę Maltusa kaleczy
Systema i to co za ziomki swemi
Pisze pan Cz..... zwolna Polskę leczy,
Katolikami zaludnia Rzymskiemi,       150
A żydom nic nie szkodzi, bo żyd w mig się
Odradza — patrz Tacyta o Fenixie.


XX.

Attakowano więc Bar, gdy nad Barem
Beniowski się zatrzymał na wyżyni.
Na koniu stał jak posąg nad wiszarem       155
I patrzał i rozmyślał co uczyni?
Bar jak na dłoni widział, lecz oparem
Wpół przesłonięty, blady, wojska w linii
Jak małe nitki mrówek, a na murze
Rozwijał się dym z harmat w białe róże.       160


XXI.

I w téj girlandzie niby z róż śmiertelnych
Stało miasteczko w powietrznych błyskitach;
Wyrzucające błysk do żądeł pszczelnych
Podobny... Kule szumiały po żytach,
Gwizdały do jędz podobne piekielnych;       165
Lub po moskiewskich trącając jelitach,
Przebiegłszy całe plutony po szarfie
Na ludziach grały jękiem — jak na harfie.


XXII.

I wystaw sobie, mości czytelniku,
Że na swój ganek wychodzisz spokojny;       170
I widzisz pszczoły w słonecznym promyku
Lecące do łąk... daléj — grodek zbrojny
O milę — na równinie; działa w szyku,
Attaki, słowem, krotochwilę wojny:
Wszystko się zwija, wre, kole i sieka:       175
A ty z krużganku patrzysz i zdaleka...


XXIII.

Tam jakiś starzec stanął na okopach,
Wzniósł rękę, czapkę przekręcił na ucho;
I działa jak psy legły mu przy stopach,
On je pogładził i szczeknęły głucho.       180
Kule gruchnęły po Moskiewskich chłopach,
Szczęsny! któremu to uszło na sucho
Że pan Puławski jurysta ma ferje,
I zamiast pisać akt — stawia baterje.


XXIV.

Tam widać laski brzozowe i klony       185
Blade, z gałązek kulami owiane,
Jednym girlandy czarne robią wrony,
Z drugich unoszą zię z wrzaskiem, wygnane.
Dalekie miéjskie słychać gwary, dzwony,
Wszystko w koło wre; tylko zadumane       190
Na szarém polu dwie Maćkowe grusze
Jak wróżki pod swój liść chowają dusze.


XXV.

Tak długim czarnym, mrówczanym łańcuchem
Zbliża się Moskal pieszy ku mieścinie,
Tu kawalerya się wężowym ruchem       195
Z jaru wywija, zbiera, szczęka, płynie,
Kłania się kiedy kula ponad uchem
Gwiźnie — i znów się prostuje gdy minie,
Tu garść Kozaków jakby oczeretów
Kępa — tu błyski szabel — tam, bagnetów.       200


XXVI.

Na to pan Zbigniew patrzał z po nad wzgórza.
Wzdryga się pod nim koń i uchem strzyże.
Beniowski spłonął na twarzy jak róża,
Chciałby iść w ogień — ale mówiąc szczérze
Trochę go piękna ta dziwiła burza,       205
Nad którą Barskie się łyskały krzyże.
I tak, co miałby wystąpić jak aktor,
Stał jak tchórz, albo gazety redaktor.


XXVII.

Lecz, już nareszcie zbierał się do lotu,
Chciał biec gdzie burza błyskała czerwona:       210
Gdy oto nagle, prawie bez łoskotu,
Jakby mu jaka Nimfa na ramiona
Złożyła ręce... Wrzasnął głośno: kto tu?
I mocniéj w nim pierś zadrżała wzburzona.
Spojrzał — na ramion mu siedziało brzegu       215
Dwoje gołębi jaśniejszych od śniegu:


XXVIII.

Czy jastrząb je tu jaki, myślał, goni?
Czy się wydaję w stepach gołębnikiem?
Tak myśląc, zdjął je i trzymając w dłoni
Rzucił w powietrze. Lecz jak z baletnikiem       220
Związana duszą Elsler lub Taglioni,
Gdy udaruje ją Car naszyjnikiem,
Taniec w gołębia lot przemienia dziwnie:
Tak owe białe gołębie, przeciwnie


XXIX.

Z lotu zrobiły taniec — i nad głową       225
Pana Zbigniewa, na skrzydłach trzymane,
Jakby miłośne dając sobie słowo,
Miłośnie dzióbki złączyły różane;
I rozleciały się w błękit na nowo
Ważąc się długo smętne, zadumane;       230
Jakby straciły i szukały siebie,
Podobne zmarłym duszom ludzkim, w niebie.


XXX.

I obaczywszy się nagle, jak strzały
Znów szły ku sobie lotem błyskawicy.
I znów złączone, jako płatek biały       235
Śniegu, gołąbek przy swéj gołębicy
Kręcił się, skrzydłem ją trącał nie śmiały:
Aż zmordowani obaj tanecznicy
Najmilsze z siebie dali malowidło:
Senną kochankę, gołąb wziął na skrzydło,       240


XXXI.

Przyniósł na ziemię, położył na trawie,
I w około chodząc budził garłowaniem.
Na szyję wyszły mu kolory pawie,
Miłość go takim darzy malowaniem!
Miłość ubrała mu piersi jaskrawie       245
W ogień tęczowy. Z takiém się kochaniem
Zapatrzył gołąb w swoją senną panią:
Że tęcza blasków z niego — przeszła na nią.


XXXII.

I obudziła się. I znów oboje
Leciały prosto na Zbigniewa barki.       250
On je pogłaskał i wnet wszystko dwoje,
Tęczowe piersi zgasiwszy i karki,
Z ramion mu poszły, i w kręgi i w słoje
Tnące powietrze. Z razu był nie szparki
Lot — póki rycerz nie ruszył wędzidłem,       255
Póki nie gonił — wabiły go skrzydłem.


XXXIII.

Lecz gdy bezmowne owe dwie istoty
Przelały swoję myśl w serce człowieka:
Coraz prędszemi udały się loty;
I wnet zrozumiał rycerz, że go czeka       260
Awantur nowych, dziwnych, łańcuch złoty;
Zaczarowany zamek, albo rzeka
Pełna Rusałek. — O! domysły trafne —
Może w pokrzywy przemieniona Dafne;


XXXIV.

Może Minotaur i zaklęte skarby,       265
Z których jak z dobréj wioski będzie przychód —
Tak młodość wszystko stroi w lśniące farby,
Nigdy się małych nie spodziewa lichot.
O gdyby nie to! — to nigdy Ikar by
Nie latał — nigdy by nie żył Don-Kichot,       270
Nigdyby w Trzecim Maju nie urosły
Iluzje — na co dziś tak wrzeszczą Posły. —


XXXV.

Beniowski goniąc gołębie i mary,
Obaczył że na dąb samotny siadły —
Był to ów sławny dąb, gaduła stary,       275
Jak czarownica krzywy i wybladły.
Ogniste zeschła kora miała szpary.
Z konarów liście na poły opadły,
Liść co pozostał — zwiędły i zwalany
Szumiał po drzewie jak krwawe łachmany.       280


XXXVI.

Bez kształtu, opiekły, podarty, nie żywy,
Zimę i lato wisiał na konarze;
Kruk się go lękał, a jeleń pierzchliwy
Nigdy nie zasnął w tym krzemiennym jarze;
Bo z wiatrem ów liść łopotał straszliwy       285
Jako szatańskie skrzydło, całe w żarze...
Nocą z pod owych skrwawionych warkoczy,
Próchno świeciło się w Dębie — jak oczy.


XXXVII.

Na drzewo spadły dwa ptaszki Wenery.
Beniowski w galop szedł za lotem ptaków;       290
Albowiem ujrzał dwa Ruskie giwery,
I sześć pod dębem kozackich kołpaków...
Którzy tam pewnie jako marodery
Szukali w drzewie skarbów lub Polaków...
I nie znalazłszy w nim nic — dla igraszki       295
Chcieli zapalić dąb i upiec ptaszki.


XXXVIII.

Znieśli już bowiem w koło suchych liści
I oczeretów, jałowców i cierni;
Już jeden krzesał ognia, który czyści
W czyscu, a na tym świecie wszystko czerni,       300
I byliby dąb pewnie ci ogniści
Spalili — wiatr dął taki jak w hamerni —
Szczęściem! bohatér mój, napadł na wrogi
I jął ich rąbać tak, że poszli wnogi


XXXIX.

Oprócz Kozaków dwóch — Z tych jeden stary       305
Zrąbany z konia, Bogu oddał duszę,
I poszedł, mówi Homer, między mary. —
Co się z nim stało? — nie chcę, i nie muszę
Mówić; bo ta rzecz należy do wiary
Grecko-Rosyjskiéj; lecz co do mnie, tuszę       310
I powiem, strofy nie chcąc robić wściekłą,
Że w téj religii gdzie Car — jest i piekło.


XL.

Pocieszająca myśl! — lecz nie dla Cara
Który wolałby może z tego względu
Większą bezpieczność. Jedna więc ofiara       315
Polskiego miecza, młodego zapędu,
Poszła ad umbra: i tam niech się stara
Szczęśliwszą być niż tu — gdzie tyle błędu,
Zawodów, głupstwa, nieszczęścia, przesytów,
Bankructw, poezyi głupich, jezuitów,       320


XLI.

Heglów Poznańskich, Krakowskich purystów,
Paryskich kronikarzy, historyków,
Prezydentów gmin, franko-romansistów,
Kozako-powieściarzy i krytyków,
Którzy poklaski im zamiast poświstów       325
Dają — od czego ja aż do równików
Biegłem unosząc zadziwione słuchy:
I byłbym został tam — gdyby nie muchy,


XLII.

Nie krokodyle, nie hipopotamy,
Nie muł tworzący na Nilu oftalmje,       330
Nie dżuma, nie tęsknota, nie te bramy
Na które patrząc że zamknięte, żal mię
Brał, że tak naszych żon nie zamykamy
W jednym haremie jak w Armidy palmie —
Ta strofa poszła krzywo, bo ze wschodu       335
Wygonił mię brak awantur i lodu;


XLIII.

Za to w ojczyźnie Danta, to oboje
Znalazłem. Lecz to rzecz jest tajemnicza.
O to bynajmniéj nie dbam i nie stoję
Aby wiedziano czy moja dziewicza       340
Muza kochała się realnie. Roję,
Śnię, tworzę; harfy używam lub bicza,
I to jest moja poetyczna droga —
Lecz z mego życia poemat — dla Boga.


XLIV.

On wie, On widział, nad jakimi chmury       345
Stawałem bez łez i pieśni, z myślami
Aniołów w przepaść lecących — te chóry
On słyszał, gdyśmy byli z Bogiem sami.
Nie zwiodły Go te królewskie purpury,
W które ja się tu, jak przed sztyletami       350
Cezar, obwijam, gdy mię w serce rażą,
Ażeby umrzeć z niewidzianą twarzą.


XLV.

Bóg sam wié tylko, jak mi było trudno
Do tego życia co mi dał przywyknąć;
Iść co dnia drogą rospaczy odludną,       355
Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć;
Co dnia krainę mar rzuciwszy cudną,
Powracać między gady i nie syknąć;
Co dnia myśl jedną rospaczy zaczynać;
Tą myślą modlić się — i nie przeklinać;       360


XLVI.

On! i pustyni gwiazdy lazurowe,
I zachodzące nad morzami słońce,
I jedno serce ludzkie. — Lecz to nowe
Głosy dla mojéj lutni — te cierpiące:
Milcz serce! Albo się strzaskaj echowe       365
Narzędzie pieśni, bolu, wiecznie drżące
I obłąkane, niezaspokojone! —
Uderzam ciebie w złości — Milcz szalone! —


XLVII.

O czém że ja mówiłem?... Ha... W tym jarze
Dwóch zarąbanych leżało Moskali,       370
Którym Pan Zbigniew patrzał w blade twarze;
Wtém ujrzał że się cierń zajęty pali,
Że się już ogień wiesza na konarze
Suchego dębu: a więc cięciem stali
Odrąbał gałąź, ta zaś odrąbana,       375
Jak płomień zdjęty przez burzę z Wulkana,


XLVIII.

Leciała hucząc głucho i czerwona
Kołysała się nad trupami dwoma,
Jak szatan co chce duszę brać w ramiona,
Albo orlica z płomieni, łakoma       380
Ciała ludzkiego — więc — O! myśl szalona!
Beniowski, święcie wychowany doma,
Przeżegnał pełną robaczliwych strupów
Gałąź — i wiatr ją pochwycił z nad trupów,


XLIX.

Roziskrzył, stargał, skręcił i zwinąwszy       385
W jeden kłąb, rzucił w ciemną jaru szyję.
Tu nawet zimny rozsądek najzdrowszy,
Słysząc, jak gałąź ta jęczy i wyje
Zrobiłby utwór i poemat nowszy
W którym gadają puhacze i żmije: —       390
Co do mnie, prawda mię epiczna więzi,
Więc nic nie tworząc z ognistéj gałęzi,


L.

Prosto ją gaszę w jarze jak rzecz suchą,
A sam do mego wracam wojownika;
Który z dwóch ludzi rzecz uczynił głuchą,       395
A z dębu nie chciał uczynić świécznika
Owéj dolinie strasznéj, gdzie z ropuchą
Wąż między głazy kredowemi syka
I pachnie gorzki piołun. — Więc mój rycerz
Stał — jakby z głazu go wyrąbał snycerz:       400


LI.

I patrzał — owych zaś gołębi para,
Która go tańcem cudownym przywiodła;
Skoro dąb zagasł i ognista mara
Przed znakiem krzyża uleciała podła:
Owe gołębie, których ja z Antara       405
Pieśni pożyczam i biorę za godła
Miłości — nigdy za małżeński związek! —
Skoro dąb zagasł, zleciały z gałązek,


LII.

I okrążywszy go potrójnym lotem,
Skryły się w jego wnętrze wypruchniałe.       410
Tak był szeroki, że mógł być namiotem,
I zmieścić (nie wiem czy mógł wojsko całe)
Lecz mógł pomieścić haftowany złotem
Ów sztab, co dzieli naszych wodzów chwałę,
I dzieli się tak cudownie i sztucznie       415
Jak ową siedmią ryb Chrystusa ucznie.


LIII.

Tak że zostanie i zbiorą z ostatka,
Siedém dla wojska koszów, napełnionych
Okruszynami sławy. Rzecz to rzadka
Tak zły apetyt! w ludziach tak czerwonych!       420
Ale że to jest cudowna zagadka,
O sławie onéj i o rybach onych:
Nie mówię więcéj... Na gryzącym zębie
Wolałbym niż tę sławę — te gołębie;


LIV.

Które dąb cały okrążywszy pilnie       425
Do spróchniałego wleciały ośrodka;
Skrzydłami siekąc w powietrzu tak silnie,
Jak piskorz kraje wodę albo płotka.
Pomyślał wtenczas rycerz, że nie mylnie
Awantura go jakaś w dębie spotka,       430
I nie czekając, skoczywszy z rumaka
Szedł ku dębowi temu z czasów Kraka.


LV.

Dochodząc wejścia, nasz młokosik rzeski
Usłyszał w drzewie szmer i pocałunki...
Ciemny był wewnątrz dąb, ciemno niebieski,       435
Bo pruchno, niby brabanckie korunki
Rozbłękitniło chropowate deski,
Jak dla Rusałki kościół, lub Bogunki.
Było tam światło takie, jak w zawiei
Gdy xiężyc świeci w mgle — światło nadziei! —       440


LVI.

Ktokolwiek deptał ziemię starożytną,
I popiołami nakryte pokoje,
Gdzie laury rosną, pomarańcze kwitną;
Ktokolwiek był tam z kochanką we dwoje,       445
Ktokolwiek grotę odwiedzał błękitną
Kaprei — i tam ujrzał bóstwo swoje
Nagle, błękitném powietrzem kościoła,
Zmienione w blade widmo i w Anioła;


LVII.

Ktokolwiek zważał te podmorskie świty
Oblewające ją od stóp do głowy,       450
I widział jak się z różanéj kobiéty
Czynił Duch jasny lecz bezkolorowy,
Błyszczący, żywy posąg Amfitryty,
W błękitnym ogniu mórz zniknąć gotowy;
Tak piękny! w skały ukryty i w morze,       455
Żywy — lecz w niebios pośmiertnym kolorze;


LVIII.

Ktokolwiek w grocie téj, na kruchéj łodzi
Zamknąwszy oczy, znowu je otwierał,
Myśląc że xiężyc nowy z fal wychodzi
W kształcie kochanki; ktokolwiek nie sterał       460
Imaginacyi i ta jemu płodzi
Kształty; ktokolwiek je w xiężyc ubierał:
Niech popracuje, albo puści żagle
Myślom — a ujrzy tu z nienacka, nagle...


LIX.

Ujrzy co Pan Kazimierz. W owém drzewie       465
Od lat szesnastu zaledwie dziewczątko
W błękitne pruchien rzucona zarzewie
W grocie z promieni... Nazwałbym ją prządką
Arachną — Muza moja sama nie wie
Jaką od innych odznaczyć pieczątką       470
Ów utwór nowy. — W błyskotnéj sukience
Stała, na piersiach swych trzymając ręce.


LX.

Na skrzyżowanych rękach białe ptaszki
Sięgały jéj ust dziobki różanemi;
W oczach błękitnych przestrach wziął na ważki,       475
I dwie perłowych łez zrobił równymi;
Spadały obie. Szkła czeskie i blaszki
Wydawały się gwiazdami złotemi,
I z włosów dziwne rzucały promienie;
Bielutką miała twarz — z tęczy odzienie.       480


LXI.

Gdy wszedł do dębu rycerz, cała trwożna
Spłonęła, twarz jéj spłonęła i szyja:
Wstyd pokazała w sobie nie ostrożna,
I ten rumieniec co w skażonych mija. —
Widzę że daléj już pisać nie można,       485
Bo opisowość poetę zabija;
I Pegaz się mój Homeryczny zdębi.
Stwórzcie więc myślą, panią dwóch gołębi;


LXII.

I niechaj się wam roją rzeczy cudne,
O czarodziéjskim Rusałek kościele;       490
Gdy w koło jary dzikie i odludne,
I ogryzione przez wilków piszczele,
I trupy czarną krwią zastygłą brudne,
I innych czarnych okropności wiele —
A w głębi dębu, gwar innego świata,       495
Szum liści, pruchno się w gwiazdy rozlata;


LXIII.

Beniowski z ładną panienką. — Dziewico!
Która te wiersze czytasz, czytaj daléj.
Miłoście moje jako próchna świécą,
Lecz nigdy się krew w marach nie zapali;       500
Ledwo ustami płomienia zachwycą,
Wnet je strach xiędza, albo los oddali,
Rozerwie ręce, strwoży niewymownie,
I dalszą miłość prowadzą — listownie.


LXIV.

W listach dopiéro... (a wszystkie umieszczę       505
W przypiskach)... mój bohatér będzie czuły;
Już to nie będą moje rytmy wieszcze,
Ale esencja serc, prosto z szkatuły
Wyjęta: serca nią wszystkie rozpieszczę,
A może nawet młodość będą psuły —       510
Nie emigracyą, bo téj djabeł nie chce,
I żadną serca żądzą już nie łechce.


LXV.

Ambicya serce z pod żeber wykradła,
Sejm się nie kocha już ani też gminy;
Zbiorowa ta osoba będzie jadła,       515
Piła, wydawać dziennik, biuletyny,
Gwiazdy się każdéj spyta co upadła:
Jakie pryncypja ma? — a xiężyc za miny
Arystokratą nazwie i dla tego
Że w smutnéj twarzy swéj ma coś — srebrnego.       520


LXVI.

Pryncypja! O! pryncypja! jakbym chętnie
Powiedział prosto dziś co o was myślę!
Gdyby mi teraz w serca mego tętnie
Nie brzmiała inna struna. — Więc przekryślę
Te strofy. — Dusza mi zagrała smętnie,       525
Śmiechu na ustach nie mam, ni w umyśle.
Wszystko prowadzi dziwnie Boża ręka,
Tak dziwnie! — że mi serce wre i pęka.


LXVII.

Więc polityczne moje Falanstery
Bądźcie mi zdrowe! — I wy co bez głowy       530
Upadli z pańskiéj jak z niebieskiéj sfery,
W arystokratów gracie: smętne sowy!
Co w grze myślicie bić jako kozery
Asa, choć będzie z sercem i laurowy:
Was także żegnam bez miecza rycerze,       535
A choć mi serce pęka — śmiech mię bierze.


LXVIII.

Żeby też jedna pierś była zrobiona
Nie podług miary krawca lecz Fidyasza!
Żeby też jedna pierś jak pierś Memnona!
Żeby też jedna! — Ha... to mię przestrasza.       540
Kościuszko przeczuł was krzycząc: skończona!
Z krzyża swojego krzyknął tak — a wasza
Pierś to pojęła, z tą myślą umiera.
Chociaż mi serce pęka — śmiech mię zbiera.


LXIX.

Co będzie z wami — prosto wam nie powiem,       545
Nie jestem jako wieszcz wszystko wiedzący.
Krwią do was piłem, moim duchem, zdrowiem;
A teraz ciskam serce, puhar lśniący,
Słyszycie? Pękło. — Teraz mi węzgłowiem
Jedno kobiéce serce; jestem śpiący;       550
Omdlały jestem, ogniem owionięty,
Piekielne rzeczy rzucający, święty.


LXX.

Niech się komedya gra — Może mi przyjdzie
Grać inną: wtenczas was wszystkich przerażę.
Ległem jak czarny Sfinx przy piramidzie       555
Z grobów ojczystych — patrzą blade twarze —
Może wieszcz, zechcę jeszcze w jasnowidzie,
Rzec co ciemnego? Może wam pokażę
Pełne piorunów usta, piersi, trzewa: —
Może zamilknę jak lew co poziewa       560


LXXI.

Patrząc na małość zielonego węża,
I zasnę — zasnę — ha! — lecz przebudzenie? —
Niech los i serca szaleństwo zwycięża!
Z mózgu mojego mieliście jedzenie,
Lecz serce moje się jak łuk wypręża,       565
Zrzuca was głodne sępów pokolenie.
Ugolin odbył piekło... Ognia fale!
Wyrwijcie resztę sępom — Precz Szakale


LXXII.

Kto inny teraz jest nademna, nie wy
Na których patrzał ja, Akteon blady.       570
Między ciemnemi położę się drzewy
Słowiki będą moimi sąsiady,
Xiężyc jako mój srebrny Anioł lewy,
Ona jak złoty mój duch, dobréj rady,
Odgoni czarne Cherubinów stada,       575
Mówiąc do nieszczęść tak — jak Anioł gada.


LXXIII.

Przez litość tylko nademną siostrzaną,
Przez błękit tylko swojéj własnéj duszy,
Przez gwiazdę swego losu obłąkaną,
Przez moc co serca wskrzesza albo kruszy;       580
Przez to że hymny we mnie zmartwychwstaną,
Jeżeli ona mnie jak harfę ruszy:
Będę zbawiony! dumny, bezpokutny. —
Ale to wszystko sen — i może smutny!


LXXIV.

Na Boga! Muzo! Trochę śmiechu! Tyle,       585
Ile potrzeba dla zabawy gminu.
Gdy serce moje z pod zasłon odchylę,
Widzę że nie jest jak słońce z bursztynu;
A jednak miało kiedyś światła chwile,
Dawnéj miłości winne, temu winu       590
Które upaja na śmierć, potém wskrzesza. —
O! chcę miłości uczyć! Gdzie jest rzesza? —


LXXV.

Odbiegła — Skarży się na moją ciemność.
Poeto fiat lux zacięcie krzyczą.
I we mnie dziwną znaleźli wzajemność,       595
Życzę, aby to było, czego życzą;
Tygodnik jakąś wynalazł odjemność
We mnie; lecz niech się dobrze wtajemniczą,
A ujrzą żem jest coś — jak Grecki Antyk,
Lecz Pantheista trochę, i Romantyk.       600


LXXVI.

A teraz prosto i bez epizodów
Śpiewam, jak prawy wieszcz, nie jak amator;
Bo mój bohatér ma jechać do lodów
Sybirskich i do Chin i pod Equator,
Do innych nagich i dzikich Narodów,       605
Aż mu na grobie wyrżną: sta viator.
Wtenczas ratunku już ze śmiercią nie ma;
Zatrzyma się czytelnik i poema.


LXXVII.

Lecz nim nastąpi to — cudne mam rzeczy
W tece! cudowna awantur girlanda!       610
Rycerz mój rąbie, zabija, kaléczy,
Na kształt Hektora, Ajaxa, Orlanda;
Przybywa zamkom w porę do odsieczy,
Pisze kronikę wierszem, jak Wiganda,
O awanturach własnych; geografiją       615
Po któréj ludzie do Kamczatki trafią.


LXXVIII.

Na starość także napisał: Pomysły
Do Dziejów które się dziać kiedyś mogą.
Z czego korzystał dzisiaj jeden ścisły
Krakowczyk, książkę wydawszy nie drogą.       620
Xiążka ma polską duszę, a na zmysły
Działa jak Niemiec; mnie zaś szarpie srogo,
Bije po ręku jak rektorska linja —
Jeśliś ciekawy patrz: Roździał: Opinja.


LXXIX.

O! autorowie z nudy! O! Fenixy!       625
Powstali z trupów, z prochów własnych, z łóżek!
O! polityczne moje nowe Ixy!...
Upadam wszystkim pokornie do nóżek:
Lecz życzę aby nas dzieliły Styxy:
A teraz z waszych korzystam przestróżek,       630
I już nie Ody piszę ani Hymny,
Ale poemat ten — nadzwyczaj zimny.


LXXX.

Bohatér w dębie zamknięty, z młodziutką
Panną, a jednak stoi o pięć kroków,
Jeśli co mówi? Mówi bardzo krótko. —       635
Nie spuszczam żadnych na scenę obłoków...
Bo ani z wód kokietką. z nezabudką
Rozmawia czyściéj lilja, pani stoków,
Gdy je wiatr zdrajca ku sobie pokłoni:
Jako tych dwoje — których ja mam w dłoni       640


LXXXI.

I mógłbym... Mógłbym, lecz nie chcę... A może
Nie mogę, nie mam dosyć serca, żaru.
Pruchno świecące xiężycowo w korze
Zda mi się pełne widm, pokus i gwaru...
Pełne... Zatrzymaj mię potężny Boże!       645
Bo gotów jestem dla lepszego czaru
Rzucić na serce mego czytelnika
Trochę awantur własnych z pod równika.


LXXXII.

Lecz nie... Sybirski będę... lodowaty,
Dla tego wchodzę w styl nowych poetów. —       650
Słyszycie jak się krzą odludne kwiaty?
Słyszycie głuchy łomot oczeretów?
Ktoś jedzie — spiesznie mu pewno za katy!
Odtętnia głucho echo jarych grzbietów...
Wiele być musi jadących rycerzy       655
Kiedy przed niemi takie echo bieży.


LXXXIII.

Na pozłoconym kurzawy tumanie
Która do dębu ze słońcem się wkradła,
Naprzód Xiądz jakiś wleciał niespodzianie,
Za Xiędzem jakaś złota mara wpadła.       660
Xiądz był w habicie, a mara w żupanie,
W szerokich bardzo szarawarach z radła,
Na których złota leżała kurzawa —
Słowem: Xiądz Marek to był i Pan Sawa.


LXXXIV.

Ku nim więc moja Nimfa srebrnéj cery       665
Pobiegła skocznie i całując w ręce,
Oddała Xiędzu Markowi papiery
Schowane bardzo tajemnie w sukience;
Potém zaczęła śpiew o sobie szczery —
Słów jéj nie kładnę wszystkich bo przekręcę,       670
Albo bym musiał kłaść po kropkach kropki,
Bowiem ta Nimfa mówiła jak chłopki.


LXXXV.

Z płaczem mówiła: jak w dębową szafę
Wlazła przed wrogów okrutnych pogonią,
Jakie tam miało być z niéj auto-da-fe,       675
Jak nie pamiętał nikt i nie dbał o nią. —
(O! horor! trzeci rym jest na żyrafę!
Muzy żałośne łzy nademną ronią,
Bo Muzy wiedzą jakie do łez prawo
Ma wieszcz piszący poemat oktawą.)       680


LXXXVI.

Mówiła, jak dwa gołębie siostrzane
Przyprowadziły ze stepów obrońcę...
Mówiąc płakała — na usta różane
Kapiąc padało kropelkami słońce...
Pan Zbigniew patrzał zaś w stronę, na ścianę,       685
Xiądz w ziemię, Sawa łamał ostróg końce.
Widząc, że sądzić są gotowi krzywo,
Rycerz do xiędza rzekł dumnie i żywo:


LXXXVII.

„Jestem Beniowski, jechałem do Baru
Abym ojczyźnie mojéj służył szablą       690
I całą duszą. Z bliskiego mię jaru
Te dwa gołębie sztuką prawie djablą
Przywiodły tutaj. Znajdziesz śród czaharu
Dwa trupy, które Pluton swoją grablą
Weźmie, i w ogień piekielny zagrabi.       695
Więcéj mu takich dam, na honor Hrabi!


LXXXVIII.

„Z Węgier albowiem moje rodowody
Prowadzę i mam hrabiowskie tytuły,
Ale że jestem bez grosza i młody
Nie wiele sobie ważę te bibuły       700
I pergaminy; lecz chcę iść w zawody
Z przodkami, jako człek na sławę czuły,
I mocno hańbę ojczyzny czujący;
Nie doświadczony jeszcze — lecz gorący“. —


LXXXIX.

Gdy tak przemówił, Xiądz Marek otworzył       705
Ramiona i jął ściskać postać giętką;
„Ja znałem twego ojca; gdyby dożył
Pewnieby twoją chęć pochwalił prędką.
Bogdajbyś późno się w grobie położył
Jasnym, jak człowiek wielki — ani wędką       710
Sprośnych roskoszy tu był ułowiony.
Zlituj się Matko niebieskiéj korony!


XC.

„Oto dziecko te, oddaję w opiekę
Tobie Dziewico czysta, Matko Boża!
Broń rzuconego w tę nieszczęścia rzekę,       715
Która z nas płynie do wieczności morza.
Pozwól! że z niego tę cielesność zwlekę
Która tu krwawi ducha jak obroża,
A zaś mu w duszę ognistą przeléję
Rospacz co wszystko łamie, i nadzieję.       720


XCI.

Biada kto daje ojczyźnie pół duszy,
A drugie tu pół dla szczęścia zachowa;
Oboje w nim Bóg swym piorunem skruszy,
I padnie kiedyś w popiół taka głowa!
Żadną łzą taki Boga nie poruszy,       725
W modlitwie nigdy już nie znajdzie słowa
Które by kiedyś jego Bóg rozumiał,
I będzie jak ten dąb umarły szumiał.


XCII.

„Będzie miał w sercu władzę odpychania
Ludzi — a węże się doń zbiegać będą.       730
Utyje kiedyś na chlebie wygnania,
I nieszczęśliwe dzieci go obsiędą
Krzycząc: Ojczyznę nam daj lub do spania
Grobowiec sławny — ale nie posiędą
Grobu ni sławy. — I to jest przekleństwo       735
Które ja rzucam na nich! — ich rodzeństwo!


XCIII.

„I niechaj będzie jakoby stoletnie...
Lecz nie... O! Boże! nie słuchaj Jehowa.“
Tu zamilkł; oczy mu błyszczały świetnie
I piękném srebrem uwieńczona głowa       740
Pośród głów młodych błyszczała szlachetnie
Jak xiężyc kiedy się nad rankiem chowa
Za morze, albo za Egejskie skały;
Nadzwyczaj wtenczas smutny, wielki, biały...


XCIV.

I mój rym także, po téj parafrazie       745
Kazania, także za skały zachodzi.
Porozciągawszy tęcze na obrazie,
Pokołysawszy nakształt dobréj łodzi,
Idzie spać. — Wyraz został przy wyrazie,
Nie wiem czego chce? i czego dowodzi?       750
Jako fajerwerk z gwiazd kilku tysięcy
Chciałem aby się spalił — i nic więcéj.





PIEŚŃ CZWARTA.



I.

Dąb utrudzone opuścił konary,
Świerszcze sykały, upał był ognisty.
W dębie na ziemi siedział Marek stary,
I na kolanach rozpisywał listy;
A włożył na nos krzywy okulary.       5
A taki był list jeden: — „Mój strzelisty
Afekt i łaska Pana Zbawiciela
Z wami... W nawiasie — Niech was powystrzela


II.

„Moskal i djabeł że się tak kłócicie,
I zostawiacie Bar Moskali pastwą;       10
A choć szlachetne imiona nosicie,
Jest z was ohyda Boska i plugastwo.
Pan Regimentarz zaś sam mianowicie
Który obiecał karmić nas jak ptastwo
Indyjskie, imbier przysyłać, muszkatel:       15
Cierpi że buty dziś je obywatel!


III.

Venit judicium! Nie odemnie sługi
Usłyszy wtenczas sąd – lecz przed Chrystusem
Zapłaci swoje zaciągnięte długi;
Toż samo Pan Różański co Fabiusem       20
Jest w naszéj partyi, także i ten drugi,
Niech wié że sądu dzień nadchodzi kłusem,
I weźmie wszystkich was jak tuman śmieci.
Piszę to z głębi żalu do Waszeci.“


IV.

Takie Xiądz pisał listy pełne grozy.       25
A przy nim moja młoda posłannica
Przelatująca Moskiewskie obozy,
Jak głos od harfy, albo blask xiężyca,
Lub Afrodyta któréj ciche wozy
Przez błękit gołąb niósł i gołębica:       30
Ze świéczką w ręku stała zapaloną,
Od blasku, złotą mając twarz i łono.


V.

Ktoby tam zajrzał: myślałby że który
Z Ojców kościoła siedzi z gołą głową,
I po natchnienie patrzy w ciemne chmury;       35
A zaś Aniołek rączką rubinową
Dotknąwszy białéj jak kamień tonsury,
Wyciąga z głowy tęczę brylantową
Podobną róży z gwiazd, lub pełnéj malwie...
Gdy starzec siedzi na orle, lub na lwie.       40


VI.

I w ciemnym dębie było tylko dwoje,
Xiądz z piórem w ręku, ze świéczką dziewczyna;
I tylko świerszcze między drzewne słoje
Wrzały piosenką. Była to godzina
W któréj tak miło pójść nad jasne zdroje,       45
Gdzie słońcu broni przystępu leszczyna;
I na murawie legnąć axamitnéj,
W brzęku motyli, przy wodzie błękitnéj...


VII.

Lecz w owe czasy, któż jednę godzinę
Marzył, spokojnie przedumał nad wodą?       50
Któż miał czas marzyć że tak wszystko minie
Jak kwiat będący motylom gospodą?
Jak niezabudka drżąca przy leszczynie?
Jak łza?... jak wszystko co się zowie modą?...
Choć dobra moda była w onych czasach       55
Konfederować się i kryć po lasach!


VIII.

A jednak i to minęło!... Ojczyzna
Minęła także! i ów wierszyk złoty
Że dla niéj każda smakuje trucizna,
Ów wiersz co niegdyś zachęcał do cnoty:       60
Jest dzisiaj... Każdy mi to pewnie przyzna
Kto w oblężeniu jadł szczury lub koty —
Że ten wiersz bez psów, liszek, bez czajek,
Jest dziś najlepszą z Krasickiego bajek...


IX.

A więc niech wszystko mija! — Wstańcie burze!       65
I zwiéjcie mój ślad z téj smętnéj pustyni!
I moje myśli jak łez pełne kruże
Przechylcie, niech je próżnemi uczyni
Czas. — Wszak stawałem na nie jednéj górze
Bliżéj piorunów, niż gadu co ślini       70
Pocałunkami nawet twarz człowieka;
Bliżéj chmur co grzmią — niż ludu co szczeka. —


X.

I dziś od ogniów Boskich w dół zepchnięty,
Z piramid czoła, z wulkanicznych szczytów,
Cierpię — lecz jeszcze gardzę. I ten ścięty       75
Rym, nieraz kąsa was aż do jelitów;
I płynie jako szalone okręty,
Z fal odrzucany do niebios błękitów,
Gdzie mu początek był i koniec będzie,
Gdy śmierć na żaglach okrętu usiędzie.       80


XI.

Tym czasem z szumów żeglowych i waru
Myśli zhukanych, jest harmonia dzika;
Którą ja lubię że tak pełna gwaru,
Że czasem jak wąż pośród ruin syka,
Czasem podobna do Aniołów swaru,       85
Gdy błyskawicą letnią się odmyka
Niebo, i znów się zasuną płomienie
Na dziwny duchów świat, skąd szło westchnienie.


XII.

A jednak gdyby twoja o! młodości
Żelazna niegdyś wola, dumna, twarda;       90
Gdybym nad sobą miał więcéj litości,
Gdyby mi nawet wskrew nie przeszła wzgarda
Tego co teraz jest i co w przyszłości
Być może: lutnią szalonego Barda
Skruszyłbym, wziąwszy pod zgięte kolano;       95
I nową harfę wziął niepokalaną.


XIII.

Lecz późno! późno już! Gdzie są słuchacze?
Czy w grobach klaszczą w ręce zadziwione?
Czy urągają? — nie wiém — i nie raczę
Gonić myślami te smętne, stracone       100
Mary. — Lecz nieraz kiedy mi zakracze
Orzeł, lecący na słońce czerwone:
Zda mi się że to jakaś dusza bratnia
Znów odlatuje ode mnie — ostatnia!


XIV.

Lubiłem takie dusze, dzikie, smętne,       105
Rozokolone na niebie szeroko,
Błyskawicowe trochę, trochę mętne,
Nawet gdy w ciało się straszne obloką,
I w pioruny się rzucają namiętne
Lub nad Safony chwieją się opoką;       110
Lubiłem takie dusze — nie bezkarny!
Wybrednie marząc w różach, kolor czarny.


XV.

Dziś uleczony, na pół — lubię róże
Takie, jakiemi je Bóg stworzył, ładne
I wiotkie. — Teraz wam powieścią służę,       115
I w żadne więcéj ustępy nie wpadnę,
Żadną gawędą pieśni nie przedłużę —
Ale też z faktów wam nic nie ukradnę,
Bo wszystko godne jest pamięci wiecznéj,
I wszystko może ujść, w kompanii grzecznéj.       120


XVI.

Stoi więc w dębie moja mołodyca
Ze świécą — jasne dwa gołębie burczą;
Xiądz pieczętuje sygnetem szlachcica
Listy... Posłuszne się papiery kurczą
W kopertę; z lakiem ożeniona świéca —       125
Mówiąc Delilla stylem — styl tak sturczą
Poeci że dziś gwałtem trzeba z Francyi
Rozumu — jeszcze więcéj elegancyi.


XVII.

Ożeniona więc świéca z laską laku
Wydała tę łzę, która z tajemnicy       130
Nie da się nigdy odedrzéć bez znaku —
Zwłaszcza jeżeli Moskal, na granicy
Nie czyha na twój sekret o! Polaku,
Z pomocą drugiéj ożenionéj świécy,
I chmur z tajemnic twoich nie uchyla       135
Zdradziecką ręką nocy (styl Delilla).


XVIII.

Już więc Xiądz Marek (tu mnie nie dościgną
Ixy Warszawskie) kochanków zaślubił,
I nim oboje w małżeństwie ostygną
Przypieczętować chciał — już tak naczubił,       140
Już... już... Wtem szable mu po oczach migną!
Xiądz wstał — szczęk wielki był — pieczątkę zgubił,
Ujrzał na ścianach boju stereotyp,
Bowiem dąb w środku był jak dagerrotyp.


XIX.

Co się więc działo zewnątrz, to się w łonie       145
Suchego dębu odbiło tęczowie.
Był bój, naprzeciw siebie szły dwa konie,
A na koniach szli dwaj bohatérowie,
Nad głową niosąc podniesione bronie,
Szablice; każda jako sierp na głowie.       150
Teraz xiądz poznał, że ci wojownicy
Byli to, z Panem Sawą, Pan Maurycy.


XX.

Poznawszy, w duchu rzekł: nie pójdę godzić,
Niechajże sobie trochę krwi utoczą,
To może nadto gorących ochłodzić,       155
Potém z rozwagą większą w ogień skoczą...
Tak mówiąc patrzał: jak chcąc sobie szkodzić
Na ścianach tęczę tworzyli uroczą.
Światłość ich obu owionęła krwawa;
W ogniu, na białym koniu migał Sawa.       160


XXI.

Spotkali się raz, złożyli nad głową,
I znów ich konie rozniosły szalone;
Za drugim razem, tnąc sztuką krzyżową,
Beniowski, zgrabnie skoczywszy na stronę
Dał szacht tak płytki koniowi nad głową,       165
Że mu z przyciętych uszu, dwie czerwone
Trysły fontanny; — jak rubin się żarzą —
W biegu, nadjechał na nie Sawa twarzą.


XXII.

Więc się na białym wydawał rumaku,
Mając zalane oczy krwi wytryskiem,       170
Jakby Delfina miał w złotym czapraku
Pod siodłem, który krew wyrzucał pyskiem.
Nie dając jednak najmniejszego znaku
Że był zmięszany tym ostrym dogryzkiem,
Obróciwszy się koniowi do grzbietu       175
Strząsł krew i z olster dobył pistoletu.


XXIII.

Straszny był wtenczas — We krwi co go broczy
Spokojną miał twarz i spokojnie mierzył
Do bohatera pieśni, między oczy: —
I gdyby krzemień był spadł i uderzył       180
W dekę... co skrami pryskając odskoczy —
Pewnieby więcéj mój bohatér nie żył.
Bo sam wyznawał że w szturmaku onym
Widział przybitą kulę czémś czerwoném.


XXIV.

Więc pewnie by ją był duszy oczyma,       185
Jak mówi Hamlet, w czaszce swéj zobaczył,
Gdyby nie dziwne, a dla piso-ryma
Miłe zdarzenie. — Bóg zachować raczył
Człowieka a ja zeń zrobię olbrzyma;
Byle mi tylko czytelnik przebaczył       190
Że empirycznie, minąwszy przyczynę,
Wdałem się w skutek rzeczy, w rąbaninę.


XXV.

Lecz wpadłszy muszę kończyć. Więc pan Sawa
Lewe przymrużył oko i wycelił,
A zaś powszechnie o nim niosła sława       195
Że nawet pannom, gdy sobie podchmielił,
Wystrzelał korki. — Była to zabawa
Któréj bym wcale z innemi nie dzielił,
Gdybym był panną, gdzieś w szlacheckich dworkach
Pod owe czasy i chodził na korkach.       200


XXVI.

Wycelił już więc prosto, w same czoło,
I palec już giął — gdy nagle... o! dziwy!
Jakoby Irys co rzuciwszy koło
Z tęczy, zlatuje na zamglone niwy:
Lekko jak Anioł, jak ptaszek wesoło,       205
Dzieweczka z dębu dała skok straszliwy,
Skok, na dwa łokcie od ziemi wysoki,
W poezyi mówiąc, skok aż pod obłoki.


XXVII.

Z obłoków spadła, na ów koń ze śniegu,
Na którym siedział Pan Sawa złowrogi;       210
Nim się obejrzał, już na siodła brzegu
Stojąca za nim, jak Olimpu Bogi,
Prosta, i naprzód podana do biegu,
Chwyciła za lejc — i na tylne nogi
Podniósłszy konia z rycerzem do góry,       215
Tak pomięszała go — że strzelił w chmury.


XXVIII.

I nie czekając aż poprawi strzału,
Lejcem i głosem zagrzawszy rumaka,
Rzuciła w galop taki pełny szału,
Że galop konia był jako lot ptaka.       220
A ta dzieweczka, by duch ideału,
Stojąc nóżkami na końcu czapraka,
Resztą się ciała — strach przechodzi mrowi! —
Oddała całkiem unieść błękitowi.


XXIX.

I błękit ją wziął tak zrównoważoną,       225
Z rozciągniętemi jako ptak rączęty.
Z włosów, co były na głowie koroną,
Naprzód się złoty zrobił wąż zwinięty
W kłęby, i leciał wraz za tą szaloną,
W połyskujące ją chcąc winąć skręty.       230
I różne kwiaty wyrzucał ze skrętów
Które goniły ją mgłą dyamentów.


XXX.

Za włosem, i za kwiatami i za nią
Pędziły równym dwa gołębie lotem. —
Nie widzę więcéj, jary się tumanią       235
Dymnéj kurzawy przesłonięte złotem;
W kurzawie rycerz znika z moją panią...
Jeszcze raz galop konia runął z grzmotem,
Jeszcze raz jeździec, na wierzchołku góry,
Jak z ametystu, z płomienia i z chmury       240


XXXI.

Błysnął i zniknął. — Teraz kto wypowie
Uczucia wnętrzne w moim bohatyrze?
Zamiast kul srogich pana Sawy w głowie,
Ujrzał... a tu mu wcale nie ubliżę
Bo wiem że wiedział co są Centaurowie,       245
Przypomnieć musiał więc o Dejanirze:
I miał na twarzy taki wyraz Boski
Jak ten co wiersze pisząc, liczy zgłoski.


XXXII.

Oczy utopił w kurzu obłok złoty,
Gdzie znikał rycerz, koń, panna, jéj włosy,       250
I za włosami, jak dwa papiloty,
Białe gołąbki na dwóch końcach kosy.
I stał i patrzał — gdy z dębowéj groty
Wyszedł ku niemu Karmelita bosy
I przeżegnawszy się Chrystusa znakiem       255
Spytał: „dla czego Waść się bił z Kozakiem?


XXXIII.

„O! krwi gorąca! że też ja nie mogę
Utrzymać nigdy między wami zgody!
Oto Pan Sawa znowu ruszył w drogę,
Bóg wié czy wróci, a rzeski i młody.       260
O! młodzi! młodzi! pod waszą ostrogę
Trzeba dać woły najleniwsze z trzody;
Dopóki każdy z was na koniu jeździ
Nigdy się w jedném miejscu nie zagnieździ.


XXXIV.

„Skądże wam przyszło żeście tu z jaszczura       265
Dobyli szabel i na konie wsiedli?“ —
Na to Pan Zbigniew: „Oto jest rzecz która
Zwaśniła obu, gdyśmy tutaj jedli
I pili: oto złota minjatura
O którą srogi bój obaśmy wiedli.       270
O taką się rzecz bijemy nie pierwsi;
Ja mu ją Xięże sam zerwałem z piersi.


XXXV.

„A zerwawszy ją chciałem serca dostać
Z pod żeber jego, tą szablą turecką.“ —
Tak mówiąc strasznie miał Marsową postać.       275
A Xiądz: „O takąż rzecz chodziło świecką?
Warto by obu dyscypliną chłostać!
Wstydź się Wielmożny Hrabio! jesteś dziecko!
Tę minjaturę mi dała dla ciebie
Córka Starosty dziś, jak Bóg na niebie!...       280


I.

„Ja zaś, nie mając kieszeni w habicie,
I nie chcąc wieszać tej rzeczy na sobie:
Dałem ją Sawie, by ją schował skrycie,
Aż mi ją przyjdzie na myśl oddać tobie;
A przy tém i list, skropiony obficie       285
Łzami, a w takim pisany sposobie,
Że choć xiądz jestem, w miłostkach nie służę,
Podjąłem się ten list schować w kapturze.


XXXVII.

„Oto jest pismo dziś pisane w nocy,
Czytaj Waść! ja tym czasem na koń siędę;       290
Bar potrzebuje dziś mojéj pomocy
Lub go ocalę, lub niebo zdobędę.“
Beniowski blady jak duch o północy,
Już nie uważał na xiędza gawędę;
Ale otworzył list, czytał i wzdychał,       295
Bo ten list w niebo rwał i w piekło spychał.


XXXVIII.

A naprzód w liście było opisanie
Tego co w drugiéj mojéj pieśni stoi,
To jest: jak zamek wzięto niespodzianie,
Jak go dostano prędzéj niźli Troi,       300
Jak na śmiertelnym już był karawanie
Pan Dzieduszycki, jak w piwnicach broi
Szlachta będąca w zamku na załodze;
Jak Ladawiecki pan zdał rządu wodze,


XXXIX.

A sam zamyślał jechać do Warszawy,       305
I córkę z walki uprowadzić pola. —
„O! mój Zbigniewie nie miéj ty obawy“
Pisała Panna „nigdy Ojca wola...
Nigdy ponęta, nigdy przestrach krwawy,
Nigdy szalone szczęście lub niedola       310
Nie skłonią mego serca do odmiany —
Bądź sławny; — jesteś mój — jesteś kochany.


XL.

„Odjeżdżam teraz — ale się otoczę
Myślami, kwiatów Podolskich zapachem,
Woniami które były tak urocze       315
Gdy w Anielinkach, pod słomianym dachem,
Ty mię porzucał — a ja ci warkocze
Dałam całować, przenikniona strachem
Abyś mi u nóg nie padł konający:
Tak byłeś blady przy gwiazdach i drżący.       320


XLI.

„Powiem ci teraz żem się była zlękła
Abyś ty we mnie nie usłyszał głosów,
Z któremi w sercu jakaś struna pękła
Gdy się dotknąłeś usty moich włosów...
Pomnisz, żem w tenczas tak jak dziecko jękła,       325
Chwytałam się szat twoich — drzew i kłosów,
Myślałam że już ginę z światłem, z echem,
I że westchnienie śmierci — jest uśmiechem.


XLII.

„Kiedy to piszę, słońce wschodzi z wieńcem
Chmur i tak wstydzi mnie, że nie wiem czemu,       330
Cała się zlałam łzami i rumieńcem —
Ty wiesz ja zawsze kwiatowi białemu
Podobna, póki mi był oblubieńcem
Chrystus. — Uśmiechnij się słońcu złotemu,
Bo mi się przed nim łza gorąca toczy;       335
I tak rumieni mnie, jak twoje oczy.


XLIII.

„Niespokojności pełne serce moje!
Smutno mi rzucać te miejsca, te stawy!
Jeżeli kiedy przywiodą cię boje
Aż do mojego zamku, do Ladawy,       340
Każ sobie Panny otworzyć pokoje;
Na oknie stoi filiżanka z lawy,
Rzucam dla ciebie w nią maleńki kwiatek —
Nosiłam go dziś całą noc — bławatek.


XLIV.

„Nie trać nadziei nigdy! nigdy! — kto ma       345
Wolą, ten wszystko pokona — Addio!
Z wyciągniętemi za tobą rękoma
Jeszcze raz wołam ciebie — caro mio!
Przy tobie zawsze będę — niewidoma.
I wprzód mi serce, niż ciebie zabiją.       350
Nie — ty nie możesz zginąć tak jak oni,
Których nie kocha nikt — i nikt nie broni.


XLV.

„Pytałam dzisiaj staréj wróżki Diwy,
Czy mi Bóg ciebie zachowa i wróci?
Odpowiedziała: że będziesz szczęśliwy,       355
Że się o ciebie wiele duchów kłuci
Czarnych i złotych z tęczowemi grzywy. —
A czyny twoje ktoś na harfie nuci...
Że zawrzesz z królem Indyjskim przymierze —
Nie będziesz temu wierzył — lecz ja — wierzę,       360


XLVI.

„Przepowiadając, mówiła mi stara,
Że widzi ciebie w sankach z wieloryba,
A zaś przy tobie stoi jakaś mara
Ubrana w szaty dziewicze — to chyba
Ja... czy nie prawda? — O! gdyby ta szpara!       365
Gdyby ta jasna z dyamentu szyba
Przez którą Diwa widzi przyszłe rzeczy,
Mogła zastąpić we mnie wzrok człowieczy!


XLVII.

„Zgodziłabym się nie widziéć na niebie
Gwiazd ani słońca, nie widziéć błękitu:       370
Lecz tylko w każdéj chwili widziéć ciebie;
Na ciebie patrzeć od zmroku do świtu. —
Zda mi się nawet że w jakiéj potrzebie
Pomogła bym ci oczyma — do szczytu
Szczęścia i sławy... choćby“... Tu przerwany       375
Był list i dwoma plamkami zwalany.


XLVIII.

Te plamki do ust były podniesione,
Lecz Xiądz podstawił pod usta szkaplerza. —
„Te całuj, krzyknął, te rany czerwone,
Które Chrystus miał: godne ust rycerza,       380
Nie te kropelki łez gorzkie i słone
Z których rdza pada, na kryształ puklerza.
Rzuć ten list — daj go, jak mówią szatanu —
A słuchaj: ważną missją dam Waćpanu.


XLIX.

„Piszą mi — że tron odzyskał Khan Giraj,       385
Przyjazny zawsze Polsce był Khanisko;
Masz listy, których proszę nie otwieraj
Aż staniesz w Krymie. Wprawdzie to nie blisko.
Jaskułki wiedzą tam drogę na wyraj,
I bocian także, z małą szarą pliską       390
Do téj krainy lecą z wielkim krzykiem;
Bocian okrętem jest — pliska sternikiem.


L.

„Ona ptakowi na ogonie siedzi,
I prostą drogę w chmurach rozpowiada.
Tak jeśli cię duch Chrystusa nawiedzi       395
Będziesz jak bocian, co nigdy nie siada,
Lecz wyciągnąwszy dziób jak włócznię z miedzy
Prosto wędruje i w gniazdo upada,
— Gdzieś na wieśniaczéj chacie, zmordowany
Przebywszy morskie burze i bałwany.       400


LI.

„Ufaj mi synu! jeśli wytkniesz sobie
Drogę a prostą — to choćby do słońca
Zalecisz — często na krzyżu lub grobie
Odpoczywając. — Leć że więc bez końca.
A będziesz chodził w anielskiéj ozdobie.       405
Jako ojczyzny i wiary obrońca;
A nim zasługi twoje w niebie zginą,
Ziemia przeminie! i gwiazdy przeminą!


LII.

„Patrz na mnie! — jestem także zmordowany,
A kto wie co tam w mojém sercu płacze?       410
A jednak wziąłem w rękę krzyż drewniany
I chodzę tuląc do głębi rospacze.
Wolałbym może już w grób... jak złamany
Dąb i bez liści — lecz mi serce skacze,
Kiedy na działo wstąpi moja noga,       415
A działo ogniem śpiewa — Imie Boga.


LIII.

„Więc że i starość jeszcze Jowiszowe
Ma brwi, na hańbę ojczyzny zmarszczone;
Więc jeszcze wstrząsa te pola stepowe,
I wulkany z nich rozrzuca czerwone,       420
I téj ojczyzny martwéj wznosi głowę,
I kładzie na nią zbawienia koronę...
Także więc krwawym was obmywam chrzestem!
A pomyśl tylko ty: czémże ja jestem?


LIV.

„Garsteczką prochu, co jutro w dolinie       425
Będzie rodziła chwasty i lilije;
Dzbanem z którego strumień wiary płynie,
A który jutro Bóg nogą rozbije.
Noś że ty ducha w twéj cielesnéj glinie;
A nie lękaj się gdy wiatr w oczy bije       430
Z błyskawicami. Na końcu żywota
Czyny człowiecze waży szala złota.


LV.

Tam wszystkie nasze łzy i krew rozlana
Są policzone i nie ginie jedna
Kropelka ani biała, ani różana,       435
Lecz każda waży i ważąc wyjedna
Światło wieczyste. Idź więc w Imie Pana!
A była by téż ta Ojczyzna biedna,
Gdyby dla ciebie zginionego młodo
Łez nie znalazła. — Bądź że więc tą wodą       440


LVI.

„Chrzczony teraz i w grobowcu późnym.“
To mówiąc ręce wyciągnął i drżały.
Słuchał go rycerz z czołem smutnie groźném,
I był na twarzy przerażeniem biały,
I skry mu z oczów szły... i dreszczem mroźnym,       445
Miłością wielką dla nieszczęsnéj chwały
Czuł się przejęty. Będąc tak ognisty
Z ręku xiędzowskich wziął do Khana listy;


LVII.

I wraz obrócił konia na południe
Ku wschodzącemu wtenczas miesiącowi...       450
Jechał i marzył o przyszłości cudnie.
A któż sny takie młodości wypowie?
Choć aniołami te strofy zaludnię,
Choć z ziemi stworzę kraj podobny snowi:
Nie dosyć będzie, przez gościniec z ostów,       455
Kwiatów z różanych gwiazd i z tęczy mostów.


LVIII.

Austerje chyba z szkła i z dyamentu
Zbuduję — w karczmach posadzę Dyanny.
Łódź życia jest jak złota łódź Sorrentu,
Co siekąc kryształ przezroczysty, szklanny,       460
Ogień dobywa błękitny z odmętu,
I z wioseł ogień leje nieustanny,
I tak jak łabędź ognisty przelata,
Pierś mając w ogniu i ogniem skrzydlata.


LIX.

Młodości! każ się téj łabędziéj marze       465
Z ognia i złota unosić po świecie,
Niech szumi wino w twéj Platońskiéj czasze,
Na głowie niechaj będzie wonne kwiecie;
A blisko ślubów wysokich ołtarze,
Gdzie Saturnowy wąż się z ognia plecie:       470
Tam ślubuj przyszłość... Muza mdléć zaczyna —
Dajcie mi bursztyn i róże i wina!


LX.

Kłębami dymu niechaj się otoczę;
Niech o młodości pomarzę pół senny.
Czuję jak pachną kochanki warkocze,       475
Widzę jaki ma w oczach blask promienny;
Czuję znów smutki tęskne i prorocze,
Wtoruje mi znów szumiąc liść jesienny.
Napróżno serce truciznami poim!...
Kochanko pierwszych dni! — znów jestem twoim.       480


LXI.

Patrzaj! powracam bez serca i sławy
Jak obłąkany ptak i u nóg leżę.
O! nie lękaj się ty że łabędź krwawy,
I ma na piersiach rubinowe pierze.
Jam czysty! — głos mój śród wichru i wrzawy       485
Słyszałaś... w równéj zawsze strojny mierze...
U ciebie jednéj on się łez spodziewał,
Ty wiesz jak muszę cierpieć — abym śpiewał.


LXII.

Idź nad strumienie, gdzie wianki koralów
Na twoje włosy kładła jarzębina;       490
Tam siądź i słuchaj tego wichru żalów,
Które daleka odnosi kraina;
I w pieśń się patrzaj tę — co jest z opalów,
A więcéj kocha ludzi niż przeklina.
I pomyśl czy ja duszę mam powszedną?       495
Ja — co przebiegłszy świat — kochałem jedną.


LXIII.

Twój czar nademną trwa. — O! ileż razy
Na skałach i nad morzami bez końca,
W oczach twój obraz, w uszach twe wyrazy,
A miłość twoję miałem nakształt słońca       500
W pamięci mojéj. — Anioł twój bez skazy
Na moich piersiach spał — a łza gorąca
Nigdy mu jasnych skrzydeł nie splamiła:
Twa dusza znała to — i przychodziła.


XLIV.

W gajach gdzie xiężyc przez drzewa oliwne       505
Przegląda blado, jak słońce sumnienia,
Chodziłem z tobą, jak dwie mary dziwne,
Jedna z marmuru, a druga z promienia;
Skrzydła nam wiatru nie były przeciwne,
I nie ruszały włosów i odzienia.       510
Między kolumny na niebie się kryśląc
Staliśmy jak dwa sny — oboje — myśląc.


XLV.

Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy kiedyś w Elizejskie bory.
My, cośmy ziemię tę widzieli nagą,       515
Przez piękne niegdyś widzianą kolory.
Cośmy poznali że nie jest odwagą
Rospacznym czynem skończyć żywot chory;
Lecz uleczeni przez trucizn użycie,
Sercu zadawszy śmierć — znaleźli życie.       520


LXVI.

Pierwszy to i raz ostatni o! miła
Mówię do ciebie. Jest to błyskawica
Która ci chmurę posępną odkryła,
I boleść wyszła z niéj jak nawałnica;
W twoim ogrodzie pustym będzie wyła,       525
Gdy xiężyc pełny, jak srébrna różyca
Gmachów gotyckich, biały blask rozleje,
W te — gdzieśmy niegdyś chodzili — aleje.


LXVII.

Bądź zdrowa — odejść nie mogę, choć słyszę
Wołające mnie duchy w inną stronę,       530
Wiatr mną jak ciemnym cyprysem kołysze
I z czoła mego podnosi zasłonę,
Z czoła, gdzie anioł jakiś skrami pisze
Wyrok łamiący mnie między stracone...
Ja czekam krusząc wyroki okrutne...       535
Twe oczy patrzą na mnie — takie smutne! —


LXVIII.

Bądź zdrowa! drugi raz cud się powtórzy —
Martwy, odemknę ci w grobie ramiona,
Kiedy ty przyjdziesz do zbielałéj róży
Podobna, zasnąć. — Dosyć! Pieśń skończona!       540
Oko się moje senne łzami mruży,
Róże uwiędły — czara wychylona,
I pieśń gdzieś leci odemnie echowa...
Już pożegnałem cię — jeszcze bądź zdrowa!





PIEŚŃ PIĄTA.



I.

Przez ciemne, smutne gościńce Kurhanów
Niesie go czarny koń dniami i nocą.
Pod ziemią, tętna zakopanych dzbanów
Z prochem rycerzy — na niebie łopocą
Kruki, jak stada posępne szatanów.       5
W czaharach zbroje rycerzy migocą,
I dzidy błyszczą krwawymi płomyki. —
Tam na kurhanach posępne lirniki


II.

Siedzą i grają dumy dawnych czasów.
Dumy wychodzą na rozległe pola,       10
Wpadają smutne w szum dębowych lasów;
I z tamtąd znowu, jak harfy Eola
Zmięszane z szumem liścianych hałasów
Wychodzą na step: a ludzka niedola
Leci wichrami płaczącemi wiana,       15
Jakby nie ludzi ustami spiewana.


III.

Tu siedzą wianki na polu czumaków,
I ogień palą wielki, jasny, chmurny;
Tam daléj wieńce podróżników ptaków,
A dróp na straży — albo sęp bez piórny;       20
Podobni zdala do Rzymskich orszaków
Koło chorągwi albo koło urny,
Gdzie smętne wodza popioły złożone:
Odprawujące straż i zamyślone.


IV.

Beniowski przebył Dniepr — gdy raz wieczorem,       25
Kiedy już xiężyc wstawał zamyślony,
Obaczył ogień, pod dębowym borem
W ziemi palący się, wielki, czerwony.
Przy ogniu siedział człek okryty worem,
Dzikiéj i strasznéj twarzy jak Hurony;       30
Gotował strawę i pazury czarne
Krwawiąc odzierał ze skór całą sarnę.


V.

Ta wywrócona oczyma szklannemi
Zdała się żebrać u ognia litości.
Daléj siedziało dwóch panów na ziemi.       35
Na jednym żupan był, skóra i kości:
Drugi otyły i z rubinowemi
Policzki, pełen w sobie wielmożności,
Przepijał głośno do drugiego zdrowiem
Z butla co miał brzuch obszyty sitowiem.       40


VI.

Ów pan wspaniałéj tuszy — trochę baba
Na twarzy, dziwnéj miał zbroję struktury.
Od kołnierza mu szła żelazna sztaba
Malowanemi natykana pióry.
Rzekłbyś że rodzi go królowa Saba,       45
Że z dawnych czasów spadł jak żaba z chmury.
Chociaż się zbroja nam wydaje dzika —
Beniowski poznał zaraz pancernika.


VII.

Gdzie niegdzie jeszcze snuli się po kraju
Starzy minionych czasów kochankowie,       50
Którzy nie pili kawy ani czaju,
Żelaza kawał nosili na głowie,
Jak staréj kawał arki na Synaju;
A Bóg im dawał rumianość i zdrowie,
Zwłaszcza że słomę wkładali do butów.       55
Litwin pancernik, jeden z tych mamutów


VIII.

Siedział, jak mówię — i z oplecionego
Butla pił. Litwin to był staréj daty,
Z chudym się na czas połączył kolegą.
A jego sługa czerwono kudłaty       60
Perkunas, który pana znał małego,
I z miłości mu, a nie dla zapłaty
Służył — choć nosił imie dawnych Bogów:
Kucharzem teraz był — i u trójnogów


IX.

Wieszał — Ach! nie już dla Znicza kadzidło,       65
Lecz kawał sarny; już nie dawne runy
Spiewał, lecz djabła Żmujdzkiego straszydło
Krzyżem odpędzał, gdy biły pioruny.
Wybornie umiał wędzić gęsi skrzydło,
I po Tatarsku zawijać kołduny —       70
Król Perski, który płacił złota minę
Za każdą nową rzecz — to za boćwinę.


X.

Dałby dwie. — O! boćwino! Hipokreno
Litewska! Ty co utworzyłaś szkołę!
Waza twa zawsze wytryska Kameną,       
Która ma oczki gazelli wesołe,
A w ręku białym swym — ni piu ni meno,
W rączkach które są zakasane, gołe,
Wieniec z barszczowych uszów: o! Nagrodo!
Że mi ją kiedyś dasz — marzyłem młodo...       80


XI.

Lecz teraz tracę nadzieję — Niestety!
Nie lża jak mówi Kochanowski próżno!
Próżno deptałem Parnasowe grzbiety,
I miałem nieraz Dyannę usłużną:
Kiedym chciał zamknąć Sybir w tryolety,       85
Muza została mi rymami dłużną:
Z tego więc poszło że pisałem prozą,
Odjemną mówi Tygodnik — o! zgrozo!


XII.

Odjemną! — czy od Tygodnika? Boże!
Kto tam odejmie co, ten będzie mądry;       90
Tybyś nie odjął sam nic Pitagorze
Z twoją tabliczką w ręku...
............
............
............
............


XIII.

Po kropkach piszę daléj. — Wiatr był chłodny
I ogień palił się wesoło z trzaskiem;
Beniowski nie był to bohatér modny,       95
Co się xiężyca tylko karmi blaskiem.
Przypomniał sobie właśnie że był głodny.
Więc jak Astronom gwiazdy wynalazkiem,
Albo poeta ucieszony nowym
Rymem nie znanym i błyskawicowym,       100


XIV.

Albo dewotka gdy grzech jaki stary
Przypomni sobie przed samą spowiedzią,
Albo jak trafne litewskie ogary,
Gdy wpadną razem na łapę niedźwiedzią;
Albo — lecz sposób ten porównań stary       105
Krasickim trąci i złoconą miedzią.
Więc prosto bez gawendy i odwleczeń
Beniowski ludzi ujrzawszy i pieczeń


XV.

Zsiadł z konia... Teraz kiedy go prowadzą
Tak materjalne gusta: moja Muza       110
Opuszcza, z całą swą harfiarki władzą.
Chociaż tam złota leży kukuruza,
Choć kapuściane tam kociołki kadzą,
Choć nérka na kształt czerwiennego tuza
Leży i w maśle na patelni warczy,       115
Jak serce wroga na Odyna tarczy;


XVI.

Choć piękny ten las gdzie o piersi dębów
Ogień czerwony swoje skrzydła łamie,
Chociaż Perkunas ma nakształt trójzębów
Widelec w ręku i Neptuna ramie,       120
Które do czarnych dymu wchodzi kłębów
Jak ów wąż co chce Danta chwycić w bramie
Dytejskiéj i w żar łeb żelazny kładzie:
Choć uczty prostszéj nie było w Helladzie:


XVII.

Wolę porzucić dym, płomień, pieczywo,       125
Rycerza, moję szlachtę — a sam w stepy,
Jako ognisty koń z rozwianą grzywą,
Jak Ariost nie jak Homer idę ślepy.
Ta rozmaitość może być pokrzywą...
I pieśń na różne podzieliwszy szczepy       130
Może do końca nie trafię i ładu;
Lecz rozmaitym będę — dla przykładu.


XVIII.

Chodzi mi o to, aby język giętki
Powiedział wszystko, co pomyśli głowa;
A czasem był jak piorun jasny prędki,
A czasem smutny jako pieśń stepowa,       135
A czasem jako skarga Nimfy miętki,
A czasem piękny jak Aniołów mowa...
Aby przeleciał wszystka ducha skrzydłem.
Strofa być winna taktem, nie wędzidłem.       140


XIX.

Z niéj wszystko dobyć — zamglić ją tęsknotą;
Potém z niéj łyskać błyskawicą cichą,
Potém w promieniach ją pokazać złotą,
Potém nadętą dawnych przodków pychą,
Potém ją utkać Arachny robotą,       145
Potém ulepić z błota, jak pod strychą
Gniazdo jaskółcze, przybite do drzewa,
Co w sobie słońcu wschodzącemu śpiewa...


XX.

I gdyby stary ów Jan Czarnoleski
Z mogiły powstał: to by zrozumiał,       150
Myśląc że jakiś poemat niebieski,
Który mu w grobie nad lipami szumiał,
Słyszy, ubrany w dawny rym królewski,
Mową, którą sam przed wiekami umiał.
Potém by, cicho mżąc, rozważał w sobie,       155
Że nie zapomniał mowy polskiéj — w grobie.


XXI.

Więc nie mieszajcie mi się tu harfiarze,
Którym dziś klaska tłum! — precz mowo smętna
Co myślom własne odejmujesz twarze,
Dając im ciągłą łzę, lub ciągłe tętna;       650
Wolałbym słuchać morza na wiszarze
Jakiéj opoki; co wieków pamiętna,
W szumie, jakoby w nieskończonym rymie,
Odrzuca falom jedno — wielkie imie...


XXII.

Niż... moja Muzo stój... Od imion własnych       165
Wara! z téj strofy zrobiłabyś cmentarz.
Coś nakształt Danta tercetów niejasnych,
Do których trzeba dodawać komentarz.
Krytykę Dońców i Sławian prékrasnych
Zostawmy drugim. Lepiéj ją spamiętasz,       170
Gdy ich jak złota strzała Meleagra,
Przeszyje pióro Pana Michała Gra.....


XXIII.

Ej ty na szybkim koniu! Daléj wiecie...
Wieszcz wielki sobie zapytanie czyni,
A drugi mu wieszcz w przyległym powiecie       175
Odparł: Skąd powiedz wracają Litwini?
That is the question! Tu pytanie trzecie:
Komu ty jedziesz? jak mówią Żmudzini,
Które ja czynię, naśladując metra
Galop w połowie pierwszéj hexametra.       180


XXIV.

Komu ty jedziesz? Jadę xiężycowi
Aby się w konia przeglądał kopytach,
Wonnemu jadę na stepach kwiatowi,
Dziewannom które w złotych stoją kitach;
Anioł mię srébrny, jasny w skrzydła łowi,       185
I leci za mną jak sen po błękitach,
Na koniu stojąc rycerskim jak sława,
I goni mię w kurhany — mówi Sawa.


XXV.

Tak mówiąc leciał. A zaś Nimfa ładna
Złożyła złote skrzydełka powoli,       190
Potém usiadła, ale taka zdradna,
Jak wrona kiedy z wieśniakiem, po roli
Chodzi, szykowna i do lotu składna;
Widać że z chłopa drwi a z psem swawoli.
Usiadłszy, włosy zrzuciwszy na łono,       195
Dwie nóżek w jedno włożyła strzemiono.


XXVI.

Kozak ustąpił i nie mówiąc słowa
Pędził do swego stepowego domu.
Była to grota podziemna, stepowa,
Mało widziana i wiadoma komu.       200
Koń się w niéj mieści i trzoda się chowa
Kiedy po niebie léją węże gromu.
Tam młody Sawa żył pośrzód burzanów,
Z nim koń, pies wierny, i kilka baranów.


XXVII.

Pies pod niebytność Pana był pastuchem,       205
Wyganiał trzodę i wilki zagryzał,
Straszny pies czarny z obszarpaném uchem
Gdzie krew zawrzała, jakby kto ponizał
Korale; szyja obtarta łańcuchem;
Bo pies swojego pana tylko lizał,       210
Gości zaś zębem przerażał i białkiem,
Sądząc się w Pana pałacu Marszałkiem.


XXVIII.

Sawa wracając raz z nad Styru dolin —
(Jeździł albowiem nieraz w ziemię Łucką
Z attentacyami do jednéj z Podstolin).       215
Wracając... patrzy, pies z mordą kałmucką,
Siedzi przed samą grotą jak Ugolin
Smutny, nad czaszką ogryzioną, ludzką,
I oblizuje się po krwawych chrapach,
Jako Egipski Bóg na tylnych łapach.       220


XXIX.

Lecz czy ta czaszka z jedzonego trupa
Chodziła kiedy nogami szlachcica?
Czy była czaszką Rugieri biskupa?
Nie mogąc się od psa, ni od martwica
Dowiedzieć; przykuł brytana do słupa.       225
A pies zapatrzył się w oczy xiężyca,
Nie jęczał, nie gryzł żelaza, nie skakał:
Ale zapatrzył się w xiężyc — i płakał.


XXX.

Kto widział w Rzymie posąg niewolnika
Germana, który w smutku, cicho stoi;       230
Wié co twarz, choćby zwierzęca i dzika
Zawiera bolu, gdy się uspokoi
I kraj przeszłości myślami odmyka,
I o wolności kiedyś dawnéj roi...
Wié co czuł Sawa, gdy na łańcuch schwytan       235
Nie wyrzucał mu nic — milczący brytan.


XXXI.

Więc go potrzymał tak, potém zmiękczony
Na wolność puścił znów antropofaga.
Lecz odtąd pies był dziwnie zamyślony,
I smutku wielka w nim była powaga.       240
Czy to dla tego że był nakarmiony
Amerykańskim zwyczajem Osaga?
I uczuł dziwną czczość zjadłszy w parowie
Poetę może, z poematem w głowie?...


XXXII.

Nie wiém... i wolę nie dochodzić wcale.       245
Więc do powieści. Sawa wszedł do jamy.
Słońce wschodzące, przez burzanów fale,
Lało się w grotę ognistymi błamy,
Barany białe leżały na skale,
Nad grotą. — Obraz ten oprawić w ramy! —       250
Za Sawą wszedł koń w jamę wyzłacaną
Słońcem i poszedł do żłobu, po siano.


XXXIII.

Za Sawą weszło dziéwczę z gołębiami,
Pies łasił się, koń rżał, gołębie gruchały.
Brylantowemi jedno źródło skrami       255
Padało z tętnem, lejąc się ze skały. —
Idyllę moją pies cokolwiek plami
Przeszłością; ale któż jest doskonały? —
Pies więc i grota, koń, gołębie, trzoda;
Spokojne słońce wschodzi, mruczy woda.       260


XXXIV.

Sawa na siodle oparł się; dziewczyna
Siadła przy źródle i czesała włosy.
A do niéj Sawa: „Oj moja Swentyna
Latasz po stepie jak cygańczuk bosy,
A czerwieniejesz teraz, jak kalina.       265
Oj będzie łycho! — Toż to moje losy!
Chciał ja się mieczem wyrąbać na panka,
A siostra wyjdzie na łycho... Cyganka!“ —


XXXV.

— „Na licho wyjdę, czy na spokojnicę,
A tobie to co? ty wyjdź na Hetmana!       270
Znajdź sobie jaką piękną krasawicę,
Córkę Starosty, albo Kasztelana,
Taj się żeń... Ja ci ubiorę w brusznice
Korowaj — sama pójdę w step bojana
Gdzie mi śpiewają kwiaty i żórawie:       275
A spać nie będę na wproszonéj ławie.


XXXVI.

„Mnie świat szeroki! — Jak złotego gila
Przedała kiedyś Włochom Guślarycha.
Ty na kurhanie dumał Czaromyla,
Gdzie tobie dumy piała Janczarycha;       280
A mię Włoch bił, bił! Oj! łza mi rozchyla
Palce, gdy myślę, jak ja była licha!
Jaka ja biédna była niewolnica!
A dziś co ze mnie? — wiatr! i gołębica!


XXXVII.

„Nie łaj mnie, ale na stepy wyprowadź,       285
Pocałuj, zapłacz, świśnij — taj polecę!
Gołębie moje umieją tańcować,
Na chléb zarobią, na cerkiewne świéce...
Będzie mnie za co ubrać i pochować.
Albo ja martwa pójdę w pław po rzece       290
A gdzieś Rusałki srébrne wezmą sobie,
I pochowają w śpiewającym grobie.


XXXVIII.

„Taj będzie koniec z żałośną Swentyną!
Oj! nalatała się ja po kurhanach!
Oj! nakarmiła się gorzką kaliną!       295
Jak jemiełuszka! — Była ja przy panach!
I była między chłopami Caryną!
A wszystko smutno! — Chodzę jak w kajdanach,
Ni ojca ani matki na tym świecie!
Groszów zebrała co? — taj wiatr rozmiecie!“ —       300


XXXIX.

Sawa jak szatan zmarszczył się „Poganko!
A co? straciłaś już twój srébrny wianek?...
Przydybał ciebie ja, moja kraszanko!
Przy tobie jakiś złoty marcypanek
Szlachcic. — Co robisz ty z nim? mów cyganko?       305
Co ty robiła z nim przez cały ranek?
Cóż? oszukana ha? kwiatku kaliny,
A kiedyż prosisz na ślub i na chrzciny?“ —


XL.

Nie rzekła na to nic; lecz zamyślona
Wstała, cmuknęła i ptaki srébrnemi       310
Ubrawszy swoje wysmukłe ramiona,
Pokłoniła się bratu aż do ziemi;
I chwilę stojąc przed nim pokłoniona,
Jak brzoza listki wiejąca złotemi
Wstała, i nogą jakiś zygzak Chiński       315
Kreśląc na piasku, rzekła: „Słysz Caliński!


XLI.

„Pomiędzy nami stoją te hramoty!
Aż przyjdzie rzeka i ten piasek zmyje,
Aż przyjdzie zjeść ten piasek piorun złoty,
Aż przyjdzie wąż skrzydlaty i wypije:       320
Ani mnie ujrzysz! — Ani ja wiém, kto ty?
Ani ty wiedzieć będziesz gdzie ja żyję? —
Łzami kupiła ja ten świat podniebny,
I komu zechcę dam pierścionek srébrny.“


XLII.

Tu Sawa wściekły wrzasnął: „Ty wyrodna!       325
Z pierwszem szlachcicem cyganisz na jarze!“
Na to, jak róża która nie jest do dna
Białą, lecz w liści kryształowéj czarze
Kryje rumieniec, a kiedy swobodna,
Słońcu odemknie łono i pokaże       330
Swój rubinowy wstyd i tę konieczną
Białego kwiatu rumianość serdeczną:


XLIII.

Podobnie wtenczas się zarumieniła
I ręką bijąc powietrze przed sobą: —
„Nie! nie! ja nigdy!“ Białą twarz zakryła.       335
„Pierwszy raz jestem spłonioną przed tobą;
Teraz się będę zawsze czerwieniła
Przed każdém okiem, przed każdą osobą.
Bogdajbyś ty tak, gdy się będziesz żenił,
Pierwszy raz twoją miłą zaczerwienił!


XLIV.

„Gdy, dawniéj w rękach i na linie Włocha
Gięłam się jak wąż, cóż robiły pany
Aby mnie słowem szczerwienić choć trocha!
A byłam jako kwiatek ołowiany.
Nie czerwieni się serce aż zakocha;       345
Nie zawsze blady jest, kto nie kochany.
Bądź zdrów, nie będę nadaremnie szlochać,
Jeśli jak mówisz kocham? — lecę kochać!


XLV.

„A gdy się dowiesz że w kurhanie leżę
O! przyjdź na kurhan mój z psem i sokołem!       350
Połóż się chwilę na darniny świéże,
Niech sokół czarném krzyż obleci kołem.
Ja także jestem jak Polscy rycerze,
A xiądz mię posłem nazywa aniołem;
Ja listy noszę, ja zapalam słupy,       355
Ja zbieram, grzebię, i obmywam trupy.


XLVI.

„A któż przypomni o mnie kiedy zginę?
Jeśli ty mówisz że miłość tak trudno
Zyskać — kto w grobie położy Swentynę?
Kto różę na nim posadzi odludną?       360
Kto złoży na krzyż moje ręce sine?
O! jak tam w grobie niekochanym nudno!
Spać na kamieniu!“ — Tak mówiła śpiewna
Ta czarodziejska, stepowa królewna.


XLVII.

Sawie zabrakło na odpowiedź czasu...       365
Wybiegł na stepy, nad swój dom gliniany,
A za nim Nimfa mojego Parnasu,
Jako duch ze mgły, na słońcu różany.
Stanęli. — Burzan podobny do lasu
Purpurowemi podpływał bałwany,       370
By morze blaskiem piorunów rozbite.
W burzanie wojska brzęczały ukryte.


XLVIII.

Czasem chorągiew wybiegła nad morze,
Jak maszt łaciński u rybackiéj łodzi;
Czasem ujrzałeś że koń piersią porze       375
Trawy i z trawy jak Delfin wychodzi;
Lecz cały na wiatr wyskoczyć nie może;
Jak posąg co się u snycerza rodzi,
I cały w głazie osadzony zadem
Po piersi koniem jest — a po pas gadem.       380


XLIX.

I tak się wojsko przez burzany pruło,
Jak prąd ogromny summów lub łososi.
I tak się jako wąż żelazny snuło,
Co czasem ogon, czasem łeb podnosi. —
Ale się pieśni narzędzie popsuło,       385
O wypoczynek moja Muza prosi;
Ambrozii słodkiéj już zabrakło w krużu.
A więc żegnajcie! na stepowém wzgórzu.


L.

Moje posągi dwa od słońca złote!
Me szyki w trawach tonące i ziołach!       390
Tu Malczewskiego trzeba mieć tęsknotę,
Tęsknotę, co jest w ludziach pół aniołach;
Tu trzeba śpiéwać, a ja baśni plotę,
Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach.
A potém ręce znów na harfie kładnę:       395
Wstają mi z grobu mary, takie ładne!


LI.

Takie przejrzyste! świeże! żywe! młode!
Że po nich płakać nie umiałbym szczerze:
Lecz z niemi taniec po dolinach wiodę,
A każda co chce z mego serca bierze,       400
Sonnet, tragedyą, legendę lub odę,
To wszystko co mam, co kocham, w co wierzę.
W co wierzę... Tu mię spytasz czytelniku:
W co?... Jeśli powiem — będzie wiele krzyku.


LII.

A naprzód ten rym co drwi, lub przeklina,       405
Ma polityczne credo; jest to sfera
Dantejska. Wierzę sercem poganina
W rym Szekspirowski, w Danta i w Homera.
Wierzę w respublik jedynaka syna
Mochnacki nim był u nas, ten kostera!       410
Co wielkich marzeń nie przestając snować
Przez Dyktatora dał się ukrzyżować.


LIII.

Wierzę, że powstał w człowieczéj postaci,
I szedł na wielki sąd co kraj rozwidni;
Po drodze wstąpił do Arystokracyi,       415
I w tém bez ognia piekle bawił trzy dni;
Potém w xiążeczce sądził swoich braci,
Tych co są prawi, i tych co bezwstydni.
Weń uwierzywszy z dwóch tomów zaczętych:
W emigracyjnych wierzę wszystkich świętych,       420


LIV.

I w obcowanie ich ducha z narodem,
I w odpuszczenie naszym wodzom grzesznym,
I w zmartwychwstanie Sejmu pod Herodem
Obieranego, co jest bardzo śmieszném
Ciałem i będzie najlepszym dowodem       425
Ciał zmartwychwstania, fenomenem wskrzesznym,
Na końcu dodam, o przyszłość bezpieczny,
Że w tego Sejmu, wierzę, żywot wieczny.


LV.

Amen... To amen krztusi mię i dławi
Jak Makbetowe amen. — Jednak wierzę,       430
Że ludy płyną jak łańcuch żórawi
W postęp... że z kości rodzą się rycerze,
Że nie śpi tyran gdy łoże okrwawi,
I z gniazd najmłodsze orlęta wybierze;
Że ogień z nim spi i węże i trwoga...       435
Wierzę w to wszystko — ha! — a jeszcze w Boga!


LVI.

Boże! kto ciebie nie czuł w Ukrainy
Błękitnych polach, gdzie tak smutno duszy,
Kiedy przeleci przez wszystkie równiny
Z hymnem wiatrzanym, gdy skrzydłami ruszy       440
Proch zakrwawionéj przez Tatarów gliny,
W popiołach złote słońce zawieruszy,
Zamgli, szczerwieni i w niebie zatrzyma
Jak czarną tarczę z krwawemi oczyma...


LVII.

Kto cię nie widział nigdy Wielki Boże!       445
Na wielkim stepie, przy słońcu nieżywém,
Gdy wszystkich krzyżów mogilne podnoże
Wydaje się krwią i płomieniem krzywym,
A gdzieś daleko grzmi burzanów morze,
Mogiły głosem wołają straszliwym,       450
Szarańcza tęcze kirowe rozwinie,
Girlanda mogił gdzieś idzie, i ginie —


LVIII.

Kto ciebie nie czuł w natury przestrachu,
Na wielkim stepie albo na Golgocie,
Ani śród kolumn które zamiast dachu       455
Mają nad sobą miesiąc i gwiazd krocie,
Ani też w uczuć młodości zapachu
Uczuł że jesteś, ani rwąc stokrocie
Znalazł w stokrociach i niezapominkach;
A szuka w modłach i w dobrych uczynkach.       460


LIX.

Znajdzie — ja sądzę że znajdzie — i życzę
Ludziom małego serca, kornéj wiary,
Spokojnéj śmierci. — Jehowy oblicze
Błyskawicowe jest ogromnéj miary!
Gdy warstwy ziemi otwartéj przeliczę       465
I widzę koście, co jako sztandary
Wojsk zatraconych, pod górnemi grzbiety
Leżą — i świadczą o Bogu — szkielety.


LX.

Widzę: że nie jest On tylko robaków
Bogiem, i tego stworzenia co pełza.       470
On lubi huczny lot olbrzymich ptaków,
A rozhukanych koni On nie kiełza...
On, piórem z ognia jest dumnych szyszaków...
Wielki czyn często Go ubłaga, nie łza
Próżno stracona przed kościoła progiem:       475
Przed Nim upadam na twarz — On jest Bogiem!


LXI.

Gdzież więc ten człowiek który jest zwiastunem
Pokory? co się Bogiem ze mną mierzył?
Ja go chcę jeszcze, w głowę tnę piorunem.
Tak jakem wczora go w piersi uderzył.       480
Czy widzieliście? i on ma piołunem
Zaprawne usta... Lud co w niego wierzył
Radość udaje, ale głowy zwiesił,
Bo wié, żem skinął Ja — i wieszcza wskrzesił.


LXII.

Jam zwolna serca mego rwał kawały,       485
Zamieniał w piorun i w twarz jemu ciskał;
A wszystkie tak grzmią jeszcze jako skały,
Jakbym ja w niebie na sztuki rozpryskał
Boga, a teraz kawałki spadały...
Jam zbił — lecz cóżem dziś u ludzi zyskał?       490
Za błękitami był bój i zwycięstwo —
Ludzie nie widzą we mnie, tylko męstwo.


LXIII.

Za prawdę... Gdybyś mię widział Narodzie!
Jak ja samotny byłem i ponury,
Wiedząc że jeśli mój grom nie przebodzie,       495
Litwin z Litwinem mię chwycą w pazury.
Już przypomniawszy gniazdo me na wschodzie,
Wołałem ręką Krzemienieckiéj góry
Ażeby weszła rospędzić tę ciemną
Zgraję — i stanąć za mną — lub podemną.       500


LXIV.

Bo się kruszyła we mnie serce smętne,
Że ja nikogo nie mam ze szlachetnych;
I próżno słowa wyrzucam namiętne
Pełne łez i krwi i błyskawic świetnych,
Na serca które zawsze dla mnie wstrętne —       505
Ja, co mam także kraj, łąk pełen kwietnych;
Ojczyznę która krwią i mlékiem płynna,
A która także mnie kochać powinna.


LXV.

Jeśli wy bez serc! Wy! — To moje serce
Za was czuć będzie, przebaczać bez miary.       510
Ikwo! Płyń przez łąk zielonych kobierce!
Ty także sławna że fal twoich gwary
Jakoby z Niemnem w olbrzymiéj rosterce
Gadają — Tyś zmusiła Niemen stary
Wyznać żem wielki, że w sławę płyniemy...       515
Lecz rzekł: Niech idzie tam gdzie my idziemy.


LXVI.

Ha! ha! Mój wieszczu! Gdzież to wy idziecie?
Jaka wam świeci? gdzie? portowa wieża?
Lub w Sławiańszczyznie bez echa toniecie,
Lub na koronę potrójną Papieża       520
Piorunem myśli podniesione śmiecie
Gnacie. — Znam wasze porty i wybrzeża!
Nie pójdę z wami, waszą drogą kłamną —
Pójdę gdzie indziéj! i Lud pójdzie za mną!


LXVII.

Gdy zechce kochać — ja mu dam łabędzie       525
Głosy, ażeby miłość swoję śpiéwał;
Kiedy kląć zechce — przeze mnie kląć będzie;
Gdy zechce płonąć — ja będę rozgrzewał;
Ja go wiodę gdzie Bóg — w bezmiar — wszędzie.       530
W me imie będzie krew i łzy wylewał.
Moja chorągiew go nigdy nie zdradzi,
W dzień jako słońce, w noc jak żar prowadzi.


LXVIII.

Ha! ha! odkryłeś mi się mój rycerzu?
Więc teraz z mieczem pod ciebie przypadam!
Naprzód ci słońce pokażę w puklerzu,       535
Przed słońcem ciebie z trwogi wyspowiadam...
Fałsz ci pokażę w ostatnim pacierzu,
I pokazanym fałszem śmierć ci zadam;
Patrząc na twoją twarz zieloną w nocy
Jak xiężyc — słońca wyrzekłeś się mocy?       540


LXIX.

Jam ci powiedział, że jak Bóg Litewski
Z ciemnego sosen wstałeś uroczyska;
A w ręku twém krzyż jak miesiąc niebieski,
A w ustach słowo co jak piorun błyska.
Tak mówiąc — ja syn pieśni! syn królewski!       545
Padłem — A tyś już następował z bliska,
I nogą twoją jak na trupie stawał?
Wstałem — Jam tylko strach i śmierć — udawał!


LXX.

Znajdziesz mnie zawsze przed twoim obliczem,
Nie powalonym, hardym i straszliwym...       550
Nie jestem tobą — ty nie jesteś Zniczem.
Lecz choćbyś Bogiem był — ja jestem żywym!
Gotów wężowym bałwan smagać biczem,
Dopóki świat gen pędzisz biegiem krzywym...
Kocham Lud więcéj niż umarłych kości...       555
Kocham... lecz jestem bez łez, bez litości


LXXI.

Dla zwyciężonych. — Taka moja zbroja;
I takie moich myśli czarnoxięstwo;
Choć mi się oprzesz dzisiaj? — przyszłość moja! —
I moje będzie za grobem zwycięstwo!...       560
Legnie przedemną twych poetów Troja,
Twe Hektorowe jéj nie zbawi męstwo.
Bóg mi obronę przyszłości poruczył: —
Zabiję — trupa twego będę włóczył! —


LXXII.

A sąd zostawię wiekom. — Bądź zdrów wieszczu!       565
Tobą się kończy ta pieśń dawny Boże.
Obmyłem twój laur, w słów ognistych deszczu,
I pokazałem że na twojéj korze
Pęknięcie serca znać — a w liści dreszczu
Widać że ci coś próchno duszy porze.       570
Bądź zdrów! — A tak się żegnają nie wrogi,
Lecz dwa na słońcach swych przeciwnych — Bogi.



KONIEC PIERWSZYCH PIĘCIU PIEŚNI.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Słowacki.