Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/435

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXVIII.

I nie czekając aż poprawi strzału,
Lejcem i głosem zagrzawszy rumaka,
Rzuciła w galop taki pełny szału,
Że galop konia był jako lot ptaka.       220
A ta dzieweczka, by duch ideału,
Stojąc nóżkami na końcu czapraka,
Resztą się ciała — strach przechodzi mrowi! —
Oddała całkiem unieść błękitowi.


XXIX.

I błękit ją wziął tak zrównoważoną,       225
Z rozciągniętemi jako ptak rączęty.
Z włosów, co były na głowie koroną,
Naprzód się złoty zrobił wąż zwinięty
W kłęby, i leciał wraz za tą szaloną,
W połyskujące ją chcąc winąć skręty.       230
I różne kwiaty wyrzucał ze skrętów
Które goniły ją mgłą dyamentów.


XXX.

Za włosem, i za kwiatami i za nią
Pędziły równym dwa gołębie lotem. —
Nie widzę więcéj, jary się tumanią       235
Dymnéj kurzawy przesłonięte złotem;
W kurzawie rycerz znika z moją panią...
Jeszcze raz galop konia runął z grzmotem,
Jeszcze raz jeździec, na wierzchołku góry,
Jak z ametystu, z płomienia i z chmury       240


XXXI.

Błysnął i zniknął. — Teraz kto wypowie
Uczucia wnętrzne w moim bohatyrze?
Zamiast kul srogich pana Sawy w głowie,
Ujrzał... a tu mu wcale nie ubliżę
Bo wiem że wiedział co są Centaurowie,       245
Przypomnieć musiał więc o Dejanirze:
I miał na twarzy taki wyraz Boski
Jak ten co wiersze pisząc, liczy zgłoski.