Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/391

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XL1V.

Ocknięty zamku pan — to raz na xiędza,       345
To znów na ściany patrzał wstając zwolna,
Ręka na szabli, w oczach gniewu jędza
Ledwo się w sobie pohamować zdolna...
Lecz myślał że mu sen, mary napędza,
Tak dziwną była ta cisza okolna,       350
Ten papier nagle do stołu przybity,
Dzieduszyckiego jęk — wzrok Karmelity.


XLV.

Już dawno by się był skokiem lamparta
Rzucił do szabli — ale mówiąc szczerze...
Myślał że sen mu grał sztukę Mozarta,       355
Że Don-Żuana widział na operze,
Gdy trupa ziemia puściła otwarta
Na muzykalny wieczór i wieczerzę.
Tak trudno było pomiarkować z razu,
Czy xiądz był z ciała ludzkiego czy z głazu.       360


XLVI.

Godzina była nocna i bez przerwy
Piał kogut, świéce miały długie knoty,
Na wieżach zamku spiewał ptak Minerwy,
A w jedném oknie miesiąc stanął złoty —
Znacie działanie téj gwiazdy na nerwy. —       365
Miesiąc więc w oknie stał — dziwne łoskoty
Na dachu, jakby jęczenia grobowe —
Wreszcie Ladawy pan — odzyskał mowę.


XLVII.

„Ktoś ty?“ xsiądz milczał „co tu robisz mnichu?
Co znaczy papier ten? na Lucyfera!“       370
Tu Dzieduszycki zajęczał po cichu,
Ale tak jęknął jak człek co umiera.
Spojrzał — chciał spojrzeć, lecz w powiek kielichu
Nie było oczu, tylko białość szczera
Jak w zwierciadlanym łysnęła odruzgu       375
Szkło tylko — gałki uciekły do mózgu.