Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/392

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLVIII.

Starosta spojrzał, i cofnął się biały
Jak wosk, jak oczy którrmi go szukał
Pan Dzieduszycki; ale okazały
W cofnieniu się swém na ludzi nie hukał,       380
Zwłaszcza że xiądz był wielki — a on mały.
vNieraz zaś przed tém pan Starosta fukał
Na równych sobie, niższym dawał szlagę,
Licząc na swoją małość i powagę.


XLIX.

Więc co miał w oczach skier, wszystkie zapalił,       385
Co miał na czole zmarszczków zebrał razem.
Sam by się Jowisz oburzony chwalił,
Tak Olimpijskim na twarzy wyrazem.
Spiorunowany xiądz się w proch nie walił,
Lecz w jedną szybę okien rzucił głazem.       390
Na ten brzęk, wszystkie ganki i komnaty
Przewiał ogromny wrzask: Konfederaty.


L.

Starosta spuścił łeb — xiądz się przybliżył
I wyjął szablę mu złoconą z ręki:
„Przebacz wielmożny pan jeślim ubliżył       395
Lecz zamek był nam potrzebny; a jęki
Tego człowieka słuszne. Bóg go zniżył.
Ten co na krzyżu poniósł krwawe męki
Ten go nam daje; a wyrok nie minie:
Kto mieczem grzeszył, ten od miecza zginie.“ —       400


LI.

Podczas téj mowy, twarze się wąsate
Pokazywały w podwojach, kołpaki,
Konfederatki, czapki i rogate
I krągłe, i kapuzy, i pakłaki,
I owe jeszcze uszami skrzydlate       405
Co ekonomów są laurem. Gdy taki
Rój czapek i rój północnych latarek
Zjawił się: rzekł xiądz: „ja jestem xiądz Marek!“