Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/384

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XVI.

Stoi w nim cała, ogromna... O! gdyby!
Zachcenia moje są jak Klefta żądze,
Który chciał w trumnie mieć dla słońca szyby
I dla jaskółek — na co? — Znowu błądzę
Jak Telimena gdy wyszła na grzyby,       125
A zbiera mrówki (mrówkami są żądze).
Na wiatr to mówię tylko, lecz w nadziei,
Żem dostrzegł jako Poznańczyk — idei.


XVII.

Czy w poemacie tym, równie szczęśliwa
Krytyka, równe porobi odkrycia?       130
Nie wiem. — Czasami myśl w Etherze pływa
Przez piękne bardzo przelatując śnicia,
Lecz późniéj, pismo, druk, tęcze obrywa
Z kształtów. — A teraz odbłysk mego życia
Na ten poemat pada niezbyt pięknie.       135
Patrzcie jak serce wesołe — gdy pęknie!


XVIII.

Szczęściem że pieśni téj bohatér młody,
Świeży, miłośny i ma ciemne oko,
Złote połyskiem zielonawéj wody,
Lecz nie zbyt na świat patrzące głęboko.       140
Owszem, ma nadto serdecznéj pogody,
Nadto mu prawie na świecie szeroko.
Ach! nieraz szczérze westchniecie z litości
Widząc, jaki w nim brak artystyczności!


XIX.

Poezya go otacza — Czytelniku!       145
Na jego miéjscu, o! ileżbyś razy
Uczuł że dusza twa na wykrzykniku
Hypogryfując, leci, klnie wyrazy;
Klnie, że w około zimnych serc bez liku!
Same szkielety pod nią, same płazy! —       150
Beniowski jakby go Bóg o tém ostrzegł
A priori to czuł — lecz nie spostrzegł.