Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/412

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXXII.

I obudziła się. I znów oboje
Leciały prosto na Zbigniewa barki.       250
On je pogłaskał i wnet wszystko dwoje,
Tęczowe piersi zgasiwszy i karki,
Z ramion mu poszły, i w kręgi i w słoje
Tnące powietrze. Z razu był nie szparki
Lot — póki rycerz nie ruszył wędzidłem,       255
Póki nie gonił — wabiły go skrzydłem.


XXXIII.

Lecz gdy bezmowne owe dwie istoty
Przelały swoję myśl w serce człowieka:
Coraz prędszemi udały się loty;
I wnet zrozumiał rycerz, że go czeka       260
Awantur nowych, dziwnych, łańcuch złoty;
Zaczarowany zamek, albo rzeka
Pełna Rusałek. — O! domysły trafne —
Może w pokrzywy przemieniona Dafne;


XXXIV.

Może Minotaur i zaklęte skarby,       265
Z których jak z dobréj wioski będzie przychód —
Tak młodość wszystko stroi w lśniące farby,
Nigdy się małych nie spodziewa lichot.
O gdyby nie to! — to nigdy Ikar by
Nie latał — nigdy by nie żył Don-Kichot,       270
Nigdyby w Trzecim Maju nie urosły
Iluzje — na co dziś tak wrzeszczą Posły. —


XXXV.

Beniowski goniąc gołębie i mary,
Obaczył że na dąb samotny siadły —
Był to ów sławny dąb, gaduła stary,       275
Jak czarownica krzywy i wybladły.
Ogniste zeschła kora miała szpary.
Z konarów liście na poły opadły,
Liść co pozostał — zwiędły i zwalany
Szumiał po drzewie jak krwawe łachmany.       280