Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/372

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LXVIII.

Beniowski myślał że anioł i witał
Jak bóstwo, długiém, przeciągłém westchnieniem,
Potém się zmięszał i o zdrowie spytał; —
Co dziś byłoby wielkiém uchybieniem!       540
Nieświatowością! znakiem że nie czytał
Pani Sand, że się Byronicznym cieniem
Nie okrył, że jest nie niezgrabny w rozmowie,
Ze nie wié jak to mówić romansowie.


LXIX.

Ja sam się dziwię, że za bohatéra       545
Wziąłem takiego prostego szlachcica!
Oto pierwszy raz swe usta otwiéra
Przed swą kochanką, która w nów xiężyca
Swe włosy czarno-błękitne ubiera,
Jakby sawantka, albo czarownica,       550
I słyszy — że nie jak wieszcz, lub astronom,
Kochanek wita ją — lecz jak ekonom.


LXX.

Na niezgrabnego już masz patent — a ja,
Rycerzu, wyprę się twoich grubijaństw —
I cała moich poematów zgraja       555
Lęka się dalszych twoich swarów, pijaństw,
Anhelli cię ma biały za lokaja,
I Balladyna skora do zabijaństw
Wolałaby się w trupów ukryć gęstwie,
Niż przyznać że jest z tobą w pokrewieństwie.       560


LXXI.

Co jest niejaką prawdą, bo te mary
Jedne się rodzą z serca, drugie z głowy,
A trzecie tylko z dziwnéj, twardéj wiary
W przyszłość, a czwarte obłok piorunowy,
A piąte mi koń w stepach przyniósł kary. —       565
Lecz ten poemat będzie narodowy,
Poetów wszystkich mi uczyni braćmi,
Wszystkich — oprócz tych tylko — których zaćmi.