Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/458

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLVIII.

Czasem chorągiew wybiegła nad morze,
Jak maszt łaciński u rybackiéj łodzi;
Czasem ujrzałeś że koń piersią porze       375
Trawy i z trawy jak Delfin wychodzi;
Lecz cały na wiatr wyskoczyć nie może;
Jak posąg co się u snycerza rodzi,
I cały w głazie osadzony zadem
Po piersi koniem jest — a po pas gadem.       380


XLIX.

I tak się wojsko przez burzany pruło,
Jak prąd ogromny summów lub łososi.
I tak się jako wąż żelazny snuło,
Co czasem ogon, czasem łeb podnosi. —
Ale się pieśni narzędzie popsuło,       385
O wypoczynek moja Muza prosi;
Ambrozii słodkiéj już zabrakło w krużu.
A więc żegnajcie! na stepowém wzgórzu.


L.

Moje posągi dwa od słońca złote!
Me szyki w trawach tonące i ziołach!       390
Tu Malczewskiego trzeba mieć tęsknotę,
Tęsknotę, co jest w ludziach pół aniołach;
Tu trzeba śpiéwać, a ja baśni plotę,
Bo kiedy grzebię w ojczyzny popiołach.
A potém ręce znów na harfie kładnę:       395
Wstają mi z grobu mary, takie ładne!


LI.

Takie przejrzyste! świeże! żywe! młode!
Że po nich płakać nie umiałbym szczerze:
Lecz z niemi taniec po dolinach wiodę,
A każda co chce z mego serca bierze,       400
Sonnet, tragedyą, legendę lub odę,
To wszystko co mam, co kocham, w co wierzę.
W co wierzę... Tu mię spytasz czytelniku:
W co?... Jeśli powiem — będzie wiele krzyku.