Przejdź do zawartości

Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/360

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XX.

Na przeciw była bardzo ciemna grota,
Przed nią się nieraz siwy rybak skłoni,
Gdy go na stawie ogarnie ciemnota,       155
A sieci pluszczą śród spokojnych toni;
Albowiem w grocie Matka Boska złota,
Z wieńcem różanych lamp na jasnéj skroni,
Jako Dyanna o poranku biała,
Na staw z różanéj tęczy wyzierała...       160


XXI.

Słowem — było to istne głupstwa wzgórze,
Zwierciadło czyste cnego Antenata,
Na którém meszty świeciły papuże,
Rzymska purpurą bramowana szata,
Przy ucztach często na łysinie — róże,       165
A w ręku czara, ze śmiercią Sokrata,
Tak dobrze, wiernie wykowana rylcem —
Że kto pił, zdał się mędrcem — nie opilcem.


XXII.

Z tego wszystkiego pan Kazimierz śmiał się.
Lecz zakochany w cudownéj Anieli,       170
Wyjawić szczerze swoich myśli bał się;
Polubił nawet te posągi w bieli,
Te groty od lamp różane — i stał się
Nabożnym bardzo w każdéj skalnéj celi;
W każdéj albowiem była jego droga,       175
I w każdéj po niéj została część Boga. —


XXIII.

Woń jakaś, jakiś duch nieprzenikliwy,
Co myśli wtrącał i duszę w marzenia.
Każdy z nas miał kraj młodości szczęśliwy,
Kraj, co się nigdy w myślach nie odmienia.       180
Ja sam, com widział Chrystusa oliwy,
Góry z marmuru i góry z płomienia,
Wolę — i sądzę najpiękniéjszą z krajów
Jedną maleńką wieś, pełną ruczajów,