Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/444

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XLIV.

W gajach gdzie xiężyc przez drzewa oliwne       505
Przegląda blado, jak słońce sumnienia,
Chodziłem z tobą, jak dwie mary dziwne,
Jedna z marmuru, a druga z promienia;
Skrzydła nam wiatru nie były przeciwne,
I nie ruszały włosów i odzienia.       510
Między kolumny na niebie się kryśląc
Staliśmy jak dwa sny — oboje — myśląc.


XLV.

Z taką więc ciszą i z taką powagą
Wejdziemy kiedyś w Elizejskie bory.
My, cośmy ziemię tę widzieli nagą,       515
Przez piękne niegdyś widzianą kolory.
Cośmy poznali że nie jest odwagą
Rospacznym czynem skończyć żywot chory;
Lecz uleczeni przez trucizn użycie,
Sercu zadawszy śmierć — znaleźli życie.       520


LXVI.

Pierwszy to i raz ostatni o! miła
Mówię do ciebie. Jest to błyskawica
Która ci chmurę posępną odkryła,
I boleść wyszła z niéj jak nawałnica;
W twoim ogrodzie pustym będzie wyła,       525
Gdy xiężyc pełny, jak srébrna różyca
Gmachów gotyckich, biały blask rozleje,
W te — gdzieśmy niegdyś chodzili — aleje.


LXVII.

Bądź zdrowa — odejść nie mogę, choć słyszę
Wołające mnie duchy w inną stronę,       530
Wiatr mną jak ciemnym cyprysem kołysze
I z czoła mego podnosi zasłonę,
Z czoła, gdzie anioł jakiś skrami pisze
Wyrok łamiący mnie między stracone...
Ja czekam krusząc wyroki okrutne...       535
Twe oczy patrzą na mnie — takie smutne! —