Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
LII.

I okrążywszy go potrójnym lotem,
Skryły się w jego wnętrze wypruchniałe.       410
Tak był szeroki, że mógł być namiotem,
I zmieścić (nie wiem czy mógł wojsko całe)
Lecz mógł pomieścić haftowany złotem
Ów sztab, co dzieli naszych wodzów chwałę,
I dzieli się tak cudownie i sztucznie       415
Jak ową siedmią ryb Chrystusa ucznie.


LIII.

Tak że zostanie i zbiorą z ostatka,
Siedém dla wojska koszów, napełnionych
Okruszynami sławy. Rzecz to rzadka
Tak zły apetyt! w ludziach tak czerwonych!       420
Ale że to jest cudowna zagadka,
O sławie onéj i o rybach onych:
Nie mówię więcéj... Na gryzącym zębie
Wolałbym niż tę sławę — te gołębie;


LIV.

Które dąb cały okrążywszy pilnie       425
Do spróchniałego wleciały ośrodka;
Skrzydłami siekąc w powietrzu tak silnie,
Jak piskorz kraje wodę albo płotka.
Pomyślał wtenczas rycerz, że nie mylnie
Awantura go jakaś w dębie spotka,       430
I nie czekając, skoczywszy z rumaka
Szedł ku dębowi temu z czasów Kraka.


LV.

Dochodząc wejścia, nasz młokosik rzeski
Usłyszał w drzewie szmer i pocałunki...
Ciemny był wewnątrz dąb, ciemno niebieski,       435
Bo pruchno, niby brabanckie korunki
Rozbłękitniło chropowate deski,
Jak dla Rusałki kościół, lub Bogunki.
Było tam światło takie, jak w zawiei
Gdy xiężyc świeci w mgle — światło nadziei! —       440