Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
XXIV.

Tam widać laski brzozowe i klony       185
Blade, z gałązek kulami owiane,
Jednym girlandy czarne robią wrony,
Z drugich unoszą zię z wrzaskiem, wygnane.
Dalekie miéjskie słychać gwary, dzwony,
Wszystko w koło wre; tylko zadumane       190
Na szarém polu dwie Maćkowe grusze
Jak wróżki pod swój liść chowają dusze.


XXV.

Tak długim czarnym, mrówczanym łańcuchem
Zbliża się Moskal pieszy ku mieścinie,
Tu kawalerya się wężowym ruchem       195
Z jaru wywija, zbiera, szczęka, płynie,
Kłania się kiedy kula ponad uchem
Gwiźnie — i znów się prostuje gdy minie,
Tu garść Kozaków jakby oczeretów
Kępa — tu błyski szabel — tam, bagnetów.       200


XXVI.

Na to pan Zbigniew patrzał z po nad wzgórza.
Wzdryga się pod nim koń i uchem strzyże.
Beniowski spłonął na twarzy jak róża,
Chciałby iść w ogień — ale mówiąc szczérze
Trochę go piękna ta dziwiła burza,       205
Nad którą Barskie się łyskały krzyże.
I tak, co miałby wystąpić jak aktor,
Stał jak tchórz, albo gazety redaktor.


XXVII.

Lecz, już nareszcie zbierał się do lotu,
Chciał biec gdzie burza błyskała czerwona:       210
Gdy oto nagle, prawie bez łoskotu,
Jakby mu jaka Nimfa na ramiona
Złożyła ręce... Wrzasnął głośno: kto tu?
I mocniéj w nim pierś zadrżała wzburzona.
Spojrzał — na ramion mu siedziało brzegu       215
Dwoje gołębi jaśniejszych od śniegu: