Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/422

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
LXXII.

Kto inny teraz jest nademna, nie wy
Na których patrzał ja, Akteon blady.       570
Między ciemnemi położę się drzewy
Słowiki będą moimi sąsiady,
Xiężyc jako mój srebrny Anioł lewy,
Ona jak złoty mój duch, dobréj rady,
Odgoni czarne Cherubinów stada,       575
Mówiąc do nieszczęść tak — jak Anioł gada.


LXXIII.

Przez litość tylko nademną siostrzaną,
Przez błękit tylko swojéj własnéj duszy,
Przez gwiazdę swego losu obłąkaną,
Przez moc co serca wskrzesza albo kruszy;       580
Przez to że hymny we mnie zmartwychwstaną,
Jeżeli ona mnie jak harfę ruszy:
Będę zbawiony! dumny, bezpokutny. —
Ale to wszystko sen — i może smutny!


LXXIV.

Na Boga! Muzo! Trochę śmiechu! Tyle,       585
Ile potrzeba dla zabawy gminu.
Gdy serce moje z pod zasłon odchylę,
Widzę że nie jest jak słońce z bursztynu;
A jednak miało kiedyś światła chwile,
Dawnéj miłości winne, temu winu       590
Które upaja na śmierć, potém wskrzesza. —
O! chcę miłości uczyć! Gdzie jest rzesza? —


LXXV.

Odbiegła — Skarży się na moją ciemność.
Poeto fiat lux zacięcie krzyczą.
I we mnie dziwną znaleźli wzajemność,       595
Życzę, aby to było, czego życzą;
Tygodnik jakąś wynalazł odjemność
We mnie; lecz niech się dobrze wtajemniczą,
A ujrzą żem jest coś — jak Grecki Antyk,
Lecz Pantheista trochę, i Romantyk.       600