Strona:PL Dzieła Juliusza Słowackiego T3.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
XLVIII.

Leciała hucząc głucho i czerwona
Kołysała się nad trupami dwoma,
Jak szatan co chce duszę brać w ramiona,
Albo orlica z płomieni, łakoma       380
Ciała ludzkiego — więc — O! myśl szalona!
Beniowski, święcie wychowany doma,
Przeżegnał pełną robaczliwych strupów
Gałąź — i wiatr ją pochwycił z nad trupów,


XLIX.

Roziskrzył, stargał, skręcił i zwinąwszy       385
W jeden kłąb, rzucił w ciemną jaru szyję.
Tu nawet zimny rozsądek najzdrowszy,
Słysząc, jak gałąź ta jęczy i wyje
Zrobiłby utwór i poemat nowszy
W którym gadają puhacze i żmije: —       390
Co do mnie, prawda mię epiczna więzi,
Więc nic nie tworząc z ognistéj gałęzi,


L.

Prosto ją gaszę w jarze jak rzecz suchą,
A sam do mego wracam wojownika;
Który z dwóch ludzi rzecz uczynił głuchą,       395
A z dębu nie chciał uczynić świécznika
Owéj dolinie strasznéj, gdzie z ropuchą
Wąż między głazy kredowemi syka
I pachnie gorzki piołun. — Więc mój rycerz
Stał — jakby z głazu go wyrąbał snycerz:       400


LI.

I patrzał — owych zaś gołębi para,
Która go tańcem cudownym przywiodła;
Skoro dąb zagasł i ognista mara
Przed znakiem krzyża uleciała podła:
Owe gołębie, których ja z Antara       405
Pieśni pożyczam i biorę za godła
Miłości — nigdy za małżeński związek! —
Skoro dąb zagasł, zleciały z gałązek,