Otchłań (Tetmajer, 1900)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Kazimierz Przerwa-Tetmajer
Tytuł Otchłań
Podtytuł Fantazya psychologiczna
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa, Kraków
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
KAZIMIERZ PRZERWA-TETMAJER


OTCHŁAŃ
FANTAZYA PSYCHOLOGICZNA


WARSZAWA
NAKŁAD GEBETHNERA I WOLFFA
KRAKÓW — G. GEBETHNER I SPÓŁKA
1900

Kraków. — Druk W. L. Anczyca i Spółki.
Дозволено Цензурою.
Варшава, 10 Января 1900 г.




Czy wiecie co to jest cierpieć? Co to jest wić się w konwulsyach bólu? Co to jest powtarzać sobie w duszy i ustami: bez rady! bez rady?!... Czy wiecie, co to jest położenie bez wyjścia, starajcie się to zrozumieć: położenie bez wyjścia... starajcie się to zrozumieć, wniknąć w to zdanie. Nie tak, jak się mówi sto razy na dzień, ale wniknijcie w to. Tkacz, który nie ma majątku, który czuje, że ślepnie, który utrzymuje rodzinę z pracy — oto jest sytuacya bez wyjścia...
Cóż on może zrobić?
Zabić siebie — i nie wiedzieć o niczem...
Cóż on może zrobić?
Zabić siebie i swoją rodzinę...
Tak jest! I ja tak mogę zrobić! Zabić siebie i ją! Mogę tak zrobić — zabić siebie i ją... Siebie i ją...
Albo tylko siebie...
Albo — albo tylko ją...
Przeklęta! Ona! Ona i Ona! Czyż życie nie ma nic, nic, nic, tylko kobietę?! Życie ma oceany życia poza kobietą, a jednak — a jednak my żyjemy przez kobiety...
Czy kobieta jest człowiekiem? Czy jest dodatkiem do człowieka? Czy jest tem, czem jest człowiek mężczyzna? Czy jednakowo żyją kobiety przez mężczyzn, jak mężczyźni przez kobiety? Czy kobieta nie jest czemś innem, czemś innem? Czy jej konstrukcya moralna nie jest błędem stworzenia, nie jest błędem natury, jak konstrukcya naszego ciała, tak licha? Czy właśnie nie to jest tragedyą życia, tak częstą tragedyą, że kobieta jest czemś innem?... A zawsze Ona! Wszędzie i zawsze Ona! Jak gdyby życie nie miało całego oceanu życia poza nią, jak gdyby Ona była życiem życia...
A jeśli jest...
Nie cierpię jej! Nienawidzę jej! Nienawidziłem jej zawsze, nienawidzieć jej będę do końca! Cała moja duma męzka, wszystko, co we mnie jest, buntuje się przeciw niej i popycha mnie do tej nienawiści i utwierdza mię w tem niecierpieniu...
Ja nie mogę żyć bez Niej!...
Nie mogę!
Nie mogę żyć bez kobiety...
Widzicie! Mogę się zabić, mogę sobie wyłupić oczy, mogę sobie przebić język, mogę się zagłodzić, mogę się rzucić z mostu, mogę ze sobą zrobić wszystko, co chcę i jak chcę, a żyć bez kobiety — nie mogę.
Jestem swoim panem, absolutnym swoim panem, ale to, że nie mogę bez niej żyć, to jest państwem nad państwem mojem, to jest panem nademną.
Nie mogę...
I wy nie możecie i my wszyscy nie możemy — ale ja nie mogę także żyć z nią.
Także nie mogę.
Wyobraźcie sobie tkacza, który nie ma majątku, który utrzymuje swoją rodzinę i który ślepnie — wyobraźcie to sobie i zrozumcie położenie bez wyjścia.
Bo ja z nią nie mogę żyć... I bez niej także nie. I jedno mam tylko wyjście: zabić ją i siebie... Bo ja bez niej nie mogę żyć, nie mógłbym...
Nie! Nie! Jezus Marya! Nie!!!
Co za straszny krzyk! Zdaje mi się, że rozdarłem powietrze tym krzykiem, jak w sklepie rozdzierają materye jedwabne, zdaje mi się, że rozdarłem nim niebo, jak lew psa — czy nie runęły wieże miejskie? czy nie obaliłem wszystkich drzew?...
A jednak nie — ja nie krzyknąłem wcale — ona tam śpi, nie obudziła się, śpi tam za firanką w drugim pokoju. O Chryste! To tylko w mojej duszy był ten krzyk, ten krzyk czerwony, ten krzyk straszny... Tak czerwony on był — jak wybuch krwi wlał mi się w duszę czerwonym szmatem, czerwonym strumieniem. Straszny to był krzyk. Zdaje mi się, że wszystkie matki, którymby wydzierano płód z wnętrzności, nie mogłyby krzyknąć przeraźliwiej. A jednak krzyknęłyby za siebie i za dzieci swoje — i za mężów swoich...
Ha! ha! i za mężów... O Boże, jakże jestem opętany — wszakże są takie, które ich kochają.
Bo nawet — i Marynia mnie kochała... Czyż nie tuliła się do mnie? Czyż mnie nie całowała? Czyż nie oddała mi się nieprzytomna, szalona, oślepła w owej nocy poślubnej? Czyż nie miałem pod ustami jej ust rozchylonych, drgających czyż nie patrzałem w jej zamknięte oczy, które wszystko mówiły tem, że nic mówić nie mogły? Czyż nie czułem jej piersi pod piersiami memi? Czyż nie rzucała mi się na szyję, nimeśmy się pobrali? Czyż nie była moją do szpiku, do kości, do rdzenia?
Czyż...
Ach! Czyż ona nie jest czem innem — czy to, co mnie się zdawało jej czuciem, było i jej czuciem, i jej? Czy zmysły mężczyzny mogą odczuć kobietę? Czy nie jest to dla nich tak trudne, jak trudnoby np. było roślinie odczuć i pojąć kamień, albo kamieniowi naturę światła?
Czy proces naszego wspólnego myślenia jest taki sam jak proces naszego trawienia, lub umierania? Czy nie jesteśmy do siebie tak podobni zewnętrznie, jak brylant z dyamentu i brylant ze szkła, albo liść sztuczny i liść prawdziwy, a wewnątrz tak różni, jak ich składniki organiczne? Czy to, co ja nazywam «ja», to samo także nazywa kobieta? Czy to, co ja nazywam miłością, to samo także nazywa ona? Czy my nie jesteśmy tak różni, jak dwie farby jednakowego koloru, z których na prawdziwą np. nie działa woda, rozpuszczająca sztuczną, gdy prawdziwą niweczy zimno, które na sztuczną nie działa, a jednak kolor jest ten sam, niebieski, różowy, albo fioletowy? Czy — czy jednem słowem, ja nie rozbijam się o kobietę, jak woda o skałę, które się nigdy nie zleją w jedno, nie sharmonizują, nie zdźwięczą we wspólną jedność, a kobieta o mnie, jak wiatr o wodę, którą może porwać, zamącić, wzburzyć, ale której nigdy nie może zniweczyć w swej istocie? Tak, tak — my się kochamy, my się pragniemy i szukamy siebie — ale jesteśmy sobie żywiołowo obcy, elementarnie psychicznie obcy, zlewamy się, jak rzeki z morzem, ale nigdy nie jesteśmy ogniem, który jest jeden, z czegokolwiek powstał. I to oprócz nędzy i śmierci bywa największą tragedyą w życiu.
Bo zaiste! Nędza, Śmierć i Miłość, to są te trzy bachantki świata, które najstraszliwszą wyprawiają orgię. Widzę je, gdybym był malarzem, odtworzyłbym je w tej chwili... Woskowa nędza o ptasich oczach i ptasiej twarzy, kościana śmierć, szkielet nagi, tańczący po kwiatach i zbożu i ta Astarte, dławiąca gardła, dzika, chciwa, pragnąca, nienasycona.
A pod tem wszystkiem ziemia, świat — przeszedł po nim Mojżesz, przeszedł po nim Budda, przeszli po nim mędrcy — i czemże oni są wobec Nędzy, Śmierci i Miłości...
Śpij, śpij Maryniu... Śpij i uśmiechaj się. Śpij i uśmiechaj się tak, jak uśmiechałaś się do mnie. Uśmiechaj się tak — do niego.
Boże! Co za hańba! On! znów On! Znów ten on, oklepany, odwieczny, banalny, ten trzeci, ten on, kochanek cudzej żony. Boże! Rozbijać sobie głowę o niego, o ten słup, do którego każdy pies podchodzi, o niego! Boże! Co za wstyd! Ginąć w wannie, we wspólnej kąpieli, topić się w wannie! Umrzeć od męki! Spaść z publicznego mostu! Zabić się na kościelnym progu! Boże! Co za śmieszność! On, wiecznie on, ten trzeci, kochanek żony! O życie! Zaiste! Ironia jest twoje nazwisko.
Śpij Maryniu — i uśmiechaj się do niego, do tego trzeciego, do swego kochanka. Uśmiechaj się, jak dawniej do mnie. I pomyśl, setki, tysiące, miliony, miliardy kobiet już się tak uśmiechały do swoich kochanków, jak dawniej do swoich mężów — i pomyśl; setki, tysiące, miliony, miliardy kobiet będą się uśmiechały po tobie w przyszłości... O jakież jest straszne uczucie ta przyszłość! Wszystko będzie tak samo! I te wszystkie boleści, cierpienia, smutki, zgryzoty i gorycze nasze — wszystko się powtórzy w przyszłości, tak, jak w nas się powtarza przeszłość.
O życie! Nieludzkość jest imię twoje...
Nic, nic — zawsze to samo, zawsze napróżno, zawsze nic. Nikt nie będzie mniej cierpiał dlatego, że ja dziś cierpię, tak, jak ja nie cierpię mniej dlatego, że inni cierpieli. O życie! Zawziętość jest imię twoje...
Cierpienie, nic tylko cierpienie. Najwyższy ideał ducha i serca, do jakiego wzniosła się ludzkość, Chrystus — jedno cierpienie. Najwyższe uczucie z uczuć: ból. Najpiękniejsza pieśń: skarga. Najczystsze — łzy. O życie! Jakież jest imię twoje?
Śpij Maryniu, śpij, śpij — Bóg, Los, Konieczność, Nic — czuwa nad tobą. Śpij... Błękitna była toń, błękitna... Liliowa była woń, liliowa... Słoneczna była pieśń, słoneczna...
Śpij...
Jak w romansie! Ha, ha, ha! Jest romans. Gdzież, kiedy nie było romansu? Czy mógłby być romans, gdyby nie było romansu? Czy — czy ja nie gram w słowa, jak Hamlet, czy ja myślę? Czy ja jestem? Czy —
A ty śpij!
Podła! Wstrętna! Nikczemna! Szatańska! Ty ohydna! Ty wiechciu! Ty ścierko!
Nóż! Nóż!
Ah!
O nie — żeby ją zabić...
Trzeba być trochę więcej niż pierwszym z szatanów... Poeto! Poeto! Głupi, śmieszny geniuszu! Głupi i śmieszny niewolniku życia, krwi swojej, ciała swego, duszy swojej! Bo jest coś, co jest nad ciałem, nad krwią, nad duszą! Głupi i śmieszny geniuszu! Ty boże ziemski, a głupi, a śmieszny! I tyś kochał! I tyś szalał! I tyś — nie mógł zabić!...
O Chryste! Co za los! Po co? Po co? Po co?!...
A ona — śpi.
Śpi...
Tak śpi skała, kiedy woda paruje w słońcu, kiedy ją mróz w lód ścina, kiedy jej ubywa, kiedy jęczy z bólu — ona śpi!...
Zapewne śpi i on...
On —
Dlaczego mnie nigdy nie przychodzi na myśl, aby jego zabić?
Czy lękam się? Tak samo wisiałbym za niego, jak za nią. I to jest przecież moja żona, a to jest mój wróg... Nie — on, on nie jest moim wrogiem.
Wrogiem moim jest tylko ona i jego wrogiem jest tylko ona. Weszła między nas, jak wchodzi maszyna o dwóch tłokach między dwie ściany. Łączy je sobą i odpycha nawzajem. Gdyby jej nie było, nicby ich nie łączyło, gdyby jej nie było, nicby ich nie odpychało. Czyż ja jego nie cierpię? Ale ona jest w nim. Czyż on mnie nie cierpi? Ale ona jest moją żoną. On we mnie, ja w nim jej nie cierpiemy. On jej nienawidzi jako mojej żony; ja jej nienawidzę jako jego kochanki. Czyż nie przeszlibyśmy koło siebie obojętnie? Albo nawet czy nie pracowalibyśmy razem, wspólnie w jednej myśli? Wszak on — to ja. Ja który byłem.


∗             ∗

Boże, Boże, jakiż jestem zmęczony. Ręce moje opadają, jak podcięte gałęzie, głowa moja zwisa, jak roślina uwiędła, całe ciało moje jest jak późna jesień. I dusza moja jest tak zmęczona — tak, ah! nieludzko zmęczona. Jestem jak dolina zalana wodą. Ah umrzeć! Umrzeć — nie istnieć... I cóż się stało? Oto przyszedł ten człowiek i wziął mi ją. O ciemny, cichy, smutny jak śmierć aniele pokoju — stań przedemną, bo już nikogo nie chcę widzieć więcej, tylko ciebie. O aniele ciszy — gdzieś na jakiemś morzu bezludnem, na jakiejś wyspie od świata odciętej lecbym chciał i patrzeć na ciebie, aniele milczenia, w twoją twarz ciemną i smutną jak śmierć, w twoje oczy bez blasku... Oto jestem jak drzewo zabite piorunem — chcę zasnąć...

Nigdy nie zasnę...
Idzie noc, idzie noc długa, gwiaździsta, cicha, noc nieskończona, bezsenna. Nigdy nie zasnę. I nigdy już nic nie będzie, tylko ta noc długa, gwiaździsta, nieskończona i bezsenna. Nigdy już nie będzie dnia, nigdy już nie będzie słońca, nigdy już nie będzie jasno. Chrystusie — jestem teraz jednem z Twoich dzieci wybranych: cierpię.
Cierpię nieludzko. Nie wiem, co mi jest — czuję, że cierpię, że umieram z cierpienia.
I tem umieram, że umrzeć nie mogę...
Gdyby ktoś płakał nademną, gdyby czyjeś łzy na moje oczy płynęły, gdyby ktoś czuł moje cierpienie, gdyby ktoś cierpiał we mnie.
Nienawidzę cię! To ty powinnaś cierpieć we mnie, ty, ty, żona moja, przez którą ja cierpię!
Nieludzko cierpię.
Ha, ha — jestem teraz normalnym człowiekiem.


∗             ∗

Coś się dzieje koło mnie. Trąby jakieś grają huczą, wyją nademną. O trąby, trąby grzmijcie! Może dusza moja wyrwie się z ciała i w waszym grzmocie wyleci w puste niebo! Gdyby dusza była robakiem, gdyby ją można było własną nogą zgnieść. Gdyby można było zabić swoje życie jak robaka, butem. Gdyby można było niecierpieć!...

Wyciągają się ku mnie ręce, chude, nędzne, wynędzniałe ramiona; wyciągają się ku mnie twarze, blade, wychudłe, wydłużone szczęki — idzie ku mnie nędzarzy tłum i woła: brat! brat! Zdaje mi się, że stoję gzieś na wzgórzu, a z dołu, z doliny idzie ten tłum i woła: brat! brat!... To ci, co cierpią, to ci! Co za miliony, co za tłum! Jezu! Co za tłum! Iluż nas jest, jesteśmy w większości! Co za potęga, co za siła straszna! A więc chodźmy! Zduśmy, zmiażdżmy garstkę szczęśliwych! Zalejemy ją, jak morze wyspę, zatopimy ją, jak piasek w pustyni oazę. Co za tłum!
Ale ich — ich nie będzie ani na wyspie, ani na oazie. Oni są także w tym tłumie! Oni także cierpią. Co za ogień czerwony!!... Oni cierpią, bo ona jest moją żoną!... Trąby! Trąby! Trąby szatańskie! Grzmijcie tak, aby aż niebo pękło! Grzmijcie tak, aby aż Bóg się rozpadł na drzazgi! Bo ona jest żoną moją!...
Nie, nie, to nieprawda. Łąki są zielone, strumienie szemrzą, kwiaty kwitną, zboże się miele — nie, nie, wszystko jest tak, jak jest, ja nie jestem szalony. I nawet to nieprawda, jego niema, wszystko jest tak, jak jest, tak jak było. Tak, tak, łąki są zielone, strumienie szemrzą, kwiaty kwitną. Wszystko jest tak, jak było...
Nie, nie — nie jest tak. Jest pusta, pusta, pusta przestrzeń i na niej niema nic, nic. Przestrzeń bez końca. Jest łagodne światło i cisza — cisza bez końca. I niema nic, nic — ani jej. Jej niema. Nigdy jej nie było. Nigdy, nigdy... O rozpacz!
Czyż ta noc nigdy nie przejdzie?
I czyż nigdy nie zabraknie mego bólu piersiom moim? Oto jest tak, jak koło, które woda obraca: nie może się przestać obracać — woda idzie. Wody zbraknąć nie może — jest źródło. A to koło ma tyle zębów, a każdy ząb zaczepia o moje serce, na każdym zębie tyle krwi... O Chryste!
Stoisz przedemną. Biały, cichy, smutny aż do śmierci. Aż do śmierci smutna jest dusza Twoja. Byłeś — ofiarowałeś wszystko dla miłości, chciałeś oderwać nas od ziemi, abyśmy nie cierpieli — a my cierpimy, cierpimy strasznie, nieludzko. Nie możemy być duchem, nie możemy wzbić się nad ciała nasze. Cokolwiek myślimy, cokolwiek mówimy, czegokolwiek chcemy: dusza dla nas to cień, ciało to ptak. Nigdy cień nie wzniesie się nad ptaka, nie wyleci nadeń. Napróżno tego chcieć.
O Chryste, cierpiałeś bardzo, cierpiałeś wiele. Ty wiesz, co to jest ból. I dlatego stoisz przedemną taki biały i cichy i taki smutny do śmierci. Tristis est anima Tua usque ad mortem[1]. Kocham Cię! Kocham Cię! Bóg Tyś, czy człowiek, kocham Cię! Daj mi kolana Twe objąć, daj mi kolana Twe całować. Ty wiesz, że moja pierś jest jak gmach olbrzymi, w który cała bezbrzeż bólu wchodzi. Ty wiesz to.
O nocy, nocy! Albo mi wydrzej z oczu łzy, albo niech gwiazdy twoje spłyną łzami z niebiosów i pochłoną mię w fali. Chcę przepaść w łzach.
A ty Maryniu śpisz...
Cóż się więc stało? Oto, aby tę kobietę móc nazwać moją, aby móc ją nazwać moją żoną, aby móc wgryźć się w jej usta i zalśnić się w jej duszy, aby móc tulić jej rączki do ust i wtopić się w jej serce, aby móc ją posiąść i być przez nią posiadanym, co jest może jeszcze większą rozkoszą, aby móc ją objąć i być przez nią objętym, co jest może jeszcze większem upojeniem; aby czuć, jak ona mdleje ogarniając mię i przygarniając ku sobie, jak ona wchłania mię w siebie i wsysa mię, wgrąża w siebie oczami, ustami i całem ciałem; aby czuć, że kiedy ja bez sił na jej piersi głowę kładę, to ona nie bez sił, ale bez oddechu, bezprzytomna prawie ją przyjmuje; aby żyć jednem życiem, jedną myślą, jednem wrażeniem i jedną wyobraźnią, jednym tchem, jednem światłem i jedną nocą, jednem istnieniem świata, jedną świadomością, jednem pojęciem, jednem czuciem, jednym bytem w przestrzeni i czasie i jednem wtopieniem się w życie: zabiłem siebie. Tak jest. Zdeptałem wszystko: moją, jeśli nie wiarę, to przynajmniej nadzieję, moją ambicyę, moje ja, moją miłość, moje życie, moje prawo do życia i mój obowiązek życia, moją dumę, mój szał, moją wolę, moją siłę, moje męztwo i odwagę, moje bohaterstwo, moje wszystko! Dla jednej kobiety, oto poprostu dlatego, aby ją utrzymać, aby zarabiać tyle, aby z nią móc żyć, nie dać jej głodu cierpieć, mieć dla niej na suknię i mieszkanie, stałem się zdrajcą, odstępcą, renegatem. Przyjaciele moi odwrócili się odemnie, jedni ze wstrętem, drudzy z lekceważącym uśmiechem zrozumienia tego, czemu by sami nie ulegli, inni z obojętnością ludzi, którzy naprawdę kochają ideał, inni z oburzeniem, a inni jeszcze z pogardą. Z człowieka, który razem z nimi śnił, marzył, roił; z idealisty, dla którego życie było niczem wobec myśli, wobec celu, wobec idei: stałem się urzędnikiem, zwykłym, prostym urzędnikiem w Wiedniu, z giętkim karkiem dla przełożonych, węszącym za protekcyą i korzystającym z każdej; z ideałem: podwyższającej się pensyi; z nadzieją, że mi ją podwyższą; z fanatyzmem niespóźnienia się do biura i odrabiania najlepiej kawałków, tak, aby zwrócić na siebie uwagę szefa; z szałem pilności; z myślą, żeby zarobić, z wolą, żeby się wybić nad innych, żeby dojść do dwóch tysięcy pensyi rocznej. Ambicya moja, duma moja, wola moja, sen mój, marzenie moje, ideał mój, idea moja: to jest dwa tysiące rocznej pensyi. Obecnie mam półtora. Z tem, co zarabiam poza tem, trzy. Ja, który myślałem, że wylecę, jak orzeł, a zawisnę jak gwiazda dobrej wieści; ja, który myślałem, że błysnę jak piorun, a trwać będę jak światło; ja, który chciałem wezbrać jak chmura, a spaść jak żyzny deszcz — ja, którego entuzyazmem, ekstazą, była ofiara wspólna, braterstwo, którego duszą był czyn, usługa społeczna, którego dumą była zasługa dla idei, zasługa około niej... Runąłem, jak ze skały. Odrazu pękło mi wiązanie w karku, zmiażdżył mi się mózg, starło mi się czoło, zwisły mi ramiona, skarlałem, znikłem. Zostałem mężem mało posażnej panny i poszedłem w służbę. Przestałem słyszeć słowo ludzkie, słyszę tylko język. Przestałem ściskać ręce ludzkie, ściskam tylko maszynki. Przestałem patrzeć w oczy ludzkie, patrzę w szyby sklepów galanteryjnych. Nie ocieram się już o herosów, ocieram się o służbę złotego kołnierza, wysokiej rangi. Nie mówię do wichrów, mówię do szyn, po których się toczą koła burżuazyjno-państwowej kolei. Nie napawam się szumem skrzydeł, brzęczy mi pieniądz. Moje przysięgi — to stempel; moja wiara to ksiądz; moje mety to pierwszy w miesiącu; mój cel to kasa; mój bóg to dyrektor; moje niebo to rada nadzorcza; moje życie to biuro; moje słowo to lojalność... Dotąd nie zrobiłem jeszcze nic takiego, coby mię shańbiło, ale myślę, że i to przyjdzie, przyjść musi. Czasem samo milczenie jest już hańbą — ja tak często milczę... Tak często dławię się i milczę, tak często duszę się i milczę, tak często wściekam się — i milczę.
Obłuda, kłamstwo, bezprawie, zbrodnia, prywata, bezczelność, łajdactwo, łotrowstwo rzeką się toczą; ja milczę; widzę to — i milczę, krzywda, nieludzka krzywda wyje mi pod oknami: ja słyszę ją — i milczę. Dusza moja w konwulsyach się tarza: ja milczę. Piersi mi się ściskają, w piersiach mi wre, krew mię rozsadza, zabija: milczę. Kopią mię nogą za to, że milczę — i milczę. Tak, tak, milczenie także może być hańbą, ja jestem shańbiony, jestem podły — milczę.
Jestem podły? Nie, to się nazywa inaczej: jestem oportunistą, »nie mieszam się«. Dają w twarz moim ideałom, moim przekonaniom, moim wiarom — ja się »nie mieszam«. Plują na moją duszę, plują na moje serce — ja się »nie mieszam«. Bo w czem szatan wymyślił dla mnie piekło męczarni: oto w tem, że ja wewnątrz, w sobie zostałem taki, jakim był: idealista i fanatyk, wicher i płomień.
Ja nie zmieniłem się — tylko zmieniła się moja skóra. Ja nie zdjąłem mojej duszy wraz z wyszarzanym surdutem wolnego, ubogiego człowieka, jak to robi tylu — ja zostałem z nią, zostałem sobą, w tem porządnem, wiedeńskiem ubraniu. Jestem, czem byłem — tylko — Marynia miała tylko piętnaście tysięcy reńskich posagu, musiałem — umrzeć.
To jest dziwne uczucie, jakiego niewielu ludzi doświadcza: istnieć po swojej śmierci. Jeżeli komu odejmą wszelkie prawa, odbiorą mu rangę, urząd, przywileje, przetną wszelkie arterye, jakie go łączyły z jego poprzedniem życiem, przed jakąś katastrofą, przypuśćmy, zdradą kraju, albo oszustwem w karty, i puszczą tak na świat, bez honoru, bez stanowiska, bez znajomych, bez przyjaciół, bez możności życia w normalnych warunkach ogólnych: to on chodzi po świecie po swojej śmierci. I ja tak chodzę: wszystko to, co ten człowiek stracił, straciłem. Sam sobie oderwałem szlify z ramion i szamerunki z piersi, sam się wypchnąłem za nawias ludzki, sam złamałem moją szablę nad głową moją, sam się zdegradowałem, zdyshonorowałem, pozbawiłem stanowiska, znajomych, przyjaciół. Ale za to wszystko posiadłem kobietę, której pragnąłem i zostałem posiędziony przez nią, co jest może jeszcze większą rozkoszą. Czułem to, że ona mnie pragnie, że ona mnie bierze, że ona mię przyciąga do siebie i posiada. Za to wszystko miałem moją Marynię i miałem tę rozkosz, że byłem jej. A teraz — teraz przychodzi człowiek trzeci i odbiera mi ją! I czem! Oto jest otchłań życiowa. Odbiera mi ją tem, com ja dla niej zabił w sobie, odbiera mi ją śmiercią moją, wzbudza w niej nowe życie przez to, com ja dla niej rozmiażdżył... Zaiste! Oto jest otchłań życiowa.


∗             ∗

I to pomyśleć, że to ja sam, że to ja sam — że właściwie nikogo trzeciego tu niema, ale że to ja sam jestem moim własnym wrogiem, że to ja sam samemu sobie odebrałem moją własną żonę. Bo ten człowiek niczem innem nie jest, tylko mną, mną, jakim byłem przed śmiercią. Nie różni się odemnie niczem, ma tylko to, czego ja nie miałem: ma panowanie nad sobą, ma wolę, charakter.

To jest może on być najróżniejszy odemnie, ale to, co sprawia, iż on odbiera mi żonę moją, to jest to, co ja w sobie zabiłem dla niej, to jest ten fanatyzm, ta ideowość, to szaleństwo, słowem, to wszystko, czem ja byłem...
To jest coś, co przechodzi zupełnie zdrowe zmysły ludzkie. Kiedym się łamał z sobą, kiedym konał poprostu w sobie, kiedy ryczało we mnie z bólu sumienie, dławione przez miłość dla tej kobiety, kiedy miałem do wyboru między dziurami na łokciach, umiłowaniem moich idei i rozpaczą, że Marynię stracę na zawsze, a — miejscem w biurze, odstępstwem i szczęściem, że Marynia będzie moją: ona nawet nie widziała, że ja walczę z sobą i jak strasznie walczę. Ona tylko chciała być moją żoną, prędko, jak najprędzej.
Posiadłem ją i czułem się przez nią posiadanym, co jest jeszcze większą rozkoszą, garnęła się tak namiętnie, upajała się tak każdym ruchem moim i każdym swoim ruchem, kochała mię bez pamięci — i nie miałem ani jednego dnia szczęścia, ani jednej godziny, ani jednej chwili. Mniejsza już o ludzi, choć to byli ludzie szlachetni i wysocy, ale oto od momentu mego skapitulowania i odstąpienia, stanęło naprzeciw mnie sumienie moje i poczęło mnie dręczyć. Co to były za walki! Ile razy mówiłem sobie, że wszystko głupstwo, a co użyję, to użyję — i ile razy powtarzałem sobie, że jestem podły! Każde westchnienie i każdy jęk rozkoszy Maryni tłumiło mi westchnienie mojej duszy i jęk mego serca. Bo gdybym był tak, jak inni, zmieniając surdut, zmienił i duszę! Gdybym był, zabijając w sobie siebie, zabił w sobie i duszę moją... Ale nie! Zostałem taki, jak byłem i moje dwie miłości poczęły mię szarpać jak lwice, poczęły mnie sobie wyrywać, rozdzierać mię na części. Rzucałem się w objęcia Maryni, jak wściekły, wbijałem czoło i mózg w jej ciało, wgniatałem je w jej łono, aż krzyczała z bólu; ona myślała, że ja szaleję z rozkoszy, a ja szalałem z cierpienia. Co to jest poświęcić wszystko dla czegoś i potem posiadłszy to czuć się najnieszczęśliwszym. Oto jest otchłań życia ludzkiego...


∗             ∗

Wszystko, na com się cieszył po ślubie, com sobie wyobrażał, spełzło na niczem. Złamany raz, złamałem się cały. Już w niczem się odnaleźć nie mogłem. Zostałem tylko mężem do szaleństwa kochającym i urzędnikiem. I — o przekleństwo! — została we mnie pamięć tego, którym byłem...

Tak lata szły, jeden, drugi, trzeci rok. Marynia mnie kochała, czułem, że kochała mnie najwięcej za to, że ja ją istotnie nadewszystko kochałem. Była tak dobrą, tak czułą, tak upajającą...
Aż nagle — oto stanął przed nami mój sobowtór, ja tylko z wolą i z charakterem, których mi brakło i... Bo ja mogłem się zabić, jeżelim bez Maryni żyć nie mógł, ale nie powinienem był dla niej poświęcać ducha mego.
Ten żelazny człowiek podbił ją tem, że co u mnie było z gliny i pękło, u niego jest z żelaza.
Przybył tu z zagranicy przed paru miesiącami, zajął odrazu dominujące stanowisko, jest żelazny. Jego żelazne oczy wywracają, jego palec miażdży. Poświęcił wszystko: jego matka i siostra podobno z głodu giną. On nie jest ani synem, ani bratem. Nie wzruszy go jeden płacz, jeden jęk: on kocha świat. Są tacy ludzie, którzy z zimną krwią kazaliby pasy drzeć z jednego człowieka, jeżeliby masie z tego co przyszło. Kiedyś rozmawialiśmy o procesie Dreyfusa. On twierdził, że gdyby Dreyfus był najniewinniejszym, jeżeliby Francyi uniewinnienie jego miało jakimkolwiek sposobem zaszkodzić, powinien zostać na Dyabelskiej wyspie; ja twierdziłem, że choćby Francya miała runąć, sprawiedliwości powinno się stać zadość. Który z nas miał racyę? Zapewne teoretycznie ja, ale praktycznie on. Zresztą jest to człowiek, który nie zna nic poza swoją wiarą.
»Jeżeli kto idzie do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki i żony i dzieci i braci i sióstr, nawet i duszy swojej, nie może być uczniem moim«.
Czy ten człowiek Marynię kocha, nie wiem. Nie wiem, czy on może wogóle kochać? Ta energia życiowa, która się u mnie wlewa w tysiąc dróg, w moją duszę i w moje zmysły, ta energia witalna, która u mnie wściekłym wybucha rzutem w uczuciu miłości, nienawiści, rozkoszy, cierpienia i w setkach pragnień: u niego zdaje się być ściśniona w jedną rurę żelazną, stłoczona, skondensowana. Nie wiem, czy on Marynię kocha; widzę, że on robi jedno tylko: idzie swoją drogą. Czuję to, że gdyby wyciągnął swoje stalowe ramię, weźmie mi ją, bo nie wyobrażam sobie, aby była rzecz, którejby on tem stalowem ramieniem nie wziął. Jego ręka podobna jest do łapy metalowego automatu w kształcie orła; co te szpony pochwycą, musi być ich.
A razem nie wyobrażam sobie, żeby mogła być rzecz, którejby mnie można nie wziąć. Straciłem tak odrazu i tak doszczętnie wiarę w siebie, wszelkie do siebie zaufanie, wszelki szacunek dla moich własnych sił, dla mojego znaczenia, dla mojej wartości fizycznej i moralnej, że nie wyobrażam sobie, żeby był kto tak słaby, aby mnie nie mógł wziąć, coby mu się podobało. Ja nawet już nie wiem, czy ja co jeszcze mam, co mego własnego; zdaje mi się, że wszystko mi przepadło, z tą jedną chwilą, kiedy mi ten człowiek wziął Marynię. Czy on ją kocha, nie wiem, ale mi ją wziął.
Skoro mi ją można wziąć, to czegóż nie można. Czy on ją kocha nie wiem, ale ona jego kocha.
Widzę to w jej oczach, w jej ustach, które drgają, w jej nozdrzach, które rozdyma pragnienie, w blednieniu jej twarzy, w jej palcach, które mają mimowolne, błyskawiczne ruchy wyciągania się ku niemu i w jej piersiach, które mają mimowolne błyskawiczne ruchy podawania się ku niemu. Marynia ma duszę czystą jak łza, ale ma namiętność Hiszpanki. Kocha jak Aniela Słowackiego, ale razem jak Sulamitka. Jest zdolną do najszczytniejszych ekstaz duchowych i do zupełnego szału i zapamiętania się zmysłów. Znam ją i widzę, co się w niej dzieje. Ona by chciała razem z nim w nocy z balkonu iść z gwiazdy na gwiazdę i duszę ludzką rozskrzydlić, jak łabędzia i duszę świata rozpiąć na gwiazdach, jak niebo, aby potem upaść mu w ramiona i białemi zębami chwycić mu się wargi. Znam ją — wszak tak była ze mną. Pamiętam te dnie i noce ekstaz, gdzie poprostu duszy nie można było odróżnić od ciała. Jeżeli żyliśmy w gorączce przed ślubem, to potem żyliśmy jakby nie na ziemi. Ja nie odróżniałem jej ręki od jej słów, jej głowy od jej oddechu, jej ust od jej ruchów, jej spojrzeń od woni jej włosów, jej myśli od jej szyi, jej ramion od jej snów.
Zlała mi się w jakąś jedną całość upojenia, w jedno coś, czego nie umiałem nazwać, co nie było kobietą, nie było moją żoną, nie było Marynią, tylko jakąś egzystencyą, energią światła, ciepła, unieprzytomnienia i zachwytu. A przecież i mimo to, nie byłem szczęśliwy — czułem tylko jak bardzo, jak nieskończenie mógłbym, powinienbym był być szczęśliwy. Nie mogłem być szczęśliwy — odstąpiłem, zostałem urzędnikiem w biurze... O nieludzka, szatańska, piekielna Ironio! Tak, tak! nie mogłem być szczęśliwy, bowiem zacząłem być urzędnikiem. O Ironio tryumfująca, Ironio zwycięzka, Ironio bezlitosna...
Ironio, ty piekło rozumu...
O Ironio! Wierzę w ciebie jedną, wierzę w królestwo twoje, wierzę w bóstwo twoje, wierzę we wszechmoc twoją, wierzę w ciało twoje i krew twoją, które pożywamy, abyśmy szaleli z bólu, abyśmy konali z bólu, abyśmy padali bezprzytomni z bólu, abyśmy cierpieli pękanie kości w ciele i kruszenie się mózgu, aby nam ciernie przebadzały czaszkę, abyśmy czołgali się pod rozpalone stopy olbrzyma-życia, abyśmy nie mogli — żyć — i nie mogli umrzeć! Oto jest twoje arcydzieło, oto korona twoja, oto tytuł twej chwały i twego tryumfu, Ironio, abyśmy nie mogli żyć — i nie mogli umrzeć. Bo my umrzeć chcemy, ach! iluż z nas chce! Chcą ludzie, chcą rodziny, chcą pokolenia całe, chcą ludy całe, chcą narody całe — i nie mogą umrzeć.

O śmierci, zstąp z wysokości — nie zejdziesz...
O śmierci, wyjdź z głębokości — nie wyjdziesz...
O śmierci, spłyń z chmur nad nami — nie spłyniesz...
O śmierci, spal nas w światłości — nie spalisz...
O śmierci, zadław nas mrokiem — nie zdławisz...

Tak jest: my nie możemy umrzeć. Iluż nas chce! Chcą tysiące, krocie, miliony — a jednak żyją. Bo Ironia życia stworzyła swoje arcydzieło: miłość życia. Timor fecit deos, ale miłość życia stworzyła strach przed śmiercią. Cierpię, szaleję, ginę i konam z bólu, przeklinam życie i szarpałbym je w sztuki, a jednak kocham życie. I lękam się śmierci, ponieważ je kocham. Tu Ironia dosięgła swego zenitu. Człowiek zawisł na łańcuchu nad głębią, męczy się, cierpi i ani wspiąć się nie może, ani łańcucha przerwać, runąć i skończyć. I — o śmiech szatański! — on kocha tę pozycyę wisielca na łańcuchu, on zakochuje się w nim i w niej — on tak żyje!

»O dziwna straszna ironio! Jam czuł
Żądzę wśród wstrętu, rozkosz wśród cierpienia!«


∗             ∗

Co się ze mną działo, kiedym pierwszy raz spostrzegł, że Marynia zajmuje się Ryszardem, nie umiem sobie uprzytomnić. Nie wiem, czy było to temu tydzień, dwa tygodnie, rok, dwa lata, czy dwieście lat. Stało się kiedyś. Od tego czasu nie zbliżałem się do Maryni, nie żyłem z nią, albo rzucałem się na nią, jak wściekły, topiłem się w niej, wgryzałem w nią, chciałem się w niej zapomnieć, albo ją dla siebie odzyskać. Ale czy to się działo w czasie tygodnia, dwóch tygodni, dwustu lat, albo może jednej doby, czy jednej godziny — nie wiem. Jestem bowiem zupełnie umarły. Jem, piję, myślę, działam, pracuję, żyję — jednak nie jestem żywy. Umarłem w jednej drobnej sekundzie, w tej jednej drobnej sekundzie. Było to jedno rzucenie oka przez Marynię; siedzieliśmy przy stole, Marynia ruszała palcem okruszyny chleba na obrusie, ja paliłem cygaro — moje dobre cygaro od mego dobrego szefa za moje dobre rachunki — Ryszard mówił. Mówił, jak zawsze, wolno, równo, ani głośno, ani cicho, tylko te słowa padały jak kawałki stali, tak, tak, tak — jak kawałki stali na miedź. Mówił to wszystko, co ja zabiłem w sobie jednem krótkiem słowem: kocham. Już potem nie mówiłem z Marynią nigdy o tych rzeczach; ile razy cisnęły mi się na usta, zamykałem je pocałunkiem na wargach Maryni. Tylko tam w duszy wyły mi i jęczały okute...

Nagle Marynia przestała kręcić okruszyny po obrusie, podniosła głowę, podniosła oczy na Ryszarda, podparła twarz na rękach i patrząc mu w oczy, powiedziała: pan jest Ryszard Lwie Serce... On się uśmiechnął, a ja runąłem w przepaść. Nie wypuściłem z ust mego dobrego cygara od mego szefa za moje dobre rachunki — jednak runąłem w przepaść i roztrzaskałem się na drzazgi jak żółw puszczony przez orła. W tej chwili w Maryni urodziła się straszliwa pogarda dla mnie. Czy jest co bardziej zabijającego niż pogarda, choćby lekceważące przymrużenie oczu kobiety. To zabija, zabija tak, jak uczucie w kobiecie, która ulega, zabija mężczyzna, dając jej poznać, iż wie, że ona uległa, bo chciała, a nie, bo była zmuszoną i bo nie mogła nie ulec.
Marynia w tej chwili uderzyła mnie w czoło, w serce, w duszę — a ja przecież to wszystko, wszystko rzuciłem jej pod nogi, ofiarowałem to dla niej, dla jej miłości, aby ją posiadać i aby być przez nią posiadany, wyparłem się tego, odrzuciłem od siebie...
O Ironio piekielna! O otchłani życia!...
Gdyby Ryszard nazywał się był inaczej, gdyby nazywał się Jan, Karol, albo Franciszek, nie byłoby jej to przyszło na myśl, byłoby może między nami dziś tak, jak było dawniej. Byłby jej może przyszedł na myśl Jan Chrzciciel, Jan Ewangelista, Karol Sudermański, Franciszek z Assyżu — cokolwiekby jej było przyszło na myśl, nie byłoby urodziło w jej sercu tego, co urodził Ryszard Lwie Serce, ani we mnie tego, co doznałem. To był fatalny zbieg okoliczności. Niech się śmieją głupcy, a jednak wielkim był mędrcem, kto powiedział, że gdyby oczy Kleopatry były brzydsze, świat wyglądałby inaczej.
Tak jest — jeżeli mnie czegoś brakowało, jeżeli jakiegoś przydomka dać mi nie było można, to tego, który Maryni nasunęło imię Ryszarda. Mogłem być wszystkiem — nikt nie mógł mię nazwać lwiem sercem. Wszakże dla jednej kobiety zrezygnowałem ze wszystkiego, plunąłem na moją duszę, na moje sumienie, na mój obowiązek, na mój świat... Zrobiłem to przecież dla ciebie, Maryniu!
Nie mniej przeto dla jednej kobiety plunąłem na moją duszę, na moje sumienie, na mój obowiązek, na mój świat...
Dla jednej kobiety — to jest dla pary ramion, dla pary oczu, dla różowych ust, podeptałem to, co nazywałem świętem, odrzuciłem jak łachman, albo raczej sprzedałem jak Ezaw prawo moje za miskę soczewicy.
No więc — czegóż jestem godzien więcej, jak — pogardy?...
Marynia mną nie gardzi — nie gardziła mną w tej chwili — ona tego nie czuje, nie uświadamia sobie, nie przedstawia sobie, nie wyobraża sobie nawet, a ja jednak wiem, że tak jest. Z jej strony względem mnie pozornie nic się nie zmieniło, a ja jednak wiem, że naprawdę zmieniło się wszystko.
I wiem również, że nigdy się już nie odmieni. Uczucie jest jak pręt; jeżeli się raz złamie, można je zlutować tak, że śladu nie będzie, a jednak nie będzie już pierwotną, jednolitą całością. Mówią, że po katastrofach w miłości następuje tem silniejszy związek, jak pogoda po burzy; tak, ale człowiek nie jest wiecznie odradzającem się i wiecznie jednakowo zdolnem się odradzać powietrzem — każda katastrofa pozostawia rysę na sercach i nikt nie wie, ile nieraz w miłości jest wspólnego żalu, wspólnego zawodu, wspólnego rozbolenia. Ludzie, u których miłość nie jest ciągłą, jednotrwałą harmonią, rezygnują — ileż razy mają względem siebie tyle żalu, tyle rozbolenia, tyle rozczarowania, że aż rzucają się sobie w objęcia, aby nie patrzeć sobie w oczy i — nie odepchnąć się. Ileż jest smutnych uścisków, ile rozdzierających duszę pocałunków... Jeżeliby ten człowiek od nas odszedł, jeżeli znów zostalibyśmy sami, już nic nigdy nie wymaże nam z pamięci tego, co się w nas przedziało. Pochylimy głowy i zwolna, zwolna będziemy znów ku sobie nakłaniać się, aż w końcu wybuchniemy płaczem i padniemy sobie w objęcia wołając: jesteśmy bardzo, bardzo nieszczęśliwi!
Nie jestem bohaterem romansu, nie mogę powiedzieć: szczęście moje zabite... Jestem tylko człowiekiem i mówię: nie moje szczęście, ale to, co w życiu miałem, to, co mi pokazywało, jak mogłoby wyglądać szczęście, zabite. Bohaterowie romansów muszą być dla efektownych kontrastów bardzo szczęśliwi i bardzo nieszczęśliwi. My ludzie bywamy bardzo nieszczęśliwi bez kontrastu. Jesteśmy nudni i monotonni. I w końcu umieramy i kiedy Bóg chciałby nas sądzić, moglibyśmy Mu powiedzieć: myśmy tylko cierpieli... Jakże rzadko z naszego życia bywa »poemat dla Boga«; jak często bywa tylko tragedya dla nas samych.
Bo np. jeżeli będzie dalej tak jak dotąd, to Marynia nawet może nigdy nie dowiedzieć się, co się we mnie dzieje. Do zmian mego humoru, do mego częstego smutku, do moich zamyślań się i zaciekań w sobie, jest przyzwyczajoną. To się nazywa »moją naturą», »mojem usposobieniem«. Żebym ja spostrzegł, co się w niej dzieje, wiem, że nie przypuszcza. Ona sama sobie jeszcze z tego sprawy nie zdaje, ona jeszcze nic nie sądzi, jest jak stworzenie, które się rodzi ślepe: oczu jeszcze nie otwarła, dopiero tylko czuje. Nie widzi jeszcze nic. Naprawdę to dopiero dwa tygodnie, jak poznała Ryszarda, a dopiero trzy dni, jak oddała mu się duszą. Ona jeszcze tego nie rozumie. Ale ja to rozumiem, rozumiem wszystko, rozumiem z całą perfekcyą najtragiczniejszego produktu XIX wieku: zupełnego uświadomienia.


∗             ∗

Jak mi żal, jak mi żal mojej przeszłości... Gdybyś ty Maryniu przynajmniej wiedzieć mogła, jak mi żal... Nie wiem, czy jest drugi człowiek na świecie, któryby miał taką zdolność odczuwania żalu, jak ja. Wszystko, co odchodzi, odchodzi tak bezlitośnie, tak się kończy. Jeżeli płynę łódką i uderzę wiosłem, to to uderzenie już przeszło, już nie wróci nigdy, już umarło. Życie ludzkie jest ciągłem przemijaniem — nic trwać nie może. Rozpaczliwy, miażdżący jest ten chód czasu, to zimne, miarowe strącanie czegoś w przepaść, w otchłań przeszłości. Całe życie jest jedną otchłanią.

Jak mi żal tego, co minęło między nami... Tych cichych naszych zamyślań się ramię przy ramieniu i głowa przy głowie. Byłem dla ciebie przecież całym światem, wszystkiem, alfą i omegą życia. Jeżeli ja miotałem się wewnątrz nieraz, jak szaleniec, to ty byłaś spokojna, pewna, zrównoważona. Pragnieniem twego życia było kochać i być kochaną, uszczęśliwić i być szczęśliwą. Kochałaś mnie i byłaś kochaną, byłaś szczęśliwą i zdawało ci się, że ja jestem szczęśliwy. Nie rozumiałaś mnie. Te rzeczy, które ja kochałem przed tobą, które powinienem był kochać nad ciebie, były dla ciebie obce. Nie nauczono cię wybiegać myślą ponad rodzinę, ponad dom swój, ponad sobie najbliższych. Nauczono cię, że trzeba kochać swoich rodziców i swoje rodzeństwo, potem swego męża i swoje dzieci, oraz że trzeba mieć dobre serce i »być ludzkim w miarę możności«. Na wszystkich strunach twej duszy grano palcami członka orkiestry teatralnej. Nie obudzono w tobie nic, co ma skrzydła. Religią twoją była »uczciwość«, ewangelią »tak jak wszyscy«, potrzebą »domowe szczęście«, celem »rodzina«, zadaniem »spełnienie obowiązków«. Tak, zaiste. Gdyby ta uczciwość była uczciwością tych, którzy dzielą się płaszczem swoim, gdyby ci wszyscy kochali bliźnich swoich jak siebie samych, gdyby domowe szczęście polegało na zrozumieniu i odczuciu, gdyby rodziną twoją był świat cały, a spełnienie obowiązków było pojęciem obowiązków względem wszystkich, nie możnaby sobie nic więcej życzyć. Pomyśl, gdybym ja dla ciebie nie był potrzebował się zaprzeć siebie, aby znaleźć stanowisko, gdybym był znalazł w tobie kapłankę idei, których ja chciałem być kapłanem, gdybym był znalazł w tobie pomocnicę, gdybyśmy razem z sobą szli, jak wicher z wichrem, jak ogień z ogniem, jak światło z światłem... Pomyśl, coś ty mogła ze mnie zrobić! Mogłaś zrobić bohatera, bo tak, jak dla ciebie wyparłem się samego siebie, tak samo dla ciebie byłbym się w piekło gorejące rzucił, choćby nie z tobą, żegnany tylko twemi oczami, twoim uśmiechem, twoim podziwem. Więc tak! Nie urodziłem się bohaterem, jakimś Regulusem, czy Mucyuszem Scewolą, ale wszystko mogła ze mnie zrobić kobieta, wszystko, wszystko... I cóż zrobiła? Urzędnika. Kocham Marynię, nad życie, nad duszę moją, ale kobiety nie cierpię, nienawidzę, nie przebaczę jej nigdy!..


∗             ∗

Jaki ja jestem śmieszny, jaki straszliwie śmieszny z tym moim niedonoszonym heroizmem, z tem mojem w trzecim miesiącu poronionem bohaterstwem! Nigdy nie mówiłem o tem z Marynią; nie chciałem jej zrobić przykrości, lękałem się tego. Dziś nie mówiłbym tego, aby mi się nie rozśmiała w twarz. Jestem przekonany, że ona dojrzała teraz z dnia na dzień, że jest teraz stokroć rozumniejszą, głębszą, bystrzejszą, niż dawniej. Co za wstyd, że to nie ja, nie ja, jej mąż, potrafiłem tego dokonać. I co za nikczemna natura ludzka, że ja więcej obawiałbym się jej drwiącego śmiechu, niż dawniejszego uczucia, że ją zranię, że sprawię jej cierpienie. Nie kochałem więcej mojej myśli, niż siebie, ponieważ poświęciłem ją dla mojej miłości ku kobiecie, ale ja nawet tej kobiety więcej niż siebie nie kocham. Czemże więc jestem? Niczem, tylko upersonifikowanym egoizmem, niczem, tylko sobą, dla siebie, przez siebie. Boże! Czyż ja nic na świecie nie mogę kochać więcej od siebie? Czyż zawsze ja sam mam być dla siebie celem, światem, wszystkiem? Czyż nigdy człowiek nie może poza siebie wyjść, zgubić się, zapomnieć o sobie? Czyż nigdy nie można istnieć dla drugich, nie biorąc w rachubę tej satysfakcyi, jaką mnie to życie dla drugich sprawia? Czyż nigdy nie można być czystym, być abstrakcyą?...

Tak jest, tak jest, ja teraz doskonale już pojmuję: Marynia rozumie mnie, ale nie budzi to w niej współczucia, litości, wdzięczności wreszcie, tylko niesmak, wzgardliwość, ironię. Kobieta, jak dziecko, musi porównywać i potrzebuje instynktownie impozycyi. Któż jej może imponować: czy ja, który dla niej poświęciłem wszystko, czy człowiek, o którym wie, że poświęciłby ją bez wahania dla każdej cząstki swojej myśli? Teraz ona widzi, że ja w jej ręku jestem bawełnianym klockiem i że ona byłaby gałką chleba w ręku Ryszarda. Szczytem miłości kobiety jest uwielbienie: czy mnie może uwielbiać? Czy może nie uwielbiać Ryszarda? Jakież jest porównanie między krzakiem jałowcu a cedrem? Czy ja nie skarlałem pod każdym względem do poziomu jałowcowego krzaku, a czy Ryszard nie unosi się nad nią jak cedr libański? Jeżeli kobieta będzie miała do wyboru między człowiekiem, który dla niej poświęcił siebie, bo był słaby, i człowiekiem, któryby ją zdeptał jak zioło, bo jest silny — biada ci, o głupcze, któryś jej upadł do nóg! Nad tobą w najlepszym razie litować się będzie — tamten ją porwie, zentuzyazmuje, zachwyci. Kobiecie, jak dziecku, imponuje przedewszystkiem siła. Bij ją, ale niech ma co w tobie podziwiać, coś, czego nie rozumie, co jest wyższe nad nią, co jej się zdaje niedostępnem dla niej, co jest męzkie. Miłości twojej podziwiać nie będzie, ona sama tak, albo i lepiej jeszcze kochać potrafi. W rzeczach miłości kobiety zawsze się będą miały za naszych mistrzów; w dziedzinie woli, energii, czynu, ducha, wysokości myśli, nas zawsze będą miały za nich. Amazonki wypalały sobie piersi, aby była podobniejszą do męzkiej, my, kochając, miękczymy głos, który staje się podobnym do kobiecego. Kobieta, kiedy wchodzi na mównicę, przybiera ruchy męzkie; mężczyzna, siadając obok kobiety na szezlągu, staje się w ruchach do niej podobnym. Kobieta stworzoną jest, aby kochać i być człowiekiem; mężczyzna, aby być człowiekiem, który także kocha. Nie walcz więc z kobietą miłością; podbijesz ją nie miękkiem ramieniem, ale bohaterską piersią. Tylko ta kobieta, która widzi w tobie coś lwiego, może cię naprawdę umiłować.


∗             ∗

Przedemną są dwie drogi: albo udać, że nic nie widzę, nic nie czuję, nic nie rozumiem, albo starać się odzyskać w sobie to, co zatraciłem i wystąpić do walki z Ryszardem. Kto wie? Gdybym nagle krzyknął Maryni, że ja się duszę, że się dławię w tem życiu, że mimo całej mojej miłości dla niej, mimo, że ją kocham tak, jak tylko na świecie mężczyzna kobietę kochać może, kocham jeszcze poza nią ludzi, ludzkość, myśl moją, idee moje; kto wie, gdybym jej powiedział, że wolę, aby przymarła nawet głodem, ale że chcę, aby razem ze mną żyła życiem ducha, życiem idei, życiem myśli; że chcę jej duszę także karmić, nietylko ciało, że wolę, abyśmy rok pożyli górnie i choćby w przepaść się rzucili potem, niż żeby nas czekać miały długie lata wegetacyi — kto wie, czy nie odżyłaby dla mnie? Bo wtedy byłbym równy Ryszardowi głową, a wyższy nadeń sercem; bo wtedy miałaby we mnie takie samo lwie serce, jakie widzi w nim, a oprócz tego miłość moją. Wszakże dwa lata naszej znajomości przed ślubem, trzy lata naszego pożycia, ta tradycya, to przyzwyczajenie, ta świadomość, że ona jest moją żoną, moją kobietą, moją własnością, jak ja jej mężem, jej własnością, jej mężczyzną: nie mogą być bez śladu, bez wpływu, bez wagi u niej. Ryszard może jej się wydawać ideałem, archaniołem Michałem o mieczu płomiennym, albo Gabryelem, zwiastunem dobrej wieści, ale bądź co bądź, jest dla niej człowiekiem obcym. Jego ręka wyżej mankietu jest jej nieznaną, tak jak nieznaną jej jest jego dusza poza jego słowami. Tradycya jest rzeczą bardzo potężną. Tradycyą trzymają się całe państwa, tradycyą trzymają się między sobą ludzie. A jeszcze daleko więcej ludzie. Ileż małżeństw żyje ze sobą jedynie tylko dlatego, że żyli z sobą przedtem, że dotąd żyli. Człowiek szuka odmiany wtedy, kiedy mu dawne nie wystarcza, a jeżeli w dawnem odkryje nowy przymiot, woleć go będzie, niż ten sam przymiot w rzeczy obcej. Każdy jeździec będzie wolał pozostać przy dawnym znanym koniu, który się pozbył narowu rzucania w bok przy skoku, niż brać nowego, który tego narowu nigdy nie miał. Jeździec się przyzwyczaja do konia, jego ręka machinalnie już ujmuje cugle w pewnej mierze, jego udo ma już swoje wyrobione miejsce, jego szenkle schodzą się z bokiem końskim; tak samo fechmistrz przyzwyczaja się do pewnej wagi pałasza, fortepianista do pewnego fortepianu — i tak samo człowiek przyzwyczaja się do człowieka. Jeżeli mąż albo żona, którzy się kochali, sprzeniewierzą się sobie, to wtedy, kiedy odkryją w sobie fizyczny albo moralny brak nie do zastąpienia, a jeśli się przekonają, że się omylili, wrócą do siebie z radością — wszakże się kochali. Tylko zdaje mi się, że to, co się wogóle nazywa miłością, nie jest miłością, że dziewięć dziesiątych ludzi nigdy nie kocha i nigdy nie jest kochanych, że prawdziwie kochać, o ile się tak kocha, można tylko raz i że taka miłość nie może minąć.

A wszakże Marynia mnie kochała.
Jakże biedni są ci ludzie, o ile to czynią, którzy w kobiecie nie widzieli nic więcej poza kobietą, poza symbolem kobiety, którzy nie widzieli w niej danej istoty, i jakże biedne są kobiety, które to tylko widziały w mężczyznach. Jakże biednym jest ten człowiek, który całując usta kobiece, całuje przedewszystkiem usta kobiece, nie pewnej danej kobiety; a przecież zdaje mi się, że większość ludzi tak »kocha« i że to nazywa »miłością«. Kocha tę, ponieważ na nią trafi; kochałby inną, gdyby był trafił na inną. Ależ ja czuję, że gdybym nie kochał Maryni, nie kochałbym żadnej i ileż razy ona mi to mówiła! Ileż razy mówiła przed ślubem naszym i po ślubie, że nie byłaby nigdy wyszła za mąż, gdyby nie była mogła wyjść za mnie, że ja jestem jej typem, że ja jestem stworzony dla niej, a czuje, że ona została stworzoną dla mnie. Ileż razy od niej słyszałem. Nie mogła się przecież łudzić sama przed sobą; kobiety mają instynkt. Nie chciała łudzić mnie — jest za prawa. Po cóżby zresztą za mnie szła, dlaczego? Jest bardzo piękną, miała ogromne powodzenie, wielu kandydatów do jej ręki, nierównie lepsze partye. Mogła była pójść za mąż bogato, świetnie, mogła być milionerką, mogła była opływać we wszystko, a ona chciała tylko zapewnionego bytu materyalnego, tylko nie niedostatku, tylko nie ostatecznego ubóstwa, tylko nie nędzy. Nie mamy czterech tysięcy reńskich dochodu, jesteśmy więc prawie ubodzy, mamy zaledwie tyle, aby żyć najskromniej, a jednak, gdy tylko miała gdzie nogę oprzeć, nie rzucając nawet okiem na swoje najświetniejsze partye, z całą swoją urodą, z całem swojem szczęściem do ludzi, z całą swoją młodością dwudziestu jeden lat, z całą swoją świadomością swego ogromnego prawa do życia, poszła za mnie, albowiem największem dla niej szczęściem było »być przy mnie, żyć ze mną, we mnie, dla mnie, przezemnie«. Ileż to razy od niej słyszałem i to nie w godzinach fizycznych upojeń, kiedy kobieta, która się zawsze wstydzi swojej namiętności, ubiera ją w słowa usprawiedliwiające i kiedy wogóle słowa są dźwiękami bez znaczenia, ale w godzinach cichych rozmów, refleksyj, zamyśleń, wgłębiań się we własną duszę swoją, w godzinach myśli, w godzinach duszy. Kochała mnie więc, nie mężczyznę we mnie, ale mnie, mnie jedyną wybraną istotę. Szukała we mnie nie zaspokojenia swego naturalnego kobiecego popędu, ale kochała mnie, jedyną, wybraną dla siebie egzystencyę... Kochała mnie. I najniezawodniej jeszcze jest czas. Marynia jest zajętą Ryszardem, być może, że nawet teraz już się to w niej uświadamia, być może, że się w niej nawet uświadomiło, ale ona jest niezmiernie prawa i niezmiernie uczciwa i niezmiernie lojalna i niezmiernie dobra. Wszystko stanie w niej przeciw niej samej. Jej uczciwość, jej obowiązkowość, jej religia, jej zasady, jej pojęcia, przekonania, jej cała natura. Cudzołoztwo choćby tylko myślą, jest dla niej brudne, jest dla niej wstrętne. Marynia wierzy jak dziecko: będzie się równie bać tego, co za grzech uważa, jak będzie jej to wstręt czynić. Jest moralna do szpiku kości. Jestem pewny, że sama myśl sprzeniewierzenia się człowiekowi, któremu przysięgła, ślubowała wiarę, człowiekowi, który jest jej mężem: przeraża ją i wstrząsa nią do gruntu. Jeśli ona się spowiada: zgrzeszyłam myślą, mową, uczynkiem, to to wszystko jest u niej bardzo blizko jedno drugiego. Będzie to walka, w której ja muszę zwyciężyć. Gdyby Marynia rozczarowała się do mnie zupełnie, to jeszcze jej uczciwość, ta wyniesiona z domu, będzie moim sprzymierzeńcem. Jakże wdzięczny jestem jej rodzicom, że ją tak wychowali, w tych uczciwych zasadach. Nie jest bez racyi dowcip, że ostatecznie wraca się do tego, co mówiły stare ciotki. Rzeczywiście, te utarte, banalne, szablonowe pojęcia są często bardzo śmieszne, bardzo niecierpliwiące, czasem bardzo niewygodne, ale w pewnych danych wypadkach nie do opłacania. Otóż ja np. mogę Maryni ufać, ponieważ wiem, iż ją tak wychowano, iż mogę. Wszystko inaczej się wydaje, dopóki się człowiek osobiście nie dotyka. »Kto ran nie zaznał, żartuje z żelaza« — mówi gdzieś Shakespeare. Dopóki nie byłem urzędnikiem, dopóki mówiłem, byłem za największą swobodą miłości, wszystko co mówiły »stare ciotki«, wydawało mi się oburzającym zamachem na wolność osobistą człowieka; czy jest w tej chwili prawo, kodeks, środek, któregobym się nie chwycił dla zatrzymania Maryni dla siebie; czy jest dosyć jaskrawe słowo, któregobym jej nie powiedział dla wystawienia jej ohydy wiarołomstwa w małżeństwie, choćby tylko myślą, choćby tylko myślą o myśli, tylko jej cieniem? Czy, gdyby to było w mojej mocy i gdybym był najprzeświadczeńszy, że Marynia kocha Ryszarda i jest wzajem przez niego kochaną, nie porwałbym jej i nie uniósł gdzieś na bezludną wyspę? Czy nie uwiesiłbym jej przy sobie, choćby to było dla niej męczarnią? Czy nie nadużyłbym mojej mocy, mojej przemocy, gdybym tylko mógł? Czy nie cisnąłbym jej w twarz najbrutalniej: jesteś moją, przysięgłaś być moją, musisz być moją! Czy nie powiedziałbym: musisz; czy nie powtórzyłbym: musisz, musisz, ja, który twierdziłem niegdyś, że to słowo nie powinno istnieć w słowniku ludzkim? Czy nie postąpiłbym z nią w sposób w moich dawniejszych pojęciach i w teraźniejszych najbardziej godny potępienia? Bo jakkolwiekbym z nią postąpił, nie straciłbym sądu moich czynów; tak jest, sądziłbym, sądziłbym się, ale zrobiłbym to, coby mi moja miłość względem Maryni robić kazała, do czegoby mnie zmuszała. Słowo musieć będzie wykreślone ze słownika ludzkiego razem ze słowem namiętność, więc nigdy. Jedna jest tylko obrona przeciw niej: śmierć.
Uczyniłbym więc wszystko, do czegoby mnie względem Maryni zmuszała moja miłość i zdając sobie dokładnie z mojego postępowania sprawę, nazwałbym się podłym. I miałbym jeszcze i to cierpienie, że stawałoby mi przed oczyma, iż Marynia cierpi przez człowieka, który jest podły. Rozumiałbym wszystko, definiowałbym wszystko, miałbym odwagę wszystko nazwać — i wiłbym się z boleści jak robak na szpilce i czułbym naokoło siebie jedną tylko rzecz: otchłań.


∗             ∗

Ludzie mego pokolenia, a raczej mojej natury, chcą, czy nie chcą, muszą wszystko rozumieć przynajmniej w swojem mniemaniu i nazwać wszystko po imieniu. Stąd ściągają na siebie bardzo często u ludzi innej natury zarzut cynizmu. Jeżeli cynizmem jest patrzeć prosto i jasno w duszę swoją, w duszę czyją, albo w duszę ludzką; widzieć; co się widzi, w swojem przynajmniej mniemaniu, rozumieć, a co się rozumie nazwać: to to jest cynizm. Ludzie są jak ta kobieta, która ulegając chce, aby wierzono, lub przynajmniej udawano wiarę, iż musiała ulec i nie mogła inaczej; chcą, aby im mówiono, że oni są z gruntu, z urodzenia, z pierwiastków dobrzy, a tylko warunki życiowe, wogóle ustrój świata, wypacza ich, psuje im naturę, ów nieszczęśliwy »charakter«, gorszy ich i deprawuje. Niema niezawodniejszej recepty na zyskanie sympatyi ludzkiej, jak pochlebianie pierwiastkowej dobroci człowieka. Jest to tanie, ale popłaca. Ja więc z całym »cynizmem« patrzę w siebie. Widzę wszystkie sprężyny, które mną poruszają, każdej nazwę wiem i wszystkich wzajemny stosunek znam. Patrzę w siebie jak zegarmistrz w zegarek przez lupę. Tak samo patrzę w duszę cudzą i w duszę świata. Jeżeli mam błąd w oku, widzę źle, ale w mojem mniemaniu widzę dobrze. I ostatecznie może się mylę, ale mój sąd jest szczery: ludzie z urodzenia, z gruntu, z pierwiastków, są wogóle nierównie skorsi do złego, niż do dobrego. Każdy według siebie sądzi? owszem, mam odwagę sam przed sobą tę maksymę postawić. Ja sam mogę być bardzo zły, mam jednak jedną cnotę: nie jestem hypokrytą. Jeżeli ludziom wierzącym jest drogiem zbawienie duszy, to wszystkim z niesłychanie małemi wyjątkami najdroższą jest hypokryzya, a najnienawistniejszymi ci, którzy tę hypokryzyę demaskują.

Brzydzę się hypokryzyą nawet w czterech ścianach i nazywam rzecz po imieniu: ja, który zadanie wszelkiego musu, a zwłaszcza istocie słabszej, nazywam podłością, popełnię tę podłość względem Maryni. Teorya moja, iż człowiek rozumny powinien kobiecie zostawić zupełną swobodę działania, gdyż jestto jednym z kardynalnych właśnie warunków, aby być rozumnym, jest głupstwem. Kocham ją i musi moją pozostać. Z wolą swoją, czy wbrew swej woli — musi! Jestem dzikiem zwierzęciem? Dobrze, jestem niem. Niema większej samomęczarni, jak pożycie ze zniewoloną kobietą? Dobrze — a ona musi zostać moją! Niech nienawidzi, niech mną gardzi, niech mnie kopie i pluje na mnie: musi pozostać. I ja kopię wszystko i ja pluję na wszystko, co jest poza moją miłością.


∗             ∗

Do walki więc — ha, ha, ha! do walki. Na samo słowo śmiech mię ogarnia. Ja — i walka... Jestem tak zmęczony, że ledwo głowę na ręku trzymam, aby mi się i tak jeszcze nie zwaliła z karku; ja, który mam w sercu żywy ogień, a w nerwach jakiś konwulsyjny tężec: ja chcę walczyć! Walczyć z kobietą, która mnie nie kocha, jest niezwyciężona. Niema bezwzględniejszego, okrutniejszego nieprzyjaciela jak kobieta, która nie kocha. Walczyć z człowiekiem, który należy do tych ludzi, co z posad dźwigają bryłę świata — ja!... Walczyć z ludźmi, ja, który mam wszystkich ludzi przeciw sobie... Nie! To doprawdy zbyt śmieszne! Oh! Gdybym mógł już rzucić te pęta! Oh! Jak już dosyć mam życia! Oh! Gdybym mógł uciec gdzieś, uciec, uciec i nie powrócić już nigdy, już nigdy... Dajcie mi jakąś gdzieś wyspę bezludną, dajcie mi morze dookoła, morze bez kresu, bez granicy i na niem nic, nic, żadnych żagli, żadnych łodzi... I nic, nic, żadnych marzeń, żadnych snów, żadnych wizyj, nic, nic, tylko pustka, milczenie, bezmiar... Duchy, duchy milczenia weźcie mnie do siebie! Nie chcę żadnych widzeń, żadnych wróżek, ni najad — nic, nic, tylko odpocząć, leżeć bezwładnie, bez ruchu, bez myśli, bez czucia, bez życia... Poszarpane mam serce — boli...

A jednak nie, nie! Zdobędę się na energię, wysilę się, wysilę się do ostatka, choćbym miał zużyć ostatnią kroplę krwi, choćby ten wysiłek miał być zabójczym i śmiertelnym. Wysilę się, zmuszę się i stanę do walki. Przegram, wiem, że przegram, ale nie chcę mieć wyrzutów, żem nie uczynił względem siebie wszystkiego. Jestto Piłatowe umycie rąk względem siebie, człowieka, który leci w przepaść; zrobiłem wszystko, co mogłem — lecę w przepaść z czystem sumieniem względem samego siebie, zrobiłem wszystko, co mogłem. Kiedy uczułem, że tracę równowagę, że mi się noga ośliznęła na głazie i że lecę: podniosłem ręce w górę i rozkrzyżowałem je, aby równowagę schwycić. Osunąłem się i upadłem na ślizgi głaz — odrazu poznałem, że niema ratunku, że muszę spaść. Niemniej przeto chwytałem się rękami gładkiego granitu, zdarłem paznogcie i skórę z rąk, pokrwawiłem się, próbowałem zębami chwycić głaz, byłbym się powiekami chwytał, gdybym miał za co — mając przytem całą świadomość, że muszę spaść i że raniąc się i krwawiąc nie opóźniam ani na sekundę mego spadnięcia. Podemną jest otchłań — lecę w nią, ale zrobiłem wszystko, co mogłem. Rozstrzaskam się na sztuki, rozbiję się, jak szkło, albo kozica zniesiona śniegiem, ale ze spokojnem względem siebie sumieniem, że zrobiłem wszystko, co mogłem. O Ironio! O Ironio! O nieludzka, straszna, potworna, krwawa Ironio!...


∗             ∗

Ja sam już nie wiem teraz, czy mi jest czego istotnie żal, czy nie... Więc cóż, choćby Ryszard Marynię wziął, choćbym ją stracił? Czy życie nie jest tak krótkie i tak nędzne, jako fakt, że naprawdę nie warto o nic w niem walczyć? Czy ten ciągły, nieustanny, szalony w swoim pośpiechu chód czasu nie obraca poprostu w śmieszność wszelkiej walki w życiu o coś? Czy nie najlepiej jest zwiesić głowę i niech się dzieje jak chce? Ah, Boże, Boże! Czy istotnie jeżeli mam już jakieś siły, to one są tego tylko warte, aby je ścierać i miażdżyć w biurze o nędzne paręset guldenów i w rozpaczy, że ktoś mi moją kobietę wydziera?! Czy nie lepiej rzucić to wszystko, odepchnąć, odtrącić i runąć w zamęt, w walkę, w bój, o to, co jest świętem?!

Ale co jest świętem?... Walczyć o szczęście kroci tysięcy milionów? Tak, ale jeżeli ja jestem potrzebny do szczęścia Maryni, jeżeli mimo wszystko trzeba, abym został przy niej? Z czegóż składają się krocie i miliony? Z poszczególnych indywiduów. Ta cała masa nie ma wspólnego głodu, ani wspólnego pragnienia i każde poszczególne indywiduum ma swój głód, swoje pragnienie, swoją potrzebę szczęścia. Marynia jest także takiem poszczególnem indywiduum — dlaczego zbiór obcych mi takich poszczególnych jednostek miałby mi być droższym niż jedna? Dlatego, że ich jest dużo? Czy gdyby wpadło dziesięcioro ludzi do wody, nie uratowałbym, gdybym mógł, tej, która mi jest najdroższą, pozostawiając innych śmierci? Tak, ale gdybym mógł uratować wszystkich innych kosztem tej jednej? Czy większe jest bohaterstwo umrzeć za tłum, niż za jedną osobę? Czy rana nie tak samo boli, śmierć nie jest tak samo straszną? Dlaczego człowiek, który wszystko poświęci dla sobie drogiej osoby tak, że z tego nic ogółowi nie przyjdzie, nazywa się egoistą, a kto poświęci się dla tłumu obojętnych poszczególnie figur, nazywa się bohaterem? Czy dlatego, że to jest trudniej? Ah, nieraz jest trudniej zaprzeć się siebie dla jednej osoby i żyć, niż polec za wszystkie miliony świata...
Ale po co to wszystko? Myślę i rozumuję zupełnie jak głupiec, bo przecież nietylko nie jestem Maryni potrzebny, ale trzeba, żebym sobie poszedł precz, żeby mię przy niej nie było, żebym się usunął. Co to jest za straszliwe uczucie musieć się usunąć od kobiety dla zrobienia miejsca innemu mężczyźnie! I to od kobiety, którą się kochało, którą się kocha i która kochała. Pamiętać to, że kochała, czuć to jeszcze! Jej chłodne, półkoliste kształty były jak chłodne, półkoliste fale jeziora, takie ruchome, takie płynne, lubieżne, gładkie i takie chłodne. W jej oczach prześwietlało się pragnienie od pramatki Ewy. Jej oczy tak patrzały, że zdawało się, iż na to świat jest stworzony, na to kobieta i mężczyzna, że na to przed wiecznością całą stworzone zostało miłosne pragnienie, aby te oczy tak patrzeć mogły. Bo niema większego egoizmu wobec samego siebie, jak u kobiety, kiedy pragnie. Wówczas zagarnia ona wszystko pod siebie, depce wszystko, świat istnieje na to, aby ona mogła pragnąć i sycić się, mężczyzna przestaje być sobą, dawnym człowiekiem — jest narzędziem rozkoszy, maszyną do eksploatowania. Mogłoby go wcale nie być, byle istniała rozkosz. U nas jest ona nieodłącznie związana z egzystencyą danej kobiety. Kobieta może nie kochać i omdleć, mężczyzna, który nie kocha, odurza się. Kobieta pragnie rozkoszy; mężczyzna kobiety.
Jakiem mi się wydaje szczęściem ten czas, który był, który minął — wydaje mi się szczęściem zupełnie olbrzymiem. Toczyłem walkę wewnętrzną, nie miałem jednej chwili spokoju w duszy, dzień i noc prześladowało mnie widmo odstępstwa? Głupstwo! Głupstwem to było, po trzykroć głupstwem! Widziano ludzi umierających za sprawę wielu, ale jeszcze nigdy nie widziano, żeby sobie kto w łeb strzelał z rozpaczy, ponieważ nic na to poradzić nie może, że np. miliony ludzi giną z głodu, albo złego powietrza; tymczasem z miłości do kobiety, do jednej kobiety, już sobie chyba krocie tysięcy ludzi w łeb strzeliło. Cóż jest silniejsze? Głupstwo! Głupstwo! Człowiek pierwotny nie był ani członkiem społeczeństwa, ani synem jakiegoś kraju; był samcem, który chciał mieć samicę. We wszystkiem tem, co się wytwarzało później, w miarę oddalania się od pierwotności, jest wiele szarej teoryi Goethego. Szara ta teorya pryska jak szkło przy zetknięciu się z istotną szczerą, pierwotną naturą człowieka. Warunki życiowe wyrwały nas z pierwotnej kolei życia. Plemiona i narody, warstwy, kasty: to wszystko są wytwory potrzeby wyrozumowanej. Instynkt płciowy jest wrodzony. Cóż ma większe prawo bytu? To, co jest wrodzone, czy to, co jest wyrozumowane?
Wstyd, obawa opinii, w końcu potrzeba szukania wzajemności: oto, co bardzo często popycha człowieka na drogę tak zwanego publicznego działania. Mówi się: ofiarował swoje życie dla sprawy publicznej, ponieważ to najczęściej jest ofiarą i Chrystus rzekł: Liszki mają jamy i ptaszki niebieskie gniazda; ale syn człowieczy nie ma, gdzieby głowę skłonił...
Tak jest! Teraz, kiedy jestem sam przed sobą, kiedy otwieram sam przed sobą skrytości ducha mego, mówię, że to, co cierpiałem, ofiarowawszy duszę moją dla miłości mojej, niczem jest wobec tego, co cierpię przez miłość. Tak jest i gdyby wyrzuty mego sumienia dziesięćkroć razy się powiększyły i gdyby mi wrócono wiarę w Marynię, byłbym szczęśliwy, teraz, kiedy wiem, co to jest nie cierpieć, ale konać z bólu. Byłbym szczęśliwy, Ten mój spokój co do niej! Te moje rozpacze, tłumione na jej łonie! Te moje smutki, gaszone na jej ustach! Te moje walki i wyrzuty sumienia, gubione w jej włosach!... Ależ to był raj! O ty męko moja! wróć się, wróć się w dwójnasób, w dziesięćkroć, w stokroć! Ty byłaś rozkoszą wobec tego, co teraz czuję.
Odpadło odemnie wszystko, wszystko, nie zostało we mnie nic, tylko człowiek. Męczą się inni? Ja także. Cierpią inni? Ja także. Czy wy przyjdziecie, aby mnie pomóc? Nie! Czy będziecie współczuli ze mną? Nie! Czy obchodzi was mój los? Nie! Ty robotniku czarny, chudy, głodny, czem ja dla ciebie jestem? Bydlęciem, które ma co żreć, więc ryczy za samicą. Jak ja powinienem żyć, prawda? Rzucić wszystko, poświęcić wszystko i pracować nad tem, abyś ty miał co żreć, prawda? Abyś ty mógł się najeść i najedzony także miał siły i ochotę ryczeć za samicą, o ileby ci się podobało, prawda? Ja powinienem się wszystkiego wyrzec, wszystkiego zaprzeć, prawda? Wszystko dla twojej sprawy, prawda? Wyssałbyś mię do szpiku kości, a potem rzuciłbyś mię i zdeptał, gdybym ci już nic dać z siebie nie mógł, prawda? Tak, tak! rozbijajmy sobie łby dla nich, waryaci! Ty maso czarna, ty potworze, dla którego ja byłem schodem, szczeblem, na którym postawiłbyś nogę nie oglądając się nawet, gdyby szczebel pękł! Ty maso czarna, której pierwszym aktem byłby śmiech z twoich własnych proroków i bohaterów! Czy ja cię kiedy kochałem? I czy ja mam więcej ciebie kochać, niż moją Marynię? Precz odemnie! Wy cierpicie? I ja także! Czy poświęcilibyście dla mnie jeden gram, jednę uncyę waszego życia? Nie! Zabilibyście mnie, ponieważ was odstąpiłem, ale gdybym konał z głodu, żaden z was nie dałby mi kawałka chleba. Gdybym mógł za was krzyczeć, nosilibyście mnie na rękach, abym jeszcze głośniej krzyczał, ale gdybym w tym krzyku we waszej sprawie głos zerwał i oniemiał, wyrzucilibyście mnie jako sprzęt niepotrzebny. Dla was wszystko, wy macie prawo żądać! Wy jesteście nietykalni, wy jesteście święci, świat jest dla was! a my na to, aby go wam ułatwić zdobyć. Otóż wiedz ty czarna maso, ty stugłowy potworze, wiedz ty tłumie, że gdyby was wszystkich w kupę wziętych na krzyżu rozbijano, gdyby was wszystkich razem rozciągano na płonącem żelazie, gdyby wam wszystkim stryczek setki tysięcy gardeł ścisnął, nie dałbym za was jednego włosa Maryni. Słyszycie? Rozumiecie? Precz! Precz! Idźcie precz! W otchłań maso czarna! W otchłań! W otchłań! Razem ze mną, razem ze mną, ze mną, ze mną w otchłań!... O Chryste! Co jest podłością, co jest życiem, co nie jest śmiercią?!...


∗             ∗

Nie, niepodobna tak się męczyć dłużej. Jestem doprowadzony do ostateczności.

Przez trzy miesiące dzień mój jest piekłem, a noc piekłem piekieł. Z nią nie mówię nigdy, ale ona oddawna wie wszystko. Co się w niej dzieje nie wiem; jest blada, milczy, nie je, oczy ma podkrążone i oddycha jak suchotnica.
Wie, że ja wiem, wie oddawna. Zresztą nie zaszedł żaden fakt. Wiem, że jej nigdy nie pocałował nawet w rękę. Niemniej ona należy do niego, należy duszą i ciałem, należy wszystkiem, co jest jej.
Co on myśli, także nie wiem; jest zawsze równie żelazny, równie poświęcony swojej idei, równie nic nie widzący poza nią, równie fanatyczny — równie ja z mojej dawnej epoki, tylko z wolą i charakterem, których mnie brakło, tylko żelazny, którym ja nie byłem, tylko z tem lwiem sercem, którego ja nie miałem. Czy on jej pragnie, nie wiem i wiem, że gdyby wyciągnął swoją rękę o szponach orła, weźmie mi ją. Że ona go pragnie, bije z niej; ona nigdy tak nie pragnęła — nigdy, nigdy!
O piekło! O piekło piekieł!
Ona mnie tak nie pragnęła nigdy!...
Zazdrość moja jest teraz podwójną: zazdroszczę, że jego kocha, nie mnie i zazdroszczę, że mnie nie kochała tak nigdy, jak jego kocha teraz. Zazdrość moja jest tak wrażliwa, jak liść mimozy, tak głęboka jak morze i tak szeroka jak świat... Ah! i tak paląca jak koszula Heraklesa, której zerwać nie mógł, paląca do kości. Noc po nocy oto od trzech miesięcy siedzę w tym moim gabinecie do rana prawie, dopóki nie zapadnę w jakiś trupi sen na moim szezlongu. Marynia już się nie pyta, dlaczego nie kładę się do łóżka, jak to robiła z początku. Tak od miesięcy całych już nie mówimy do siebie nic, poza tem, co nie jest żadnym wyrazem. Od miesięcy całych ona po jedenastej idzie do naszej sypialni, a ja tu, obok, do mego gabinetu. Rozbiera się, kładzie, gasi świecę, ale nie wiem, czy śpi, czy nie śpi. Nigdy jednego westchnienia, jednego silniejszego oddechu, jednego jęknięcia, czy szlochu. Nic, nic. Ona, co pierwej tak łatwo szła wypłakiwać się na moich ramionach, co mi dawała wypijać łzy z oczu ustami, a jeżeli płakała przezemnie, to się rzucała na swoje łóżeczko i łkała w głos, teraz milczy jak grób. Że ona strasznie cierpi, widzę to. Wiedziałem, że wszystko w niej będzie przeciw niej, że wszystko, co w nią wpojono i cała tradycya naszego pożycia stanie za mną przeciw niej, tylko jednego nie wiedziałem, że może dwoje ludzi tak koło siebie istnieć, jak my teraz istniejemy, bez słowa i bez ruchu. Tak musiał być ojciec zadżumionych z żoną, kiedy mu wszystkie dzieci wymarły, nim ona sama umarła; tylko że oni byli tak dzień, a my jesteśmy już trzy miesiące.
Ani ona nie zrobiła jednego kroku ku Ryszardowi, ani ja nie zrobiłem jednego kroku przeciw niemu. Wszystko idzie swoim trybem. Zdaje mi się, że oboje to czujemy, iż jedno słowo, jeden jakiś fakt spowodowaćby mógł coś, czego się oboje lękamy, bo nie możemy tego ani obliczyć, ani przewidzieć. Wyglądajmy jak dwoje ludzi, których zamknięto na podminowanym terenie; cała ich myśl wytężona jest w tym kierunku, aby nie zaprószyć ognia. Wiedzą, że jedna iskra wyrzuci ich w powietrze i rozszarpie na sztuki. Zamierzałem walczyć z Ryszardem bronią, którą on mnie pobił. Chciałem odnaleźć siebie — to wszystko było czcze marzenie. Odnaleźć siebie teraz mógłbym mniej, niż kiedykolwiek. Wszystko we mnie umarło. Jestem jak miasto po zarazie. Gdybym jednak mógł się nawet odnaleźć, gdybym mógł spróbować kokietować poprostu Marynię mojem dawnem ja: nie zrobiłbym tego. Jakaś straszliwa bezwładność zawisła nademną, jakiś anioł śmierci dotknął mi czoła. Stałem się podobny do jakiegoś przeklętego przez Boga stawu, gdzie nawet wiatr nigdy nie zalata i całe życie moje jest jakiś przeklęty staw.
Milczymy tak i żyjemy. Ryszard przychodzi dwa razy na tydzień wieczorem, snuje swoje plany, oblicza, mówi, sięga w jakąś otchłań przyszłości, czuje się, że do niego nie należy w nim ani jedna kropla jego krwi, ani jedna cząstka jego ciała, ani jeden atom jego duszy, że to wszystko jest własnością ogółu, który potrzebuje pomocy — a Marynia słucha i upaja się. O czemuż ja do niej nigdy tak nie mówiłem? Nie! raczej czemuż ona mnie przed trzema laty nie byłaby słuchała, nie byłaby rozumiała? Co się w niej stało? Jakież złe bóstwo przeczarowało ją z dziecka-kobiety w kobietę-człowieka? Jakież złe, przeklęte bóstwo? A jednak — wszakże niczego innego nie pragnąłem niegdyś, tylko tej zmiany, którą widzę. Mój sen się spełnił: Marynia jest kobietą-człowiekiem. I ja to przeklinam? O Ironio, Ironio życia, zabij mnie, ale nie męcz dłużej tak strasznie!
A po nim nic poznać nie mogę. Czy on wie, co się w nas i między nami dzieje — nie mogę odgadnąć. Gdyby bywał kiedykolwiek wesoły, zmiennego usposobienia — ale on zawsze był jeden i ten sam: metalowy prorok przyszłości, bohater i fanatyk, dla którego poza myślą, poza ideą, nie istnieje nic. Gdy się o czemkolwiek innem mówi, on nie uśmiecha się pogardliwie, jak głupiec o wyższym umyśle, ale milczy. Jego to nic nie obchodzi, dla niego życie koncentruje się w jednem: w jego idei.
Dla mnie taki, jak jest, byłby za drewniany, czy za metalowy, ale myślę, że tu właśnie działa prawo kontrastu. Ja byłem zawsze człowiekiem, który miał wszystkie pory duszy i ciała na życie i jego zjawiska otwarte. Wszystkie zmysły moje ostre są, jak u dzikich zwierząt, mogłem — mogłem, bo teraz już mnie właściwie niema — mogłem być szalenie wesoły i szalenie smutny, wrażliwość moja jest jak u rośliny na zmianę atmosferyczną, przejmowanie się wrażeniami zupełnie dziecinne. Ja byłem w stanie od kwestyi ekonomicznej skoczyć w jednej sekundzie do kwestyi pocałunku w dłoń, albo w rękę, zdaje mi się nawet, że mogłem równocześnie o tem i o tem myśleć. Tak jest, ja nie byłem nigdy artystą w moim zawodzie marzyciela; byłem zawsze tylko dyletantem.
Wielką daną na korzyść Ryszarda jest z pewnością prawo kontrastu. Marynia patrzy na mnie i mówi: dziecko; patrzy na Ryszarda i mówi: człowiek. Choć może ktoś inny patrząc na nas, powiedziałby o mnie także: człowiek, tylko o Ryszardzie powiedziałby: duch.
Jakkolwiek bądź zawsze postawiłby go wyżej.
To znaczy, że idea jest zawsze wyższą, niż życie życiem, choćby się w to życie wszystko, co się ma w sobie najlepszego, kładło. To znaczy, że kto się zbliża do Chrystusa, zawsze będzie wyżej, niż ten, kto jest podobny do pelikana; i czy ja potrzebowałem takiej aż męki, aby dojść do tego? Tak, tak, wszystko, co jest na świecie, jest bezkształtną płynną masą gipsu i dopiero nasza ręka kształt temu nadaje. Na nic wiedzieć — trzeba się dotknąć. Stare prawdy są zupełnie nowemi odkryciami. Każdy odkrywa dla siebie, że dwa a dwa jest cztery. Ja wiem, że nie trzeba się dotykać rozpalonego metalu, wiem z doświadczenia innych; ale jak boli sparzenie, tego mi nikt nie wytłómaczy, dopóki się nie sparzę. Wiem, że nie trzeba kraść, ale dopiero gdybym ukradł, wiedziałbym, co to jest wstyd złodzieja. Gdybym był żył w początku wieku, byłbym sobie może pod wpływem Werthera w łeb strzelił dla teoryi, ale dopiero teraz wiem, co to jest cierpieć z miłości. Wszystko już było, ale wszystko na nowo jest nowe.
I wszystko zależy od kąta widzenia — bo oto teraz moja dawna męka wydaje mi się rajem, a może przyjść jeszcze taki stan, że moje dziś rajem mi się wyda.


∗             ∗

Jest teraz noc, jedna z tych nocy, które od miesięcy już przychodzą, nocy, które się nie kończą. Księżyc świeci, cicho jest i spokojnie. Otóż teraz moglibyśmy gdzieś z Marynią być w jakim gaju, nad jakiemś jeziorem, takiem cichem i spokojnem, jak ta noc. Księżycby na nas świecił i widzielibyśmy sarny.

»Te — nieruchome obie
Głowy promienne pokładły na sobie —
Rzekłem: one się zakochały w tobie...«

Nieraz tak było. Marynia się wtedy tuliła do mnie i mówiła z tem swojem r, którego tak ślicznie nie wymawia: mój drogi, mój drogi... Ona naprawdę bardzo mnie kochała, bardzo, bardzo. Nie, to jest niemożebne: ona nigdy tak nie będzie kochać Ryszarda, ona go tak nie kocha, nie może go tak kochać. Ja byłem pierwszą przecież jej miłością. Do mnie pierwszego zabiło jej serce, o mnie pierwszym było jej urealniające się jej marzenie, do mnie pierwszego rozgrzewała się jej krew. Ona mnie tak kochała, jak nikogo kochać już nie może...
Oto mi i ogromna pociecha. Jeżeli ktoś straci majątek i umiera z głodu, cóż mu z tego, że kiedyś był syty?
Cóż mu z tego?


∗             ∗

Ciekawym, czy ona śpi? Jaka cisza u niej w pokoju — jakby umarła.

O Boże, cóż za straszne wymówiłem słowo! Czyż Marynia może umrzeć? Coś takiego, co jest wcieloną rozkoszą, wcielonem pięknem i pieszczotą? Coś stworzonego tylko na to, aby było kochanem i kochało...
Jak u niej cicho w pokoju... Gdybym wiedział, że śpi. Takbym ją chciał zobaczyć. Zdaje mi się, że wieki całe jej nie widziałem. Któraż jest teraz godzina — wpół do drugiej. No więc widziałem ją dwie godziny temu. Takbym ją chciał zobaczyć... Z pewnością śpi na prawym boku, twarzą na pokój i ma obie rączki koło twarzy. Ona zawsze prawie tak śpi. Czasem śpi na wznak, nigdy twarzą ku ścianie. Ja przecież znam każdą jej pozycyę, od trzech lat przecież jestem jej mężem.
Boże! Boże! Do czegóż doszło, żebym ja własną moją żonę pragnął zobaczyć i namyślał się, czy mogę wejść! Nie, to nie do zniesienia! To jest straszne i śmieszne! I ostatecznie, cóż ja mam przeciw niej oprócz moich przypuszczeń i podejrzeń, oprócz moich przeczuć i widzeń. Czy złapałem ją całującą się z Ryszardem w przedpokoju, albo spotkałem gdzie na schadzce? Czy mam jakie dowody? Czy wiem co? Czy wiem co, na mękę Chrystusową?! Nie! Myślę, zdaje mi się, przypuszczam — nie wiem nic, nic, wszystko może mi się zdawać tylko!
Ah, a ona tam śpi, tam śpi — zdaje mi się, żem jej wieki całe nie widział... Jej miękkie wysmukłe ciało modeluje się pod kołdrą, jej twarz przy różowej nocnej lampce wydaje mi się jak liść róży, włosy rozpłynęły się po poduszce, moje cudne, drogie, złote włosy, moje włosięta!... »To wszystko twoje, to wszystko twoje...« Słyszę, jak ona to mówi, jak szemrze to pod nosem, ledwie dosłyszalnie, upojona, półnieprzytomna z miłości. Biorę ją wpół, unoszę od poduszki, całuję w usta... Przechyla główkę w tył, kładzie ją wznak na poduszce, rozchyla usta... To przecież żona moja, żona moja! I ja nie wchodzę do jej pokoju?! Boże, Boże! Czy Ty nic oprócz tragicznej ironii nie rozpiąłeś nademną jako opatrzność?!
Wejdę... Cicho — musi spać... Ciemno... Nawet lampka zgaszona... Gdybym wszedł, gdybym zapalił świecę, gdyby mnie zobaczyła, uśmiechnęła się, wyciągnęła ku mnie rączki... swoje białe rączki z szerokiemi rękawkami, tak, że je całe widać. Ileż razy błądziły one po mojej szyi... Wejdę... Jak ciemno tam u niej... Czekaj, cyt, zapalę zapałkę. — Obudzi się jestem pewny, że uśmiechnie się do mnie i wyciągnie rączki. — Nie byłem u niej ze sześć tygodni, więcej, przeszło dwa miesiące. Ani razu nie mówiła o tem... Ona jest dumna... To wszystko był sen, to wszystko był sen straszny... Wszystko może być dobrze... Prawda Maryniu? Wszystko może być jeszcze dobrze. Zapalić świecę czy lampę? Zapalę świecę, mam ją pod ręką, bliżej... Śpi... Jaka cudna... Jaką ona śliczna, jaka ona cudna... Rączki ma na kołdrę rzucone... Uśmiecha się przez sen... Jezu, Jezu! Czy to jest moja żona, czy to jest anioł Twój z jasnego nieba... Uśmiecha się przez sen... Zawołam... Maryniu, żono moja!...
O Chryste!...


∗             ∗

Budzę się... jak ze snu... czy ja istotnie spałem? Coś się ze mną gdzieś kiedyś stało... ale gdzie i kiedy... i co? Coś jednak stało się ze mną... Była noc — i teraz jest noc — ale czy ta sama?... Jestem u siebie w pokoju, ale w łóżku, którego tu nie było. — Musiano mi je wnieść... koło mnie stoją jakieś flaszki — lekarstwa — czy byłem chory? Cóż się stało?! Zaraz — na ścianie mojej musi być kalendarz, w którym się automatycznie dnie i miesiące posuwają. Lampa się pali, więc zobaczę... Było siedmnastego lutego... Ah jak mi ciężko podnieść głowę... Cóż to jest?! Dziewiętnasty! Spałem dwa dni, czy co? Musiałem poprostu być chory — musiałem nie mieć przytomności... Marynia musiała mnie pielęgnować... Zawołam... Mar... Nie, nie, pewno zasnęła zmęczona... Niech śpi... To się dopiero ucieszy! Moje kochanie! Moje jedyne! moje cudowne stworzenie! Biedactwo musiało się zamartwiać. Takie młode. To ma dopiero dwadzieścia trzy lata. Dziecko prawie. Musiało się okropnie martwić, musiałem przecież ciężko być chory, jeżeli nie miałem przytomności i jeżeli mnie aż tu przenieśli. Tu mam okna od podwórza, więc jest ciszej i dlatego mnie tu przenieśli. Jak ja jednak zachorowałem? Byłem w biurze, tak, tak, pamiętam, referowałem akt kupna Zagajowic; potem przyszedłem do domu... Ah! Już wiem, już wiem!... Już wiem... Wszedłem do Maryni pokoju — myślałem, że się ocknie i uśmiechnie do mnie. Uśmiechała się przez sen. Zawołałem głośno: Maryniu, żono moja!... Wzdrygnęła się, obudziła, otwarła oczy, a w oczach tych malowało się tyle wyrzutu, żem ją obudził, taka jakaś niechęć do mnie, taki wstręt — wszystko mi nagle pociemniało i uczułem, że się przewracam. Musiałem paść i nie ocknąć się, aż teraz.

A jej się musiało śnić o nim, o Ryszardzie. Musiało jej się śnić, że się przytula do niego, że go ogarnia rękami, że go całuje, że mu się oddaje. I ja w takiej chwili, w chwili rozkoszy musiałem ją obudzić... Nierządnica! Pfuj!
A przez ten czas, przez ten czas, co się tu mogło stać?! Co się tu musiało stać! Dwa dni, dwa dni!... Tak, tak, nie mogło inaczej być, Marya musiała mu się oddać. O piekło!
Ale nie będzie tego dłużej — zginie!
Zginie!...
Ogień mi w głowie wre, wszystkie żyły w głowie, w piersiach, w ramionach, w nogach, wszystkie żyły pełne mam ognia. Jakże mi się trudno podnieść... Zdaje mi się, że ja jeszcze jestem chory... Tam w szufladzie mego stolika jest rewolwer. Ją i siebie... Siebie, ale i ją. Nie będziesz jej miał! I ty nie będziesz się oddawała!... Cudzołożnica!... Co się tu musiało dziać przez ten czas, co się tu musiało dziać!... Boże! jakże jestem strasznie nieszczęśliwy!... Tak, z temi mokremi jeszcze od łez oczami pójdę i zastrzelę ją. A może on tam jest? Więc i jego. Tak, tak i jego. On także musi zginąć. Jeżeli go niema, pójdę do niego i tam go zabiję. A potem siebie, a potem siebie...

»Lecz każ mię od tych trupów pogrzebać daleko...«
Mam rewolwer, idę... jak mi się nogi chwieją, jaki zawrót w głowie... Ledwo się trzymam... Cudzołożnica!... Śpi? Tak. Sama — słyszałbym oddech. Niema go. Idę...

Ale jeśli ona na mnie spojrzy? Jeśli spojrzy? Jeżeli ona na mnie spojrzy?! Boże! Gdyby tysiąc otchłani mnie pochłonęło, to jeszcze te oczy pójdą za mną! Te oczy, te oczy!... Oczy błękitne, oczy jasne, odwróćcie się odemnie!... Oczy, oczy, oczy straszne! odwróćcie się odemnie!... Okropność! Jezu Chryste! Anieli święci ratujcie mnie! Naokoło mnie nic nie ma tylko oczy, jej oczy!... Owiej oczu! Owiej oczu błękitnych... Gdzie uciec, gdzie się skryć?!... Powódź oczu, ocean oczu... Gonią mnie, ścigają, rzucają się na mnie. Gonią mię jak gwiazdy oszalałe... Czy się niebo wściekło gwiazdami?! Duszę się, dławię...
Jak śmiertelny deszcz kwiatów lecą na mnie te oczy... Nie wytrzymam, nie wytrzymam! Czuję, że się walę, że się gnę, miażdżą mnie... Te oczy mają głos, one krzyczą... Huczą wrą, kłębią się... Coś potwornego! Stają się czemś oderwanem od świata, czemś przeciwnem jestestwu... To jakiś chaos, jakaś zamieć, jakaś zawieja oczu... To nie są oczy, to śmierć!... To śmierć moja... konam...
A to tylko jej para ocząt, jej para błękitnych ocząt, na które ja noc wieczną rzucić chciałem — przeklęty...


∗             ∗

Godzina dziesiąta rano. Marynia dysponuje służącej. Co ona mówi? Kupisz dwa funty polędwicy, kartofli... Jak ja dawno jej głosu nie słyszałem... Dwa dni... Kupisz nafty... Tylko spiesz się, moja droga, moja droga, z tem cudownie niewymawianem er. I przynieś konwalij, duży bukiet, postawimy przy panu, jak zawsze... Prawda! przy mnie stoją konwalie... Pamięta, że lubię... Maryniu, o Maryniu, patrz, ja płaczę... Co ona mówi? Co?! Zajdź do pana Halnickiego i powiedz mu, że pan jeszcze nie oprzytomniał...

Nie oprzytomniał — więc możesz bezpiecznie przyjść, albo bezpiecznie czekać u siebie, czy w hotelu. O bezecnico! I nie oprzytomnieję. Będę nieprzytomnym ciągle, ciągle. Muszę ich złapać. Udam, że śpię. Złapię ich. On przyjdzie. Poszła po coś do swego pokoju, wraca, woła służącą... Mówi — oddaj panu Ryszardowi książkę i poproś o drugi tom... Nazywa go Ryszardem, po imieniu, przed służącą!... Mówi — albo powiedz, że jeżeli dziś po obiedzie przyjdzie, to mu sama oddam, bo się go chcę o coś spytać; tylko drugi tom mi przynieś. Idź już moja droga — z tem przeklętem swojem er! — bo późno, dziesiąta godzina.
A więc przyjdzie. Czekajcie!... Idzie tu. Bądźmy umarli...


∗             ∗

Czekam — jakże się męczę!... Marynia ciągle zagląda do mnie, kładzie mi zimne okłady na głowę, oczy same gwałtem mi się otwierają, ledwo je mogę utrzymać zamknięte. Chwilami porywa mię taka ochota przycisnąć jej usta do ręki, albo porwać ją wpół i rzucić sobie na piersi, że się ledwo opanować mogę. Co to będzie?... Obawiam się, że niczego się nie dowiem, że nic się nie stanie. Chciałbym już coś mieć w rękach, wolałbym raczej, żeby się zaczęli całować przy mojem łóżku, niż żeby tak trwać miało dalej.

Dzwonek!... Kto to może być?... Ryszard?!...


∗             ∗

Wszedł tylko na chwilę. Przyszedł się dowiedzieć, jak się mam? Wyszedł, nim służąca nasza przyszła do niego. Jacy oni są strasznie smutni. Spojrzałem przez szparę powieki. Marynia jest blada jak płótno. Na przywitanie podali sobie ręce, na pożegnanie on pocałował ją w rękę. Nie był minuty... Nic nie wiem... Ma przyjść po południu i przynieść książkę. Odniosłem tylko to wrażenie, że oni są oboje niezmiernie smutni.... On także. Pierwszy raz dosłyszałem zmianę w jego głosie. Mówi ciszej niż zwykle. Marynia mówi przez łzy. Jeżeli ona wie, że ja wiem, jeżeli jego kocha i mnie, bez przytomności przez jej jedno spojrzenie, ma przy sobie, ma za męża, to ona jest także w otchłani... Biedna. Ale między nimi nic przez te dwa dni nie zaszło... Tego jestem pewny... Zresztą Ryszard przyjdzie po południu. Podsłucham ich rozmowy. Tak, tak, zrobię tę podłość i podsłucham ich rozmowy. Będą siedzieli albo przy mnie, bo Marynia zmienia mi okłady z lodu, albo w moim gabinecie, aby być blizko mnie. Drzwi muszą być otwarte, aby nie skrzypiały. Nikt im nie przeszkodzi, wiem, że lekarz ma przyjść wieczorem. Wtedy już otworzę oczy, albo na zawsze będę miał zamknięte... Ach i tak byłoby najlepiej! Czego ja się mam spodziewać w życiu, co ja jeszcze mam w niem?

∗             ∗

Jest! jest! Siadają w moim gabinecie. Będę słyszał każde słowo... Pocałował ją w rękę...

— Jak on się ma teraz?
— Zdaje mi się, że gorączka bardzo się zmniejszyła. Straszne były te dwa dni.
— Co jemu się właściwie stało? Była pani sama jak nieprzytomna...
— Co jemu się stało. Rzecz, która może zabić...
— Więc wie?...
— Ah! Nie mogę już tłumić dłużej! Ja go nie kocham!... Płacze... Płacz! Płacz! Ja nie płaczę, we mnie coś wyje w piersiach, ja nie płaczę, we mnie się grób otwiera; ja nie płaczę, tylko patrz, mojego serca już niema, jest tylko próżnia, robactwo je stoczyło... Płacz! Płacz! Płacz Maryniu! Ja nie płaczę, wszystkie moje łzy stały się krwią, a wszystka moja krew zastygła w żyłach... Ja nie płaczę...
Chce mówić dalej... Nie kocham go i nigdy go nie kochałam, nigdy, nigdy! Ja się łudziłam, że go kocham i on się łudził tem, obojeśmy się łudzili moją miłością. A ja teraz widzę, że go nie kochałam nigdy.


∗             ∗

Ktoś trzyma mnie za rękę — spojrzę... Doktor Szawelski...

— A! Otworzył oczy! Widzisz mnie pan? — woła — Któż ja jestem?
— Doktor Szawelski — szeptam, bo nie mogę mówić.
— Jak mi na imię?
— Bolesław.
— Ile mam lat?
— Koło sześćdziesięciu.
— Jestem siwy, blondyn, brunet?
— Siwy.
— Jak się pan czujesz?
— Dobrze. Czy byłem chory?
— Hm, długo i z recydywą.
— Przedtem także byłem chory?
— Tak, ale tylko dwa dni.
— Czy nie miałem wcale przytomności przez ten czas?
— Owszem, naturalnie, miewałeś pan, ale cokolwiek niezupełną. Dosyć jednak, nie mów pan więcej. Spokój, spokój i spokój.
— Jeszcze jedno. Gdzie Marynia?
— Żona pańska? Hm — niema jej...
— Wyszła?
— Tak — spokojnie, panie Ludwiku, spokojnie...
Zrywam się, wszystko mi się uprzytomnia, krzyczę: mów mi pan! gdzie Marynia?! niema jej?!
— Zaręczam panu, że jest! Wyszła na chwilę, chcesz ją pan widzieć? Zaraz wróci. I — ona także bardzo potrzebuje spokoju, bardzo. Ogromnie jest zmęczona. Ja się o nią więcej boję, niż o pana. Trzeba, żeby wszystko było bardzo spokojnie, bardzo spokojnie. Nie przestrasz jej pan, nie zmartw, nie zaniepokój, rozumiesz pan? Jak z jajkiem. Nie spała prawie przez trzy tygodnie.
— Pielęgnowała mnie?
— Tak, jak żona, jak matka i jak siostra. Masz pan anioła nie kobietę.
Opadam bez sił.
— No do widzenia, do widzenia. Przyjdę jutro. Dajesz mi pan słowo, że będziesz spokojny, zupełnie spokojny?
— Daję.
— Daj mi pan rękę. Dobrze. Ani słowa, ani ruchu.
— Dobrze.
— Nie myśleć, nie mówić, nie być człowiekiem, tylko drewnem. Do widzenia i spokojnie!
Czy on co wie?! Czy ona mu co powiedziała? Czy sam się domyśla? Dobrze, że poszedł. Gdzie może być Marynia? Podniosę się trochę i zajrzę przez drzwi do jadalnego pokoju. — Cóż to jest?! Wszystkie włosy moje są siwe! Spojrzałem w lustro. Osiwiałem jak starzec...
Musiałem osiwieć w tej chwili, kiedy ona powiedziała: »a ja teraz widzę, że go nie kochałam nigdy, nigdy, nigdy!«
Więc łudziłem się. Więc ona mnie nawet nie kochała!... Więc to był tylko sen. Więc i ona się tylko łudziła, że mnie kocha... Więc to wszystko było złudzenie? Wszystko złudzenie?! Złudzenie?!... Od początku do końca nic nie było prawdą? Wszystkie jej słowa były kłamstwem, wszystkie jej pocałunki kłamstwem, wszystkie jej uściski kłamstwem? Więc kiedy ona powiedziała mi pierwszy raz: kocham cię — to się łudziła tylko? Kiedy oddawała się pierwszy raz, to się łudziła tylko, że mdleje z miłości? I zawsze potem tylko się łudziła, tylko łudziliśmy się oboje? Więc to nie było prawdą? Nigdy nic, nigdy nic między nami nie było prawdą? Tylko złudzeniem? Tylko pozorem? Tylko iluzyą, maską prawdy? Wszystko? Wszystko?!... Więc jej się zdawało, że ona mnie kocha i mnie się zdawało? Więc kiedy ona brała mnie w ramiona, to to był tylko sen o miłości? I kiedy ja się czułem przez nią posiadanym, co mi było taką niewysłowioną rozkoszą, to to było tylko złudzenie miłości? Myśmy się tylko oboje łudzili jej kochaniem? Więc ja nawet nigdy, nawet nigdy nie widziałem jej tak, jak jest, prawdziwej! I nigdy nie byłem przez nią kochanym?...
Dlaczegóż to mnie nie zabija? Dlaczegóż to nie przychodzi mnie zabić? Zabij mnie! Boże, Losie, Konieczności, zabij mnie! Czy jest jeszcze jaka otchłań, w którąby mnie z tej otchłani wepchnąć było można? Czy można mnie jeszcze głębiej pogrążyć? Czy pod tem piekłem jest jeszcze inne, głębsze piekło? Czy jest jeszcze coś, czego mam doświadczyć?
»...nie troszczcie się o jutrzejszy dzień, albowiem jutrzejszy dzień troskać się będzie o swoje potrzeby. Dosyć ci ma dzień na swojem utrapieniu.« Prawda o Chryste Nazarejski, jutrzejszy dzień troskać się będzie o swoje potrzeby... »U ludzi to nie można, lecz u Boga wszystko jest możebne...« Prawda, o Chryste Nazarejski? Prawda, Nazarejczyku?
Spokojnie, spokojnie — nie trzeba Maryni martwić, ani przestraszać, trzy tygodnie prawie nie spała, pielęgnowała mnie jak żona, jak matka, jak siostra, mam anioła, anioła nie kobietę... I dlaczegóż nie umieram? Dlaczegóż to mnie nie zabija? Dlaczegóż to nie przychodzi mnie zabić? Aby jutrzejszy dzień jeszcze się troskał o swoje potrzeby?... O Nazarejczyku!...
Niech więc przyjdzie ten dzień, niech przyjdzie. Niema już takiego piekła, któregobym się lękał. Owszem, tak jest, jak gdybym się zakochiwał w mojej męce, czuję w niej jakąś rozkosz. Czy może dlatego, że jestem męczony z taką precyzyą, z takim artyzmem? Nawet tortura, jeśli kat jest mistrzem, wywołuje podziw. Wszystko, co jest doskonałe w sobie, sprawia satysfakcyę; mam się męczyć, to niech mię męczy inkwizycya hiszpańska, a nie banda pijanych chłopów. Owszem, będę się męczył dalej. Nie mając lat trzydziestu, jestem już siwy — cóż dalej? Wielki operatorze! Kraj mnie dalej! Operacya jest bardzo ciężka, ale bo też leczysz mnie ze strasznej choroby: z życia. Jestem chory na życie. Kraj mnie, a może mnie wyleczysz... Czy to istotnie tak trudno nie żyć?... »Przeczżem w żywocie nie umarł, albo gdym z żywota wyszedł, czemum nie zginął?
Przeczże mię piastowano na kolanach? a przeczżem ssał piersi?
Albowiem bym teraz leżał i odpoczywał; spałbym i miałbym pokój...
Przecz nędznemu dana jest światłość, a żywot tym, którzy są utrapionego ducha?
Którzy czekają śmierci, a nie przychodzi, choć jej pilniej szukają, niż skarbów ukrytych. Którzyby się z radością weselili, pląsając, gdyby znaleźli grób«.


∗             ∗

Które z nas pierwsze usta otworzy? Siedzimy już z pół godziny naprzeciw siebie, spoglądamy na siebie i nie mówimy nic. Ah! Co ona robi? Rzuca się na kolana do mego łóżka, całuje mnie w rękę, przyciska mi rękę do ust swoich, a gorące, gorące i gęste łzy płyną mi na rękę... Maryniu...

∗             ∗

I tak znowu idzie dzień za dniem. Podnoszę się już z łóżka i siadam w fotelu przy oknie. Wiosna nadchodzi, ale z mego okna nie widzę nic, tylko kamienice. Boże, żeby choć trochę łąki, choć trochę zapachu siana, choć trochę drzew. Marynia przynosi mi kwiaty. Mam ich całe pęki. Przyjechała jej kuzynka z dziećmi; dzieci chodzą na spacery i znoszą mi bukiety traw polnych i bzów. Dzień mi tak za dniem idzie przed temi szaremi kamienicami i wpośród umierających kwiatów.

Straciłem rachubę czasu. Nie wiem już, jak długo to trwa.
Marynia jest rzeczywiście aniołem, aniołem, który wszedł w piekło mojej duszy. Nie myślę o niczem, nie myślę o tem, co jest teraz, ani o tem, co być może jutro, myślę tylko o tem, że ona mnie kochała — że mnie nie kochała wtedy, kiedy ja myślałem, że mnie kocha i kiedy ona sama tak myślała. Gdyby mi tu w oczach przedemną upadła Ryszardowi w uściski, byłoby mi to prawie obojętnem — ona mnie nie kochała. Czem jest to, co być może, wobec tego, że ona mnie nie kochała?... To już było rozdarcie mojej duszy na poły. Odebrać mi nawet to, nawet to! To, co mi było najdroższem, co właśnie dlatego było mi tak drogiem, że miało mi pozostać wspomnieniem, jedynem świętem mego życia. Życie moje dzieliłem na połowy: dopóki mnie kochała i odkąd przestała.
Teraz widzę, że jest ono jedną, wielką jednością. Gdybym przynajmniej pozostał z tą wiarą, z tą pamięcią, z tem przekonaniem... Gdyby mi było przynajmniej to wspomnienie pozostało... Dosyć ci dzień dzisiejszy ma utrapienia swego, a mnie jeszcze wczoraj przychodzi krew ssać z żył. Na krzyżu moim przybito mi ręce i nogi; teraz wtłoczono mi koronę z cierni na głowę i młotkiem wbijają mi ciernie w skroń. Ale ja już nie mogę krzyczeć, ani szamotać się.
»Oby się Bogu podobało, żeby mię zniszczył, ażeby mię wyciął, rozpuściwszy rękę Swoją!
Ażali moc kamienna moc moja? albo ciało moje miedziane?
Tchem moim brzydzi się żona moja«.
I od tych miesięcy całych jeszcze ani jednego słowa zamienionego między nami. Ryszard nie przychodzi. Marynia nie wychodzi nigdy bez służącej i wraca zawsze bardzo prędko. Wychodzi tylko po sprawunki. Nie mówimy nic — cóż sobie mamy do powiedzenia? Teraz już niema między nami tajemnicy żadnej. Jej łzy, jej gorące, gęste łzy na mojej ręce, powiedziały mi, że ona wie wszystko, co ja wiem... wszystko. Spytam jej się jednak, co się dzieje z Ryszardem? Spytam się poprostu, najspokojniej. Drzemie w fotelu, ale wiem, że nie śpi. Maryniu!
— Co?
— Wszak nie spałaś?
— Nie.
— Prawda jak te kwiaty pachną?
— Dzieci Heleny je przyniosły.
Nie mogę się jej spytać... Ale jednak dlaczego on nie przychodzi?
— Maryniu, słuchaj — może jabym już wyszedł?... Po co ja jej się o to spytałem? Odpowiedziała mi, że doktora trzeba się spytać, ale co ją to może obchodzić, co ją to może obchodzić?! Co teraz? I dawniej, ah! także tylko pozornie byłoby ją obeszło. O Boże, Boże!... A jednak muszę się dowiedzieć, co się dzieje z Ryszardem.
— Maryniu słuchaj — tu teraz nikt nie bywa.
— Przecież wiedzą, że jesteś chory.
— A Ryszard Halnicki, gdzie on jest?
— Wyjechał.
Marynia kłamie. Krew uciekła jej z twarzy, kiedy się jej spytałem o Ryszarda. Widziałem, jak jej zadrgały usta. Ale ona kłamie, on nie wyjechał, on jest w mieście, tylko ona mu powiedziała, aby nie przychodził, natomiast sprowadziła Helenę z dziećmi. Wszakże to anioł, nie kobieta... Gdybym jej powiedział, że to nieprawda, że on tu jest i dlaczego nie przychodzi? A gdybym jej powiedział, że ja ją chciałem zabić, że dlatego jej nie zabiłem, bo mię strach zdjął jej oczu, jej błękitnych, wielkich oczu, któremiby mogła Bogu w twarz patrzeć... Gdybym jej to powiedział... Ciekawym, czy oni pisują do siebie...
Spytam się jej — teraz już niema między nami tajemnic. Spytam się.
— Czy wy pisujecie do siebie?
— Nie.
Nie kłamie, wiem, że nie kłamie. Ona jest na to za czystą i za prawą. Nie pisują.
— Czy był jeszcze potem?
— Nie.
Będę z nią mówił, będę z nią mówił. Blada jest, jakby z niej życie uciekło. Będę z nią mówił. Nie lękam się niczego.
— Czy pisywaliście kiedy do siebie?
— Nie.
— Czy ty wiesz, co mnie się stało owej nocy, kiedy wszedłem do ciebie?
— Wiem.
— Co ci się śniło?
Fala krwi uderza jej na twarz. Odpowie, czy nie odpowie? Rzuca na mnie oczy i spuszcza je. Odpowie?... Otwiera usta...
— O nim.
— Co ci się śniło?
Widzę, że ją krew dusi.
— Co ci się śniło?
Patrzy na mnie, jak sarna, którąbym złapał w sieć i przykładał jej ostry gwóźdź do głowy, aby go wbić w jej mózg. Gdyby mię była kochała, nie pytałbym.
— Powiedz, co ci się śniło?
— O nim.
— Ale co?
Pierś jej pęknie, pierś jej pęknie!...
— Śniło mi się, że — byłam jego...
Wiedziałem to, mogłem poznać po jej twarzy. Znałem ten jakby uśmiech omdlenia. Ha, ha! Ona przez sen jego kochała, a mnie naprawdę nigdy...
— A potem wiesz, że ja słyszałem, coś mu mówiła?
— Wiem, boś jęknął.
— Coście zrobili wtedy?
— Wbiegłam do twego pokoju. Byłeś zemdlony.
— On także wszedł?
— Także.
— Coście zrobili?
— Powiedziałam mu, aby poszedł po lekarza i aby już nie wracał więcej.
— Co on zrobił?
— Wyszedł.
— Czy pocałował cię w rękę?
— Nie.
— Czy on wie wszystko?
— Co?
— Że ty go kochasz.
— Nie wiem.
— Nie mówiłaś mu nigdy?
— Nigdy.
— Nigdy nic?
— Nigdy.
— Czy on tobie co kiedy mówił?
— Nie.
— Nigdy nic?
— Nigdy.
— Ale wie...
— Nie wiem...
— Maryniu, on wie!... On kocha ciebie!
— Nie wiem...
— Wiesz, wiesz! I on wie! Kochacie się i wiecie o tem! Nie może inaczej być! Prawda, że się kochacie?!
Znów jej krew z twarzy ucieka.
— Prawda?! Mów!
— A więc — tak!
— Kochasz go?
Tak.
— A on ciebie?
— Nigdy mi nic nie mówił...
— Ale ty?...
— Tak... kocham go...
Boże, Boże! Po cóż wydarłem to wyznanie z jej piersi! Wiedziałem to, ale teraz jest mi tak, jak gdyby gwóźdź wbijany mi w serce rozpalono do czerwoności. Wiedziałem to, zabijało mnie to, a wydaje mi się, że dopiero teraz pierwszy raz zaczynam to czuć. Cóżem się nowego dowiedział? A jednak morze nowego bólu zalewa mi mózg. To straszne jej: tak!... Jednak dalej, dalej, dalej!
— Cóż ty teraz myślisz zrobić, Maryniu?
Kładzie chustkę do ust i nie odpowiada.
— Cóż ty teraz myślisz? Cóż teraz będzie?
Pasuje się z sobą... Maryniu!...


∗             ∗

O jakiż to był płacz, jakiż to był płacz... Zdawało mi się, że ona duszę z siebie wypłacze na moich piersiach... Jakiż to był płacz... Myślę, że gdyby często tak płakano na ziemi, to niebo nie mogłoby nigdy rozjaśnieć słońcem...

Czego ta kobieta na piersi mi nie wypłakała!... Wypłakała mi wszystkie swoje zawiedzione nadzieje, wszystkie swoje rozczarowania, wypłakała mi cały ból z powodu oszustwa, jakiego się na niej los dopuścił, dając jej mnie za męża; wypłakała mi swój żal, że łudziła mnie i łudziła siebie, że to wszystko, co mnie i jej wydawało się prawdą i rozkoszą, było złudzeniem i iluzyą rozkoszy; wypłakała mi swoją rozpacz nademną i nad sobą... Wypłakała mi ze swojej otchłani całą otchłań swego cierpienia... Wypłakała to na moje piersi — wszakże jestem jej mężem... I tak zostaliśmy ze sobą... Godzina za godziną szła, a ona nie odrywała mi głowy od piersi. Zrobiło się ciemno. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem na łóżko. Usiadłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Podniosłem jej rękę do ust, ale ona chwyciła za moją i przycisnęła ją do swojej. Nie mogłem wyrwać. I cóż mnie z tego pocałunku? Cóż ja ci mam przebaczyć, dziecko? Rozdarłaś mi duszę, ale to nie twoja wina. Los tak chciał. Nie twoja wina, nie twoja wina — cóżeś ty winna, biedne moje małe dziecko? Bóg widzi, że gdybym mógł jeszcze dwakroć tak cierpieć, jak cierpię, abyś ty nie cierpiała, zgodziłbym się z rozkoszą. Cóżeś ty winna? Moje drogie, małe dziecko...
Cóż ja jednak teraz mam zrobić? Żyć z nią dalej? Nie... Opuścić ją?... I cóżby się z nią stało? Oddać ją Ryszardowi?...
Oh nie! Za nic! Za nic! Jeżeli ja jej mieć nie będę, to i ty jej mieć nigdy nie będziesz! Nigdy! Ah! Jak ja cię nienawidzę! Zębami gryzłbym twoje ciało! Ty nikczemniku, który wszedłeś pod mój dach, aby mi zabrać, co miałem najdroższego, wszystko co miałem, wszystko jedyne! Dlaczego nie usunąłeś się, kiedyś widział, że ta kobieta zajmuje się tobą?! Czy nie wiedziałeś, że to moja żona? O nie! Ale dla ciebie nie istnieje nic, tylko prawo natury, tylko naturalny popęd instynktu, tylko wolna wola, a raczej to, co nią nazywamy... Lecz — lecz to są moje własne przekonania...
O koło błędne, o straszliwy chaosie, gdzie czyny przeczą myślom, myśli czynom, gdzie na każdym kroku urojone rozbija się o rzeczywiste, rzeczywiste sprzeciwia się marzeniu; gdzie harmonia, spokój, szczęście jest tylko w śnie; o błędzie świata, który się życiem nazywasz! Trzebaby być bogiem, aby umieć żyć życiem ludzkiem!
Ty proroku, ty apostole! Miliony chcesz uszczęśliwiać, a zaczynasz od tego, że wnosisz w dom nieszczęście, lecz czego ja chcę? Czy każdy nie ma prawa tak żyć, jak chce? Jaki jest kodeks ludzki? Któż z nas może wiedzieć, jak się powinno żyć?
»Przecz mię zowiesz dobrym? nikt nie jest dobry, tylko jeden, to jest Bóg...«
Jeżeli Ryszard kocha Marynię, jeżeli widzi, że ona go kocha, to — całem mojem prawem przeciw niemu jest to, że przyszedł później? Jeżeli mężczyzna kocha kobietę, to przedewszystkiem pragnie jej szczęścia, pragnie jej to szczęście dać, więc jeżeli on kocha Marynię i widzi, że jej szczęście byłoby w ich połączeniu, to czegóż innego ma pragnąć? I na co się ma oglądać? Na mnie? Kimże i czemże ja jestem dla niego? Czy on ma poświęcać Marynię dla mnie? Dla mojego szczęścia, dla szczęścia człowieka, który właśnie jest mu w tym razie najbardziej wrogim, ma poświęcać szczęście drogiej istoty? Czy ja na jego miejscu oszczędzałbym jego kosztem Maryni? Czy, o ile ofiarować swoje szczęście dla czyjegoś, jest heroizmem, o tyle ofiarowanie szczęścia ukochanej kobiety dla szczęścia kogokolwiek, nie byłoby i głupstwem i waryactwem? Czy ja zrobiłbym inaczej? Czy rozum nie mówi mi, że powinienem się usunąć? A z drugiej strony... Cóż za koło, cóż za straszne koło! Czy ja już zwaryowałem, czy dopiero jestem na drodze do waryactwa?
Ale jednak nie, nie! Nie usunę się? Jeżeli wy macie swoje prawa względem siebie, to ja także mam moje! Jeżeli wam prawo natury pozwala deptać mnie, to mnie także się pozwala bronić, a nawet wzajem deptać, kto mnie depce. Ty Maryni mieć nie będziesz! W mojem nieszczęściu niech przynajmniej to mi zostanie, że ona nie jest niczyją. Ja cierpię przez was — wy cierpcie przezemnie — oko za oko, ząb za ząb, rana za ranę...
Czy to jednak nie jest podłe?... Tak, bezwarunkowo, ale wszystko mi jedno!
Lecz cóż, lecz cóż?! Choć Marynię zatrzymam ciałem przy sobie, nie mogę temu przeszkodzić, aby nie była jego — duszą...
Cóż więc uczynię?
Zabić go?
Jeżeli go zabiję, ona kochać będzie jego pamięć, a tem więcej mnie nienawidzić...
Jeżeli on mnie zabije, czarny mój cień będzie stał wiecznie przed duszą Maryni... To jest straszne! Cokolwiek zrobię, musimy oboje być nieszczęśliwi! Niema wyjścia, niema wyjścia! Wyobraźcie sobie tracza, który z pracy utrzymuje rodzinę i który ślepnie — sytuacya bez wyjścia...


∗             ∗

Nie mogę patrzeć na Marynię. Niknie mi w oczach. Znowu nie mówimy ze sobą nic, poza tem, co jest najkonieczniejsze. Ja zupełnie przeniosłem się do gabinetu. Do naszego dawnego sypialnego pokoju nie wchodzę wcale. Niema bardziej bolesnego, upokarzającego i dręczącego uczucia dla mężczyzny, jak to, że jest kobiecie wstrętnym. Zwłaszcza, jeżeli ją kocha — zwłaszcza, jeżeli to była żona jego. Zwłaszcza, jeżeli mu niegdyś mdlała w objęciach... Podam się o urlop i wyjadę. Otrzymam go; kolej wprawdzie nie wypada na mnie, ale byłem chory i dyrektor mnie lubi, jestem tak doskonałym urzędnikiem! Teraz sam siebie przechodzę, zdaje mi się, że niedługo zacznę wydzierać robotę moim kolegom z pod ręki. Awans mój jest pewny. »Koledzy«, czy wiecie, dlaczego ja tak pracuję? Ja się zabijam pracą, aby nie myśleć. Zabieram ją do domu, do śmieszności pracuję. I wiecie, dlaczego pracuję? Oto dlatego, że kiedy się chciałem odnaleźć, kiedy spojrzałem w głąb mojej duszy, kiedy pomyślałem, że może jeszcze rzucę to wasze biuro i zacznę mózg mój na kawały drzeć, ale temi kawałami wykarmię Marynię: zobaczyłem, że ja — nie mam już co drzeć... Zobaczyłem w sobie pustkę, próżnię, nicość... Ja teraz jestem głupszy, niż nasz woźny... Przeląkłem się tej pustki, tego zatracenia, tego wymarcia duszy — więc pracuję, pracuję, pracuję, aby nie myśleć, nie widzieć, nie czuć, nie wspominać i nie pamiętać... I praca ta nie jest bez korzyści; szef mnie chwali, dyrekcya ma mię w estymie, będę awansował... O Ironio! O Ironio, ty szatanie świata! To wszystko jest na to, abym ja szybciej awansował. Zapewne będziemy mogli lepiej jeść i lepiej mieszkać... Niema tego złego, coby na dobre nie wyszło. Czemże jest utrata miłości Maryni, ból jej i mój, wobec naleśników z konfiturami?! Cała moja śmierć moralna jest na to, abym mógł jadać naleśniki z konfiturami. Ja utyję, zobaczę, że utyję! Kto tyje, temu zdrowie służy. Pierwszym warunkiem jest zdrowie. Wszystko głupstwo, byle zdrowie! »Szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie...« O! zaprawdę, serce mi pęka w tym śmiechu, serce mi pęka... serce mi pęka...

∗             ∗

Błąkamy się nad morzem, jak para skazańców. Marynia blada i smutna, jest teraz tak cudna, jak nigdy... Od tylu miesięcy już tylko nosi moje nazwisko... Fale morza podbiegają nam pod stopy i cóż nam niosą? Cóż nam daje to słońce na niebie i na morzu, cóż nam daje ten świat, podobny do snu?

Golf neapolitański błękitni się i błękitni — i cóż nam z tego?!
Błąkamy się nad morzem, jak para skazańców. Dostałem urlop, wyjechaliśmy. Marynia jest bierna zupełnie; ani się ucieszyła myślą wyjazdu, ani sprzeciwiła mu. Ubrała się, wsiadła do wagonu i pojechaliśmy.
Jest to nasza pierwsza większa podróż we dwoje; nie byliśmy nigdy razem dalej, jak w Tyrolu. Marzyliśmy zawsze o tem, żeby być razem nad morzem. To było nasze marzenie jeszcze jako narzeczonych i jeszcze przed tem. Cuda obiecywaliśmy sobie z pobytu nad morzem. Zdawało nam się, że nasze serca staną się tam dopiero tak wielkie, tak głębokie, tak czyste, jak ono. Ileż naszych rozmów zaczynało się od: jak pojedziemy nad morze... albo kończyło: tak i koniecznie musimy raz nad morze pojechać. »Razem z tobą nad morzem«, to był ulubiony zwrot Maryni. Otóż jesteśmy nad morzem, razem, »razem z tobą«. O morze, morze szumiące! Czy ty możesz wyszumieć to, co w mej duszy szumi?! Możesz wyszumieć ten huragan, ten szturm wichru wewnątrz mej duszy? O morze! Spiętrzaj się, spiętrzaj! »Wzdymaj się ciemnomodry oceanie, wzdymaj się!« Wały na wały, toń na toń!... Oto stoję przed tobą, ja, człowiek. Stoję przed tobą i łkam i płaczę i wiję się z rozpaczy. Czy płaczę tak nad ludzkiem nieszczęściem i nad własną niemocą? Nie, ja płaczę jednej utraconej kobiety... Czemże ty szumisz mi o morze? Pogardą!...
Przez twoje odmęty płynie okręt, widzę go, widzę... Dokąd on płynie? Po piękną śmierć...
Do Grecyi, do Grecyi! W Missolunghi zagrzmią armaty... Cała Europa o niespodlonem sercu wyciągnie ręce ku tej trumnie... cały świat. W świętej sprawie wolności Grecyi i po piękną śmierć... A ja — stoję nad morzem — i płaczę jednej utraconej kobiety... I gdybym dzisiaj był wielki jak Byron, możny jak on, gdyby mi dano przez to morze płynąć, jak on płynął do Missolunghi — cóżbym uczynił? On, znużony życiem i z bohaterstwem w duszy, płynął z oczyma wytężonemi naprzód, tam, gdzie Maraton był i Salamina, z jednym tylko celem: aby uczynić coś, co jest piękne, co jest bohaterskie, rzucając wszystko, swoją sławę i życie pełne rozkoszy, nie żądając niczego; ja płynąłbym, gdyby mnie do tego opinia zmusiła, albowiem, gdybym był szczery, oddałbym wszystko, cały świat, wszystko, co jest piękne i dobre, sprawiedliwe i konieczne, szlachetne i bohaterskie, za jeden uścisk miłości z Marynią... Szum mi więc morze pogardą, szum! Jakiż nikczemny jestem wobec ciebie, żywiole, który wstrząsasz lądy i zuchwale rozmiatasz swe wody od krańca ziemi do krańca! Bo jeżeli wielka dusza jest potężniejsza niż świat cały, niż całe niebo z gwiazdami, to grudka błota waży więcej, niż dusza nizka, samolubna i nikczemna. Więc szum mi morze pogardą, szum...


∗             ∗

Ah! Odpłynąć gdzieś, odpłynąć! Jest kąt nadmorski, gdzie często rano wychodzę, nim Marynia się obudzi. Siadam na kamieniu, który woda oblewa, zamykam oczy i zdaje mi się, że nie na ziemi jestem, że wszystko odemnie daleko... Wszystko... Zdaje mi się, że już nie jestem człowiekiem, że już nie potrzebuję żyć życiem człowieka-zwierzęcia, ale że jestem jakby duchem, czemś wyzwolonem ze wszystkiego, co ziemskie, wyższym nad wszystko, co ziemskie. Zdaje mi się, że żadna żądza, żadne pragnienie, żadna chęć nie ma już do mnie przystępu, że przez zgliszcza moich namiętności doszedłem, gdzie czysty duch rozpina skrzydła, żem przestał być ludzkiem zwierzęciem, żem w duchu mężnie zgniótł człowieka i staję się jakąś eteryczną, elementarną władzą. Wówczas poczynam budować. Staję się jako Bóg, tworzę świat z chaosu inny i olbrzymi. Na rozkaz mój powstaje świat, o którym się śni poetom. Ludzie nie są ludźmi, ale wizyami z światła i ciepła. Girlandy ich unoszą się w przestworzu, płyną, falują, łączą się w kręgi i koła. Przy jakiejś muzyce sferycznej wiją się i rozplatają we wstęgi istot świetlanych, jak tęcze. Cały horyzont zapełniony jest tęczami, tym pląsem duchów ludzkich. Nikt nie może sobie wyobrazić, jak to jest piękne. A ja, stwórca, patrzę z rozkoszą i napawam się. W mojem sercu jest ogromna miłość umiłowania mego stworzenia. Stworzyłem je tak piękne, abym kochał i kocham, ponieważ jest tak piękne.

Czasem jednak na tym nadmorskim kamieniu wydaje mi się tylko, że jestem bardzo, nieludzko znużonym życiem człowiekiem, nad którym jakiś dobry anioł ulitował się i odwiódł go z ziemi. Nie chciałem nic, tylko spokoju, a więc dano mi spokój. Dano mi spokój, samotność i zapomnienie — to, o com prosił. Ah! Jak dobrze nie być już na ziemi; jak dobrze, jak błogosławienie... Ani ciało moje, ani dusza cierpieć już nie mogą... Nie jestem związany z niczem, nie należę do niczego. Ojczyzną moją jest cisza, powietrzem mojem jest pokój wieczny. Nie umarłem, a jednak przestałem istnieć na świecie ziemskim. Nic nie pamiętam, wiem tylko, że odpoczywam. Wiem, że byłem zmęczony, inaczej nie czułbym rozkoszy odpoczynku, ale nie nuży mnie i nie męczy już nic. Zapadłem w jakiś sen nie śmierci, ale i nie człowieczy. Utonąłem w bezbycie, w przestrzeni, gdzie nic nie ma krom wiedzy, poczucia tej nicości, która jest szczęściem. Mnie już nic boleć nie może, nic draźnić, nic zmiażdżyć! Zdaje mi się, że odpływam coraz dalej, coraz dalej. Głaz, na którym siedzę, wpłynął na morze, a to morze rozszerza się, rozbiega, staje się istotną nieskończonością. Nic i nic... Niebo zlewa się z morzem, łączy w jedno, w jedność, która jest absolutną próżnią, głębią bez kresu i ograniczenia. O! Co za rozkosz! Roztwieram ramiona — gdziekolwiek sięgnę — nic... Jak ryba w toni wodnej, nurzam się w tym oceanie nicości... Wzbijani się i zniżam... Upaja mnie ten lot... ta nicość...


∗             ∗

Noc, noc, cicha jak grób, długa jak wieczność. Wiatr wzdyma morze, coraz większe, coraz głośniejsze fale biją w brzeg lądu. Ciemne chmury zasłaniają widnokrąg, parno jak przed burzą. Coś okropnego wisi w powietrzu — trwoga.

Co kilka minut Wezuwiusz wyrzuca słup czerwonego ognia, straszliwie jaskrawy w tej ciemności. Głuchy huk morza rośnie, wzbiera, zdaje się, że lada chwila wzmoże się tak, iż napełni sobą całe powietrze. Duszno nie do zniesienia.
Słyszę z mego balkonu, jak Marynia chodzi po dywanie na marmurowej posadzce. Dziwnie smutny głos wydają jej trzewiki na tym marmurze.
A pod mojemi nogami morze.
Nigdy już, nigdy nie przyjdziesz ty w cichą noc do mnie, oprzeć mi głowę na ramieniu, dłoń w dłoń wsunąć, ramiona mi owinąć... Nigdy... Nigdy Maryniu, nigdy... Nigdy już nie będziem tak obok siebie siedzieli, bez słowa, bez ruchu, zlani w jedno... Nigdy... Nigdy już usta nasze mimowiednym i mimowolnym, długim, cichym, przeciągłym, głębokim pocałunkiem się nie połączą, nigdy... Nigdy Maryniu, nigdy... Czy tobie nie żal Maryniu?
Nigdy już nie nazwę cię moją żoną najdroższą, nie ukoję tem twego wstydu, nie rozpieszczę twej duszy. Nigdy już nie przyjdziesz do mnie, nie usiądziesz mi na kolanach, nie obejmiemy się za szyje, aby tak trwać przy sobie godziny całe. Czy tobie nie żal Maryniu?
Było nam przecież dobrze, było nam dobrze. Czy możesz powiedzieć inaczej? Czy nie mówiłaś mi stokroć razy, że jesteś szczęśliwa, że większego szczęścia znać byś nie chciała i nie mogła? Powiedz Maryniu, czy źle ci było ze mną?... Powiedz, czy ty już nigdy, już nigdy nie będziesz moją żoną? Nie wrócisz do mnie? Nigdy?... I czyś ty się naprawdę łudziła, żeś mnie kochała?...
Słyszę, jak ona chodzi po pokoju. Chodzi coraz prędzej. Zawsze tak chodzi szybko, ile razy coś myśli. Od pewnego czasu uważam, że się w niej coś dzieje, jakby coś postanawiała. Patrzę na nią i instynkt nie mówi mi nic złego... Może wszystko się jeszcze naprawi, może wszystko to będzie tylko jak straszny sen — będzie tylko strasznem wspomnieniem w życiu. Gdyby ona teraz przyszła tu, blizko, stanęła za tym fotelem, nachyliła się, zarzuciła mi ręce na szyję i szepnęła: Ludwisiu... Ileż razy tak było kiedy chciała pieszczot... Gdyby tak teraz zrobiła... Padłbym jej do nóg, kolana i stopy całował, na rękach bym ją nosił, płakałbym, płakałbym ze szczęścia... Gdyby stanęła za mną, nachyliła się i obejmując mi szyję, szepnęła: Ludwisiu... Maryniu moja! Maryniu! Idzie — tak, tak, idzie — nachyla się — obejmuje mnie — otwiera usta — ach, nie, nie! to sen!... A gdybym ja do niej poszedł, gdybym... Ale jakże? Jakże? Wszakże ona kocha kogo innego! Wszakże mnie »nigdy nawet nie kochała!« Niepodobna — nie mogę do niej iść...
A tak pragnę jej pocałunku, zdaje mi się, że życie bym dał za jej pocałunek... Za nic, za nic, tylko za jeden jej pocałunek, za jedno dotknięcie jej drobnych, małych, różowych, wilgotnych ustek — za jedno dotknięcie jej usteczek... Brała mi rękę i całowała niemi palce... Nieraz prawie na to nie zwracałem uwagi. A dziś! Ah! Już nie za pocałunek jej ust, ale za jedno dotknięcie trzewika na jej stopie niech mi życie wezmą...
Przebóg! ona tutaj idzie... słyszę, jak zarzuca okrywkę — wchodzi w drzwi... drżę cały, lękam się... po co ona może iść?!...
Stoi w drzwiach, jakby się wahała wejść. Bieleje cała w swoim białym szlafroczku i w jasnej okrywce. Wydaje mi się czemś nieziemskiem... Wygląda jak duch... Maryniu, boję się ciebie...
Czego ona chce? Czy chce na morze popatrzeć? Czy chce mówić ze mną? Czy chce pocałunku?
Czego ty chcesz Maryniu?... Nie śmiem się jej spytać.
Naokoło nas ciemno, przed nami morze i czerwieniejący co chwila Wezuwiusz, morski szum, parno i cicho. Cisza... Wydaje mi się, że jakiś ciemny duch stoi między nami; dopóki on nie odejdzie, nie możemy mówić.
Zbliża się do mnie, bierze mnie za rękę — mówi:
— Ludwiku, słuchaj, tak nie może być dłużej...
Cóż mam odpowiedzieć? Czuję jej rękę na mojej, małą, gładką, chłodną, czuję ją przy sobie blizko, całą, tę cudną, tę śliczną, tę kochaną, tę moją, żonę moją...
— Ludwiku słuchaj — powtarza — chcę z tobą mówić, przecież tak dłużej być nie może. Zrób... aby się to mogło zmienić.
O moje bóstwo! Ona o tem myślała! Ona myślała o mnie, o tem, aby mnie lepiej było, abym mógł żyć!...
Nie śmiem jej ręki ująć drugą dłonią, nie śmiem się ruszyć. Co ona powie dalej? Widzisz, nasze życie — mówi — nasze życie dotychczasowe, to było bardzo brzydkie życie. Żyliśmy tylko dla siebie, tylko dla naszego szczęścia, tylko dla swego egoizmu. Czy myśmy co kiedy zrobili dobrego?...
Rozumiem cię, rozumiem cię! Chcesz mnie spróbować znów pokochać napowrót, chcesz poprostu móc się zakochać we mnie na nowo i inaczej, chcesz, abym był godny twej miłości. Rozumiem cię: podajesz mi w rękę sposób, w jaki mogę cię odzyskać. O moja święta! O moja anielska!
O tak, o tak! Niech mi życie wezmą, ale ty mi uśmiech poszlej na szafot, ale ty mnie pożegnaj tem słowem: kocham cię!...
Dlaczego ja jej tego głośno powiedzieć nie mogę?... Dlaczego?... Oto dlatego, że równocześnie cała moja męzka duma i godność czuje się dotkniętą aż do krwi. Bo to nie ja ją nauczyłem, że trzeba żyć nietylko dla siebie, nietylko dla naszego szczęścia, nietylko dla swego egoizmu; bo to nie ja jej pokazałem, że życie, w którem niema ofiary, jest życiem brzydkiem; bo to nie ja odkryłem jej czczość, jałowość, bezcelowość naszego poprzedniego życia... bo to wszystko zrobił on, Ryszard Halnicki, człowiek, który stanął między mną i nią, jak widmo śmierci.
Mówi: Nieprawdaż Ludwiku?
Tak, tak, prawda, kiedyś, dawniej, kilka miesięcy temu jeszcze byłbym cię za te słowa do ust mych na rękach podniósł, a dziś — Boże! dziś te słowa, te święte twoje słowa są mi w ustach twych ogniem i żarem. Cóż ci mam powiedzieć? Ale czuję cię miękką, ciepłą, cudną, od tylu miesięcy straconą, od tylu miesięcy pragnioną, a przecież żonę moją!...
Widzisz, ja wiem — mówi — ja dopiero to teraz zrozumiałam, żeś ty się poświęcił dla mnie, wiem, czem byłeś, czem być mogłeś. Tyś się poświęcił dla mnie, dla mnie i przezemnie marnujesz się; mnie tak serce boli, jak to myślę. To jest nikczemnie z mojej strony. Ja się nad tem nie zastanawiałam. Tyś mi nigdy nie mówił, coś ty rzucał dlatego, aby dom stworzyć. Nie pojmowałam tego. Ja chcę być tak, jak inne kobiety ludzi, którzy pracują dla czegoś. Chcę także pracować, chcę być biedną, chcę być głodną, ale nie chcę, aby mi powiedziano, żem ukradła człowieka, żem go ukradła tysiącom ludzi. Ja chcę być także człowiekiem!...
Mów, mów! Każde słowo twoje jest nowym sztyletem w mojem sercu. Pięć lat mnie znasz — i nigdy ci to na myśl nie przyszło. Pięć lat mnie znasz, moją narzeczoną byłaś i moją żoną jesteś, a jednak przez całe te długich pięć lat dusza twoja i serce twoje spały przy mnie i przez cały ten czas ja nie umiałem w tobie wywołać nic, a przyszedł człowiek obcy i przez kilka rozmów, przez kilka wieczorów rozwinął ci duszę i serce, jak kwiat. O, cóż za ból! Czy ty nie czujesz Maryniu, czy ty nie czujesz tego, jak ty mnie ranisz straszliwie?! I jakiż ja jestem głupi! Ona nie myślała o tem, aby mnie jeszcze kochać mogła — czy można rzucać sercem jak piłką? Nie, ona tylko chciała, aby choć wstrętu nie mieć do mnie, choć wstrętu... Tak blizko jest, tak blizko jest, za każdem słowem oddech jej na twarz mi wpływa... Widzę, jak jej pierś się podnosi i faluje, ta dziewicza pierś... Widzę ją całą, przypominam ją sobie, jest przy mnie, jest moją, kto ma prawo kłaść między mną a nią zaporę?! Dlaczego ja oddaliłem się od niej? Niech się świat cały wali! Niech niebo runie!


∗             ∗

Jakiż to był smutny ten gest, którym ona mnie odsunęła od siebie... Tylko kobieta, która kocha kogoś i czuje się winną, może tak smutno odsunąć. Marynia jest za czystą i za dumną — nawet mężowi nie może się oddać bez miłości.

Porwałem ją w ramiona, przyciągnąłem do siebie, przycisnąłem, zacząłem szukać ustami jej ust, szepcąc: powiedz, będziesz mnie jeszcze kochać? powiedz, zrobię wszystko, co zechcesz, pójdę na śmierć, ale powiedz, możesz mnie jeszcze kochać? I powiedz, prawda, ty nie łudziłaś się, żeś mnie kochała, tyś mnie kochała naprawdę, istotnie naprawdę? No mów! Tyś nie łudziła się, tyś mnie kochała, prawda? Ty zapomnisz o wszystkiem, ty będziesz znów moją...
Dotknąłem jej ust, ale jej usta nie dotknęły moich. Nie oddała mi pocałunku. Wysunęła mi ręce z dłoni, oparła mi je na piersiach cofnęła mnie od siebie. Nie śmiałem na nią nalegać. Mogłem ją był jak dziecko na ręce chwycić i zanieść do pokoju. Mogłem z nią zrobić, cobym był chciał, nie byłaby mi się oparła. Gdyby się była wydzierała gwałtownie, byłbym to zrobił. Ale ona odsunęła mnie łagodnie, tak łagodnie i tak smutno. Jakże oddać się może kobieta, która innego kocha? Ona się czuje winną względem mnie, winną bez przebaczenia, ale mimo to chce dla swojej miłości szacunku. Jej miłość może być zbrodniczą, ale jej dusza jest czystą. I myślę, że może ona to dopiero w tej chwili zrozumiała i zobaczyła jasno i wyraźnie. I gdyby mi była do nóg się rzuciła, nie mogłaby mi wyrazić większego żalu, większego bólu, niż ten, jaki mi wyraziły jej oczy, kiedy spojrzała na mnie z drzwi swego pokoju. Ona jest moją żoną, ona ślubowała mi miłość i wiarę, ona chce mnie kochać, ona nie chce kochać innego — i cóż ma począć?...
A ty morze szum, szum! Świeć ty czerwona góro! Zbiegnijcie z nieba wy pioruny, wiszące w ciemnościach. Zbiegnijcie i uderzcie w tę moją pustkę straszną, w to moje osamotnienie! Bo oto na świecie jestem tak, jak łódź jakaś zapomniana wśród oceanu, jak wędrowiec zbłąkany na lodowcach. Wokoło mnie niema nic, tylko ciemność. Wzrok mój może błądzić — nie zatrzyma się nigdzie. Uszy moje mogą słuchać — nic ich nie doleci. Nie mam do kogo mówić. Nie mam na kogo wołać. Nie mam z kim razem jeść, ani spać nie mam przy kim. Jeżeli zachoruję, nie mam nikogo. Jeżeli konać będę, nikt mi ręki nie uściśnie na wieczną drogę. O moje szczęście nie dba nikt. Mój smutek i moja radość są tylko dla mnie. Całe moje życie jest tylko mojem życiem.
I smutną jest dusza moja aż do śmierci. Szum ty morze, szum! Nie wełka się mój ból w ciebie, nie utopi moja żałość. One się tylko kołyszą nad tobą, jak dwa ptaki błędne, biją skrzydłami o wodę twoją, unoszą się i opadają na odmęt twój, na twoją toń. Ty czerwony ogniu góry ognistej — widzisz te ptaki dwa ponad wodą? Jak krążą, jak jęczą, jak biją skrzydłami i piersiami o wodę, jak miejsca dla nich niema, jak niema dla nich spoczynku, ani przystani, dwa czarne wielkie ptaki. To dusza moja rozdarta, to żałość moja i smutek mój, to ból mój, na który już ani słów niema, ani myśli.
A Marynia tam płacze w swoim pokoju. I to jest życie. Tak: to jest życie. A potem przychodzi śmierć i człowieka grzebią z tem, że kochał i cierpiał, że był szczęśliwy i nieszczęśliwy, że mu żal kiedyś było psa, którego bili i że do szkoły chodził z teką, że jadł i pił, że miał jedno jakieś lipcowe rano, które całe życie z rozrzewnieniem wspominał i jeden jakiś zachód słońca, kiedy mu serce biło, jakby je anioł tknął — i z tem wszystkiem — i z tem wszystkiem i z całą tą mozaiką życia, razem ze swoją duszą i ze swojem złem, albo dobrem trawieniem, ze swoim mózgiem i ze swoją chorobą oczu, albo nerek, z pozostawionym czarnym surdutem w szafie i z tysiącem nieziszczonych pragnień w sercu, z tem wszystkiem idzie spać do ciemnego dołu, w grób, na wieczne czasy. Amen.


∗             ∗

Ludowa jakaś procesya ciągnie pod moim balkonem. Ogromny tłum ludzi z chorągwiami, odznakami, z muzyką. Jakieś ludowe święto. Śpiewają, krzyczą, hałaszą, zapomnieli o biedzie i roi im się, że świat do góry nogami przewrócą. Oprócz tego roi im się także w brzuchach z głodu. Słońce na nich patrzy, jaskrawe, ogniste, wulkan niebieski. Praży ich i pali, ale oni nie dbają — tyle im się roi w głowach i tak im się roi w brzuchach. Idą — mężczyźni, kobiety, dzieci — ludzkość.

A na to wszystko, na ten cały pochód patrzy straszliwa Ironia bytu: słońce, które jest ojcem i matką stworzenia, z którego urodziło się wszystko dobre i wszystko złe, słońce, które nie pozwala być kamieniem, a nie daje dość ciepła i światła, aby być duchem, straszliwa Ironia bytu. Ono nie jest tak obojętne, jak niebo, które od odwiecznych lat bawi świat swojemi piorunami i uśmiechem z poza obłoków — słońce patrzy, myśli, drwi. Widzi — i drwi. Napłodziło miliony mrówek, którym się koniecznie zachciało kopce budować na wodzie — ponieważ za ideał swój wzięły — bobry. Dlaczego ich ideałem jest bóbr, właśnie bóbr — w tem właśnie leży tajemnica, hic Rhodus, hic salta — słońce patrzy, widzi i pęka ze śmiechu. Bo oto od kroci tysięcy lat, od początku swego istnienia, wszystkie mrówki tego świata budować chcą kopce na wodzie, albowiem ich ideałem jest bóbr. To nawet było ich pierwszą myślą, pierwszym ruchem duchowym. W języku mrówek to się nazywa ideał, idea. Eritis sicut bóbr...
Wszczepiwszy im tę myśl, bo nikt inny, tylko słońce wszechtwórcze myśl im tę wszczepiło, słońce poczęło się śmiać. Krocie tysięcy lat mijają, ono pęka ze śmiechu. Ideałem mrówek był, jest i będzie bóbr. Śmiejesz się słońce, ty czerwona pochodnio świata? Śmiejesz się? I ja się śmieję. Patrzę na ten tłum nędzarzy z chorągwiami, muzyką, śpiewem i krzykiem, patrzę na ten motłoch, przyglądający mu się z okien, sklepów, balkonów i uherbowanych ekwipaży — patrzę na to i śmieję się. Ich wszystkich, bogatych i biednych, małych i dużych, szczęśliwych i nieszczęśliwych, ich wszystkich ideałem jest bóbr, a jeżeli podniosą głowę bogaci i biedni, mali i duzi, szczęśliwi i nieszczęśliwi, to nad sobą zobaczą tak szeroko, jak niebo rozpięte: olbrzymią, nieskończoną, wieczną i odwieczną nędzę życia ludzkiego.
Wszyscy... ale jednak serce moje jest tam, z tym tłumem w pochodzie.
Serce? Ach! Gdybyż było tam! Gdybym mógł iść razem z nimi, choćby jak oni obdarty, choćby jak oni głodny, jak oni tradowany i wyrzucany z mieszkania, ale żyjący jakiemś wspólnem życiem, jakąś myślą, jakąś nadzieją... Gdybym się mógł tam wmieszać, zapomnieć o wszystkiem, uciec od wszystkiego, być bydlęciem roboczem, być psem bitym i kopanym, ale mieć coś przed sobą, mieć jakąś wiarę, jakiś cel, czuć w sobie jakąś racyę bytu... Nie sobie, to przyszłości, to synom, wnukom, prawnukom, praprawnukom... A ja — ja jestem mężem Maryni i jedyną racyą mego bytu jest cierpieć bez żadnego celu, cierpieć, aby cierpieć. A słońce patrzy na mnie — i pęka ze śmiechu, śmieje się jeszcze bardziej, niż z nich, śmieje się i tryumfuje, albowiem ja ten śmiech widzę i słyszę, a oni nie. Oni je bawią, patrzy na nich jak król, niewidzialny ze swego zamku, ale ja jestem tym błaznem królewskim, nad którym się można pastwić szyderstwem, z tą satysfakcyą, że rozumie i czuje. Błazna się płaci złotem — mnie światłem i ciepłem.
A tłumy ludu ciągną, ciągną z muzyką, krzykiem, śpiewem, sztandarami. Marynia stoi w swojem oknie, cała rozpłomieniona, rozgorączkowana, widzę, że łzy ma w oczach, chustką powiewa — a za nią stoi cień Ryszarda Halnickiego.
Czy wy myślicie, że ona was kocha, wy tam na dole? Nie — ona jego kocha, jego w was, was przez niego. Byliście dla niej czarną masą, której trzeba było dawać jałmużnę, gdyby marła z głodu — a teraz patrzcie! Oto kapłanka wasza, oto wyznawczyni wasza, oto wierna wasza i apostołka wasza! Wpatrzcie się lepiej, oto tam za nią stoi cień — to cień Ryszarda Halnickiego. I patrzcie w górę — tam Słońce...


∗             ∗

Gdybyśmy mieli dziecko — tak, wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy mieli dziecko. Ale mieliśmy przekonanie, że dziecko zepsuje nam naszą miłość dla siebie, a nadto skazywać kobietę na te męki, ryzykować, że może ich nie przetrzymać i umrzeć... Co ja byłbym zrobił, gdyby Marynia umarła, co byłbym zrobił, gdyby umarła przezemnie?!... Miałem idée fixe, że ona umrze. Ona się także strasznie tego bała i nieraz patrząc po sobie, po swojej dziewiczej, zupełnie panieńskiej urodzie, mówiła ze smutnym uśmiechem: tak by mi było mnie żal... A ja wtenczas podnosiłem ją na rękach w górę i mówiłem jej także: i mnie by ciebie żal było, nie będziemy mieli dzieci, albo kiedyś późno, późno... A teraz widzę, że gdybyśmy choć jedno mieli, wszystko byłoby inaczej, musiałoby być inaczej.

Jednak wygodna mądrość ludzka kształtowała się na prawach natury. W małżeństwie, podług pospolitej mądrości trzeba mieć dzieci. Wiąże to żonę z mężem, męża z żoną, wypełnia próżnię w życiu, zajmuje umysł i serce. Nie można być — mówi pospolita mądrość — wieczną parą kochanków, nawet nie można nią być długo. Pieszczoty spowszednieją, kobieta zobaczy koło siebie pustkę i zacznie myśleć o głupstwach. Bo naturalnie — według pospolitej mądrości — Marynia myśli o głupstwach. Kobietę w porządku najprędzej utrzyma dziecko — mówi pospolita mądrość. Marynia nie jest przecie porządną kobietą: kocha się i myśli o głupstwach. I czy ta pospolita mądrość nie jest największą mądrością? Bo ostatecznie czy nie najmędrszym jest ten, kto sobie najwygodniej umiał urządzić życie? Czy nie miałby w gruncie, w rzeczywistości, racyi opasły filister, jakiś pan Kufke, właściciel browaru, albo jakiś hrabia Lokajski, gdyby z pobłażliwie-sarkastycznym uśmiechem, czytał:

»Kto mogąc wybrać, wybrał zamiast domu
Gniazdo na skałach orła, ten niech umie
Spać, gdy źrenice czerwone od gromu
I słychać jęk szatanów w jodeł szumie.

Tak żyłem... Teraz widzę pełen sromu
Że mam łez pełne oczy, lecz je tłumię
I nie chcę wyznać, że mi przed mogiłą
Z aniołem śmierci żyć tak straszno było...«

Bo po co wybierać gniazdo na skałach orła zamiast domu? Po co? Jeśli się potem, łzy tłumi dlatego, że się jest pełnym sromu, że tam, na skałach orła, z aniołem śmierci żyć — było straszno. Napoleon wielki, kończący na wyspie świętej Heleny, był Wielkim; nie jest nim właściciel browaru, pan Kufke, ani jakiś pan Szambelański, ale czy nie są mędrsi? Czyż najwyższą mądrością nie jest przystosowanie się do warunków, zdobycie maksymalnej ilości szczęścia? Napoleon Wielki do warunków przystosować się nie umiał: umieją pan Kufke i pan Szambelański.
Pospolita mądrość nie jest taka głupia, za jaką się ją ma wogóle. Uczy ona, żeby korzystać z cudzego doświadczenia, umieć coś poświęcać dla czegoś i iść za większością. Doświadczenie uczyło mnie, że dziecko w małżeństwie daje gwarancyę i podstawę; widzę przecież, że wszyscy mają dzieci. Mnie się zdawało, że my do końca życia będziemy parą kochanków, a trzy lata nie minęły i przestaliśmy być nie już pogańskimi kochankami, ale chrześcijańskim mężem i żoną. A teraz — teraz przecie już nawet nie mogę o niczem podobnem mówić z Marynią. Czy mogłoby być dla niej co wstrętniejszego, jak mieć teraz ze mną dziecko, teraz?! A to jest przecież — żona moja...
Gniazdo moje nie jest na skałach orła, gniazdo moje jest tuż przy ziemi, ale źrenice moje czerwone są od gromu i szatany jęczą ponademną; ale przed mogiłą jeszcze stanął przedemną anioł śmierci i dotknął mi czoła palcem swoim, naznaczył mię piętnem. Obcowanie moje jest ze śmiercią za żywota. »Idźcie przeklęci w ogień wieczny; tam będzie płacz i zgrzytanie zębów«.


∗             ∗

Taką, jak dziś, jeszcze Marynia nie była nigdy. Nie ma ani kropli krwi w twarzy, widzę, że patrzy, ale nie widzi, słucha, ale nie słyszy. Co się jej mogło stać?! Kiedy wychodziłem z domu, była jak zwykle; jak zwykle, to jest smutna tym najsmutniejszym, cichym i łagodnym smutkiem rezygnacyi. Jaka ona była dawniej wesoła! Pomyśleć, że ja już pół roku nie słyszę jej śmiechu, jej szczebiotania, jej śpiewu, nie widzę jej uśmiechu...

»A wiecie — ani tak za serce chwyta
Rumieniec kwiatu, co świeżo rozkwita,
Ani tak oko wędrowca zachwyca
Gór nadalpejskich śnieżysta dziewica,
Kiedy od słońca różane ma lica:
Jak ten rumieniec bez wstydu i grzechu,
Co się na twarzy urodził z uśmiechu«.

O najpiękniejsze wiersze na świecie! niegdyś byłyście moją modlitwą, moją pieśnią upojenia, moim hymnem rozkoszy, a teraz jesteście moim psalmem żalu, moją pieśnią zgryzoty... Spędzić uśmiech z twarzy takiej Maryni i żyć dalej... Bo cokolwiekbądź, ona przezemnie się nie uśmiecha więcej, ona przezemnie przestała się różowić rumieńcem z uśmiechu...
Jesteśmy na urwisku, na Salto di Tiberio; u stóp naszych prosta, prostopadła, ścięta ściana, kilkaset metrów w dół. Na dole morze. Tu cezar Tyberyusz kazał strącać swoje ofiary. Wpadały w te szmaragdy, co się tak promiennie świecą tam nizko. Najcudowniejsze kolory, jakie w życiu widziałem. A naokoło nas morze szafirowe, błękitne i na niem żagle, jak jakieś olbrzymie pradawne motyle, kiedy ziemia wydawała potwory i dziwy, godne oczu samej tylko natury.
Marynia patrzy w dół; stoimy tu już z pół godziny. Nie śmiem się odezwać, nie śmiem prawie tchnąć. Widzę, że się w niej odbywa jakiś proces myślenia, który się chyba dwa razy w życiu powtórzyć nie może. Jest to jakaś myśl podobna do krzyku byrońskiej Paryzyny, albo Mickiewiczowskiej Aldony. Kto raz tak krzyknął, ten już więcej nie krzyknie. Biała jest tak, jak marmur i tak nieruchoma, jak posąg marmurowy. Ludzie, którzy są koło nas, nie śmią się do niej zbliżyć. Patrzą na nią, potem na mnie wzrokiem zdziwionym i pytającym. W Maryni jest teraz taki jakiś majestat zapamiętania się, jakiby mógł być w świętej, kiedy się modli i widzi. Boję się, lękam się czegoś — czuję coś strasznego nad nami, wydaje mi się, że w tem złotem powietrzu i nad tą złotą wodą krąży nad naszemi głowami jakiś straszliwy, niewidzialny duch, jakiś anioł przekleństwa o marmurowej twarzy i zimnej jak marmur ręce.
Jeżeli zechce tak stać, patrząc w morze u jej stóp do nocy, do jutra rana, nie będę śmiał jej zawołać, ani tknąć. Ona teraz nie należy do nas, do ludzi. Jej duch rozmawia z czemś, co dla nas jest niedostępne. Ona odeszła od ziemi tak, jak okręt od lądu odchodzi. Nie wołajcie go — nie usłyszy...
Mówi: Ludwiku, słuchaj, czy myślisz, że śmierć tam jest natychmiastowa?
Dreszcz mnie przebiega. Jej głos jest niby spokojny, niby zwykły...
— Gdzie?
— Tam, na dole — w morzu.
— Myślę, że tam doleciałby już trup; człowiek umarłby w powietrzu. Dlaczego pytasz się o to?
Kolana mi drżą, a ręce moje prężą się ku niej... wydobywa jakiś list z za gorsu:
— Czytaj...
Czytam... »Pani! W kilka dni po odebraniu tego listu przez Panią, będę już daleko w drodze, w inny świat za oceanem. Nie mogę żyć bez widoku Pani. Pierwszy to i ostatni raz mówię Pani o tem; wszak nie mówiłem nigdy nic. Ale Pani wie, Pani wiedziała, com czuł od pierwszej chwili spotkania Pani. Niestety jesteś zamężną. Gdyby nie miłość mojej idei, w tej godzinie, kiedy Pani list czytać będzie, jużbym nie żył; nie żyłbym już dawno. Chciałem jednak coś uczynić. Gdyby Pani była tu na miejscu, przyszedłbym poprosić Panią o jedno słowo na drogę. Ponieważ nie ma was, proszę Panią o nie zdaleka. Jeżeli mi je Pani przyszle, położę je na sercu i tak mnie już z niem pochowają. Ludzie tacy, jak ja, kochają tylko raz. Nie kochałem nigdy, nigdy kochać nie będę. Mimo jednak całej władzy, jaką mam nad sobą, nie mogę dłużej zostać i pracować blizko Ciebie Pani. Wyjeżdżam. Tam nie będę mógł czynić tego, com tu mógł, ale zostać dłużej — nie mogę. Czuję, że zginąłbym, a jestem potrzebny, jestem konieczny. I tam są ludzie. Wierzę w to, że tu cudów mogłem dokonać, ale nie mogę zostać.
Ja się dotąd nie znałem sam: nie wiedziałem, że miłość jest aż tak silną. Żegnam Cię Pani i proszę o jedno słowo pożegnania. Miłość moja nie obraża Cię; umiałem milczeć. Uczucie nie jest zależne od niczego i nikogo.

Ryszard Halnicki.«

...Jej oczy patrzą na mnie szeroko rozwarte, szklanne, ogromne... Jej oczy są straszliwym znakiem zapytania. W mojem gardle i w mojej piersi jest kawał odkruszonej cegły...
— Ludwiku...
Wiem, co chce powiedzieć, wiem, co myśli. Chwytam ją za rękę, odrywam od oparcia nad krawędzią przepaści...
— Ludwiku — mówi, raczej stara się mówić — jestem jakiemś przekleństwem waszem; ciebie zmarnowałam, teraz jego zmarnuję, zabiłam twoje szczęście i jego szczęście, jestem tak nieszczęśliwa, tak przeklęta, tak szkodliwa na ziemi — pozwól mi umrzeć...
Ciemno mi w oczach — nie widzę nic, tylko jej białą twarz.
Chodźmy, chodźmy!... Chodźmy!... Nie schodzę, ale zbiegam z nią na dół... Nic nie wiem, nic nie myślę... widzę tylko jej białą twarz, prostopadłą ścianę skalną, otchłań i morze w dole... W oczy moje świecą ciągle te złote szmaragdy morskie, stają się podobne do oczu tygrysa, który się czai... Chodźmy!... Chodźmy!...
Nie, nie, nie! Ty jego nie zmarnujesz! Nie będziesz miała tego wyrzutu, nie będziesz sobie tego wyrzucać nigdy... Nie stracą go — nie bój się... To nie ty byś go zmarnowała, tylko ja. Nie bój się... On będzie dalej żył i tu pracował... Dokona cudów, wierzy w to... wiara jest wszystkiem... Gdybym ja był wierzył... Potrzebny jest i jest konieczny... Tak, tak... A mnie w biurze zastąpi byle kto — Kolega Łowczewski, albo Rymko... To ich tura... Tak, Łowczewski ma rok więcej służby... Bardzo zdolny i pilny urzędnik... Rymko ma przysłowie: o la Boga!... Nie zmarnuje się... Nigdy jej o miłości swojej nie mówił... Czyści są... Uczucie jest niezależne od niczego i od nikogo. Zabiłby się, gdyby nie miłość idei... Ideę kocha ponad wszystko, a jednak Marynię więcej... Miłość jest straszną potęgą... Nawet takich żelaznych ludzi zgina i łamie... Pozbawić ludzi jego byłoby zbrodnią... Człowiek, przez któregoby on wyjechał, byłby wart publicznego spoliczkowania, oplucia i ukamienowania... Byłaby to zbrodnia nie do darowania, byłaby to kradzież publiczna, byłoby to okradzenie tych, którym nic ukraść nie można, chyba tylko takich ludzi... Byłoby to okradzenie nędzarzy... Nie, nie, nie pojedzie... Jeżeli ja do niego zatelegrafuję, aby czekał, musi czekać; inaczej okazałby się tchórzem.
Wiem o jego liście, skoro depeszuję; bądź co bądź wyznał miłość mojej żonie... Musi czekać... Będzie pewny, że go chcę wyzwać... Otóż i poczta...
— Co chcesz uczynić? — pyta Marynia.
— Zatrzymać go.
Jej oczy rzucają na mnie spojrzenie pełne przerażenia i zapytania...
— Nie lękaj się... Nie zmarnujesz go...
Upada!...
Wszyscy zrozumieli bardzo łatwo. Chodziło o szybką depeszę, signora się zmęczyła i zemdlała. Dzień jest gorący, jak piekło. Zewsząd szepty i wykrzyki: jaka piękna! jaka piękna! Po włosku, po niemiecku, po angielsku i po rosyjsku. Przychodzi do siebie i otwiera oczy... Jakaś tęga kapryjska wieśniaczka trzyma ją w ramionach, ja tymczasem wpadnę do biura.

Attendez. J’arrive.
Ludwik.

Marynia już przytomna. Sprowadzili nam dorożkę, rzucam Kapryjkom co mam przy sobie, nie wiem, dziesięć, czy pięćdziesiąt lirów — wyrzucam jakąś garstkę złota z kieszeni... Conte... Principe... Zostałem księciem za pięćdziesiąt franków... Dorożka pędzi z góry. Znów przed nami złote szmaragdy morza...
— Co chcesz uczynić? — pyta Marynia.
— Zatrzymać go.
Chwyta moją rękę i podnosi ją do ust — ja już nie jestem jej mężem, jestem jej bratem, przyjacielem!... Morze, morze! Czy ty nie możesz zabić tem złoto-szmaragdowem spojrzeniem? Nie możesz? Cóż jest w takim razie, co może zabić jednym rzutem oka? Ale ciało, nie duszę. Duszę moją — tę dawno jednem spojrzeniem zabiła Marynia, moja Marynia...


∗             ∗

Stoimy więc z życiem twarz w twarz i cóż sobie mamy do powiedzenia? Bezsilny mój żal, bezsilna moja rozpacz, bezsilny mój gniew: cóż one znaczą? Wiór na fali morza więcej znaczy, niż cała ludzkość, wobec tego, co jest, a co jest nieznanem. Odwieczne to pytanie: dlaczego?... Bo dlaczego? Dlaczego szczęście przechodzi koło mnie tak, jak gdybym nie istniał wcale? Dlaczego? Dlaczego to wszystko, co w mojej duszy było piękne i dobre, kalon k’agaton, zgniło we mnie i zbutwiało, dlaczego dusza moja stała się próchnem i niczem? Dlaczego to, co powinno było być dźwignią w mojem życiu, stało się zawadą i zniszczeniem, dlaczego to, co powinno być szczęściem, jest klęską i morderstwem? Dlaczego?...

Pociąg pędzi jak wiatr. Jego jednostajny turkot jest jedyną odpowiedzią na moje pytanie. Kiedy niekiedy migają światła budek strażniczych, albo chat góralskich. Pędzimy bez wytchnienia — jesteśmy albo jeszcze w Tyrolu, albo już w Salzburgu. Choć noc późna, Marynia nie śpi; oczy ma zamknięte, ale widzę, że nie śpi. Siadamy z pociągu do pociągu i pędzimy. I znów od dni paru niema między nami żadnej rozmowy. Przyjechawszy pierwszym statkiem z Capri, spakowaliśmy się, wsiedli na pierwszy pociąg i jedziemy. Na co my jedziemy? Co nas czeka? Ja nie zdaję sobie sprawy. Wiem, że odbędzie się jakiś »pojedynek szlachetnych«. O Ironio życia! Cóż za śmieszne słowo! A co za tragedya!
To wiem, że Marynia nie zmarnuje drugiego człowieka! Choć ja ją krzywdzę: ona nie zmarnowała mnie, ja się sam zmarnowałem. I nie stracą go ci, których ja zdradziłem. Ale co będzie? Jak będzie? Co się stanie? Nie mogę sobie wyobrazić... Czy wisi nad nami jakiś grom, czy jakaś tylko ciemna przepaść chmur? Nie wiem, nie mam żadnego przeczucia, żadnego instynktu. Wydaje mi się tylko jedno, że blizko nas jest jakaś śmierć, ale czy to śmierć fizyczna czyjaś, czy moralna; gwałtowna i okrutna, czy powolne konanie: nic nie wiem. Jadę, jak na jakiś straszliwy proces, w którym nie wiem, czy mogę być skazany na rusztowanie, czy na więzienie, czy na tortury? Nic nie wiem, tylko to jedno, że jakąś karę będę cierpiał. Jeżeli można jeszcze cierpieć więcej, to wiem, że będę cierpiał.
Komu z nas trojga przypadnie główna rola w tej sprawie? Wszyscy troje gramy role równorzędne i wszyscy troje bohaterskie. On w swojem uczuciu, w swojej sile charakteru, w swojem umiłowaniu ideału, jest bohaterski; ona, najnieszczęśliwsza, jedyną drogę widząca w rzuceniu się w przepaść morską w swoich dwudziestu trzech latach, ze swoją urodą i prawem do życia i szczęścia: jest bohaterską; ja, dla idei zatrzymujący człowieka, który mi się w takiej sytuacyi sam chce z drogi usunąć: jestem bohaterem. I naprawdę dla idei, która już jest dla mnie abstrakcyą, bo ja już nic kochać, w nic wierzyć nie mogę... Wiem, że to jest idea, że to jest ideał, ale już go nie czuję. Poświęcić się więc chcę dla myśli, nie dla serca, przez myśl, nie przez serce. O ileż to trudniej. Gdyby we mnie był jakiś płomień, jakiś poryw, jakaś olbrzymia miłość, albo jakaś olbrzymia nienawiść... Ale we mnie niema nic, tylko nieludzkie, potworne, śmiertelne przygnębienie. Anioł śmierci powiał nademną skrzydłem — skończyłem się. Śmieszna i głupia jest myśl, że kobieta jest nieszczęściem, że miłość jest złem z zasady; ja sam byłem kiedyś blizki tej myśli; ale odkąd spotkałem Marynię, myślę jedno, że jeżeli powstała idea aniołów w niebie, to dlatego, że na ziemi są kobiety. Czy może być coś czystszego, coś szlachetniejszego, coś piękniejszego, niż dusza tej kobiety? Owszem, jestem przekonany, wierzę w to, że nic na świecie nie może być takiem zbawieniem, jak miłość — cóż, kiedy z nią dzieje się to, co z ideałem Chrystusa: dobre obraca się w złe. Tak życie niesie...
Jest to okropnie smutne i demoralizujące, powiedzieć sobie: ja już nigdy nie będę szczęśliwy. Stanąć tak wprost, w twarz życiu, w twarz swojej przyszłości i mówić w sobie: cokolwiek będzie, cokolwiek się stanie, wiem, że nigdy już nie będę szczęśliwy. Nie żyje się dlatego, aby jeść i pić; w życiu, wszystkiemi sposobami, wszystkiemi drogami szuka się szczęścia. Jeżeli to raz na zawsze zagrodzone — po cóż żyć? A jednak mnie nie wolno chcieć umrzeć, nie wolno ze względu na Marynię.
Co tu zrobić? Jaką drogę obrać, aby tej kobiecie choć trochę słońca na ziemi przywrócić i aby samemu sobie nie wyrzucać zbrodni obrażenia najnędzniejszych? Co tu zrobić?...
Pociąg leci i huczy, a ten monotonny huk i ten szalony bieg ma w sobie coś straszliwie tragicznego. Wszystko naokoło tak pędzi z tym głuchym hukiem. Trwanie jest fikcyą. Wszystko przelata jak sen, a w tym śnie jest tyle bólu, tyle łez wypłakanych i niewypłakanych...
Co jednak zrobić?
Ah! wiem!
Losie, Losie! Wyzywam Cię! Czy nie masz już więcej strzał w kołczanie? Bo jeżeli to przetrwam, to potrafię, tego dokonam i przeniosę: zaiste niema już na świecie nic, przed czem bym zadrżał, coby mię zranić, albo zabić mogło. Ale to jest jedyna droga...


∗             ∗

Powiem jej, że jej nie kocham.

∗             ∗

I zrobiłem tak i już jej nie ma przy mnie. Nie mogłem zabić siebie, byłbym jej zabił życie. Aby to nie wyglądało na szaleństwo, na jakiś rzut obłąkanych zmysłów, musiałem upozorować. Potrzeba było czasu. Udałem, że jestem chory. W małem austryackiem mieście zatrzymaliśmy się. Do Ryszarda wysłałem depeszę, że jestem chory i żądam, aby czekał na mnie. Wiedziałem, że tak uczyni. Potknąłem się umyślnie wysiadając z wagonu, krzyknąłem niby z bólu, nie mogłem jechać dalej. Przez dwa tygodnie siedzieliśmy w małym hotelu. Nogę trzeba było okładać lodem i jak najmniej chodzić. Na szczęście nie było nigdzie blizko lekarza; uparłem się, że żadnego nie chcę. Marynia chciała mię pielęgnować. Dziękowałem jej, kulejąc starałem się sam sobie wszystko robić. Widziałem, że nie rozumie, że się dziwi, że się przestrasza. Tak, przedewszystkietn zaczęła doznawać uczucia przestrachu, zaczęła się bać. Kobieta i dziecko przedewszystkiem zaczyna się bać, jeżeli nie może pojąć. Na trzeci dzień tej mojej choroby powiedziałem jej po raz pierwszy w życiu, żeby wyszła z pokoju, że wolę być sam. Wyszła. Ponieważ mieliśmy tylko jeden pokój, musiała wyjść z domu. Nie wiem, co zrobiła. Ja upadłem twarzą na poduszki i to nie był płacz, ale taki kurcz w gardle, jakby mnie śmierć udusić przyszła. Po jakiejś godzinie, dwóch, czy trzech godzinach, usłyszałem lekkie nieśmiałe pukanie. Weszła — cała mokra i zziębła, padał deszcz. O Boże! Gdybym wieczność miał piekła, nie odczuję tego, com odczuł, kiedym się zmusił, aby nie paść jej do nóg, aby jej nóg nie chwycić i nie osuszyć i nie rozgrzać memi ustami... Ale to było dla niej... Te jej oczy... te oczy przestraszone, bojące się mnie, rozszerzone zdumieniem, smutne... Te jej oczy!... Ona, która się boi mnie... mnie!...

Męka zaczęła być straszna, ogarnęła mnie jakaś gorączka, jakiś szał. To, co z początku było mi trudnem, zaczęło mi się stawać coraz łatwiejszem. Jak aktor, któremu dano niewłaściwą rolę, zacząłem moją rolę grać z pasyą, z wściekłością, która mnie unosiła. Powtarzałem sobie: to dla jej dobra, to dla jej dobra i wszystko jęło mi się wydawać za mało. Jak religijny fanatyk, który dla dobra swojej ofiary wpada w zapamiętałość udręczeń, tak ja wpadłem w ten szał fanatyczny. Unosiłem się moją rolą i porywałem. Zacząłem Marynię torturować moralnie. I dziw! Im więcej czułem w sobie męki i bólu, tem większą czułem zaciekłość w tem dręczeniu Maryni dla jej dobra. Drżąca, blada, patrzała na mnie oczami bitego dziecka, a ja biłem, biłem nieludzko, nielitościwie. W końcu zaczęło mi to sprawiać rozkosz, podobną może do tej, jaką uczuwają ci, co w szale miłosnym kaleczą i mordują kobiety. Nienawiść była teraz jedynym moim celem. Musisz mnie nienawidzieć, musisz mnie nienawidzieć! — powtarzałem sobie, ale ponieważ musiałem w tej kobiecie wzbudzać dla siebie nienawiść, doznawałem za to względem niej jakby nienawiści. Dwa uczucia wiły się we mnie, plątały i szamotały z sobą: naturalne: dać za nią ostatnią kroplę krwi i sztuczne: dręczyć ją. Ale to sztuczne, jak jątrzony wrzód, poczęło rosnąć, pęcznieć. Jak gdybym puchł i zatracił w spuchliznie mój pierwotny, naturalny kształt, tak, że trudno by było odróżnić, jaka jest moja objętość zdrowa, a jaka chora: tak moja miłość i moja nienawiść poczęły się zrastać w jakieś jedno potworne ciało, zatracając się w sobie nawzajem. Aby tak nienawidzieć, musiałem tak kochać. Wszystka nieprawda zaczęła się stawać jakby prawdą. Noga, widocznie wskutek forsownego leżenia i niepotrzebnych bandażów, poczęła mi brzęknąć, dostawałem napadów gorączki, zmieniłem się na twarzy, udana choroba zmieniła się w rodzaj jakiejś prawdziwej. Byłem rad z tego, przedtem rozdwajała się moja wola: musiałem myśleć o udawaniu choroby, teraz mogłem się cały wytężyć w budzeniu w Maryni niechęci ku mnie. Ona sama nie wiedziała, jak ze mną być; straciła zupełnie grunt pod nogami. Ona nie rozumiała. Chodziła koło mnie jak błędna. Ale gdyby jeden jakiś objaw zniecierpliwienia, gniewu i irytacyi... Nic... Czy ty nie widzisz, że ja chcę, abyś ty uwierzyła, że ja cię nie kocham?! — począłem wołać w duszy. Chciałem jakiegoś objawu, jakiegoś dokumentu, że ona przekonywa się o tem. Postanowiłem uwolnić ją od siebie, ale uwolnić tak, aby odeszła bez wyrzutów sumienia. Musiała uwierzyć w to, że jej nie kocham, że mi jej nie potrzeba, że jej nie chcę. Gdyby jakaś scena, gdyby się rzuciła na fotel z płaczem: »Nie mogę, nie mogę już dłużej!« Albo gdyby rzuciła mi w oczy: »Nienawidzę cię!...« Ale nic, nic... I nie mogłem poznać, co ona myśli, ale wiedziałem, że myśli wszystko, tylko nie to, czego ja pragnąłem. I cóż ona mogła myśleć? Że ją dręczę, bo jestem rozdrażniony katastrofą naszego życia i chorobą. I cóż mogła myśleć?! Że jestem człowiek podły, ponieważ się na niej mszczę, ponieważ się nad nią pastwię. Ogarniała mię wściekłość. Dlaczego ona nie ocenia, nie odczuwa mego poświęcenia?! Wszakże ja cierpię, szaleję z bólu dla jej dobra. Dlaczego ona nie wie, że ja ją męczę dla jej szczęścia? Że ja nie jestem podły, że ja jestem szlachetny bardzo, idealnie, bohatersko, piekielnie, szlachetny?! Dlaczego ona tego nie widzi, nie rozumie, nie pojmuje, nie odczuwa, nie ocenia? Nie powinna mi dać poznać, że rozumie, gdyż wtenczas byłoby wszystko chybione, ale ja powinienem móc odczuć, że ona rozumie. To powinna być taka cicha, milcząca umowa, taki niemy kontrakt. Tymczasem widziałem, że jej wszystkie myśli przechodzą przez głowę, tylko nie ta, której ja tam szukałem, którą ja tam pragnąłem mieć. Zaczęła się we mnie do Maryni budzić potworna swoim kształtem uraza. Aż w końcu poprostu zacząłem się dławić. Za dużo było. Postanowiłem bądź co bądź skończyć, ale to już nie było wyrozumowane postanowienie, to był rozpaczliwy ostatni ruch wieszanego, aby rozerwać stryczek — mniejsza o to, że pod szubienicą kat podłożył worek z nożami. Byle się nie dusić...
I oto jednego wieczoru Marynia, wracając ze spaceru, zastała mnie pakującego jej rzeczy.
— Co ty robisz? — spytała stając w progu.
— Pakuję twoje rzeczy.
— Czy jedziemy?
— Ty jedziesz.
— Jakto? — zbladła.
— Jedziesz.
— Dokąd? Sama? A ty?
— Dokąd chcesz. A ja zostanę jeszcze.
Zachwiała się. Na twarz jej wybuchnęła łuna. Ja ją wypędzałem od siebie... Gdyby kochała Ryszarda bez pamięci, gdyby mnie nienawidziła do głębi duszy: ja ją wypędzałem, upakarzałem ją...
Stała tak w progu, w swoim długim, szarym płaszczu i patrzała na mnie. Jej oczy suche, szeroko rozwarte, nieruchome, chciały mi w serce wejść do dna. Ja pakowałem, nie patrzałem w te oczy schylony, alem je widział.
Nie rozumie! Nie rozumie!
Nic, nic nie rozumie!
Nie może uwierzyć w to, wyobrazić sobie, że ja jej nie kocham!...
Pochwycił mnie jakiś waryacki gniew. Jestże więc coś, jakaś kobieta, która nie może uwierzyć, nawet wyobrazić sobie, że ja jej mogę niekochać?! I to kobieta, która chcąc, czy nie chcąc, ale wyrządza mi najstraszliwszą krzywdę w życiu, łamie mnie i druzgocze! Czy ty, która kochasz innego, myślisz, że ja cię muszę kochać, że już nie może być inaczej, tylko że ja cię muszę kochać?! Opanowało mię przedewszystkiem poczucie mojej niezależności, mojej woli, energii, odporu. Porwałem się z kufra, w którym układałem jej suknie i krzyknąłem: Czy ty nie widzisz, że nie może być tak dłużej?! Czy ty nie widzisz, że ja nie chcę być już z tobą razem, że tak jak ty mnie przestałaś kochać, tak i ja ciebie przestałem?! Czy ty nie możesz pojąć, nie możesz sobie wyobrazić, że ja ciebie mogę przestać kochać? Czy ty myślisz, że ja ciebie muszę kochać?! Że już nie może być inaczej?!
W tej chwili anim ją kochał, anim jej nienawidził, w tej chwili ściskało mi gardło oburzenie na potworną zarozumiałość tej kobiety i poczucie, czego to ja nie mogę zrobić?! Długo mówiłem. Powiedziałem jej, że uczucie może być tylko wzajemne, że moja miłość dla niej, jakkolwiek była wielką, od pierwszego momentu katastrofy (tak się wyraziłem) poczęła, musiała maleć. Kładłem nacisk na to słowo: musiała, podkreślałem je, wbijałem jej w mózg. To rozumiałem, że jeżeli mam zwyciężyć w mojem postanowieniu, to muszę zwyciężyć do gruntu, że tu niema połowicznych zwycięztw. Wszystko być musiało, wszystko nie mogło być inaczej. Ona musiała uwierzyć, że jej nie kochałem — inaczej po cóż wszystko, po co cała męka? Zadanie, jakie postawiłem przed sobą, ułatwiło mi to, że ciągle myślałem, iż ona nie może uwierzyć w to, że ja ją mogłem, potrafiłem, umiałem, ośmieliłem się, poważyłem przestać kochać. Że mogę jej nie kochać i nie padam trupem. Że mogłem ją przestać kochać i żyję! Że nie kocham jej już, a jednak świat się nie zawala, gwiazdy nie bledną, słońce nie gaśnie. Patrz, widzisz, jednak umarli nie wstają z grobu, zasłona w świątyni nie pęka, niema trzęsienia ziemi, ani nienaturalnych ciemności. Z początku mówiłem, potem zacząłem ją ciąć. Język mój świszczał nad nią, jak bicz. Oplotłem ją ogniem, błyskawicami słów szyderstwa. Zapomniałem, po co to robię, to był popis. Stałem się podobnym do chirurga, który zwaryował podczas wycinania wrzodu i począł zadawać skalpelem naokoło najzręczniejsze i najdotkliwsze cięcia. Zwyciężałem ją, upajałem się zwycięztwem. Zacząłem doznawać tego uczucia, jak kiedy pobiwszy się z moim największym przyjacielem na dziedzińcu szkolnym, powaliłem go i biłem, a on jęczał. Słowa moje były jak igły. A ona stała w progu drzwi w swoim szarym, długim płaszczu i patrzała na mnie suchemi, szeroko rozwartemi oczyma, blada jak trup. Czułem, że igram z wężem, że tańczę na krawędzi.
Jedno słowo niebaczne, jedno zadrganie głosu mogło odkryć jej całą prawdę, zedrzeć mi z twarzy tę maskę, którą ja sam w zwierciadle, w zapamiętaniu, jakobym prawie za moją prawdziwą twarz był uważał. Ale to niebezpieczeństwo podniecało mię jeszcze. Zdawało mi się, że rozsypałem w powietrzu mnóstwo igieł i z nieporównaną zręcznością cieniutką laseczką trafiam je, utrzymuję w powietrzu i rzucam w twarz Maryni, aby ją kłuły, odskakiwały i znów wirując w migawkowych esach i floresach, na twarz jej padały. Aż wreszcie dopiąłem celu: musiała uwierzyć. Postąpiła od progu i bez słowa zaczęła mi pomagać w pakowaniu. Pierwszy ruch jej ściął mnie odrazu z nóg. Zaćmiło mi się w oczach, musiałem skupić wszystką siłę, aby nie paść.
To wszystko, co było dotąd, było niczem — dopiero teraz zobaczyłem krawędź prawdziwej otchłani. Jej nie będzie...
Uczułem się odrazu starcem zgrzybiałym, znękanym, strupieszałym starcem. Uczułem się kaleką, paralitykiem, wędrowcem zabłąkanym w bezbrzeżnych piaskach, topielcem na desce na bezbrzeżnej wodzie — koniec... Jednak czułem, że takiego zwycięztwa stracić mi nie wolno. Umilkłem, nie dałem jednak po sobie nic poznać i układałem jej suknie, jej biedne, małe, kochane sukienki... Takbym je był całował, takbym je był tulił!... Zdawało mi się, że one mówią do mnie: dlaczego nas wypędzasz? czy jesteśmy brzydkie? czy brudne? czy wiesz, co z nami będzie? czyśmy ci się znudziły? czyś nas nigdy nie kochał?...
Biedne, biedne sukienki... Spakowaliśmy, zamknęli kufry. Napiłem się wody, potem koniaku, spojrzałem w rozkład jazdy, pociąg odchodził za kwadrans. Co za szczęście!... Mimowoli westchnąłem w myśli: co za szczęście!... To była męka nieludzka... Widziałem, że jeżeli ja się nie odezwę, rozstaniemy się bez słowa. Marynia miała ściśnięte usta — co myślała, nie wiem. Jej twarz była jakby kamienna i bardzo znużona. Trzeba było kielich wypić do końca, wytrwać do końca. Tak matka cierpiąc uśmiecha się do dziecka, aby nie widziało, że ją boli. Wyjąłem pugilares, włożyłem parę set reńskich w kopertę i oddając ją Maryni, powiedziałem: To są twoje pieniądze, procent od twego posagu. Posag twój, jak wiesz, jest w banku wyłącznie do twego rozporządzenia. I jeszcze dam ci parę słów. I napisałem: Do Wielmożnego Pana Ryszarda Halnickiego. Chciałem panu powiedzieć, że żony mojej nie kocham. Nic nie mam przeciw waszemu związkowi. Rozwód przeprowadzę, zresztą możecie zmienić religię. Podpisałem.
Chciałem był dodać: pracujcie razem — ale to mogło mnie zdradzić, mogło nasunąć Maryni myśl, która mogła całe moje straszne dzieło zniweczyć. Włożyłem papier w drugą kopertę, zaadresowałem i rzekłem: Gdyby ci było potrzeba. Wiedziałem, że nie przeczyta i tak zrobiła. Włożyła obie koperty za gors i zapięła go — na zawsze... Potem zadzwoniłem, oświadczyłem siląc się na spokój, że pani odjeżdża i kazałem zanieść rzeczy na kolej. Potem...
Potem uścisnęliśmy sobie ręce zimno, krótko...
Ona miała do mnie żal... miała żal... że jej nie kocham... Kobieta...
Miała żal że ją wypędzam... żona... Marynia...
Tak ja się z nią rozstałem... Tak ja się z nią pożegnałem... Jeden krótki zimny uścisk ręki... Na zawsze... Nie mogłem inaczej... Musiałem dotrwać... Dla niej... Potem wyszła — oczy nasze spotkały się — ani ja, ani ona nie powiedzieliśmy nic do siebie... Tak ja się z nią rozstałem... Potem zamknęła drzwi, słyszałem jak schodzi...
Wyszła z żalem, z urazą straszną — wypędzona... wypędzona, jak metresa, jak kochanka... Ona!... Nie, nic nie rozumiała, gdyby była cień mojej myśli pochwyciła, nie mogła by już nigdy być szczęśliwą, a ja chcę, aby ona była szczęśliwą, aby mogła nią być, aby ani ze mną, ani bezemnie, nie była przezemnie nieszczęśliwą...
Odeszła... z bramy hotelowej za róg... już tylko szary jej płaszcz zobaczyłem przez okno... Tak ja się z nią rozstałem, tak ja się z nią rozstałem, tak ja się z nią pożegnałem... Tak na zawsze... Tak ja się z nią rozstałem, z moją Marynią, z moją żoną... Tak na zawsze...
Gdybym był umierał, byłbym umierał na jej piersiach; gdyby ona umierała, umierałaby na moich... Tak rozstalibyśmy się na zawsze... Teraz tylko krótki zimny uścisk ręki...
I nie wróci już nigdy, już nigdy, już nigdy!... Nigdy! nigdy! nigdy!


∗             ∗

Czarna ogromna maso! Zapłaciłem ci hojnie! Za jedno życie dałem ci dwoje — lepszych. Za kradzież samego siebie poświęciłem ci, co miałem najdroższego, za winę moją wobec ciebie odpokutowuję najciężej. Czarna, potworna maso! Stanęłaś nademną bezwzględna, straszna, przerażająca jak morze. Przyszłaś, zażądałaś — musiałem zapłacić trybut. Straszny elemencie! Ja okradając ciebie popełniałem podłość, ty kradnąc mnie wszystko, wszystko, jesteś w swojem prawie. Tak jest — ja zdradzając cię dla mojej miłości, okradłem cię; ty masz prawo wszystko mi zabrać, czemże ja jestem wobec ciebie? Gdybyś przeszła przezemnie, jak słoń olbrzymi, depcąc mnie i miażdżąc, czemże ja jestem wobec ciebie? Gdyby tego trzeba było dla twego dobra — czemże ja jestem? Ty masz prawo życia brać — cierpisz. Chrystus był z tobą, czemże ja jestem wobec ciebie? Czem ja jestem wobec życia? Maszyna musi iść, koła muszą się obracać, zęby tych kół muszą się zahaczać, biada temu, kto się między tryby i zęby maszyny życiowej dostanie. Zgniotą go i rozszarpią jak wiór. Życie nie zna litości, ani względów — ono zna tylko swój ruch. Olbrzymie wichry uczuć ludzkich lecą przez całą wieczność, olbrzymie namiętności ludzkie kołyszą się jak oceany. Uciekajcie przed niemi! Biada, kogo pochwycą! Rozszarpią na sztuki! Jest nad ziemią atmosfera pojęć i czuć, w którą nie trzeba wchodzić — zabija swoim żarem. Rozszalałe wichry i fale życia miotają jednostką jak wiórem. W przestworze jest straszliwa walka pojęć i uczuć, straszliwy wiatrak, biada kogo dotknie i zaczepi jego skrzydło — wyleci w powietrze jak pył, rozstrzaska się i zdruzgota na proch. Kolosalne życie pożera nas jak mrówkojad mrówki; bez śladu, bez głosu, bez możności oporu, giniemy w jego gardzieli, w jego otchłani. Język wysuwa się raz po raz — za każdym razem giną nas setki, tysiące...

Straszliwy wiatrak bije skrzydłami — zawadził mnie, podrzucił, podbił, wyleciałem w powietrze, jak pył, rozbiłem się na proch...
Chaos i walka pojęć i czuć bywa za potężna na pierś ludzką; za słabą jest pierś ludzka na wichry swoich uczuć, na oceany swoich namiętności.
A ponad tem wszystkiem unosi się zimna, niewzruszona, tajemna i niezbadana jak sfinks Ironia...
Ironia szatańska.
A pod nogami naszemi otchłań. Oto ja, który przecież poświęciłem siebie i wszystko, pozostaję z piętnem renegata wobec tych, dla których poświęciłem kobietę, największy ziemski skarb, i w złej pamięci zostaję u kobiety, dla której szczęścia ofiarowałem samego siebie...
Naprzód więc, naprzód czarna maso!
Idźcież wy w Światło, w Żywot, w Blask, wy dwoje, wy szczęśliwi, jaśni, żywi — po moim trupie. Idźcież wy! Ty Maryniu bądź aniołem otuchy, podpory, osłody — a ja w otchłań, w otchłań, w otchłań...


∗             ∗

Jest trumna, a w tej trumnie ona. Białą ma suknię i kwiaty we włosach. Ręce na piersiach złożone — tak śpi.

O Chryste!...
Tak już na zawsze, na zawsze, na zawsze!
Napróżno sobie powtarzam: musiało tak być; napróżno wbijam sobie w mózg: nie mogło być inaczej.
Napróżno jestem rozumny — jedna jest tylko potęga: uczucie. Napróżno myślę, że odpokutowuję winę, że nie powinienem się już czuć zbrodniarzem wobec kroci tysięcy nieszczęśliwych, że ofiarą mego szczęścia kupiłem szczęście dwojga ludzi, że ci ludzie są nierównie więcej warci odemnie, że to Marynia jest przezemnie szczęśliwą... Napróżno to myślę. Egoizm jest jak Proteusz, mieni się jak chce. Podobny jest także do balonika z gumy: ugnie się pod palcami — odejmiesz palce: on wraz się wypręży. Egoizm jest jak woda — gdziekolwiek przetniesz ją łódką, odpłyń tylko: już równo.
Napróżno chciałem coś kochać więcej niż siebie. Jestem jak wędrowiec ginący z głodu na puszczy, jak paralityk podczas pożaru domu.
Cóż jest przedemną już do końca życia? Ona w tej trumnie. Patrzę na jej twarz białą, cichą, spokojną. Ona nigdy nie umarła, taką ją już ujrzałem, to jest szczęście moje, które się nie urodziło nigdy, nie żyło nigdy.
Iluż ludzi tak żyje, obok takiej trumny,
Śpi...
Maryniu moja! Szczęście moje!
I tak już do końca patrzeć będę w tę twarz.
Kiedym ja się rodził, ciebie tak odrazu położono do trumy. Nigdy nie żyłaś — to wszystko było złudzenie, był sen.
W tobie jest parsonifikacya, uosobienie wszystkiego, co mogło być szczęściem. W tobie jest skupienie wszystkich moich ideałów i pragnień, wszystko, czego moja dusza i moje ciało żąda — wszystko jest w tobie.
Odblask twój szedł do mnie, w postaci tej kobiety. Oh! Jakże tęsknię za nią, jakże straszliwie tęsknię!...
Napróżno chcę się krzepić, chcę się głuszyć jakąś myślą, jakąś ideą. Nic, co jest ziemskie, nie wystarcza mi. Są różne życia, ale są i takie, które są jednem wcielonem złem, jedną otchłanią bólu, jedną sytuacyą bez wyjścia. Teraz jestem, jak ów tkacz, który oślepł pośród mrącej z głodu rodziny — cóż on ma uczynić?...
Gdy życie może być złem bez dna, brzegu i kresu, gdy najszczytniejsze, najszlachetniejsze, najświętsze idee ziemskie mogą się okazać niewystarczającemi do pokrzepienia ducha i ogłuszenia serca, gdy nie wystarcza nic, co ziemskie, choćby nieba sięgało, dokądże pójść?
Otchłań, otchłań, otchłań!... I to ma być ostatnia myśl?... Tylko negacya? Tylko pytanie?... Tylko otchłań?...


∗             ∗

List... Od niej?!... Od niej!... »Ludwiku! Dziękujmy Bogu, że przestałeś mnie kochać. Jestem szczęśliwa. Codzień modlę się za ciebie i proszę Boga, aby ci dał inne szczęście, prawdziwe. Nie byliśmy stworzeni dla siebie. To był straszny błąd. Straszny! Odpokutowaliśmy go oboje ciężko. Byłeś dla mnie dobry, byłeś przekonany, że mnie kochasz, tak jak ja byłam przekonana, że ciebie kocham, nie zapomnę tego nigdy. Wierzę, że cię obchodzi moje szczęście. Jestem szczęśliwa. Bądź i ty! Codzień Boga proszę o szczęście dla ciebie.
Marya Halnicka

Data — to już blizko rok... To był straszny błąd... Więc to był błąd... Nie byliśmy stworzeni dla siebie... To był błąd...
Cóż więc człowiek wie, co może wiedzieć?!
Oto ta sama kobieta mówiła mi z głębi serca, z głębi duszy mówiła mi, mówiła mi po stokroć, że stworzony byłem ja dla niej, a ona dla mnie, że gdyby nie była mogła być moją, nie byłaby niczyją... Cóż człowiek wie?...
Oto ten człowiek, o którym ja wątpiłem, czy poza ideą swoją kochać co może, który dla idei swojej dał nędzy matkę i siostrę, ten automat fanatyzmu o stalowych szponach orła, ten zdumiał się i zląkł, że miłość może być »aż tak silna«... Cóż się zna? Ani ja jego duszy, ani on sam jej nie znał. Cóż więc jest? Wiara — zawodzi; bohaterstwo — nie wystarcza; świadomość dobrego czynu — nie wypłaca...
Tak jest, wy nędzni. Kto palec przeciw wam, o cierpiący, zakrzywi, zbrodniarzem jest. Chrystus był z wami. »Jeśli chcesz być doskonałym, idź, sprzedaj majętności Twoje i rozdaj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie«.
Otóż ja sprzedałem całą majętność moją i dałem ją ubogim — jestem doskonały, ale mój skarb w niebie, jakiż jest mój skarb w niebie?
Bo jeśli powiem, że mi poczucie mego dobrego czynu wobec ogółu i mego poświęcenia się dla poszczególnych ludzi jest nagrodą, choćby odpłatą, skłamałbym.
Oto gdyby mi dziś dano głos, abym mówił do tłumu, abym tłumowi pokazać miał drogę jakąś życiową, abym walczył przeciw pytaniu, przeciw negacyi, przeciw pessymizmowi, przeciw zgnębieniu, powiedziałbym: w ofierze i w poświęceniu się, w miłości większej bliźniego, niż siebie samego, jest lek na wszystkie rany, jest nagroda i osłoda. Świadomość, że czynisz dobrze, zapłaci ci wszelkie krzywdy, jakie ci zadać może świat. Czyń lepiej drugim, niż sobie samemu, a nie możesz cierpieć na duszy; poczucie, że tak umiesz, żeś tak zdolny kochać, stanie ci za wszystko.
Kochajcie ideę miłości, ideał miłości, kochajcie jej archanielskie pojęcie.
Wznoście się ponad wszystko, co ziemskie ponad siebie samych, zatracajcie siebie samych w tej idei, w tym ideale, a będziecie szczęśliwi. To poczucie, że osiągacie wasz ideał, da wam szczęście. Życie powinno być walką miłości; starajcie się wszyscy nawzajem zwyciężać.
Bądźcie nadludźmi w miłości, bądźcie jak Chrystus. On kochał więcej świat, niż Siebie Samego. Niech wam przykazanie Chrystusowe nie wystarcza. Idźcie za Nim, zrównajcie Mu. Kochajcie jak On, jak Bóg... Potrzeba wiary, potrzeba męztwa, potrzeba odwagi. Ludzi nie trzeba przerażać. Prawda bywa rzeczą straszną, miewa twarz Meduzy, od której drętwieli ci, co ją zobaczyli.
Niech ludzie nie widzą prawdy, niech się łudzą.
Po co ją odkrywać, jeżeli przeraża? Dla jakiego ideału, dla jakiego celu? Po co ta dojrzałość, ta rozwaga umysłu? Po co ta otchłań uświadomienia? Niech ludzie będą dziećmi, byle byli szczęśliwi. Niech będą pasterzami greckimi, którzy wierzyli w baśnie, do których się uśmiechało drzewo i których drażnił faun: byle byli szczęśliwi.
Nie Prawda jest ideałem bytu, ale Szczęście. Pereat veritas, fiat felicitas! Więc gdyby mi dano głos, abym do tłumów mówił, nie powiedziałbym, że życie bywa otchłanią, z której niema wyjścia, ale powiedziałbym: kochajcie ideał miłości, on was wyrwie z każdej otchłani... Ale ja wiem, że jedna jest tylko z niej brama: rezygnacya...

KONIEC.




Genewa, 1899.




  1. Przypis własny Wikiźródeł  Smutna jest dusza Twoja aż do śmierci.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kazimierz Przerwa-Tetmajer.