Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szła, a ona nie odrywała mi głowy od piersi. Zrobiło się ciemno. Wziąłem ją na ręce i zaniosłem na łóżko. Usiadłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Podniosłem jej rękę do ust, ale ona chwyciła za moją i przycisnęła ją do swojej. Nie mogłem wyrwać. I cóż mnie z tego pocałunku? Cóż ja ci mam przebaczyć, dziecko? Rozdarłaś mi duszę, ale to nie twoja wina. Los tak chciał. Nie twoja wina, nie twoja wina — cóżeś ty winna, biedne moje małe dziecko? Bóg widzi, że gdybym mógł jeszcze dwakroć tak cierpieć, jak cierpię, abyś ty nie cierpiała, zgodziłbym się z rozkoszą. Cóżeś ty winna? Moje drogie, małe dziecko...
Cóż ja jednak teraz mam zrobić? Żyć z nią dalej? Nie... Opuścić ją?... I cóżby się z nią stało? Oddać ją Ryszardowi?...
Oh nie! Za nic! Za nic! Jeżeli ja jej mieć nie będę, to i ty jej mieć nigdy nie będziesz! Nigdy! Ah! Jak ja cię nienawidzę! Zębami gryzłbym twoje ciało! Ty nikczemniku, który wszedłeś pod mój dach, aby mi zabrać, co miałem najdroższego, wszystko co miałem, wszystko jedyne! Dlaczego nie usunąłeś się, kiedyś widział, że ta kobieta zajmuje się tobą?!