Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

strażniczych, albo chat góralskich. Pędzimy bez wytchnienia — jesteśmy albo jeszcze w Tyrolu, albo już w Salzburgu. Choć noc późna, Marynia nie śpi; oczy ma zamknięte, ale widzę, że nie śpi. Siadamy z pociągu do pociągu i pędzimy. I znów od dni paru niema między nami żadnej rozmowy. Przyjechawszy pierwszym statkiem z Capri, spakowaliśmy się, wsiedli na pierwszy pociąg i jedziemy. Na co my jedziemy? Co nas czeka? Ja nie zdaję sobie sprawy. Wiem, że odbędzie się jakiś »pojedynek szlachetnych«. O Ironio życia! Cóż za śmieszne słowo! A co za tragedya!
To wiem, że Marynia nie zmarnuje drugiego człowieka! Choć ja ją krzywdzę: ona nie zmarnowała mnie, ja się sam zmarnowałem. I nie stracą go ci, których ja zdradziłem. Ale co będzie? Jak będzie? Co się stanie? Nie mogę sobie wyobrazić... Czy wisi nad nami jakiś grom, czy jakaś tylko ciemna przepaść chmur? Nie wiem, nie mam żadnego przeczucia, żadnego instynktu. Wydaje mi się tylko jedno, że blizko nas jest jakaś śmierć, ale czy to śmierć fizyczna czyjaś, czy moralna; gwałtowna i okrutna, czy powolne konanie: nic nie