Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia, moim hymnem rozkoszy, a teraz jesteście moim psalmem żalu, moją pieśnią zgryzoty... Spędzić uśmiech z twarzy takiej Maryni i żyć dalej... Bo cokolwiekbądź, ona przezemnie się nie uśmiecha więcej, ona przezemnie przestała się różowić rumieńcem z uśmiechu...
Jesteśmy na urwisku, na Salto di Tiberio; u stóp naszych prosta, prostopadła, ścięta ściana, kilkaset metrów w dół. Na dole morze. Tu cezar Tyberyusz kazał strącać swoje ofiary. Wpadały w te szmaragdy, co się tak promiennie świecą tam nizko. Najcudowniejsze kolory, jakie w życiu widziałem. A naokoło nas morze szafirowe, błękitne i na niem żagle, jak jakieś olbrzymie pradawne motyle, kiedy ziemia wydawała potwory i dziwy, godne oczu samej tylko natury.
Marynia patrzy w dół; stoimy tu już z pół godziny. Nie śmiem się odezwać, nie śmiem prawie tchnąć. Widzę, że się w niej odbywa jakiś proces myślenia, który się chyba dwa razy w życiu powtórzyć nie może. Jest to jakaś myśl podobna do krzyku byrońskiej Paryzyny, albo Mickiewiczowskiej Aldony. Kto raz tak krzyknął, ten już więcej nie krzyknie.