Strona:Kazimierz Przerwa-Tetmajer - Otchłań.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

główkę w tył, kładzie ją wznak na poduszce, rozchyla usta... To przecież żona moja, żona moja! I ja nie wchodzę do jej pokoju?! Boże, Boże! Czy Ty nic oprócz tragicznej ironii nie rozpiąłeś nademną jako opatrzność?!
Wejdę... Cicho — musi spać... Ciemno... Nawet lampka zgaszona... Gdybym wszedł, gdybym zapalił świecę, gdyby mnie zobaczyła, uśmiechnęła się, wyciągnęła ku mnie rączki... swoje białe rączki z szerokiemi rękawkami, tak, że je całe widać. Ileż razy błądziły one po mojej szyi... Wejdę... Jak ciemno tam u niej... Czekaj, cyt, zapalę zapałkę. — Obudzi się jestem pewny, że uśmiechnie się do mnie i wyciągnie rączki. — Nie byłem u niej ze sześć tygodni, więcej, przeszło dwa miesiące. Ani razu nie mówiła o tem... Ona jest dumna... To wszystko był sen, to wszystko był sen straszny... Wszystko może być dobrze... Prawda Maryniu? Wszystko może być jeszcze dobrze. Zapalić świecę czy lampę? Zapalę świecę, mam ją pod ręką, bliżej... Śpi... Jaka cudna... Jaką ona śliczna, jaka ona cudna... Rączki ma na kołdrę rzucone... Uśmiecha się przez