Dalaj-Lama/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dalaj-Lama
Podtytuł Powieść
Pochodzenie Dzieła zbiorowe
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1935
Druk Zakłady Graficzne „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

WACŁAW SIEROSZEWSKI
DZIEŁA
ZBIOROWE
TOM XXIV
DALAJ-LAMA
POWIEŚĆ
CZĘŚĆ PIERWSZA
»OM-MANI-PHADME-CHUM«
INSTYTUT WYDAWNICZY
„BIBLJOTEKA POLSKA“
WARSZAWA



Wszystkie prawa autorskie zastrzeżone.
Copyright by Wacław Sieroszewski (Sirko)
ninteen hundred thirty five.

Drukiem Zakładów Graficznych „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy


Czerwona zorza gasnącego dnia i ruda łuna płonącego miasteczka zlały się w jedną wielką, krwawą chmurę, wiszącą nisko nad płaskim, bladym brzegiem szerokiej rzeki.
Zwichrzone słupy czarnych dymów pożogi biły wgórę i rozwłóczyły się brudnemi żyłami po wachlarzu ognia, sięgając aż purpurowych podbrzuszy siwych, ciężkich obłoków, zastygłych nieruchomo nad widnokręgiem.
Między tym brzegiem, pełnym posępnych blasków, niespokojnych błysków, bolesnego ruchu oraz dzikiej wrzawy ludzkiej i trzasku strzałów karabinowych, a brzegiem przeciwnym — cichym, wyniosłym, urwistym, czarnym i kosmać tym od porastających go lasów — sklepiły się wysoko cudnym stropem blado-szafirowe sybirskie niebiosa wiosenne ze źrenicami nielicznych, srebrnych gwiazd, łagodnie przebijających gęstniejącą zasłonę nocy.
Środkiem z jednostajnym szmerem sunęła metalowa wstęga rzeki, odbijająca z tą samą wyrazistością karmazyn zachodu, ognie pożaru, cienie lasów i seledynowe mrugania gwiazd...
Nagle zwierciadło wód jakby drgnęło, uderzone potężnym wybuchem ludzkich okrzyków i wzmożonym łoskotem salw... Różańce błyskawicznie zapalających się i gasnących ogników załyskały tuż nad wodą wzdłuż całego brzegu, na nurtach tu i tam zaczerniały roje punkcików. Kule gęsto zapluskały wśród nich, wyrzucając wytryski wody.
Nikły i rozsiewały się czarne punkciki, wiele z nich popłynęło z wodą i tylko kilka sunęło dalej wpoprzek koryta ku lesistym brzegom.
Czarne, milczące, dzikie urwisko, — państwo chłodu i głodu, schronisko niedźwiedzi i tygrysów wydawało się w tej chwili uciekającym przez rzekę czarowną krainą spokoju i bezpieczeństwa.
Wytężali wszystkie siły, aby zwyciężyć gwałtowny prąd i ujść coprędzej przed śmigającym za nimi biczyskiem kul, oraz okropnemi widziadłami, tylko co oglądanych scen.
Pierwszy dobił brzegu i z trudem zaczął się gramolić na mulasty przyczółek podmywiska młody chłopak w zielonawej koszuli żołnierskiej, podpasany pasem z ładownicami, ale bez broni. Jedną ręką schwycił za frendzle korzeni drzewnych, wypłukanych z brzegu przez deszcz, kolano wparł w bagnisty grunt, podczas gdy drugą ręką starał się pociągnąć za sobą przedmiot duży i ciężki, który dotychczas, płynąc, dźwigał na plecach.
— Hanka, Hanka!... — szeptał jednocześni przerywanym głosem. — Wstawaj, tu płytko!...
Dziewczyna nie ruszała się; jej głowa, oblepiona splątanemi ciemnemi włosami, jej cudna zmartwiała twarz z zamkniętemi oczyma, jej spadziste silne ramiona i wysoka pierś odziana w jasną, cienką bluzkę, spoczywały już na ziemi, lecz cały tułów, nogi i sukienka pływały jeszcze po wodzie i nurt łagodnie je kołysał, nawracając z swym biegiem.
— Zabita!... — jęknął chłopak, pochylając się nad nią.
W tej chwili parę kul żałośnie gwizdnęło nad nimi i chlupnęło w mokrą glinę wybrzeża.
Chłopak zebrał resztkę sił, porwał dziewczynę pod ręce i pociągnął w cień urwiska. Tu upadł obok niej wyczerpany śmiertelnie. Czas jakiś leżał odrętwiały, nie widząc i nie słysząc nic, aż ocuciło go zimno, wywołane obsychaniem ubrania oraz pluski miarowe i szmery na rzece.
— Pogoń!... — błysnęło mu w głowie. Usiadł i spojrzał ku przeciwnemu brzegowi.
Pod sklepieniem przygasłego, pociemniałego nieba łuna miasteczka gorzała równem, rubinowem światłem, jak odblask już spokojnie jarzącego się zarzewia Strzały karabinowe to cichły zupełnie, to wybuchały niespodzianie w różnych miejscach, niby wytryski podpalonych znienacka rakiet, a razem z niemi potężniały szumy słabnącej ludzkiej wrzawy.
Rzeka blado połyskiwała w opadającym na nią zmroku, coraz wyraźniej wyświetlając gwiazdy. Pośrodku koryta chybotała się mała łódeczka, z trudem przecinając naukos nurt. Za nią w krótkich przerwach grzmiały strzały i leciały jakieś dzikie okrzyki.
Młody żołnierz przyglądał się chwileczkę łódeczce, poczem znowu nachylił pospiesznie ku dziewczynie.
— Dyszy... dyszy!... — szepnął. — Żyje!... Hanko, Hanko, “wstawaj!... Prędko!... — Musimy się ukryć!... Niewiadomo, kto to płynie!... Pewnie pogoń... Schwytają nas. Rozumiesz? Schwytają!... — szarpnął dziewczynę gwałtownie za ramię; ta otwarła nagle oczy, ale nie ruszyła się.
— Boże, jak zimno!... Gdzie jestem? — jęknęła cichutko.
— Wstawaj, wstawaj!... Jesteśmy na chińskim już brzegu... Pobiegniemy do lasu, rozgrzejemy się... Tu mogą nas dostrzec... Ktoś płynie!... Słyszysz?...
Dziewczyna usiadła i spojrzała na rzekę.
— Tak, płyną... Dwóch... Mają karabiny... chodźmy, chodźmy, Władku!... Podaj mi rękę!
Chłopak zerwał się, pomógł dziewczynie powstać i, trzymając się za ręce, pochyleni ku ziemi, pobiegli w cieniu wzdłuż urwiska, szukając możliwego nań wejścia. Niedaleko usłyszeli bulkot wody i trafili na parów, raczej wąską szczelinę, porosłą głogiem, tarniną, jeżyną, po której dnie lały się spienione wodospady wiosennych roztopów Zaczęli gramolić się brzegiem strumienia, czepiając się za gałęzie krzewów. Ale w połowie drogi, kiedy czuli się zabezpieczeni ciemnością, zaszyci w nieprzebytą gęstwinę, siły opuściły ich nagle i opadli ciężko na suchszy występ gruntu, aby dać wypoczynek zdyszanym piersiom i omdlałym członkom.
Władek jednak niedługo pozostał bez ruchu. Gdy plusk wioseł rozległ się wyraźnie tuż u brzegu, uniósł się ostrożnie, rozgarnął gałęzie i spojrzał na rzekę, Czółno zdążało do tego samego przyczółka, na który oni wyszli przed chwilą i było już odeń niedaleko, gdy za rzeką zaszczekał zajadle i niespodzianie tuż nad samą wodą kulomiot, nurt zapienił się dokoła stateczku i on sam jęknął głucho, zakołysał się i stracił równowagę. Jeden z cieniów, widniejących w czółenku, pochylił się bezwładnie na burtę, drugi żywo wyskoczył do wody i zanurzył prawie po szyję.
— Acha, jak to dobrze, że stamtąd uciekliśmy!... Zabiliby nas... Ale to nasi... Pójdę, pomogę im... — szepnął chłopak.
— Nie!... Nie!... Na Boga!... Nie chodź! Skąd wiesz, że to nasi? — odszepnęła dziewczyna.
— Tamci do nich strzelają. Nasi, napewno nasi! Pójdę... Muszę iść... Bezemnie natychmiast utoną... Nie widzisz, jak przekrzywiła się łódka? Jeden w wodzie; może ranny!...
Szybko zsunął się po pochyłości, przytrzymując się wici krzewów, jak za sznury. Podchodząc do łodzi, trzymał się jednak wciąż w cieniu urwiska i trochę wyżej, gdyż karabin maszynowy nie przestawał kosić wody i piaszczystego odmiału. Mimo to łódeczka szybko posuwała się naprzód, ciągniona przez brodzącego w wodzie człowieka, który jednocześnie zakrywał się nią jak tarczą. Wreszcie stuknęła naukos o brzeg, nieznajomy, pełzający przy jej boku po mieliźnie, podniósł się szybko, korzystając z przerwy w strzelaniu i pochylił się nad leżącym w czółnie towarzyszem z widocznym zamiarem porwania go, gdy znów rozległ się klekot kulomiotu i sznur ołowiu chlastnął tak blisko od Władysława, że ten odskoczył napowrót w górę i ukrył się we wgłębieniu ziemi. Stamtąd wyjrzał ostrożnie po niedługiej chwili i dostrzegł, że drugi przybysz padł również twarzą na leżące ciało na burcie i nie rusza się więcej.
Księżyc wszedł i srebrny jego szlak legł na drżących nurtach tuż koło czarnej łodzi i czarnych, nieruchomych trupów.
Chociaż karabin maszynowy ucichł i nie odzywał się czas dłuższy, Władysław nie odważył się natychmiast zbliżyć do poległych z obawy, żeby go nie dostrzeżono z tamtego brzegu w blasku miesiąca. Wrócił drżący z zimna i przerażenia do towarzyszki.
— Zabili ich!... Ach, łotry!... Na samej granicy... I co im szkodziło, że uciekli, przecież nie byli im już groźni!?...
— Boże, Boże!... — łkała dziewczyna, zakrywając twarz rękami. — Kto to tacy? Nie poznałeś?... Nie wiesz?! Może kto znajomy?...
— Nie wiem. Zdawało mi się przez chwilę, że Czarusznikow, ale nie wiem napewno... Bałem się zblizyć, tam... niebezpiecznie! Chodź, Hanko, pójdziemy na górę... Na wszelki wypadek... Tam pewniej...
Dziewczyna nie ruszała się; pochylony nad nią słyszał, jak cichutko a rzewnie płacze dalej, a gdy położył rękę na jej ramieniu, poczuł, jak spazmatycznie drży i kurczy się cała.
— Mamo... mamo... ojcze... Dlaczego mnie nie zabito razem z wami?!... O, Boże, Boże!...
Chłopak poczuł, że gardło mu się ściska, że wewnątrz wszystko drżeć poczyna, jak u siostry. Ale oczy miał suche; młode serce zalewało mu po raz pierwszy trujące uczucie okropnej, zacieklej, mściwej nienawiści. Leząc na wznak na wilgotnych mchach i przegniłym listopadzie, patrzał na przeświecające przez czarne gałęzie granatowe gwiaździste niebo, lecz go nie widział.
Wstawały przed nim, scena za sceną, obrazy najazdu miasteczka. Dzika horda, dowodzona przez zbiegłych z więzień kryminalistów, uzbrojona w karabiny, kulomioty, szybko-strzelne działa, szalała pijana krwią, gorzałką, osiągniętą niespodzianie władzą; niszczyła, paliła i zabijała wszystko, czego dosięgła. Z drżeniem wewnętrznem przeżywał znowu gorączkę rozpaczliwej, beznadziejnej walki, widział tuż obok siebie ojca rozdartego odłamkiem granatu, matkę rozkrzyżowaną i przybitą bagnetami do ścian drewnianego domku, wołającą na nich przejmującym głosem: „Uciekajcie, uciekajcie!...“
Widział siostrę szarpaną, bitą, obnażoną przez zbrodniarzy, z których rąk wyrwał ją z nadludzkim wysiłkiem... Pamiętał jak bił, kłuł, strzelał, gryzł nieledwie zębami... Ocaleli... uciekli... Są teraz na skraju puszcz nieprzebytych, w obrębie obcego państwa, wśród świata, z którym nie łączy ich nic, nic... Co dalej? Co czynić dalej?... Czy nie lepiej umrzeć, usnąć cicho, jak, ot, ci tam... w łodzi nad rzeką? Ten mózg płonący w obolałej głowie, to serce straszliwie trzepocące się w zduszonej piersi... przestaną nareszcie przypominać haniebne poniżające obrazy bezsiły dobra i sprawiedliwości, a triumfu zła...
Odwrócił twarz do ziemi i wtulił ją w pachnący grzybami i winem kobierzec miękkiej ściółki leśnej.
Zamknął oczy, pragnął usnąć, pragnął choć na króciuchno, choć na momencik odczuć cichy, kojący spokój, słodkie, bezgraniczne, wszystko chłonące zapomnienie...
Wtem jęk cichy, żałosny, proszący doleciał go zdołu. Podniósł głowę i nasłuchiwał... Cisza, przepojona monotonnym szmerem rzeki, a na jej tle od czasu do czasu wybuchy dalekiej wrzawy i pojedyńcze strzały karabinowe...
— Przywidziało mi się!... — pomyślał. Przysiadł jednak i uszu pilnie nadstawił w stronę rzeki.
— Znowu ktoś płynie!...
Wyjrzał przez okienko w gałęziach. Nie, niema nic!...
Rzeka jasna od poświaty miesięcznej lała się niczem nie zmąconą strugą mimo czarnego korpusu nieruchomej łodzi z dwoma trupami...
— Pewnie Hanka płacze!... — pomyślał i pochylił się znowu nad siostrą.
Spała cicho, równo i głęboko, więc znowu się na ziemi wyciągnął i próbował usnąć, gdy jęk tym razem bardzo wyraźny ocucił go... Bezwarunkowo jęczeli ci tam na dole... Widocznie nie zabici... Może ktoś bliski, przyjaciel, znajomy... Wszystko jedno: taki sam jak on zwyciężony obrońca prawa i sprawiedliwości!...
Gorące uczucie litości zalało mu serce; już się nie wahał; zerwał się na kolana i zaczął pospiesznie spuszczać po stromej pochyłości na dół. Cień urwiska, rzucony w blasku księżyca aż do samej wody, krył go przed oczami nieprzyjaciół z tamtego brzegu; zresztą był tak podniecony, że nie dbał o nich. Oni również przestali się widocznie zajmować przestrzeloną łodzią i nieszczęsną jej załogą. Strzały i krzyki odeszły od rzeki, gdzieś w głąb doliny...
Bez przeszkód dotarł Władysław do leżącego nawpół w łodzi, nawpół na piasku człowieka i poznał w nim odrazu kolegę ze szkoły i towarzysza z oddziału samoobrony, zorganizowanej naprędce przez miasto.
— Czy to ty, Badmajew? — zapytał, chcąc się ostatecznie upewnić.
— Tak, ja... Badmajew!... A ty kto? — odszepnął ranny, próbując obrócić się na bok. — Ach... Och!... Poznaję po głosie... To ty, Władja Korczak?... Jakże to?... Nie zabili cię?!...
— Nie. Uciekliśmy z siostrą w ostatniej chwili... Ojca i matkę zamordowali!...
— Widziałem. Ale Hanna Walentinowna jest?... Nie ranna?... Gdzież ona?... — żywo pytał Badmajew, znowu próbując się unieść.
— Och, och!... Jakże boli!... Dobrze mię te ścierwy poczęstowały... Przeklęci!...
— Nie ruszaj się. Opatrzę cię, przeniosę sam. Gdzie jesteś ranny?...
— Nie wiem... W brzuch, czy w bok... Mam wrażenie, że cały jestem posiekany z jednej strony... Nic już ze mnie nie będzie, towarzyszu...
— Dlaczego?... Widziałem gorzej postrzelanych a wyleczyli się... Głowa cała, a to grunt... Pójdę po siostrę, zaniesiemy cię na górę... Rozpalimy ogień... Może masz zapałki, bo my nic nie mamy...
— Wszystko mamy. Wszystko jest w łodzi. Przygotowaliśmy się... Chcieliśmy popłynąć wdół rzeki, do Japończyków... Nie wiedzieliśmy, że wy tu jesteście... Cóż, kiedy się nie udało... Zbóje nie dopuścili... I co im szkodziło?... Tacy bezmyślni złoczyńcy... Nawet nie strzelaliśmy do nich, żeby nie drażnić... Nic nie pomogło... Nie darowali... Biedny Charłampiew... ten już gotów!... Łódź przebili... Dlatego zawróciłem do brzegu... Na szczęście wy tu jesteście... Jedyna pociecha... — szeptał gorączkowo, jęczał, zgrzytał zębami i błyskał gorejącemi w ciemnościach jak karbunkuł oczami.
Korczak odpiął rannemu z pleców worek, rozluźnił mu pas i próbował uwolnić od ciężaru pełnych naboi ładownic, ale najmniejszy ruch tyle bólu sprawiał nieszczęsnemu, że ten wkrótce zaczął prosić:
— Daj pokój, daj pokój!... Niech choć umrę bez męki!... Idź po siostrę, chcę się z nią... pożegnać!...
Korczak tyle tylko zrobił, że go z łodzi przeniósł dalej od wody na suchy piasek, położył mu worek pod głowę i wrócił do rozpadliny, gdzie zostawił siostrę. Było tam ciemno jak w piwnicy i nie odrazu znalazł Hankę, gdyż nie odzywała się na jego stłumione wołanie. Kiedy wreszcie trafił ręką na jej wtuloną w krzewy postać, serce zlodowaciało mu z trwogi, tak była nieruchoma i sztywna.
— Hanko!... — zawołał. — Hanko!...
Nie odpowiedziała mu.
— Umarła! — pomyślał i nagle brzemię straszliwej samotności zmiażdżyło budzącą się w nim energję
— Hanko!... — powtórzył rozpaczliwie. — Siostrzyczko!... — ukląkł kolo niej i rękę na piersiach położył: była ciepła i poruszała się łagodnie. Hanka spała snem głębokim, graniczącym prawie z katalepsją. Z trudem docucił się dziewczyny; zerwała się nagle drżąca, z okrzykiem grozy i — odepchnęła go precz od siebie:
— Kto?... Co?... Gdzie jestem?... Co tak ciemno?... Zimno!... Uuu!... — zadrżała.
— To ja, Haniu, ja... Władek!... Słuchaj, tam nad rzeką leży ciężko ranny Badmajew... Trzeba go opatrzeć. przenieść do lasu i ukryć... Inaczej rano zobaczą go i zaaresztują celnicy chińscy albo tamci go rozstrzelają z karabinu maszynowego... Chodź, siostrzyczko, pomóż mi...
Hania nie odrzekła słowa, lecz natychmiast dźwignęła się z ziemi, poprawiła cokolwiek na sobie mokre sukienki i popełzła za bratem na dół, przytrzymując się za gałęzie i korzenie krzewów.
Ostrożnie pełzli nadół. Po wyjściu z gęstwiny, Hania zatrzymała się i, spojrzawszy na pałającą za rzeką łunę, zakryła twarz rękami z żałosnym szlochem. Brat schwycił ją za łokieć.
— Cicho, cicho, siostrzyczko!... Męstwa!... On umiera: słyszysz, jak jęczy?
— Słyszę. Chodźmy!
Poszła pierwsza, nie kryjąc się zupełnie i wkrótce uklękła przy umierającym.
— Jak się macie, Aleksandrze Wasilewiczu! Gdzie to ranni jesteście?
— Ach, to wy, Hanna Walentinowna!... Jak to dobrze, że przyszliście... Ze mnie to już nic nie będzie, nic... Rany nawet opatrywać niewarto!...
— Nie gadajcie głupstw! Gdzie ta rana? — pytała, prowadząc delikatnie ręką wzdłuż jego ciała.
— Doprawdy, że nie da się jej opatrzeć. Mam wrażenie, że cały bok mam wyrwany... Tutaj opatrunku nie można dokonać... Jak zaczniecie się ruszać, te kąty znowu do nas zaczuą strzelać... Koszula przyschła, trzebaby ciepłą wodą... przy ogniu.. przy świetle... A przecież nawet w lesie ognia palić nie można... Zaraz blask chińskie straże zwabi... Dajcie pokój... tylko mi bólu narobicie... Ach, ach!... Jakże boli... Nie ruczajcie... Doprawdy niewarto... Godzinę wcześniej, godzinę później... Choć umrę, ziemia zostanie ziemią, kraj — krajem! Lepiej pogadajmy — dodał z bolesny m uśmiechem.
— Czy pamiętacie, Hanna Walentinowna — mówił dalej Badmajew — jakto niedawno jeszcze uczyliście mię tańczyć... Ha, ha!... Jakie to było zabawne?!... Ja, kanciasty Burjat, przebierający nogami, niby oszalała owca... Ha, ha!... Wyście się wtedy tak wesoło śmieli... I myśmy się też śmieli... że... że wy wybieracie się do... Polski... gdzie ciągły głód i ciągła wojna... że... lepiej tu u nas... na uboczu, na ustroniu... w zaciszu, dokąd nie zalatuje strzała z najtęższego łuku!... A tu!... Ha!... Zagrzmiało z czterech końców nieba... Ognisty ogier przeleciał... i... wszystko zdeptał... Ja-chaj!... Tak to u nas... Step otwarty na wszystkie strony świata!... Psy krwiożercze!... — majaczył.
Hanna tymczasem przy pomocy brata obróciła ostrożnie młodzieńca na bok i wtedy dopiero nietyle spostrzegła, co wyczuła pod dłonią olbrzymią lepką plamę na jego plecach — widocznie pocisk uderzył z przodu, a wyszedł tamtędy, wyrywając wielki szmat ciała. Rana broczyła już słabo, zapiekła się; nasiąknięta krwią odzież przywarła do niej jak puklerz. O opatrunku bez rozmoczenia tkanin ciepłą wodą i bez środków tamujących krwotok, mogący ponownie wybuchnąć, marzyć było niepodobna. Położyli więc znowu rannego nawznak, gdyż w tej pozycji czuł się najlepiej i rozmyślali, co robić.
— A co, mówiłem... — gadał dalej Badmajew, uśmiechając się boleśnie. — Niewarto!... Mam bandaże i opatrunki... Ale co?... Szkoda ich... Zobaczcie, są w łodzi... Charłampiew, tęgi chłop, wszystko obmyślił, wszystko zdobył... Onby kamienicę z sobą nawet zabrał... On nie stepowy... przewidujący on... Cóż, kiedy... trup! Ha, ha!... Nic, nic!... Niech was to nie smuci!... Zostanie dla was... Gdyby nie podziurawili lodzi toby można popłynąć z wodą wdół rzeki, daleko... aż do Japończyków... I mnie moglibyście z sobą zabrać... Na to liczyliśmy, że do Japończyków... Cóż, kiedy w łodzi dziura... I jedno wiosło tylko zostało, trzeba drugie zrobić!... Upuścił je Charłampiew, kiedy go... trach-tarach! Teraz wszystko dla was... Nie żałuję... Byliście dobrzy dla mnie, choć ja „mungał“, „kobyla morda“, „stwór bez duszy“... Od was ja nigdy tego nie słyszałem... Dlatego lubiłem do was chodzić... A pamiętacie, Hanno Walentinowno, jak ja was uczyłem po burjacku konno jeździć... Tęga z was byłaby... Mongołka... Ha, ha!... I ojciec wasz, Walentin Stanisławowicz, i matusia wasza, Jadwiga Karłowna... też byli dla mnie dobrzy... Pamiętam a jakże... Zawsze mię herbatą częstowali, jak ja przychodził do Władi po książki... Mnie te książki wcale nie były potrzebne... tylko ja się tak przymawiał, żeby przyjść do was, zobaczyć, pogadać... Ha, ha!... Burjat chytry... Ha, ha!... — śmiał się i szeptał wpółprzytomnie urywane zdania.
Hanna płakała, klęcząc obok z twarzą zakrytą rękami, Władysław patrzał posępnie na wysrebrzoną księżycem rzekę i rubinową łunę pożaru poza nią. Nagle ranny, jakby otrzeźwiał, przestał jęczeć, podniósł głowę, spojrzał na kolegę, na płaczącą obok dziewczynę i zagadał cichym, ale stanowczym głosem:
— Uciekajcie. Wy, Hanno Walentinowno, musicie się przebrać za mężczyznę, inaczej... zginiecie! Po lasach dużo... włóczęgów... Chińczycy też... Musicie się przebrać... Niech Władja zdejmie zaraz ubranie z Charłampiewa... Ono mu już niepotrzebne... on już... u Boga! Musicie się przebrać, Hanno Walentinowno, musicie... Dajcie mi rękę... Ja, już umieram... My dawniej wojownicy byli... My umierać umiemy... To nic!... Tylko ja powiem teraz, czegobym nie śmiał... tylko wam powiem... Czy wy, wy... Hanna Walentinowna, nie czujecie... nie domyślacie się... Nic a nic... Tak, tak!... Do głowy wam nie przychodzi że ja... „mungał“, „kobyla morda“... że ja... kochał się w was... do obłędu... do pijanego szału... kochał się w cichości; w skrytości... w beznadziejności... Nie chciał kochać a kochał... Teraz już nie wstyd powiedzieć... bo umrę... za mgnienie oka umrę... Przecież ja łódź tę gotował, Charłampiewa namówił... żeby was wszystkich porwać, uratować... jak zobaczył że te zbóje górę biorą... Łódką wy już nie popłyniecie... Z tego nic... Więc wy idźcie na zachód... Do Mongołow, do Chałcha... Oni wolni teraz, oni silni... Oni was przyjmą... Tu pięćdziesiąt wiorst stąd wpada rzeczka... Charagoł... Trzecia stąd rzeczka wgórę... Tą rzeczką pójdziecie do źródeł, w góry... Tam koczuje Dordżi... Po waszemu Dordżjew... Bogaty Burjat spokrewniony z nojonami z Kerulenu... Pamiętasz, Władia, Dordżjewaw gimnazjum — taki tępy, co nie chciał się uczyć... z trzeciej klasy go wyrzucono... On miał być... lamą... Może on już jest lamą... Ja nie wiem... Ale on jest synem tego bogacza, Dordżjewa... Razbyście się do niego dostali... oniby was uratowali... Mongoł wdzięczny, Mongoł pamięta... Moglibyście wojnę u nich w spokoju przesiedzieć.... Przyjmą was chętnie... Powiedzcie, że ja przysłałem... Wszystko opowiedzcie... Zresztą tam teraz każdy żołnierz, każdy karabin cenny... Stad pilnować trzeba... Niech Hanna Walentinowna zaraz się przebierze... Niech nikomu, nawet staremu Dordżjewowi nie mówi, kim jest... że... dziewczyna, a młodego poproście, żeby milczał... On was lubi, on nie powie... Mówcie, żeście żołnierze... Weźcie naszą broń, nasze ładunki... Wszystko weźcie... Niech... Hanna... nie... mówi, że jest... Zginie, zginie!... — powtarzał słabnącym głosem; wreszcie umilkł zmęczony i zakrył oczy. Hanna pochylila się nad nim.
— My was, Aleksandrze Wasilewiczu, nie rzucimy tutaj, to darmo!... — szepnęła.
— Wtedy... wszyscy zginiemy!... Nietylko ja, ale i wy!... — oburknął prawie groźnie. — Nie chcę, nie chcę!... Zaraz przebierzcie się, słyszycie, Hanno Walentinowno!... Wy nie znacie stepów, ale ja znam... zginiecie!... Chińczycy was złapią, a oni są okropni dla... kobiet... Im tu swoich niewolno sprowadzać, więc dla kobiet są... gorzej niż... tygrysy... Zaraz się przebieracie!... W łódce znajdziecie suchary, konserwy, kompas, mapę... Wszystko co trzeba... Zapałki... nawet krzesiwo i hubka... Wszystko jest... Charłampiew leśny człowiek, szkoda, że zmarł... Wyprowadziłby nas... Rozbierzcie go, połóżcie do czółna i czółno daleko odepchnijcie na wodę... Prąd go zabierze... Straże chińskie teraz tu nie przyjdą, bo się boją... po nocach oni nie chodzą... Ale we dnie, jak zobaczą łódź i w niej trupa w ubraniu, to zaraz zejdą, żeby go obedrzeć... Nas wtedy zobaczą, po śladach wytropią... Więc trupa rozbierzcie, czółno zepchnijcie na głębinę, niech płynie!... Róbcie, co mówię... Dobrze radzę, dobrze. Badmajew w tajdze nie jest głupi!... Ha, ha!... — śmiał się boleśnie, ględził, majaczył, starając się ukryć i zwyciężyć ból.
Widząc, że nie ruszają się i spoglądają na siebie bezradni, dalej nastawał:
— Zróbcie co mówię... Rozbierzcie trupa, rzeczy z czółna wyładujcie... niech płynie... A wtedy, jeżeli już nie chcecie mię rzucić... To tu u brzegu gdziekolwiek opodal wykopiemy jamę i schowamy się... Łopatka też jest w łodzi... A jakże, nic nie zapomnieliśmy... Ha!... Więc co?... Jeszcze namyślacie się... ludzie miastowi!... Prędko, ja już... niedługo... nie mogę czekać!
Znów umilkł wyczerpany. Hanna położyła mu rękę na ustach:
— Cicho już, dosyć!... Za dużo mówisz!... Zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy, co radzisz... Nie męcz się!... Wszystko zrobimy!...
Ranny uśmiechnął się blado.
— Spieszcie się. Księżyc niedługo tu sięgnie i nas oświetli... Zobaczą nas z tego i z tamtego brzegu...
Władysław spojrzał na niebo i dostrzegł z przerażeniem, że księżyc istotnie wychodzi z poza gór, że gzymsy urwisk i szczyty lasów już zaczęły się pokrywać srebrną pobiałą światłości. Wkrótce blask miesiąca opłynął tył łodzi i opromienił nurty szemrzące pod nim i czarne cielsko zwisającego z burty kozackiego trupa.
Zbieg zrozumiał nagle całą doniosłość, całą słuszność uwag krajowca, powstał i ruszył ku rzece.



W miejscu ukryłem w gliniastych fałdach urwiska, zasłoniętem olbrzymim pniem zwalonego ze szczytu drzewa, wykopał pospiesznie Korczak znalezioną w łodzi saperską łopatką płytką jamę, umocnił ją podpórkami, zamaskował gałęźmi opartemi o pień i korzenie upadłego „parszaka“. Wszystko podobne było na pierwszy rzut oka do świeżego osypiska. Siostra pomagała mu pilnie. Noc zeszła im na tej pracy. Kiedy wreszcie spuścili się nadół, aby Badmajewa przenieść do schroniska, brzask dnia, przesnuty mgłą, już mieszał się z poświatą zachodzącego miesiąca, powlekając wszystko promienną, srebrzystą gazą. Łuna nad miasteczkiem przygasła, nocne hałasy i strzały całkowicie umilkły i ciszę naruszał jedynie szmer rzeki.
Przy niepewnym blasku świtu udało się Hannie jako tako przemyć i przewiązać straszną ranę młodego Sybiraka, poczem oboje z bratem przenieśli go ostrożnie do pieczary i położyli na pościeli z młodych modrzewiowych gałązek.
Z ciałem Charłampiewa postąpili, jak im radził Badmajew. Rzeczy wszystkie zabrali z łodzi i ukryli w ziemiance. Było tam trochę konserw w puszkach, sucharów, oraz innych przedmiotów, niezbędnych w podróży przez bezludne pustynie. Najważniejszą jednak rzeczą, która najwięcej dodała im odwagi i otuchy, były dwa karabiny i spora ilość ładunków, jakie znalazły się nagle w ich posiadaniu.
— Nie oddamy się żywcem!... Niech teraz przychodzą!... — szepnął Władysław, kładąc karabin pod ręką.
Hania kiwnęła głową, lecz jednocześnie poprosiła brata, aby pokazał jej, jak to się broń nabija i celuje.
Hania już była przebrana po męsku, ale włosy jeszcze miała splecione w warkocz, okręcony dokoła głowy.
— Przedtem musimy z tem skończyć!... — mruknął chłopak, wskazując kiwnięciem głowy na włosy dziewczyny.
Hania posmutniała, zaczęła jednak posłusznie warkocz odwijać i rozplatać. Władysław szukał nożyczek w podróżnym worku Charłampiewa; Badmajew jęczał cicho i gadał coś po mongolsku, czy burjacku w malignie.
Nożyczek nie było ani w rzeczach Charłampiewa, ani w rzeczach Badmajewa, musiano włosy obcinać długim, do sztyletu podobnym, nożem mongolskim. Chociaż był dość ostry, narobiła jednak niemało bólu Hani, a fryzura jej wprost fantastyczne przybrała kształty.
— To nic! Na wojnie wszystko bywa... Ujdzie! Poprawimy nożyczkami w pierwszem mongolskiem obozowisku!...
— Więc pójdziemy do Mongołów?... — poraź pierwszy z pewnem przerażeniem spytała Hania.
— A gdzie?... Do Japończyków daleko, z tamtej strony cały brzeg ogarnięty powstaniem, a na tym brzegu gęsto stoją chińskie straże... Daj Boże, żeby nas te „kitaje“ nie znaleźli!... Wiesz przecież, co robią z każdym kogo złapią?!...
— Cicho!... Słyszysz: to oni!... — szepnęła nagle dziewczyna, chwytając brata za rękę.
Ten uszu nadstawił i zamarł bez ruchu. Na szczycie urwiska rozległy się tętenty i głosy. Wszystko zatrzymało się nad ich głowami. Parę grudek ziemi potoczyło się z osypiska i gardłowe dźwięki ozwały się tak blisko, że Hania mimowoli sięgnęła po karabin. Władysław zrobił jej ostrzegawczy znak i, pochyliwszy się naprzód, przyłożył oko do zostawionego umyślnie wyzieru. Dostrzegł niebawem, jak dwóch żołnierzy chińskich w niebieskich bluzach z karabinami w ręku spuszczało się po upłazie ku rzece, ku miejscu, gdzie przedtem stała łódź. Uważnie obejrzeli ślady, poszli cokolwiek wzdłuż wody w stronę ich schroniska i zaczęli pilnie przyglądać się urwisku. Władysław był pewien, że odkryją ich lada chwila. Dość, aby zbliżyli się jeszcze kroków kilkanaście, a mogli już usłyszeć jęki nieszczęsnego Badmajewa, który nie przestawał majaczyć.
— Połóż mu chustkę na ustach!... — szepnął do siostry.
— Nie, nie!... Udusi się. Albo jeszcze gorzej, krzyczeć zacznie. Niech się dzieje wola boska! Słuchaj, Władek!... Zabijesz mię, gdy tu przyjdą!... Przyrzeknij!...
Korczak zamiast odpowiedzi wysunął cokolwiek karabin przed siebie i skierował lufę w stronę żołnierzy.
Chwile dłużyły się strasznie. Chińczycy, gawędząc, wciąż zbliżali się ku nim; jeden z nich pochylił się nagle i podniósł świeży wiór, który tam zostawili, przycinając pręty na nosze. Oglądali wiór z wielką ciekawością, zresztą śladów na brzegu było tak dużo, że nie mogli ich nie zauważyć, cała rzecz, czy dostrzegą te zatarte przez Władysława odciski stóp, które prowadziły do kryjówki, a którą zdradzała ponadto świeżo poruszona ziemia. Władysławowi wydało się nawet, ze już je spostrzegli, że idą ich śladem i, zacisnąwszy zęby, przyłożył twarz do kolby...
Wtem zdala, z za rzeki, gdzie dawno już wszystko zamarło i tłukły się jedynie siwe dymy na pogorzeliskach — huknął pojedynczy strzał, a za nim cała salwa. Żołnierze chińscy przysiedli błyskawicznie na pięty i na czworakach, niezmiernie zręcznie dali nura do tego samego leśnego parowu, w którym wczoraj znaleźli pierwszy przytułek zbiegowie. Po chwili Chińczycy odpowiedzieli z ukrycia strzałami i zaczęła się prawdziwa bitwa. Kule gwizdały i chlupały gęsto w glinę urwiska, na szczęście dość daleko od ziemianki uchodźców. Wreszcie za rzeką zaszczekał kulomiot. Chińczycy przestali strzelać i słychać było jak zaroślami przedzierali się na górę w głąb lasów.
— Wrócą w nocy! — szepnął Władysław. — Pewnie znaleźli łódkę i teraz szukają rzeczy. Źle! Trzeba było łódkę zatopić... Ha, cóż... trudno!... Stanie się, co się ma stać. A teraz... choć się... wyśpimy. Umieram ze znużenia. Kładź się i ty, Hanka! Może się jeszcze uda nam stąd wymknąć, jak zapadnie zmrok...
— Dobrze, braciszku! Też ledwie żyję... Ale położę się bliżej Badmajewa, żeby podać mu wody, jak będzie pić prosił. Wogóle... tak strasznie jęczy... Nie da ci usnąć... Więc posuń się, braciszku...
A ty?
— Ja.. z samego znużenia nie usnę... Zresztą trochę zdrzemnęłam się na górze, kiedy ty chodziłeś na dół... A ty — nic a nic!
— Ach, Hanko, Hanko!... Zawsze ty taka!
— Jaka?
— Kochana!... — odszepnął sennie i usnął natychmiast.
Dziewczyna zamknęła oczy i próbowała również usnąć, lecz ciężki oddech rannego, przeplatany jękami, dziwacznem, chwilami żałosnem, chwilami okropnem rzężeniem, zmieszanem z mongolskiemi i rosyjskiemi wyrazami — brzmiał tak strasznie, tuż nad jej uchem, że o śnie marzyć nie było podobna.
Leżeli w ciasnej jamie blisko siebie, przylegając ciałami i gorący oddech umierającego, tchnący już rozkładem poszarpanych wnętrzności, bił wprost w twarz dziewczyny. Odwracała się od chorego, a jednocześnie łzy napełniały jej oczy i nieopisana litość ściskała serce. Wspominała skromność, czułość, delikatność tego brzydkiego, żółtego jak mosiądz, płaskolicego młodzieńca, zakochanego w niej beznadziejnie. Teraz umierał daleko od krewnych, od ojczystych koczowisk, zamieszany do krwawej, obcej mu burzy, tylko dlatego, że chciał jej bronić... Bo przecież rozumiała dobrze, że nie przyłączył się do uciekających z miasta przed paru już dniami rodaków, że pozostał tylko po to, żeby być blisko od niej w chwili niebezpieczeństwa i że po to tylko zapisał się do ochotniczego wojska obrońców miasta... Jeszcze w chwili ostatecznego pogromu, kiedy dzikie hordy zwycięskich zbrodniarzy opanowały miasto i rozbiegły się po niem, paląc, rabując, gwałcąc, — próbował skłonić ją do ucieczki wraz z matką... Wówczas można było jeszcze ujść, jeszcze brzeg rzeki nie był opanowany przez nieprzyjaciela i łodzie jeszcze nie były poniszczone... Ale one odmówiły: nie mogły przecież porzucić ojca i brata, walczących w szeregach...
— To darmo! Wszystko stracone, oni są dokoła... Nieprzeliczone ćmy ich ciągną zewsząd!... przekładał uporczywie.
— Bez męża i syna nie pójdę!... — powtarzała matka.
Wtedy mężny chłopak poszedł szukać sędzięgo Korczaka z synem w wirze bitwy. Tymczasem losy walki obróciły się tak, że nim zdążył wrócić, obaj poszukiwani wpadli do domu, a za nimi tłuszcza złoczyńców...
I rozegrały się sceny, na których wspomnienie dusza w dziewczynie mroczyła się i omdlewała...
Ból, rozpacz, odraza do całego świata, a przedewszystkiem do siebie za to, że mimo to... żyje, że żyć... pragnie, że lęka się jednak jeszcze cierpień i śmierci — przebiły jej serce niby zimne ostrze sztyletu i przygwoździły nieruchomo do ziemi. I myśl o samobójstwie przemknęła jej przez głowę, jak niedawno bratu... Ale co stałoby się z Władkiem, gdyby, obudziwszy się, znalazł ją niespodzianie obok siebie wyciągniętą, zimną, milczącą, obojętną dla wszystkich i na wszystko?... Wyobraźnia jej niepostrzeżenie przekroczyła granicę świadomości i pomknęła przez jakąś krainę, nieznaną, suchą, trupią, pełną czarnych szkieletów i zimnych lodowych szczytów... Oto, porwał ją i niesie jakiś wielki ptak, kraczący głosem grzmiącym jak ryk lwa, szumiący skrzydłami, jak wielkie chmury gradowe... Leci, omiatając szponami i piersią lawiny ze spotykanych lodowców... Światy walą się w przepaść poza nim z grzmotem... Szaleje legendarny Rok, bajeczny ptak wschodu, ptak — skała, o którym opowiadał jej Badmajew... Leżąc na jego grzbiecie, oplatała rękami jego potężną, wyciągniętą jak słup marmurowy szyję... Bała się potwora, lecz bardziej jeszcze bała się otchłani, nad którą on mknął... I dlatego coraz mocniej przyciskała się do jego chropawego ciała, drgającego od niezmożonego wysiłku...
Nagle ptak opadł przed bramą wspaniałego, jarzącego się światłami pałacu... Wśród przeraźliwego dźwięku trąb, żółto i czerwono odziani kapłani, wyrzucając z srebrnych kadzielnic obłoki wonnych dymów, zbliżyli się ku niej, podjęli ją z dwóch stron pod ręce i powiedli po szerokich schodach ku górze, ku tajemniczo czerniejącym, olbrzymim bronzowym podwojom... Idąc, spostrzegła, że sama również odziana jest w żółtą suknię jedwabną, długą, powłóczystą, że na jej obnażonych ramionach ciążą złote bransolety, a na nogach złote brzęczą łańcuchy... Podniosła w górę oczy i spostrzegła, że w ciemnej ramie podwoi stoi i uśmiecha się do niej... przepiękny, z twarzą prześwietloną i cudną... Badmajew!
— Hanno, Hanno!... Idą!...
Obudził ją stłumiony szept brata i gwałtowne szepnięcie za ramię. Zerwała się i przysiadła; było ciemno i cicho, Badmajew już nie jęczał, na zewnątrz na górze słychać było miarowy tupot licznych nóg i szelest grudek ziemi, staczających się nadół po zboczu urwiska.
— Uciekajmy!... — szepnął Władysław. — Bierz swój worek i karabin!
— A Badmajew?...
— Czyż nie słyszysz, że nie dyszy?... Umarł.
Istotnie ranny nie oddychał. Aby się przekonać ostatecznie, dziewczyna, drżąc cała, wy; ciągnęła rękę w ciemnościach i musnęła nią ostrożnie z pewną czułością twarz umarłego przyjaciela... Zimnemi ustami dotknął jej dłoni i był to jedyny i ostatni jego pocałunek... Nigdy nie zapomniany dreszcz przejął ją nagle, zmartwiałą bez ruchu...
Władysław, który już był wypełzł nazewnątrz, rękę napowrót w jamę zagłębił, schwycił siostrę za połę ubrania i gwałtownie za sobą pociągnął.
Był najwyższy czas. Chińczycy długim sznurem czarnych cieni skradali się dołem z parowu wprost ku ich schronisku.
Na szczęście pień zwalonego drzewa zakrywał ich z tej strony, a załom ziemi rzucał daleko gruby cień. Pod jego ochroną udało się im wyślizgnąć niepostrzeżenie. Chyląc się nisko ku ziemi, pobiegli co tchu i ukryli się wśród wielkich głazów tuż u wody. Byli pewni, że Chińczycy tam za nimi nie podążą w obawie przed strzałami z przeciwnego brzegu. Zresztą napastnicy zbyt byli pochłonięci otaczaniem kryjówki, pełnej, jak zapewne myśleli, ludzi i skarbów przywiezionych z za rzeki...
Brat i siostra nie tracili czasu i, przebiegając od głazu do głazu, kryjąc się w cieniach wysokiego brzegu lub za pniskami zwalonych drzew, oddalali się coraz bardziej i bardziej od napastników.



Szli nocami, a we dnie spali ukryci w wykopanych naprędce jamach pod gliniastemi urwiskami górzystego brzegu, albo w leśnych parowach zaszyci w gęstwinę. Słusznie liczyli na zabobonność Chińczyków oraz plemion tubylczych, wstrzymującą ich od jakichkolwiek podroży po zachodzie słońca w obawie złych duchów — „dżelik’ów“ albo leśnych bestyj.
Ale noce wiosenne były krótkie. Tymczasem do doliny rzeczki Chara-gol, właściwie do jej ujścia, wskazanego przez Badmajewa, mieli zgórą sto wiorst. Musieli pospieszać jeszcze z tego względu, że zapas konserw i sucharów, jaki pozostał im po zabitych towarzyszach, był bardzo nieznaczny. Wprawdzie często w srebrne od mgieł i rosy ranki na żółtych ławicach i odmiałach rzeki spotykali stada nocujących tam dzikich gęsi, trafiali na pary wypoczywających tam łabędzi, wprawdzie nieraz, gdy wieczorem sunęli ostrożnie wzdłuż wody, nasłuchując i oglądając się wokoło, przelatywały nad nimi z rześkim szelestem w opalowem powietrzu stada kaczek, lecz Władek spoglądał tylko na nie żałośnie, nie śmiejąc strzelać z obawy zwrócenia uwagi Chińczyków. Tych jedynie lękali się obecnie, gdyż od miasteczka zdobytego przez bolszewików oddalili się już na tyle, że stamtąd nie groził im pościg. Od brzegu ogarniętego powstaniem dzieliła ich prócz tego bystra, szeroka rzeka, no i... ochronne strzały chińskiej straży pogranicznej.
— Niema złego, coby na dobre nie wyszło!... — pocieszał siostrę Władysław. — Idziemy polem śmierci, bronionem przez obstrzał stron obu!... Co?... Wyższy dowcip!... Najgorzej, że nie wiem jak poznać tę rzeczkę Chara-gol?!... Bo tam pewnie niema... deseczki z napisem!...
Znaleźli w worku Badmajewa mapę i kompas, lecz nie na wiele to im się przydało. Znali rzeczółki, wpadające do głównej rzeki w pobliżu miasteczka, dalej jednak wszystko się plątało. Wiosenne roztopy potworzyły moc nowych strumieni, wypełniły bulgoczącemi kaskadami tyle suchych zwykle parowów, zwiększyły do tego stopnia zwykłe potoki, że mapa oraz określenie Badmajewa: „trzecia większa rzeczka z prawej strony“ — na nic się nie przydały.
Hanka, obtłukując nogi po nocach na nagich żwirach i głazach nadbrzeżnych, marzyła głośno o chwili, kiedy nareszcie zawrócą w miękkie doliny, gdzie szumią lasy, gdzie kwitną kwiaty i ścielą się kobierce łąk, gdzie można będzie rozpalić ogień, którego widoku byli pozbawieni, ot, już dzień szósty...
Dla niej każdy spotkany strumień był „Chara-gol“ i brat musiał używać całej swej wymowy popartej groźną stanowczością leśnego bywalca, aby przekonać ją, że tajemniczy „Chara-gol“ jeszcze daleko.
— Przypuśćmy, że przechodzimy dziennie dwadzieścia wiorst, to nam jeszcze do ujścia Chara-golu pozostało dwa dni drogi... Badmajew powiedział zgórą sto wiorst, to znaczy wiorst sto pięćdziesiąt!... Ja wiem, jak oni liczą... Oni konno jeżdżą!... Zresztą wątpię, żebyśmy robili dziennie więcej niż wiorst piętnaście.
— Dlaczego?... Przecież idziemy całą noc bez wytchnienia?!
— Wciąż skręcamy, omijamy to skały, to rozlewy, to błotniska, to zwały pni drzewnych... W dodatku... w nocy chodzi się wolniej!...
— Ach, nie wiem doprawdy, co jeszcze wymyślisz?!... Nie mam już sił...
— Co wymyślę?... Hanko, Hanko! Czyż przypuszczasz, że nie chciałbym skrócić... choćby i dla siebie... tej mordęgi?... Przecież i mnie nogi bolą i krwawią się na tych kamieniach!... Przecież i ja chciałbym się ogrzać i wyspać!... Lecz co począć?!... Jeżeli zawrócimy w dolinę pierwszej lepszej rzeczki, to możemy tam wcale nie znaleźć ludzi, albo znaleźć takich, którzy stokroć gorsi będą od spotykanych tu głazów... Więc zdobądź się na jeszcze troszeczkę cierpliwości, siostrzyczko... Przemóż się, wstań i chodźmy, bo czas upływa... Niedługo rozednieje...
Takie sceny powtarzały się coraz częściej w czasie ich nocnych wędrówek, kiedy dziewczyna padała nagle na kamienie, jakby się ziemia obsuwała pod nią i, płacząc mówiła:
— Dalej nie pójdę, nie mogę!...
Chłopak siadał nieopodal i patrzał na siostrę żałośnie; jej woreczek podróżny, jej karabin dawno już niósł na swoich plecach, lecz dodać jej sił i wytrwałości nie był w mocy. Chciał jej zabrać pas z ładownicami, który spinał jej bluzę żołnierską, ale nie zgadzała się go oddać.
— Jak będę wyglądać bez pasa?... Zresztą to drobiazg... i nie o to chodzi... Chodzi o to, kiedy nareszcie opuścimy tę przeklętą rzekę... Czuję, że rozchoruję się, dłużej na nią patrząc!... Wciąż mi się zdaje, że nie woda w niej płynie, ale krew, mózg... Każdy głaz wystający z wody, to... może trup... Władziu, Władziu!... Braciszku kochany, ulituj się nademną!... Zupełnie co innego... iść na słońcu, przez lasy pachnące, gdzie latają i śpiewają ptaki, gdzie widać daleko... gdzie można siąść spokojnie, bez obawy, że w tej chwili buchnie ku tobie z ciemności nieoczekiwany strzał... jak tu... Czuję, że zarazbym tam ozdrowiała, że wróciłyby mi siły i ochota... A tak!... Nie mogę dłużej, nie mogę!... I po co?... Wiesz co, zostaw mię lepiej!... Ratuj się sam... W głowie mi się mąci...
— Co ty, co ty, siostrzyczko?!... Zresztą — zgoda!... Skręcimy w pierwszą większą dolinę, ale jeszcze pójdziemy trochę, tam za temi górami... Tam już nie będzie chińskich straży... Tam powinna już być... Mongolja...
Wskazywał jej na łańcuch ciemnych szczytów, odrzynających się ostro na gwiaździstem niebie. Wzdychała, podnosiła się niechętnie i szła krokiem chwiejnym i nieskończenie znużonym. Brat podtrzymywał ją, pomagał, ale rozumiał, iż długo już tak trwać nie może, że trzeba koniecznie zmienić warunki podróży, dać siostrze wypoczynek, oderwać ją od bolesnych wspomnień, natchnąć nadzieją, otuchą, gdyż inaczej nie wrócą jej siły, nie wytrzyma dłużej ciężaru okropności, jakie zwaliły się na nich w ostatnich czasach... szczęśliwie zapominał o nich, zajęty troską o siostrę i powodzenie wyprawy.
— Za temi górami, za temi górami... zaraz zakręcimy, siostrzyczko! — powtarzał Hance od czasu do czasu, gdy spostrzegał, że znowu dziewczyna słabnie.
Coraz wyżej wzdymał się urwisty brzeg, coraz węższy stawał się pasek pobrzeża, wijący się nad wodą u podnóża wyniosłości. Glinę i piasek zastąpiły skały i kamienne rumowiska. Nieraz musieli wchodzić w wodę i brodzić, żeby ominąć kąpiące się wprost w nurtach rzeki cyple wiszarów. Rzeka szumiała coraz groźniej i pieniła się cała. Wchodzili w wąwóz górski, którego strome boki wyrosły nagle pod niebo i cieniami swemi zgęściły mrok nocy. Nagle gzyms ziemi, po którym szli, urwał się: rzeka lała się przed nimi z groźnym warkotem wśród prostopadłych kamiennych ścian.
Zatrzymali się zmieszani.
— Trzeba wracać i drapać się na górę. Tędy nie przejdziemy!
— Ach, doskonale!... szepnęła Hanka.
— Nic doskonałego! Tam napewno jest posterunek chiński... Oni je w takich miejscach zawsze stawiają...
— Przekradniemy się jakoś mimo, ale już nie wrócimy tutaj... Dobrze, braciszku? Pójdziemy lasami.. — prosiła.
— Tam niebezpieczniej!... — mruknął chłopak.
— Niech będzie. Byle nie to, co tu...
— Ano dobrze!... Ostro trzymaj się w takim razie, Hanko! Idziemy...
— Oddaj mi mój karabin.
— Uradzisz?
— Uradzę. Teraz wszystko uradzę... Taka we mnie odrazu ochota wstąpiła... Ty nie wiesz, Władek, co ja tu cierpię... Nie mówiłam ci... Nie chciałam cię martwić!... Ja nic nie wypoczywałam, nic... Takie sny, takie straszne sny... co noc... Czuję, że tam nareszcie usnę... że opuszczą mię... widziadła... Oszaleć można!... Słońca, chcę słońca za wszelką cenę... Zieleni... ognia... ludzkiego wypoczynku...
Wzięła karabin, nawet worek swój chciała od brata zabrać, ale jej nie dał.
Wrócili z pół kilometra i ostrożnie zaczęli się wspinać po stromem zboczu, porosłem miejscami trawą i krzewami. W połowie wysokości trafili na ścieżynkę, jaką wydeptują dzikie kozule, schodząc do wodopoju.
Ogromnie ułatwiła im dalsze wspinanie się ku szumiącym w górze lasom. Blisko szczytu Władek wstrzymał ostrzegawczym ruchem ręki idącą za nim siostrę. Zamarli na miejscu, z trudem wstrzymując ciężki oddech. Z góry dobiegło ich wyraźnie zaciekłe ujadanie psów.
— A co?... Nie mówiłem... Idziemy wprost do strażnicy... Odrazu wydała mi się ta ścieżka... zdradziecką!... Trzeba wracać!... — szepnął cicho, jak tchnienie, Władysław.
— Za nic!... — sprzeciwiła się Hanka. — Nie pójdę z powrotem do tego grobu!... I co tam dalej?... Napowrót w ręce... zbrodniarzy?... Co?
Władysław spojrzał mimowoli w czarną czeluść wąwozu, rozwartego u ich nóg. Wrzenie rzeki, biała jej piana, posępny jej łoskot wypełniały całe dno przepaści, aż do dalekiego zakrętu, gdzie seledynowy poblask wysrebrzał przelewające się bałwany.
— Ha, pewnie!... Za rzekę się nie przeprawimy... a tu wszędzie to samo... W takim razie chodźmy! Niech się dzieje wola boża!... Jedno tylko trzeba zrobić: zejść ze ścieżki!
— Dokąd?... — spytała niecierpliwie Hanka. — Z obu stron głazy i ciernie. Narobimy tylko hałasu, będzie gorzej!... Już idźmy na los szczęścia!...
Posunęli się jeszcze kroków kilkanaście po ścieżce, która stawała się coraz szersza i dogodniejsza. Krawędź urwiska już widniała tuż, pod ręką, gdy Władysław zatrzymał się nagle i nawet cofnął w tył, że omal nie strącił siostry w przepaść.
— Co się stało?... — spytała ta cichutko.
— Ktoś stoi.
— Skoro nas zobaczył, już mu nie ujdziemy. Lepiej otwarcie podejść. Powiemy prawdę, że uciekliśmy z tamtego brzegu pod opiekę Bogdohana!...
Władysław nic nie odrzekł, lecz posunął się parę kroków naprzód. Szczekanie psów dolatywało zupełnie wyraźnie i nawet poprzez plecionkę czarnych gałęzi błyszczało w dali czerwone światełko. Olbrzymia figura tuż u ścieżki na krawędzi urwiska nie ruszała się.
— To bałwan... ich bóstwo! Tfu!... Chodź, chodź, Haniu!... Nikogo niema!... — szepnął radośnie Władysław, pomykając szybko naprzód.
Hania schwyciła go za pas, żeby nie zgubić w ciemnościach, jakie ich nagle ogarnęły w cieniu drzew. Skręcili niezwłocznie w bok, w gęste krzewy i spiesznie oddalali się od ogni migających w dalekiem domostwie. Szczekanie psów przeszło we wściekłe ujadanie i nagle posępnie w ciemnościach rozbrzmiał... gong, potem głosy ludzkie, znowu gong i jeszcze raz gong, wreszcie zagrzmiały dwa strzały karabinowe jeden za drugim... Kule świsnęły tuż nad ich głowami, więc się pochylili, nie przestając jednak biec dalej przed siebie.
Niezbyt daleko stamtąd wydostali się na dość szeroką, wyciętą wśród lasu, drogę. Poczuli pod nogami rozjeżdżone w błotnistym gruncie koleiny i zatrzymali się, nie wiedząc, co począć. Nikt ich nie ścigał, strzały i głosy ucichły, nawet szczekanie psów zamgliło się, osłabło, zmieniło w zwykłe ujadanie.
— Pójdziemy drogą. Nie mamy nic do stracenią. Jak spotkamy kogo, to skryjemy się w zarośla. Zawsze tu lepiej, tu czuć ludzi!... — radziła Hanka.
— Ludzie teraz gorsi od bestyj! — mruknął chłopak.
— Ale cóż robić: jak nie można, to nie można! Droga, zdaje się, prowadzi w odpowiednim dla nas kierunku... Sądząc po gwiazdach... Tam jest północ, gdzie Wielka Niedźwiedzica!... Idziemy na południe... Będziemy trzymali się drogi, ile się da!...
— A może ona właśnie doprowadzi nas do tego Dordżjewa... Czy ja wiem, jak on się tam nażywa?... Pamiętasz pewnie, co mówił Badmajew?...
— Pamiętam... On nie Dordżjew, a Dordżij... mój kolega... ten Mongoł, prawdziwy Mongoł, cośmy go przezywali Chał-cha... Był raz u nas...
— Nie pamiętam. Ale mniejsza o to... Dlaczego mówisz, że ta droga nie doprowadzi?...
— To jest chińska strażnicza droga i wiedzie pewnie do drugiej strażniczej budki...
— Ominiemy i tamtą... Zobaczysz — pocieszała brata Hanka.
— Ale sensu niema chodzić od budki do budki!...
— Jak rozednieje, skręcimy w las, a teraz chodźmy, byle dalej od tej przeklętej rzeki!...
Dziewczyna odzyskała dawną żywość i humor; szła raźno obok brata, dźwigając na ramieniu karabin i nawet podskakiwała, chwilami.
— Zupełnie inna muzyka!... Miękko, stąpa się jak po dywanie, równo, nie trzeba wciąż myśleć, że się poślizgniesz, upadniesz, potłuczesz kolana lub rozbijesz nos!... Byczo!... — śmiała się cichutko.
Dobry humor siostry udzielił się Władkowi.
— Może i lepiej, żeśmy nareszcie skręcili w lasy... Tu można będzie i coś do jedzenia znaleźć, korzonki „sarany“ albo dzikiej marchwi... Baumajew uczył mię raz na polowaniu, jak ich szukać... Dalej w tajdze, gdy będzie można strzelać, upolujemy głuszca, cietrzewia, kuropatwę, albo zająca... co się da!...
— Albo kozulę... — wstawiła Haniai.
— Oho, zachciało ci się!... Kozule nie trzymają się tak blisko ludzi. Tu wciąż celnicy się włóczą. Dopiero jak dostaniemy się do Mongolji, zacznie się prawdziwe polowanie. Tam są i kozule, i dzikie osły-kułany, i ptactwa moc... Badmajew i Dordżij często mi o tem opowiadali, namawiali, żebym z nimi jechał... Tylko pamiętasz, ojciec nie puszczał. A szkoda!... Żałuję, że się nie udało, teraz wszystkobym wiedział... Ojciec bał się, że kraj dziki...
— Ojciec!... szepnęła przejmującym głosem Hanka.
... Ojciec... bał się, że kraj dziki... — powtórzyła.
Umilkli i dłuższy czas szli obok siebie w cichości. Władek lękał się spojrzeć na siostrę, gdyż wydało mu się, że płacze, a sam był też bliski łez.



Świtało. Nefrytowy brzask łagodnie sączył się z wysokich szczytów lasu wraz z kroplami gęsto kapiącej rosy...
Brat i siostra szli bardzo wolno, znużeni nocnemi przygodami i bezsennością.
Droga nierówna — ledwie znacząca się czarnemi koleinami wozów na żółtej powłoce zeszłorocznego igliwia, podziurawiona błotnistemi wybojami, pofałdowana żyłami grubych korzeni — wiła się kapryśnie wśród nieprzejrzanej kolumnady potężnych modrzewi i jedlin. Olbrzymie, twarde, kanciaste, pokryte łuskami spękanej kory, osędziałe od siwych porostów, guzowate od blizn utraconych dawno gałęzi, mocarne odziomki wznosiły się prosto i wysoko jak złomy skał... Gdzieś tam w bladem świtaniu chwiały się zlekka ciemne ich korony, trącane pierwszym podmuchem rannego wietrzyka i głuchy poszum, jak przybór obudzonego morza toczył się w przestworzach. Ale w dole było cicho i ciemno, jak w zasklepiających się w nieskończoność arkadach labiryntu. Nigdzie trawki, krzaczka, źdźbła zieleni... Bure od listopada polesie było gładkie, jak klepisko. Tylko tu i tam leżały potworne kłody upadłych parszaków, pokryte całunami mchów niby wielkie ołtarze ofiarne oraz pochylone, wsparte na sąsiadach, kolumny już umarłych drzewisk, kłoniących się ku ziemi, naruszały kościelną regularność tych leśnych naw i korytarzy.
— Końca, kresu nie widać!... Bałabym się, gdyby ciebie nie było!... — szepnęła Hanka.
— Pewnie, że niewesoło!... — odrzekł Władek, poprawiając karabin. — Ale wszelkie strachy, to musimy odrzucić, bo zginiemy...
— Wiem. Lecz tutaj, to nawet schować się niema gdzie, jakbyśmy kogo spotkali!
— Więc co?
— Możeby lepiej... iść bezdrożem? Spójrz na swój kompas, jak on nam wskazuje?...
Władysław skorzystał ze sposobności, przysiadł na zwalonym pniu, wyjął kompas oraz mapę i długo je studjował.
— Nic nie rozumiem! Tu będzie południe... A tak płynie rzeka... z zachodu... Powinniśmy niby iść w tym kierunku, a tymczasem droga jakby zawraca nazad...
— Nazad?! Ja ci mówię, że my znowu wyjdziemy do tych Chińczyków... Po co nam droga?... Już dzień... Pójdziemy wprost według kompasu... Przecież nam chodzi o to, żeby jak najprędzej dostać się do Mongolji nie, prawda? A Mongolja na południu...
— Racja. Tylko jabym wołał znaleźć dolinę tego Chara-golu... Mongolja duża... Jak tam trafimy do ludzi, do Dordżija? A po tym „urmanie“ błąkać się można do końca świata!
— Nawet ogień tu niełatwo rozpalić... Nigdzie nie widzę gałęzi... — westchnęła żałośnie Hanka.
— I wody też niema. Trzeba szukać rzeczki... — stanowczo zakończył chłopak. — Pójdziemy dalej, ale nie drogą, jeno opodal, bo może istotnie jaki djabeł nadjechać...
Porzucili więc drogę i poszli dalej jednostajnie ciemnym, wysokopiennym lasem, kierując się wyłącznie kompasem. I dobrze się stało, gdyż nie uszli dwóch stajań, jak usłyszeli w mogilnej ciszy nieruchomej puszczy głosy ludzkie i w dali, wśród brunatnych pni zamigotały barwy. Przypadli natychmiast za gnijący na ziemi pień drzewa i, wychyliwszy ostrożnie głowy, śledzili z karabinami gotowemi do strzału, co się na drodze dzieje. Dostrzegli Mandżura w błękitnym kaftanie na gniadym koniu, z łukiem i sajdakiem za plecami; z dwóch jego stron szli z karabinami na ramionach dwaj chińscy piechurzy i opowiadali coś jeźdźcowi wesoło.
Po tem spotkaniu zbiegowie jeszcze bardziej zagłębili się w las i marzyli już tylko, aby co rychlej znaleźć trochę wody, ugasić pragnienie, zjeść śniadanie i wypocząć. Ale choć wszędzie spotykali ślady bajorów, — zagłębienia pełne gęstego, napół zaschłego błota, — samej wody nie było nigdzie ani kropli: wszystko wypiły niebotyczne smoki drzewne.
Gdy więc powierzchnia ziemi zaczęła się cokolwiek wzdymać, tworząc garb, ucieszyli się bardzo, licząc, że u stóp wyniosłości może znajdą jaki ponik lub źródełko wśród paproci, których nieduże kolonje pojawiły się tu i tam.
Daremnie: i tam wody nigdzie nie znaleźli, a gdy weszli na grzbiet wyniosłości, dostrzegli znowu ten sam las pni brunatnych, olbrzymich, tonących we własnych mrocznych cieniach. A przecież przez strzechę splątanych wgórze koron widzieli, że dzień już na dobre rozgorzał, że śmieje się nad knieją nieba błękitem i złotem słońca.
Hanka usiadła zrozpaczona na ziemi.
— Umrzemy z głodu i pragnienia w tej piwnicy bez granic...
— No, jeszcze mamy konserwy. Otworzę puszkę, bo bardzo mi się jeść chce...
— Nie! Poszukamy przedtem wody — przerwała, zrywając się na nogi, dziewczyna. — Nie na długo już starczy tych konserw... A gdzież twoja zwierzyna, którąś obiecywał w lesie?...
— Prawda, nie spotkaliśmy nawet wiewiórki, ani dzięcioła... „Dremuczyj ljes“. Cóż robić?... — rzekł po rosyjsku.
Widząc, że siostra podpina napowrót rzemienie zdjętego na chwilę worka, wstał z westchnieniem i podążył za nią, spoglądając co chwila na kompas.
Znowu uszli szmat drogi, a nic nie zmieniło się wkoło. Zrobiło się tylko ciemniej i mgławiej, gdyż bezlistne o tej porze modrzewie znikły, zastąpione wyłącznie prawie przez ciemno?igłe jedle. Okrągłe ich pnie kolczaste od okruszonych sęków, zielone od glonów, podobne były do ogromnych zjedzonych przez śniedź słupów ze starego bronzu i miedzi. Niezdrowa wilgoć biła z pod ich korzeni.
— Będzie woda!... — mruknął Władek.
Mimo to wody nie znaleźli.
— Wiesz co, siostrzyczko!... Ty tu usiądź i poczekaj, a ja pochodzę wokoło i poszukam... — zwrócił się do siostry, widząc, że ta upada już ze znużenia.
— Dobrze, ale weź ze sobą karabin i nie odchodź daleko, bo ja się boję... Jeszcze mnie portem nie znajdziesz?...
— Będę hukał, a ty odpowiadaj!... jak u nas na grzybach: hop!... hop!...
— Ciszej!... szepnęła dziewczyna przerażona tym głosem, który rozbrzmiał szeroko, powtórzony przez wielokrotne echo.
Władek roześmiał się i, przeciągnąwszy oswobodzone z ciężaru ramiona, poszedł raźno w las, zataczając dokoła siostry szerokie kręgi. Przed odejściem kazał jej białą chustkę zaczepić na sęku drzewa, żeby mógł miejsce łatwiej odnaleźć. Dziewczyna rzuciła się zaraz na wznak na ziemię i, podłożywszy worek pod głowę, patrzała na okieneczka błękitu, widniejące tu i tam wśród łapczatych konarów jodłowych. Srebrne chmurki, wyzłocone słońcem, ukazywały się w tych otworach i nikły, płynąc spokojnie mimo w dal. Najmniejszy ruch, najmniejszy dźwięk nie zamącił ciszy. I znów przez chwilę zdawało się dziewczynie, jak już zdarzyło się to kilka razy w ciągu tych dni, że nic się w jej życiu nie zimieniło, że oto wyszła na zwykłą wycieczkę po grzyby, z której zmęczona i szczęśliwa wróci niezadługo do ciepłych, schludnych pokoi rodzinnego domu, z firankami w oknach i kwiatami w żardinierkach, gdzie czekają na nią ze słodką wymówką za spóźnienie ojciec i matka... Życie spokojne, zrównoważone, gdzie wszystko było zawczasu przewidziane, obliczone, gdzie dziś wiedziała, co będzie jutro, gdzie każdy postępek miał swój wiadomy skutek i koniec, gdzie radości, wzruszenia, zamiary, nawet straty i zawody w harmonijną splatały się girlandę... w łańcuch tak dobrze znanych wydarzeń...
I nagle wszystka zerwane, zniszczone, rzucone w jakąś krwawą, ognistą przepaść, gdzie wraz z ciałem rodziców spłonęła jej przeszłość!... Jest wolna, straszliwą bezwzględną wolnością zupełnej sieroty bez rodziny, ojczyzny, znajomych i przyjaciół...
Jacyś ludzie z okropnemi twarzami, okopceni dymem, umazani posoką, ludzie, którzy przedtem do niej zbliżyć się nie śmieli, porwali wiążące ją ze społeczeństwem więzy, szarpali ją, bili, usiłowali popełnić z nią rzeczy, których wspomnienie oblewało ją całą szkarłatem przejmującego wstydu... Matki, ojca, domu niema... Ona błąka się w jakichś ciemnościach bez kresu... niepewna nietylko dnia jutrzejszego, ale najbliższej godziny... Czy warto cierpieć?... Po co i na co?... dla kogo? — myślała, znowu z przejmującym bólem... Oto pod ręką karabin... krótkie cierpienie i... zniknie to wszystko tak strasznie męczące, jak znikł ojciec, matka i dom...
Otwarła zamknięte dotychczas oczy i spojrzała prawie z przerażeniem na kawałki lazuru śmiejące się do niej po przez korony wyniosłych drzew... Płynęły tam wciąż białe chmurki bardzo złote i bardzo puszyste, i wiatr zlekka szemrał w konarach... Dzień ciepły, słoneczny grał widocznie tam poza granicami posępnego boru wszystkiemi barwami wiosny... Wzdrygnęła się... Nie, za nic w świecie!... Chcę poznać ten świat rozległy i daleki, tak straszliwy, a tak ciekawy... chcę żyć, chcę jak inni kochać, nienawidzić, walczyć... Walczyć?... O co?...
Skurczyła się i znowu przymknęła oczy, uderzona prostotą i ciężarem tego pytania... Walczyć... o prawdę — z patetyczną naiwnością zabrzmiała odpowiedź jej dwudziestoletniej duszy. Komu prawda potrzebna?... Czy tym barbarzyńcom, co tylu ludzi osierocili i znieważyli?... Nie, teraz ona nie będzie się troszczyć o nikogo więcej... będzie walczyć tylko za siebie i za swój byt, za swoje życie, szczęście, powodzenie... i za... brata! — dodała w myślach z pensjonarską stanowczością, z uczuciem wstydliwego ciepła.
— Wstawaj, Hanka, jest woda!... Wspaniały będziemy mieli nocleg... — ocucił ją głos Władka.
— A ogień?... spytała, siadając.
Będzie i ogień... Znalazłem kałużę w dole od wykrotu... Wprawdzie niedźwiedź niedawno się w niej wykąpał, ale nic, woda się ustoi i będzie dobra!
Wkrótce siedzieli nad dołem od wykrotu, na którego dnie lśnił gęsty, czarny, do smoły podobny płyn.
— Skąd wiesz, że się tu niedźwiedź kąpał?...
— A bo ślady są.
— Gdzie?... Pokaż!... — pytała chciwie.
Wskazał jej na długie, równe, jakby gracą pociągnięte rysy pazurów, a dalej na parę wielkich odcisków, podobnych do gołej stopy ludzkiej.
— On tu wróci!... — rzekła z lekkiem drżeniem w głosie.
— Niech wróci — będziem mieli niedźwiedzie futro na pościel... — lekceważąco odpowiedział Władek.
Sprawdził jednak u siebie i siostry, czy karabin nabity i czy dobrze repetuje.
— Ty, siostrzyczko, strzelaj wtedy dopiero, kiedy mnie się nie powiedzie... I zupełnie już blisko, zupełnie... W oko, albo w ucho... Pamiętaj, żebyś nie chybiła... — pouczał ją, opierając karabiny o upadły pień modrzewia i rozkładając na pniu rzeczy; poczem małą siekierką, którą nosił za pasem, zaczął łupać korę z parszaka i kawały trzasek. Drzewo dobrze było spróchniałe i stoczone przez czerwie, mocno wilgotne i nie chciało się palić. Musiał Władysław poszukać na żywych drzewach na podpałkę żywicznych „obarów“ i smolnych sęków. Hanka tymczasem kubkami zaczerpnęła błotnistego płynu postawiła na bok, żeby się ustał.
Niedługo wspólnemi siłami rozniecili ogień. Gdy boski żywioł czerwonym językiem zaczął lizać i topić bursztynowe krople żywicy, gdy płomień zaczął parskać i wyrzucać to strzeliste płomienie, to kłęby pachnącego dymu, Władek schwycił swoją siekierkę i wykonał z nią „jak z tomahawkiem“ wojenny taniec dokoła ogniska z dzikiemi, zwycięskiemi okrzykami.
— Oa—haj!... Ja—haj!...
— Cicho!... Jeszcze nas kto usłyszy.... Ty dzikusie! — wołała Hania, nie mogąc wstrzymać śmiechu.
— Niema nikogo na milę wokoło... Chyba ten niedźwiedź, co tu był... Ale on jak usłyszy indyjskie wołanie, tylko szybciej pomknie!... Już widzę, jak galopuje, koziołkując na łeb na szyję... Tak, siostrzyczko!... Napijemy się gorącej herbaty, potem ugotujemy zupę z konserw, potem wyśpimy się, a potem — marsz, choćby do Pekinu!...
— Dobrze mówisz, lecz zobacz jaka ta woda brudna, ile tam pływa robaków i jakichś kosmatych potworków... Nie, ja jej w usta nie wezmę...
— Nie trzeba się uprzedzać, w najczystszej wodzie, jak spojrzeć przez mikroskop, jest to samo!... Ustoi się, odcedzi się, będzie dobra!...
— Ale zapach!...
— Zaparzymy więcej herbaty...
Rozmawiając, wyjmowali z worków rzeczy, suszyli je, przewijali, Władysław zzuł buty i namówił na to siostrę, aby choć cokolwiek odświeżyć i osuszyć przy cieple ogniska obolałe i pokrwawione nogi.
Posiliwszy się, usnęli na ściółce z mchów pod ochroną zwalonego pnia, roznieciwszy z dwóch stron ogniska dla ciepła i obrony przed napadem drapieżników.



Dwa długie dni włóczyli się jeszcze po ciemnym, mogilnym lesie. Nie zostało im ani kruszynny sucharów, a konserw mieli ogółem dwie puszki. Ogarnęła ich szczera rozpacz.
Hanka nastawała, żeby zmienić kierunek i pójść zupełnie na zachód, a nawet z powrotem na północny zachód, lecz Władek upierał się.
— Najgorsza rzecz zmieniać kierunek... Wszyscy podróżnicy to mówią!... Możemy w ten sposób krążyć na jednem miejscu Bóg wie jak długo... A tak, bądź co bądź, przecinamy miejscowość!... Musi się zmienić... Idziemy ku górom... Widzisz... — pokazywał siostrze na mapie.
— Nic nie widzę!... A raczej widzę wciąż te same pniska i pniska... Już lepiej było tam nad rzeką...
— Ach, Boże mój!... któż ci dogodzi!?
Odwrócił się od siostry i patrzał posępnie w mglistą dal, pełną szeregów czarnych, wciąż tych samych, bezlitośnie jednostajnych daurskich modrzewi oraz jodeł.
Pewną otuchę budziła w nim jedynie coraz częściej trafiająca się domieszka jakiejś nowej odmiany drzewnej, o pniach równie grubych, strzelistych jak jodłowe, lecz powleczonych korą gładką, srebrzystą, drobno prążkowaną. Nie mógł jednak odgadnąć, co to za drzewo, gdyż jego konary, pokryte świeżem wiosennem listowiem, szumiały tak wysoko ponad ich głowami, że nawet rysie oczy Hanki nie były w stanie rozpoznać kształtu liści. Teraz do tych nieznajomych srebrno-piennych drzew przybywały nowe niezmiernie smagłe i wytworne pnie szarofioletowe od dołu, złoto-łuskie ku górze.
Korczak przyglądał się im z niezmierną uwagą, pilnie badając każdy szczegół, jak kazały czytane niegdyś podróże i jak nauczyła kilkodniowa włóczęga, gdy wtem zerwał się i klasnął rękami.
— Wiewiórka!... Patrz, Hanko, wiewiórka...
Wskazał siostrze na wysokie rozcochy jednego ze złotych drzew.
— Gdzie? — spytała. — Nie widzę...
— Ten tam czarny sęczek w samem rozwidlęniu... To wcale nie sęczek, tylko wiewiórka tak zamarła bez ruchu... Patrz, patrz... biegnie!...
— Istotnie! Upuściła coś... Chodźmy zobaczyć.
Skoczyli pod drzewo i znaleźli wyłuskaną, pogryzioną szyszkę cedrową. Poznali ją odrazu, gdyż nieraz kupowali podobne na targu w miasteczku i piekli, aby dostać świeże orzechy.
— Cedry. A co!? Mówię ci, koniec naszym cierpieniom!... — powtarzał radośnie Władek.
Hanka, choć milczała, czuła się również poruszona i odświeżona tem odkryciem. Szli dalej już weselej i sporzej, ale knieja mimo to długo nie otwierała przed nimi swych słonecznych, pobrzeżnych krużganków.
Jeszcze jedną noc musieli spędzić w udręczęniu i niepewności pod mogilnym stropem „śpiącego boru“. Dopiero nazajutrz koło południa, gdy w worku nieśli już tylko jedną puszkę konserw, w dali przed nimi błysnęło coś, jak promień słońca, zmrok lasu zaczął na widnokręgu blednąc, a grunt szybko ku dołowi pochylać. W zastałe, stęchłe powietrze „urmanu“ uderzył świeży, rzeźwiący powiew.
— Rzeka. Już ją czuję... Słyszysz — nawet szum!... — zawołał Władek.
— Nic nie słyszę; to szumi las. A rzeka może ta sama... z Chińczykami!...
— Nieznośna jesteś!... Zawsze wszędzie złe tylko widzisz... Dawniej nie byłaś taka...
— Bo dawniej... wszystko było inne... — cicho odpowiedziała dziewczyna.
— Dawniej tyś mię pocieszała.
— Bo dawniej wiedziałam czego chcę...
— A co!... Mówiłem: rzeka!... Patrz, patrz, tam w dole błyska!... Hurra!...
— Cicho!... Może tam istotnie Chińczycy...
— O nie!... To inna rzeka... Ona płynie z południa na północ... Widzisz jej dolinę...
Wskazał na jasną smugę powietrza, tworzącą jakby wyręb w czarnej dotychczas ścianie boru. Spuszczali się lekko po pochyłości, która coraz stromiej zbiegała na dół. Za chwilę stanęli na krawędzi wklęślizny wysłanej malachitową powłoką wczesnej, wiosennej zieleni i porysowaną czarnemi żyłami gałęzi, przeświecających z po za delikatnego listowia.
Środkiem srebrzyła się wstęga rzeki, a tu i owdzie złociły w słońcu szmaragdowe łączki. Kosmate fałdy lasów spływały po wyniosłościach nadół, zbliska zielone, a sine w dali, jak wspaniały granatowy płaszcz.
Gdy tak stali zapatrzeni na brzegu urwiska, wielki ptak załopotał w zaroślach czarnemi skrzydłami, wzleciał i siadł nieopodal na gałęzi modrzewia.
— Głuszec!... — szepnął przez zęby Władek do siostry. — Nie ruszaj się!...
Zrzucił worek i ostrożnie, z karabinem gotowym do strzału, jął się skradać, kryjąc za pniami ku zwierzynie.
Ptak nie zdradzał zbytniej obawy, wyciągnął szyję i patrzał na dół na chłopca, jakby zaciekawiony mało znanem widowiskiem. Aż huknął strzał i głuszec, rozpostarłszy szeroko skrzydła, bokiem spadł na dół, obijając się o sterczące poniżej gałęzie.
— Hurra!... Jest kolacja!... — krzyczał Władek, pędząc w stronę zdobyczy. Hanka bez tchu prawie pospieszała za nim, dźwigając porzucony worek brata.
Po piwnicznych mrokach i martwocie wysokopiennego boru, ta rozległa słoneczna dolina, porosła mieszaniną liściastych i iglastych drzew, podszyta nieskończoną rozmaitością krzewów, wiklin, paproci, traw i ziół, wydała im się rajską krainą. Wszędzie szczebiotały i śpiewały ptaki, zające-bielaki i białe, górskie kuropatwy, już mocno porudziałe, zrywały się im co chwila z pod nóg. Władek, oszołomiony mnogością zwierzyny, chciał wciąż strzelać. Już dwa razy spudłował w gorączce, więc gdy po ostatnim strzale wzleciało z nad rzeczki z gęganiem wielkie stado szarych dzikich gęsi i chłopak znów się złożył, siostra schwyciła go za rękę.
— Za daleko!... Oszczędzaj ładunków!...
— To prawda!... Ale w głowie mi się mąci z radości!... Jak tu ślicznie!...
— Tak, tu ładnie... o ile niema nikogo!... Przedewszystkiem poszukamy dogodnego miejsca na obozowisko...
— Dobrze. Chodźmy nad potok!
Splątane jeżyny, dzikie wino, dziki chmiel, których gęste sieci spowijały krzewy, bardzo utrudniały im drogę. Musiał je idący przodem Władek co chwila przecinać swym dużym, podobnym do tasaka, myśliwskim nożem. Wreszcie wydostali się na brzeg rzeczki, wesoło szumiącej w kamienistem łożysku. Na drugim jej brzegu widniała jasna łączka, z której właśnie przed chwilą zerwały się gęsi. Chwilę wodzili zachwyconemi oczyma po delikatnym puchu wiosennej zieleni, pokrywającym drzewa i krzewy, po szmaragdzie murawy, tu i tam poplamionej ognistemi cętkami „żar-kwiatu“, ametystami pachnącego irysu, rubinami sybirskiego złotogłowiu, aż spojrzenia ich padły niespodzianie na niedużą drzewinę, całą śnieżnym obsypaną kwiatem, jak panna młoda w weselnym stroju. Wynurzała się z przejrzystego obłoku szmaragdowych listków i gałązek z tak niesłychanym wdziękiem, słońce oblewało ją tak cudnie łagodnym, złotym blaskiem, iż niepodobna było pomyśleć, aby sama tutaj wyrosła.
Hania chwyciła brata porywczo za rękę:
— Jabłonka!... Tu ktoś jest!... To ogród!...
— Ha!... Wtedy poprosimy o gościnność!... Ale to może być i dzika jabłoń... Przecież pamiętasz, że z tego brzegu przynoszono nieraz mamusi małe chińskie jabłuszka, o których ojciec mówił, że są podobne do polskich rajskich!...
— Chciałabym, żeby tak było!... Nie chcę ludzi... nie chcę ludzi!... — powtórzyła niechętnie.
— Zaraz się o tem przekonamy. Przejdziemy, na tamten brzeg! — odpowiedział, siadając i zzuwając obuwie.
Hanka poszła za jego przykładem.
Gdy brnęli przez wartką, kryształową wodę, dostrzegli chmary ciemnych ryb z koralowemi płetwami, nurkujących przeciw prądowi w głębokich, zielonawych „zatoniach“. Kilka większych wyrzuciło się wysoko w powietrze i padło na płytkie wodospady, wałem przelewające się przez progi z omszałych głazów. Władek chciał biec i chwytać je, lecz poślizgnął się, upadł i o mało go prąd nie porwał i nie potoczył w wiry.
Hanka ze śmiechem wyciągnęła go z wody za rękę.
— Za chciwy jesteś, Władku, za chciwy!... Albo nikogo tu niema i wtedy nie potrzebujemy się spieszyć, nałowimy i zwierza i ryb... Albo tu ktoś jest, a wtedy — po co nam to?... gadała, pomagając bratu odpinać zmoczony worek i wyżymać nasiąkniętą wodą odzież.
Jabłoń była dzika i w pobliżu nie znaleźli śladu człowieka.
— Tu wypoczniemy, wyśpimy się, najemy i zrobimy zapasy żywności na dalszą drogę!... — dowodził Władysław, rozpalając na łączce ognisko. — Zaraz zabieram się do budowy szałasu... na dwie strony, jak to robią kopacze złota... Wiem, opowiadali mi nieraz... Będziesz i ty miała swój pokój, i ja... Zobaczysz, cały pałac!...
Hanka skubała głuszca w milczeniiu, ale po raz pierwszy od wielu dni oczy jej również błyszczały i śmiały się wesoło.



Wbili w czterech rogach nakreślonego na ziemi prostokąta cztery kołki dwumetrowej wysokości, zakończone rosochami, na rosochach położyli dwa długie na trzy metry poprzeczne drągi; na przecznicach oparli pochyło szereg żerdzi; żerdzie przykryli kawałami grubej kory, świeżo zdartej z olbrzymich pobliskich modrzewi. W ten sposób utworzyły się dwie pochyłości dachu, z przedziałem pośrodku na półtora metra szerokości. W tym przedziale otwartym zupełnie w górze i z boków miał się palić według przykazań włóczęgów sybirskich „wieczny ogień“ nie tylko dla ogrzewania i osuszania szałasu, lecz również dla obrony przed komarami oraz dokuczliwą leśną „muszką“, której pojawienia należało lada dzień oczekiwać.
Władek, kierując całą budowę według wskazówek zapamiętanych z opowiadań znajomych zabajkalskich kozaków, bardzo był z siebie zadowolony.
— A co, jaki pałac?... Jak przyjdzie do czego, to nawet drzwi będzie można z dwóch stron dorobić... I będziemy wtedy zamknięci, jak w prawdziwym domu...
— Ale dym!... Udusić się możemy!... — wstawiła Hania.
— To nic!... Przyzwyczaimy się; zresztą w lecie dużo palić nie trzeba będzie, byle się tliło!...
Na jednem „poddaszu“ urządziła sobie z gałązek modrzewiowych i mchu posłanie dziewczyna, na drugiem brat. Hania prócz tego upiększyła „pałac“ liśćmi pachnącego cedru, oraz kwiatami tarniny, pierwiosnków, irysów, złotogłowiu. „Żar-kwiat“, choć jej się bardzo podobał swą namiętną barwą, miał za krótką łodygę dla wtykania go za żerdzią, więc tylko codzień świeży przypinała na piersiach sobie i bratu.
Praca płynęła im wesoło wśród żartów i śmiechu, a nawet śpiewów, i zdawało się, że smok okropnych wspomnień zadrzemał nareszcie, a może usnął na zawsze w ich sercach.
Dolina ku radości Hanki okazała się zupełnie bezludną i, sądząc z niezmiernie ufnego zachowania się zwierzyny, nawet nie odwiedzaną. Ptactwa była moc na rzeczce oraz bajorach i jeziorkach, ukrytych tu i tam w nieprzebytych chaszczach.
Codzień Władek zabijał gęś, czaplę, głuszca, cietrzewia, albo parę kaczek. Hanka znalazła w trawach parę gniazd z ślicznemi zielono nakrapianemi jajami. Nie było obawy, żeby umarli z głodu.
Nauczona przez brata, Hanka zaczęła pilnie wyszukiwać bulwy złotogłowiu, dające wyborną mączystą przyprawę do zupy ugotowanej ze zwierzyny.
Władek, który wciąż włóczył się po okolicy, codzień nieledwie robił jakieś odkrycie. Raz przybiegł tak wzburzony, że nie na żarty przestraszył siostrę, odłożyła łataną przez siebie odzież i spytała przerażona:
— Co?... Przyszli Chińczycy?...
— Ależ nie, ryby!...
— Wiem. Widziałam. Nic nadzwyczajnego!... Woda zimna, złapać trudno!
— Moc, tłum, ławica cała... Można czerpać rękami... Choć zaraz... Narobimy zapasów na rok! — wołał Władek.
Podniosła się dość niechętnie, żeby pójść z nim razem, lecz brat surowo kazał jej zabrać karabin.
— Bez broni z szałasu na krok odchodzić się nie waż!... Widziałem niedźwiedzia!... Zabierz plecaki na ryby... Zaraz przyniesiemy.
Pobiegli podnieceni w stronę rzeczułki.
— Tutaj, tutaj!... — wskazywał Władek w stronę opienionych wirami podwodnych głazów, po których przebyli pierwszego dnia rzeczkę.
Z wirów wyrzucały się, jak wtedy, wielkie ryby, błyskając w słońcu i wpadłszy we wrzące powyżej prądy, nieraz do połowy ledwie pokryte wodą.
Pęd prądu i śliskość opoczystego dna jednak uniemożliwiały prawie pościg za niemi. Hanka nie weszła nawet do wody. Władek, uzbrojony w drążek, do którego przywiązał swój ostry nóż mongolski, umieścił się na wystającym z wody kamieniu i próbował chwytać ryby swoim harpunem. Niebardzo mu się to jednak udawało; ciemne, wrzecionowate, śliskie olbrzymy, nawet ranione, wyrywały się i uciekały. Schwytał zaledwie dwa, przyczem znowu wpadł w wodę i przemoczył się do nitki.
— To na nic!... — krzyczała z całych sił Hanka, aby zgłuszyć szum wody. — To na nic... Ale tutaj dużo innych, drobniejszych ryb!.
Wskazała na głębokie „zatonie“, wyżłobione w żwirze i kamieniach przez odbity od skał nurt, który tu zawracał i tworzył ciche, przejrzyste „odstoje“.
Istotnie, nisko u dna widać tam było całe chmary tulących się do siebie srebrnołuskich łososi. Czasami pojawiał się nad niemi, jak chmura, drapieżny „tajmeń“ z rozwartą zębatą paszczą, z nastroszonemi krwawemi płetwami, lecz ryby, kołyszące się w kryształowej wodzie, jakby w jakiem upojeniu, zdawały się nie spostrzegać wroga, a i on też tym razem nie rzucał się na nie, nie szukał zdobyczy, jeno przejścia dla siebie dalej, dokąd pędziła go tęsknota. Ale i w tych odmętach połów ryb na większą skalę bez sieci i przyrządów był nie do pomyślenia.
Po długich próbach udało się Władkowi znowu schwytać zaledwie dwie sztuki.
— Mamy cztery!... Ale to mało, to nic! Musimy ich mieć setki, żeby nasuszyć i nawędzić na dalszą drogę... Rozumiesz!...
— Rozumiem. Więc już się stąd wybierasz?... — przerwała mu z niechęcią.
— Nie zaraz, ale kiedyś trzeba będzie pójść!... No i „chód“ ryby, przelot ptactwa też się niedługo skończy... A wtedy co?...
— To prawda. Ale wiesz, Władek — nie chce mi się o tem myśleć...
— Za to ja muszę myśleć... Więc wiesz oo: zrobimy tu sybirską „zajezdkę“... To nietrudno... Tylko miejsce wybierzemy spokojniejsze, gdzie słabszy prąd.
Wzięli się zaraz ochoczo do roboty.
Sybirską „zajezdka“ był to zwykły polski „jaz“ z otworem do wstawiania buczy. Nie udało im się jednak całej rzeczułki przegrodzić, nie mogli wbić palików płotu dość głęboko w kamieniste dno, wartki prąd wciąż im je wyrywał. Po ciężkich trudach umocowali parę przęseł przyniesionemi z brzegu kamieniami, przetkali je chróstem i powiązali jako tako wikliną. Chuderlawy ploteczek drżał od uderzeń wody, jak w febrze, ale się trzymał.
Pozostało spleść „buczę“. Władek udał się po koszykową wiklinę, której cały gaj rósł opodal na ilastej ławicy. Już naciął sporą naręcz żółtych, giętkich prąci, gdy posępnie zahuczały jeden za drugim dwa strzały w stronę szałasu, a potem rozległo się rozpaczliwe wołanie Hanki. Rzucił wszystko i pobiegł z sercem mocno bijącem, z karabinem gotowym do użycia. Hanka stała przed szałasem również z karabinem i machała ręką na niego:
— Chodź!... Chodź!... Prędzej!...
— Co się stało?...
— Dziki!... — mówiła wzburzona. — Dziki!... Zdaje się, że zabiłam.
— Bajki!... Skąd?... Gdzie... — zauważył z kruszyną zazdrości.
— Ale tak. Przeprawiały się przez rzeczkę i przeszły mimo, tu bliziutko... Całe stadko... Wtedy strzeliłam do ostatniej... I zdaje się, że upadła... Tu... tu... widzisz... leży... rusza się w gęstwinie!...
— Prawda, rusza się!... — zgodził się chłopak.
— Chodźmy zobaczyć!...
Zrobiła ruch, ale brat przytrzymał ją za rękę.
— Ostrożnie, jeżeli to doprawdy dziki, to ranne bywają niebezpieczne... A karabin zrepetowany?
Hanka z zawstydzeniem przekonała się, że zapomniała to uczynić.
— Ale prędzej, prędzej... bo „ona“ ucieknie!...
— Kto „ona“?
— Ta świnia. Olbrzymia świnia...
— Tylko powoli. Nie Świnia przedewszystkiem! nie świnia, bo świnia, to domowa! Widzisz tamten pień zwalony. Wejdziesz na niego i przygotujesz karabin do strzału, a ja zajdę od tej strony... Ostrożnie jednak, żebyś mnie nie postrzeliła...
— Już dobrze, braciszku, będę uważać... Ale się spiesz, bo ucieknie... Widzisz, znowu się rusza...
Rozeszli się, lecz Hanka skoro tylko wdrapała się na kłodę, zaczęła natychmiast przywoływać rozkazującemi znakami brata. Ten jednak nie zważał i ostrożnie, rozgarniając lufą krzaki, zbliżał się do szamocącej się w gęstwinie ciemnej góry. Nagle stanął jak wryty: przez okienko w gałęziach dostrzegł o kilka kroków przed sobą wielki, czarny, szczeciniasty ryj, obluzgany krwią i pianą. Dzikie, czarne ślepia rzuciły mu wprost w oczy błyskawice wściekłości, usłyszał kłapanie kłów i gwałtowne uderzenia racic o ziemię... Serce w nim zamarło, miał ochotę uciec, ale się zawstydził; obejrzał się wokoło, czy niema gdzie pnia, albo głazu, na który możnaby się schronić, gdy dobiegło go ponowne wołanie Hanki:
— Chodź tu, chodź tu!... Stąd doskonale widać... Ranny. Nie ujdzie!... Ale... Prędzej, prędzej!...
Posłuchał siostry, ostrożnie wycofał się z zarośli i wkrótce stanął na pinu obok niej. Kilka kroków stąd, wśród przymiętych i połamanych krzaków wpół leżała, wpół siedziała na przetrąconych zadnich łapach, potężna maciora. Dojrzała ich, spróbowała się zerwać, lecz nie mogła, więc zwróciła ku nim okrwawiony ryj i zakląskała paszczęką.
— Stój spokojnie, Hanka!... — prosił Władek, opierając łożysko karabinu na ramieniu siostry. — Trzeba z tem skończyć.
Zahuczał strzał, dzik ryj ku ziemi opuścił, potem sam opadł i zamarł, przebierając nogami. Władek zaczekał czas jakiś, poczem ostrożnie zbliżył się do upolowanej zdobyczy. Był to ogromny okaz, rudy, szczeciniasty, oblepiony żywicą i leśnym śmieciem.
— Zuch, Hanka!... — pochwalił siostrę Władek.
— Ach, kochany, jak to dobrze!... Mamy zapas jedzenia co najmniej na miesiąc. Nie będziesz potrzebował chodzić na polowanie i zostawiać mię samą!...
— Co to, to nie!... Trzeba przecież gromadzić zapasy... Jedno tylko z tego wynika, że kiedy można za jednym strzałem zwalić taką... śpiżarnię, to niewarto strzelać do ptactwa — szkoda naboi!... Co, nie?
— Pewnie, że szkoda. Tylko, że podobne do tej okazje rzadko się zdarzają.
— Wcale nie. Są tu i kozule, i skalne barany, i jelenie — widziałem na skalach... Trudno je podejść, ale trzeba szukać!... Darmo nic!...
Hanka westchnęła. Zrozumiała, że brat jeszcze dalej będzie się od dziś zapuszczał w tajgę i na dłużej zostawiał ją samotną, a skoro tylko zostawała sama, znowu wracały okropne wspomnienia i piersi szarpał rozdzierający, nieutulony płacz... Kiedyż to się nareszcie skończy?...
Spojrzała na brata, który spokojnie ostrzył nóż, zabierając się do oprawiania upolowanego dzika.
— Oto pierwsza skóra na pościel, albo na obuwie, kiedy się nasze zedrze!... — gadał wesoło. — Mięso też będzie można wędzić i suszyć... Pokraję je na cieniutkie paseczki... Trzeba je jednak przedtem w słonym ukropie zanurzyć... Tak robią Kirgizi Czytałem, uczyłem się o tem w geografji...
— Nie mamy soli! — odrzekła cierpko Hanka. — Tak sobie dysponujesz, jakbyśmy tu za węgłem mieli sklepik!...
Władek zdziwiony spojrzał na siostrę.
— Boże, Boże!... Jaka ty się robisz dziwna!? Wciąż się gniewasz! Jak niema soli, to powiedz!... Pomyślimy o tem... Tu niedaleko jest gliniaste urwisko, na którem wykwita biały nalot. Burjaci nazywają to „gudżir“. Tam właśnie przychodzą kozice... Śladów taka moc, że ziemia udeptana jak klepisko... Pewnie to sól, którą przychodzą lizać!... Jutro zaraz zobaczę i powiem... Naradzimy się, jak ją zebrać... Potrzymaj, Hanko, brzeżek skóry, będzie mi łatwiej zdzierać!...
Hanka przysiadła obok brata na ziemi i pomagała mu oczyszczać i ćwiartować tłustą tuszę. Przejmował ją głęboki wstręt do tej krwawej roboty, bolesne obrazy znowu zawirowały przed nią, ale opanowała się siłą woli; pojmując doskonale konieczność tego, co czynili.
Wołała jednak mieć do czynienia z rybami. To też po oprawieniu dzika i zawieszeniu w dymie nad ogniskiem na poprzecznych żerdziach mięsa; pokrajanego w długie pasemka, przypomniała bratu, że trzeba przynieść wikliny na bucz i sama z nim po nią poszła.
Długo w nocy siedzieli przy ognisku, czekając na gotującą się w kociołku dziczyznę i pletli niezgrabnie duży kosz z ażurawemi ściankami.
— Ktoby, siostrzyczko, pomyślał przed miesiącem, że będziemy takie rzeczy robili, gdzieś na granicy Mongolji? — zauważył Władysław.
— Nie mów, bracie, nie mów!... — przerwała mu Hanka, rzucając przerażone spojrzenia na wylot wejścia.
Zdziwiony chłopak również tam zwrócił oczy, lecz dojrzał jedynie za kłębami snującego się z ogniska dymu szafirową dal ślicznej, przejrzystej nocy wiosennej, pełnej cichego szumu rzeki, zapachu lasów i kwiatów, migotania gwiazd, przyćmionych wilgotnym oddechem ziemi...



Wczesnym rankiem wyszedł Korczak na polowanie, wziąwszy z sobą parę podwędzonych ryb, i nie ukazał się dzień cały. Hanka z początku była bardzo zajęta. Obejrzała bucz i przyniosła stamtąd sporą ilość ryb, które trzeba było oprawić i opłukać. Następnie uprała swoją i brata bieliznę, poreparowała odzież...
Wszystkiego tego jednak było zbyt mało, aby zapełnić długi wiosenny dzień. Pod wieczór już nie miała czem zająć rąk i głowy, musiała siedzieć bezczynnie, wsłuchując się w milczenie okalającej ją zewsząd pustyni. Nie była to cisza, o nie!... Prócz monotonnego szumu rzeki i ćwierkania ptaków, dolatywały ją wciąż jakieś głosy nieoczekiwane, niezrozumiałe, jakieś krzyki dalekie, niesamowite trzaski, jakieś szelesty i głuche dudnienia. W miarę, jak zbliżał się wieczór, zdawało się jej, że te nieznane głosy mnożą się, wzrastają, gdy przeciwnie umilkły miłe jej śpiewy ptaków i nawet złagodniał szum potoku. Wychodziła co chwila na zewnątrz i patrzała długo w stronę lasu, gdzie rano zniknął Władek.
— Może się co z nim stało?... Może się z niedźwiedziem spotkał? Boże, mój Boże!... Czy nie wziąć karabinu i nie pójść go poszukać?... Jak go jednak znajdę w lesie?... Kompas zabrał... Zabłądzę... Wróci, zacznie mnie szukać... Ja jego, on mnie!... Nie, trzeba czekać... Boże, Boże!... Jakże znowu boli mię serce!...
Wróciła do szałasu i poprawiła tlejący się ogień, tak że jego czerwony blask rozproszył na chwilę cienie pochyłych poddaszy. Zwiesiła głowę i wpatrywała się w zarzewie, jarzące się w szczelinie między dwiema położonemi na sobie kłodami — „najdy“ — niegasnącego żaru, jak to nazywają włóczędzy. Złote żmije ogni coraz wypełzały stamtąd z sykiem, wiły się po olbrzymich brewionach, liżąc łakomie żywicę i spękaną korę... Blady popiół obrzeżał rubinowy żar i obsypywał się rytmicznie na ziemię lub ulatał porywany przeciągiem.
Było coś okrutnego w tej żarłocznej, nienasyconej pracy żywiołu, obracającego niedawną życia potęgę stuletniego drzewa w pył i proch...
Hanka nie podnosiła powiek, żeby nic nie widzieć, gdyż po zamieraniu serca poznała, że budzi się znowu i ogarnia ją z niezwalczoną siłą to coś strasznego, co nieustannem zajęciem musiała wciąż odpychać na dno wyobraźni...
Nagle, o radości, coś trzasło nazewnątrz! Władek wraca!... Wyskoczyła i rozgorzałe oczy utkwiła w ścieżynie, ginącej w cieniach lasu... Już tylko wierzchołki drzew gorzały rubinowem światłem, a ponad niemi gwiazdy przebłyskiwały na płowiejących niebiosach. Nad rzeczką i szuwarami dymiły się mgły.
Wtem niezrozumiały łoskot i przejmujące krakanie uderzyły w jej ściśnione piersi, jak ostry dziryt.
Mimowoli poderwała do góry trzymany w ręce karabin i szybko zwróciła w tę stronę głowę. Roześmiała się na głos, nerwowo, z widoczną ulgą: dwie rudo-białe górskie kuropatwy poderwały się z chróstów i, siadłszy na wierzchołkach dwóch sąsiednich suszniaków, wabiły się chrapliwie... Chciała strzelić, lecz przypomniała sobie, jak mało mają ładunków i jak je trzeba oszczędzać. Ptaki tymczasem rozpostarły wraz skrzydła i łagodnym łukiem opadły, połączywszy się, w zarośla...
Dziewczyna stała dalej samotna wśród bystro ciemniejącej i cichnącej doliny, natężając boleśnie słuch. Nic, nic! Szum wody i szmer lasu!...
A co jeżeli nie wróci?... Jeżeli zginął w tych wertepach... I ani ona, ani nikt nie ujrzy go już więcej?
Nie, to niemożliwe!... To byłoby zbyt okropne! Zaraz wróci, jak wracał codzień, onegdaj i wczoraj!... Lecz dlaczego dziś tak długo, tak nielitościwie długo!... Pewnie szuka tej soli... tak daleko!... jaka szkoda, że mu powiedziała... Lepiej wyrzec się wszystkiego, niż znosić taki niepokój!... Trzeba jednak postawić kolację, wróci głodny...
Weszła napowrót do szałasu, włożyła do kociołka z wodą parę kawałków mięsa i roślinnych korzonków, poczem powiesiła naczynie na drewnianym haku nad ogniem.
— Jaki ten Władek jednak dowcipny!... — rozmyślała, patrząc na wystrugany przez brata z sęka wierzbowego haczyk. Co jabym w tym boru bez niego robiła?... Zginęłabym dawno i po wielokroć... A jednak... tak blisko byliśmy śmierci: ani rozum, ani inteligencja, ani energja... nic, nic nie może się ostać... wobec niszczącej siły brutalnego gwałtu!... Ach, Boże, Boże!...
Znowu zaczęły napływać wspomnienia, tym razem tak szybko, że nie mogła, nie próbowała nawet przed niemi się bronić... Szczęk żelaza... Głucha wrzawa napływającego, szamocącego się tłumu... strzały... uderzenia... wściekłe okrzyki... jęki rannych, charkot umierających... błagania zabijanych... Widzi bluzgającą krew, padające ciała, wykrzywione spienione usta, zachodzące bielmem oczy, skamieniałe twarze zabitych... Grudy, grudy trupów...
— Matko, matko!... Ojcze!... — szeptała zbielałemi ustami, pochylając w tył głowę i opierając ją o kruche poszycie dachu.
Z pod przymkniętych powiek dostrzegała migające w dymie ogniska ukochane, zmienione bólem i śmiercią twarze... Nagle tuż obok nich po tamtej stronie ogniska zobaczyła twarz inną, której nigdy nie zapomni, twarz tego, który ją ciągnął i szarpał, zanim wyrwał ją z tych uścisków brat... Nie ruszała się, ale podniosła przerażone powieki... Istotnie w krwawym blasku ognia, po za dymem i buchającą z kociołka parą, czerniała wielka kudłata „papacha“ z czerwoną gwiazdą pośrodku, a z pod niej patrzały na nią drapieżnie okrutne, szare, przekrwione oczy... Z pod drgających, rudawych wąsów błyskały białe zęby... Wyciągnął ku niej wolno bladą, widmową rękę...
Przejmujący krzyk wyrwał się ze ściśniętych ust Hanki i jednym skokiem znalazła się w wylocie szałasu.
— Władek!... Władek!... Bracie!... Ratuj!...
— Jestem, idę!... — ozwał się w ciemności drogi głos.
Pobiegła ku niemu.
— Nie chodź, nie chodź tam!... — mówiła do niego gorączkowo... — Tam jest...
— Kto jest?... — spytał, zatrzymując się i opuszczając karabin do nogi
— Ten... ten.. co mię... wtedy... porwał...
— Nie może być!... Przecież go... zabiłem!
— W takim razie... widmo... widmo!... Nie, braciszku, już nigdy, nigdy... nie zostanę sama!... Obiecaj!...
— To będzie trochę trudno!... — mówił już spokojniej, obejmując ją wpół i prowadząc z powrotem do szałasu...
— Ale zobaczymy... W każdym razie jutro pójdziesz ze mną... po tę sól!... Jakie tam polowanie!... Widzisz, zabiłem kozulę!... — dodał, zrzucając przewieszoną przez plecy zdobycz. — Ich tam chmary. Kiedy się trafi na stado, to skaczą jak pchły, niewiadomo, do której strzelać!...
Hanka, wciąż jeszcze przejęta widzeniem, oglądała z żałością śliczne stworzonko.
— Nie, nie!... Ja nie zostanę, nie zostanę... Ale jej nie będę obdzierała tym razem, nie będę...
— Ależ dobrze, siostrzyczko, uspokój się... Zrobię wszystko, tylko nakarmij mię przedtem, bo jestem strasznie głodny... Złaziłem się strasznie, zanim poznałem gdzie są ich żerowiska i tropy... Jutro pójdziemy już na ich żerowiska prosto, jak w dym... Oglądałaś buczę, co? Doskonale! Dużo ryb?... — pytał wesoło, wyciągając nogi przed ogniem.
Hanka już przyszła do siebie i opowiadała mu szczegółowo o pracach i wydarzeniach ubiegłego dnia. Władek tymczasem chciwie spożywał kolaoję i dowodził, że lepiej jeżeli on swoje opowiadanie odłoży do jutra, gdyż teraz zbyt jest śpiący... Nawet kozuli nie oprawiał i zawiesił ją na noc na przecznicy szałasu przy wejściu.
Nazajutrz Hanka na krok nie odstępowała brata, tak, że ten zrobił jej nareszcie uwagę:
— Jeżeli chcesz, żebyśmy poszli na to polowanie, to musisz sama obejrzeć buczę i przynieść ryby... Ja tymczasem oprawię kozulę i potnę mięso... Inaczej nie zdążymy do wieczora..
Hanka dość niechętnie zgodziła się na podział pracy. Wyszli na polowanie dopiero około południa.
Do wąwozu z „gudżirem“ było dość daleko. Uciążliwa droga prowadziła wzdłuż rzeczki, po zwałach głazów i kamiennych ławicach, często przeciętych w miejscach urodzajniejszych gęstemi chaszczami cierniowca, malin, jeżyn, głogów, oplątanych dzikiem winem i chmielem. Wszystko jeszcze kwitło i podróż byłaby dość przyjemna, gdyby nie palące promienie słońca i zupełny brak ścieżynki.
Po parogodzinnym marszu wydostali się wreszcie na łączkę podobną do tej, na której stał ich szałas. W dali ponad czubami drzew wznosiły się jakieś odległe, śniegiem pokryte szczyty. Wiało stamtąd przyjemnym chłodem, a wiele kwiatów na dolinie stało jeszcze w pąkach. Zato drzewa wydawały się jeszcze roślejsze i potężniejsze. Szczególniej wpadało to w oczy, gdy z głównej doliny skręcili w boczny wąwóz, po którego dnie lał się z miłym szelestem nieduży ponik. Olbrzymie cedry, oplatając wężowiskami korzeni omszałe głazy, lub zapuszczając je głęboko w gliniastych upłazach, wznosiły się z obu stron zwartą ścianą. W cieniu ich było chłodno i aromatycznie.
— Zaraz będzie „gudżir“ — powiedział Władek. — Zobaczysz, ile tam śladów!... A może nawet przyłapiemy stadko... Teraz gorąco, to one chowają się w cieniu!... Będziemy się cichutko skradać!... Uważaj, Hanko, nie stąpaj na gałązki, żeby nie trzeszczały...
Szli cichutko, nie mówiąc nic do siebie. Hanka wstrzymywała nawet oddech, ciekawa niezmiernie cudownego miejsca. Władek kazał jej zaczekać, a sam popełzł na brzuchu i kolanach do zakrętu wąwozu, ale rychło wstał i kiwnął niedbale ręką:
— Dziwna rzecz, niema ani jednej; nawet w pobliżu ich nie widać... A tam, widzisz, tam ich pastwisko! — wskazał na zieleniejący w pewnem miejscu po przez gałęzie jaśniejszy szlak.
„Gudżir“ zupełnie zawiódł oczekiwania Hanki. Nazwa brzmiała tak ładnie. Oczekiwała więc jaśniejącej białości jaskini, a zobaczyła zwykłe gliniaste urwisko, na którego wilgotnym skraju tu i owdzie bielały podobne do pleśni plamy.
— Widzisz: sól!... Możemy nabrać ile trzeba!... — wskazywał Władek, rozczarowany chłodem siostry.
— Taka brudna!... — zauważyła. — Sama ziemia!
— To nic, rozpuści się w wodzie, ziemia na dno opadnie, a roztwór się zleje...
— Acha, — wiem, jak po tej niedźwiedziej kąpieli!
— Cóż robić, innej niema!... Ale gdzie one mogły się podziać, jak myślisz?...
— Ty wciąż o tych kozach?... Doprawdy nie wiem. Czego się zaraz tak martwisz, przecież mamy dosyć i ryb, i suszonego mięsa?...
— Nie o to chodzi... Chodzi o to, że ja muszę wiedzieć, gdzie one się podziewają... Wiesz co, jeżeliś ty zmęczona, to ty tu posiedź, a ja pójdę w górę na łączki, zobaczę... Może nawet na barana skalnego natrafię... To byłaby dopiero uciecha!...
— Nie, kochany, ja za nic nie zostanę, mówiłam ci...
— Więc chodź! Nawet lepiej, bo jak tutaj bardzo „nadeptać“, to kozule poczują zapach i przestaną chodzić... A tu doskonała „zasiadaka“!... Dlatego i herbatę sobie ugotujemy tam dalej...
— Dobrze, dobrze!... Już rozumiem!... Ruszaj!...
Obeszli wszystkie łączki na sąsiednich upłazach, przedtem już wypatrzone przez Władka, wszystkie kozie ścieżynki, prowadzące do wodopoju. Nadaremno: zwierzynę jak wymiótł — nigdzie jej ani śladu!
— Może przyjdą o zachodzie słońca!... — zauważył markotnie Władek.
Rozpalili ogień na jednej z dalszych łąk nadrzecznych, napili się gorącej herbaty i doczekali chwili, kiedy słońce znikło za czarną ścianą lasu, a rozpylany jego blask wypełnił powietrze.
— Byśmy tylko, wracając po nocy, nie zbłądzili!... — ostrzegała Hanka.
— Zbłądzić nie można: dolina jedna i rzeka płynie... Musimy jednak zajrzeć do „gudżiru“... Gdzie jak gdzie, ale tam napewno są...
Znowu cichutko skradali się już dobrze zamroczonym wąwozem, gdy niedaleko urwiska zatętniało nagle na chyliźnie boru i wspaniały jeleń, z zarzuconemi na plecy rogami, ogromnemi susami skoczył do parowu. Władek w jednej chwili złożył się i strzelił. Jeleń padł.
— A co, mówiłem!... — wołał urywanym głos sem, rzucając się w stronę jelenia i repetując w biegu karabin. Hanka ledwie zdążała za bratem.
Lecz nie dopadli jeszcze zdobyczy, gdy na tej samej wyniosłości, skąd skoczył jeleń, rozległ się nowy tupot i dziwnie przejmujące parskanie.
— Jeszcze jeden!... — szepnął Władek kierując w tę stronę oczy i broń.
— Boże mój!... Tygrys!... — dodał nagle.
Hanka już przedtem spostrzegła zwierza. Przypadł na szczycie wielkiego, szarego głazu, podniósł nad białemi kłami wąsate wargi i, charcząc, wpatrywał się w nich mieniącemi się, jak zielone szmaragdy, oczami. Przednie łapy wyciągnął przed sobą, tylne wężowym ruchem podbierał pod siebie...
— Odejdź, odejdź, Hanka!... Zaraz skoczy... Obali nas oboje... Pamiętaj, strzelaj po mnie... pamiętaj!... — szeptał chłopak zmartwiałemi usty.
Hanka posłusznie odsuwała się, zgarbiona, kryjąc się za bratem. Ten przyklęknął i karabin wolno podnosił. Nim huknął strzał, Hanka dostrzegła, że żółta błyskawica mignęła ponad parowem i na miejscu brata, tuż przed nią stanął potwór... Jedną łapą przyciskał do ziemi głowę Władka drugą z rozczapierzonemi pazurami wyciągał w powietrzu ku niej, jak rozgniewany kot... Ogłuszający ryk i charkot przelewał mu się po rozdygotanej gardzieli, wstrząsał, drgającym w rozwartej paszczy, krwawym ozorem.
Ale Hance od chwili, gdy spostrzegła w prochu głowę brata, wróciła cała zimna krew. Członki jej przestały drżeć, opuściła się, jak ją brat uczył, na kolano i, oparłszy na niem prawą rękę, spokojnie mierzyła między ślepia gorejące teraz, jak krwawo-żółte latarnie, o parę kroków przed nią pod białemi brwiami...
Miała wrażenie, że karabin sam wystrzelił. Zerwała się zdumiona, zapominając zrepetować broń.
Straszny pysk znikł nagle, jakby go kto zdmuchnął. Potwór zwalił się w bok z rozwaloną czaszką, zdychał, prężąc się w potężnych drgawkach. Jedna z jego łap szarpała kurczowo pierś leżącego pod nim Władysława...
Wtedy Hania przyskoczyła i uderzeniem kolby dobiła bestję.



Nigdy później Hanka nie mogła sobie zdać sprawy, jak zdołała wyciągnąć brata z pod ogromnego cielska tygrysa i przenieść nieprzytomnego na brzeg ruczaju.
Zdjęła natychmiast własną koszulę, podarła ją na pasy i wzięła się do opatrywania ran. Wyglądały strasznie, ale nie były niebezpieczne. Żaden poważniejszy organ nie został uszkodzony. Pod okładami zimnej wody przestały wkrótce krwawić. Ranny przyszedł do siebie. Był bardzo osłabiony upływem krwi, skarżył się na ból w piersiach i twierdził, że ma złamane żebro. Mimo to chciał zaraz koniecznie wracać do szałasu.
— Ależ, Władziu, to stąd co najmniej pięć wiorst!...
— To nic! Jakoś dopełzniemy... Tam mamy opatrunki i wszystko... Tam ja zaraz będę zdrów...
— Będziesz niedługo zdrów i tutaj!... Ja tu wszystko przeniosę!...
— A bucz?... Co zrobisz z buczem?... Trzeba wracać, mówię ci... Jak raz niedźwiedzie się zwiedzą, zwęszą nasze zapasy mięsa i ryb — nie damy sobie rady... Zeźrą... połamią... porozrzucają wszystko... Zginiemy... — jęczał cicho, ale nieustannie.
Żeby go uspokoić Hanka obiecała, że pójdą jutro rano; tymczasem rozpaliła ogień, ugotowała herbaty, urządziła sobie i bratu posłanie z świeżych gałązek cedrowych.
Władek nastawał, żeby ściągnęła skórę z tygrysa, lecz nie zgodziła się.
— Nie umiem i nie chcę, mam wstręt do tego cielska!...
— Wspaniałe futro i w dodatku — pamiątka!...
— Pamiątka? Dla kogo? Dla nas, sierot bez własnego kąta, ojczyzny i... przyszłości?... Kto będzie nosił taki ciężar!?...
— Jabym go poniósł!... — szepnął chłopak.
— Ee, daj pokój!..„ — roześmiała się. — Niewiadomo jeszcze, kiedy zaczniesz chodzić!... Lepiej zamknij oczy i spróbuj usnąć, a ja tymczasem pójdę, poszukam suszniaku na ogień!...
Od tego dnia wszystkie troski gospodarcze spadły wyłącznie na nią. Zaraz nazajutrz o świcie, kiedy brat jeszcze spał, pobiegła do szałasu po żywność, opatrunki, kołdry, gdyż chłód nocny dobrze tu się dawał we znaki, nawet w pobliżu ogniska.
Zbudowała nad bratem szałas i pokryła go cedrowemi gałązkami. Nie zabezpieczał on wprawdzie od deszczu, lecz pogoda im sprzyjała, dnie były przeważnie słoneczne i stosunkowo mało wietrzne. Za to pojawiła się inna plaga, która mogła zatruć im życie. Roje drobniutkich komarów zwiększały się z każdym dniem. Dotychczas dokuczały one przeważnie w czasie snu rankami i wieczorami, a znikały skoro tylko zaczynało przypiekać słońce, lecz zwolna nietylko rosły ich chmary, zwiększał się również okres ich grasowania. One głównie, oraz wstrętny zapach rozkładającego się w pobliżu tygrysa zmusił Korczaków, po paru dniach pobytu, do opuszczenia wilgotnego, cienistego parowu, który przezwali „Wąwozem Tygrysa“.
Władek nastawał, żeby zaraz wracać do szałasu.
— Pójdę, ile będę mógł... jak mię siły opuszczą, to się zatrzymamy choćby na parę dni... Ale wracać trzeba... Inaczej wszystko djabli wezmą!...
Hanka nie oponowała; całą drogę prowadziła brata, który ciężko się na niej opierał i ku wielkiemu jej przerażeniu znowu krwią pluć zaczął.
Zanocowali więc w połowie drogi. Brak szałasu i błotnista miejscowość dały im się w nocy niezmiernie we znaki. Komary i muszki nie pozwołały Hance oka zmrużyć, musiała wciąż podtrzymywać gęsty dym ogniska, żeby zabezpieczyć bratu spoczynek. Dopiero na drugi dzień wieczorem stanęli w swoim szałasie, który powitali, jak miły, rodzinny dom. Łączka tu była większa, przewiewniejsza, a więc i mniej owadów. Dachy szałasu oraz kierunek dymnika utrudniały owadom dostęp do wnętrza. Wtedy dopiero zbiegowie ocenili w zupełności mądrość rozmaitych, zapamiętanych z opowiadań, włóczęgowskich przepisów.
Jeden z nich radził, żeby długo na jednem miejscu nie popasać. Władek nastawał, żeby się do drogi zaraz szykować.
— Już mi lepiej. Ryby będę mógł sam przynosić i oprawiać... Zresztą ich coraz mniej!... Zostaniemy bez żywności... Mięsa cały prawie zapas zjedliśmy... Będziesz musiała polować... Tylko... niedaleko!... — dodał ze strachem.
— Rozumie się, że będę polowała!... A drugi tygrys nie prędko tu przyjdzie... Będę ostrożna... — pocieszała go Hanka.
Odtąd ginęła z karabinem na ramieniu po całych dniach w ciemnych borach, jak przedtem brat. Wracała nieraz późno w nocy, przynosząc zawsze to kozulę, to młodego warchlaka, to choć parę głuszców. Zasmakowała w polowaniu. Przestała się bać samotności, opuściły ją przywidzenia. Nieustanny ruch, skupienie natężonej uwagi na zjawiskach otaczającej przyrody uleczyły ją zupełnie. Zręczne zawsze jej ruchy nabrały siły i stanowczości chłopięcej, twarz opaliła się na bronz. Jedynie w wykroju ślicznych ust oraz w spojrzeniu wielkich, szafirowych, cudnie oprawnych oczu, oraz osadzie szyi kryły się jeszcze ślady jakiejś niepokojącej kobiecości.
Rany Władysława w czystem, łagodnem powietrzu goiły się szybko. Złamane żebro przestało dolegać i wyprostowało się trochę. Po całych dniach leżał teraz z nosem utkwionym w mapie i medytował nad dalszą drogą.
Zapasy żywności rosły z dnia na dzień, lecz w równie bystrem tempie topniały zapasy amunicji. Władek z rozpaczą liczył nieustannie naboje i z wyrzutem patrzał na siostrę, gdy ta na polowaniu wystrzeliła ich więcej, niż dwa.
Hanka sama była skąpa na strzały i wołała wrócić z próżnemi rękami, niż spudłować. Wkrótce doszła do niezmiernej celności w strzelaniu i doskonałości w podkradaniu się do zwierzyny.
— Cóż, kiedy zwierzyna strasznie się zrobiła ostrożna. Nie to, co w początkach! Kozule odeszły w góry, długo ich trzeba szukać. Przelotne ptactwo odleciało, a to co jest, siedzi na jajach... Zające gdzieś się podziały... Głuszców więcej nie widać.... Ryb coraz mniej... Braciszku, czy i nam nie należałoby przenieść się bliżej ku tym śniegom!... Tam napewno komarów i muszek nie będzie... Tam wiatr, tam chłodno... A tutaj... patrz, co one ze mną wyrabiają?...
Zdjęła chustkę, którą, idąc do tajgi, obwijała swoją twarz i głowę, i pokazała bratu policzki spuchnięte i pokryte bąblami.
— A ręce... Patrz, patrz... Palców zginać nie mogę... Rękawiczki nie pomagają... Gryzą bestje przez skórę, przez szwy zapuszczają żądła... Nieraz od tego swędzenia i bólu tak mię głowa boli, że usnąć w nocy nie mogę... Doprawdy, braciszku, pójdziemy w góry, na lodowce... Jak tam ślicznie!... Jakie tam wodospady... Ja tam niedaleko już bywałam... A polowanie?!... Skalnych baranów całe tabuny!...
Władysławowi oczy się skrzyły przy tych opowiadaniach, mimo to trząsł przecząco głową:
— Nie można, Hanuś, nie można! Te góry są na wschodzie! Zupełnie w przeciwnym kierunku, niż my iść mamy... To są pewnie odnogi Chin-ganu... Tam koczują Daurzy i Solona, którzy napewno nas wydadzą Chińczykom, a ci albo nas zabiją, albo wydadzą bolszewikom. Musimy uciekać stąd... Mongolja w tej stronie!...
Wskazał na doliny, gdzie na fałdach wyniosłości czerniały nieprzejrzane bory.
— Znów będziemy błądzić po „urmanach“.
— Dlaczego mamy błądzić?... Chara-gol powinien być niedaleko... Wody już wiem jak szukać, już przyjrzałem się tutejszym lasom...
— Tak się spieszysz do tej Mongolji... Ja bo sobie jej tak znów cudownie nie wyobrażam!
— A gdzie się podziejemy?... Mongołowie w wojnie i z Chińczykami, i z Moskalami... Napewno nas przyjmą życzliwie... Dosyć będzie pokazać im tybetański modlitewnik Bodmajewa i powiedzieć „Dordżij“ — jak on kazał... Pamiętasz?!...
— Ach, braciszku, wołałabym zastać tutaj!... Wybudowalibyśmy sobie chatę...
— A zima?... Osiem miesięcy zimy... Nie wytrzymamy... Sama widzisz, jak ubyło zwierzyny... Musielibyśmy wciąż za nią koczować, jak tunguzi! Nie, kochana jedyny dla nas ratunek — dostać się teraz do ludzi i im wcześniej, tem lepiej!... U Dordżija przeczekamy rewolucję, musi się przecie skończyć...



Drugi dzień już wędrowali przez czarnoborze. Przyzwyczajeni do mchu, obeznani z lasami szli spokojniej niż za pierwszym razem, nie czyniąc zbytnich wysiłków. Czuliby się nawet dobrze, gdyby nie ciężar nabitych sproszkowanem mięsem i rybami worków podróżnych oraz gdyby nie spierający oddech upał, jaki lał się z rozpalonego słońcem nieba i sięgał nawet na dno wiekowych zacieni „urmanów“. Siwa śreżoga, niby dym niewidzialnego pożaru, wypełniała przebory między drzewami i mgliła kolumnady pni, niknące w burym zmierzchu boru.
— Duszno! będzie burza!... — mówił Władek, ocierając rękawem pot z czoła. Straszna pięciopromienna blizna na prawym jego policzku, ślad łapy tygrysa, nabrzmiała i zaogniła się, gotowa znowu krwią trysnąć.
— Tak, będzie burza!... — zgodziła się siostra. — Wartoby pomyśleć o schronieniu!... Wieczór niedaleko...
— O wa! Do wieczora sporo jeszcze ujdziemy! Nic nam się nie stanie, choćby nas i zmoczyło, nie z cukru jesteśmy! — roześmiał się chłopak.
— Zawsze będzie zdrowiej i dla nas, i dla naszych worków znaleźć się w ulewę pod jakim wykrotem... Ogień rozpalić będzie też trudno, jak wszystko zmoknie...
— Racja, Hanuś! Ty zawsze masz rację! Oglądaj się więc za przytuliskiem! Tyś przecie domownica, a ja cygan!... Wiadomo!
— W takim razie, może tu?!... — wskazała na wielką tarczę ziemi, wyrwaną i podtrzymywaną pochyło w powietrzu siecią splątanych korzeni upadłego drzewa.
— Doskonale! Zaraz zrobimy porządek! — krzyknął Władek.
Zrzucił worek, odwiązał łopatkę, wślizgnął się pod wykrot i zaczął pogłębiać, czyścić i równać dno dołu. Hanka uwijała się z siekierką koto powalonego parszaka, rąbiąc na ogień gałęzie i odłupując smolne trzaski, gdzie nie zdążyły jeszcze „struchlić“ pod mchami i liszajami. Wkrótce wesoły ogieniek zabłysnął na brzegu schludnie wyłożonej paprociami jamy.
W samą porę, gdyż już chmary muszek i komarów ciągnęły ku nim.
— Już są, przeklęte!... — szepnęła Hanka.
— To znaczy, że niedaleko woda, a może... rzeczka... Rzeczka, rozumie się: Chara-gol?! Tam ogłaszam cię zaraz tybetańską księżniczką. Nawet dobrze wyjdzie po mongolsku: „Chanum-Chan-Ka“... Co, nieprawda, siostruniu! — śmiał się Władek.
— Nie pleć!... Zapominasz, że jestem chłopcem, jeszcze mię wydasz!...
— Wiecznie chłopcem nie będziesz!... Zbyt wielką robisz mi konkurencję... Niema zgody!... Cieszę się, że wyjdziesz za mąż i spokorniejesz! — przekomarzał się z nią, wylewając do kociołka zapas wody, przyniesiony w kozim pęcherzu. Był to jego pomysł, z którego był bardzo dumny, lecz z którego dotychczas nie korzystali, gdyż szczęśliwie wciąż jakoś trafiali na wodę. I teraz poszedł jej szukać w zagłębieniu lejowatego wądołu, pokrytego szmaragdową koronką paproci, który ciągnął się nieopodal.
— Wróć, wróć i weź karabin!... — wołała za nim siostra, śledząc z po za obłoków „boskiego“, jak mówili, dymu, chmary owadów, unoszących się nad barczystą figurą brata.
Burza przyszła dopiero w nocy i zbudziła ich w bardzo niemiły sposób. Ulewa zgasiła ogień i zalała im „sypialnię“. Musieli uciekać z zacisznego dołu, wlokąc za sobą przemoczone kołdry. Szczęściem mieli dość przezorności, żeby rzeczy, worki z żywnością i amunicją powiesić na osękach, pod tarczą wykrotu, gdzie deszcz nie sięgał. Za to sami dostali się pod gwałtowne wodospady dżdżu, pod grad szyszek, igieł i niebezpieczne pociski ułamanych gałęzi, lecących z wysoka z oszalałych w pijanym tańcu koron drzew.
Przemoczeni do nitki śledzili jednak z niemym zachwytem wspaniałe zjawisko. Uderzył ich przedewszystkiem niezmierny kontrast piwnicznego spokoju nizin puszczy i niezmiernego wzburzenia jej warstw wyższych. Nieruchome odziomki potężnych drzew stapiały się jak zwykle niepostrzeżenie z nieruchomą ciemnością powietrza, rozdzieraną jedynie zielonemi błyskawicami piorunów, ale smukłe ich trzony gięły się i kołysały jak byliny zbóż, a gałęzie i konary wiły się, prężyły, dygotały, syczały i wyły w ukropie igliwia, jak stada wężów zbudzonych przez nawałnicę na czołach leśnych gorgon.
Zbiegowie, jak gdyby z cichego, mrocznego dna oceanu, wtuleni pod kłodę parszaka, przypatrywali się rozruchowi i wsłuchiwali się w potężny, przejmujący huk przelatującej nad nimi burzy, radzi ze znalezionego schroniska, podnieceni impetem rozpętanych wokoło żywiołów. Sen ich odleciał, gotowi byli zaraz wstać i iść, aby wziąć udział w powszechnej walce, kogoś pokonywać lub się czemuś opierać...
— Cudnie!... — szepnęła Hania. — Cudnie!...
— Gdyby jednak było.... mniej mokro!... — roześmiał się Władek. — Przydałaby się ci tutaj twoja parasolka!... Co, może nie!?...
— Ach, Boże!... Dlaczego ty wciąż przypominasz?... — jęknęła dziewczyna.
Burza minęła równie szybko, jak przyszła, ale deszczyk nie przestawał padać. Czarny, zabłocony, wciąż jeszcze szumiący las, miał w szarym brzasku budzącego się dnia niegościnny, niemiły wygląd. Opadł zeń majestat nocnej walki. Wykroty, doły, wgłębienia korzeni zamieniły się w zbiorniki wody i łożyska błotnistych potoków, które łyskały i płynęły wszędzie, niosąc czarną próchnicę i bury listopad. O rozłożeniu ognia byle gdzie mowy być nie mogło, należałoby wyszukać jakiś głaz lub suchszy pagórek. Szli, oglądając się wokoło, lecz zamiast poszukiwanych rzeczy dostrzegli w dali na jednym z pni białą zacieś, dalej — drugą, trzecią, cały ich szereg.
— Droga! mruknął Władek — wskazując kolbą na czarne, rozmyte i pełne wody koleiny.
— Droga?... — powtórzyła Hanka, zatrzymując się i spoglądając ze strachem na brata. — Więc co?... Więc?... Przecie nie pójdziemy!?... — dodała, zawracając z powrotem.
— Poczekaj, poczekaj!... Dokąd?...
— Będziemy tu stać, aż nas złapią... Napewno prowadzi do Chińczyków...
— Może i do Chińczyków, ale dlaczego mają nas zaraz złapać!?... Będziemy uszu nadstawiać, jak usłyszymy, to się schowamy... Chińczycy, jeżeli są, to w tamtej stronie!... — dodał, spoglądając na kompas. — Tam główna rzeka... A w tę stronę śmiało możemy pójść drogą... Ona wywiedzie nas albo do koczowisk mongolskich, albo do sadyb jakichś osadników, poszukiwaczy „żenszesnia“, myśliwców, czy coś takiego... Nawet rad jestem... Chodź, Hanko, nie bój się!... Przecież nie w takich już bywaliśmy tarapatach... Teraz my jesteśmy ludzie wolni, myśliwcy, poszukiwaoze złota, co chcesz!... Nikt nas podejrzewać nie śmie, a tembardziej zatrzymywać!... Chodźmy, kochana!... Nie damy się!...
Gadał wesoło i szedł drogą, pilnie bacząc na zaciesie. Niebo było zachmurzone, ale deszcz ustawał, ledwie siąpił. Bór oddychał pełną wonią skąpanych pni i obmytych liści. Aromatyczna wilgoć ożywczo łechtała płuca i nozdrza.
Postanowili nie zatrzymywać się, lecz iść, aż spotkają ludzką sadybę. Byli pewni, że jest niedaleko. Las rzednął i pochyłość gruntu spływała gwałtownie ku brzaskowi dalekiej światłości. Z doświadczenia wiedzieli, że tam w tym rozbrzasku musi być dolina, jezioro lub rzeczka. W takich uroczyskach gnieździli się zazwyczaj leśni ludzie.
Istotnie niedługo znaleźli się na skraju obszernej wpadliny, perlisto połyskującej w blasku słońca kroplami nocnej kąpieli.
Chmury, szaro-srebrne i skłębione, szybko mknęły nad nią ku południowi, a od wschodu z po za boru i mgieł, roztrącając obłoki, przedzierały się już żywe i złote promienie słońca.
Droga, coraz szersza i lepiej ujeżdżona, prowadziła na dolinę. Słychać było, że szumi tam przed nimi rzeka.
Już słońce z wysoka odbijało się mętnych nurtach potoku, gdy brat i siostra stanęli nad jego brzegiem. Droga ginęła pod wodą, ale wychodziła na tamtą stronę i zawracała wgórę rzeczułki tuż przy samem jej łożysku.
Zdjęli obuwie i przeszli wbród po kamieniach, jak gdyby umyślnie ułożonych w pewnym porządku. Ale po tamtej stronie Hanka uparła się, że nie pójdzie dalej, dopóki nie zje śniadania i nie osuszy się cokolwiek. Daremnie nastawał Władek, żeby iść dalej.
— Widzisz co tu na drodze końskiego pomiotu!... Napewno ludzie są bliziuchno!...
— Tembardziej należy się posilić i uporządkować ubranie i wszystko!... Niewiadomo co nas czeka!
Musiał się zgodzić. Skręcili w zarośla i zrzucili plecaki. Władek szybko odnalazł suchy sęczek, naskrobał zeń cieniuchnych wiórków, podłożył trochę żywicy, jaką zawsze ze sobą nosił i podpalił kupkę chróstu, już nałamanego i poszykowanego przez Hankę. Za chwilę iskrzył się wesoły ogień i słup sinego dymu popłynął wysoko w rozsłonecznione błękity.
Hanka zabrała się do rozwiązywania i przeglądania zawartości przemoczonych plecaków. Władek przyniósł wody i udał się do pobliskiego krzaku wikliny, aby wyciąć gładki drążek do zawieszenia kociołka nad ogniem. Już szedł z powrotem przez zarośla, lekkim jak zwykle krokiem, gdy usłyszał niespodzianie głosy:
— Ręqe do góry!... — mówił ktoś grubo i chrypło.
— Władek, Władek!... do mnie!... — wołała po polsku Hanka.
Władek wyszarpnął rewolwer z pochwy, rozgarnął gałęzie i, zobaczywszy jakiegoś obdartusa, celującego do siostry z karabinu, nie mierząc prawie, strzelił. Obdartus padł natychmiast na ziemię i, nie wypuszczając karabinu, próbował odpełznąć za gruby pień modrzewiowy.
— Zostaw broń, bo poprawię!... — krzyknął Władysław.
Nieznajomy usłuchał, karabin zostawił, a sam się schował.
— Ktoś ty taki i czego od nas chcesz? — spytał Władysław, zbliżając się i następując nogą na karabin.
— Ja?... Ja tutejszy... ja gospodarz!... A wy kto tacy?... Pewnie „dezertiry“... Zaraz strzelać!... Czy ja do was strzelał?...
— A czegoś groził?...
— Groziłem, bo to nasze miejsce... nasza kopalnia... Tu nie każdemu wolno!...
— Trzeba było powiedzieć po ludzku... a nie zaraz „ręce do góry“!... My też to umiemy!...
— A no wadzę!... Tylko jabym wam nic nie zrobił... Nawet naboju nie mam!... Tak na śmiech spróbowałem... Widzę, siedzi młodziuśki, myślę, nastraszę go... a ty zaraz do mnie, z całą powagą!... bęc!... Po co? Jak to uważasz: po ludzku, czy nie po ludzku!?...
— My też żartowaliśmy... Tyś chciał nas nastraszyć, a my ciebie!... Każdy po swojemu!... — roześmiał się Władysław. — No, chodź, nie bój się już, napijemy się herbaty i poprowadzisz nas do tej twojej kopalni... Daleko ona stąd?...
— Niedaleko. Zgoda, poprowadzę... Po to chciałem was wziąć... Iwan Iwanycz będzie bardzo rad... Takich jak wy nam właśnie trzeba!... Wciąż ich wyglądamy!
Wyszedł z za pnia i zbliżył się ku nim. Władysław pozwolił podnieść mu karabin. Był to nieduży, chuderlawy człeczyna, z kozią bródką, bladą twarzą i zezowatemi szaremi oczyma, ukrytemi pod wyszarzaną baranią bermycą. Przysiadł na piętach po mongolsku przy ogniu, nie spuszczając oczów z tygrysiej blizny na twarzy Władka i silnych jego rąk, wbijających w ziemię drążek dla kociołka.
— Któż to jest ten Iwan Iwanycz? — pytał Władysław, już udobruchany.
— Biełkin, nasz starosta!... Ho, ho!... Dawniej nas było tu dużo, ale teraz wszystko poszło na „rozbój“... Zostali tylko ci, co nie mogą... Nawet „kytajów“ mało teraz jest... Wszystko poszło za Dużą Rzekę... Zostały same „chworaki“... westchnął.
— Tytuń macie? — spytał po chwili.
— Nie, nie palimy.
— Szkoda. Zbogacilibyście się; tutaj teraz za jedną fajkę tytuniu dają „dolę“ złota... Ale jakie wy „dezyrtiry“, jeżeli nie palicie?... I co macie w tych workach?
— Siadaj, siadaj!... Na, bierz herbatę, kubków mamy tylko dwa, gościem będziesz, więc pij pierwszy!... Jak was zwać?...
— Nikita Nikandrycz Polakow!...
— Więc Nikita Nikandrycz, rybę wolisz czy mięso suszone?... Co wam podać?...
— A no, dajcie i to, i to!... Starowni, widzę, jesteście ludzie... Zaprzyjaźnimy się... A co to u was na twarzy?... — spytał, wskazując na bliznę Władysława.
— Tygrys pocałował!... — roześmiał się ten.
— Taak!... — przeciągnął, poważniejąc Polakow. — Toście wy tacy?... To wy, widzę nie „dezyrtiry“ a najprawdziwsze leśne włóczęgi... Cóż mówicie, że „dezyrtiry“... A może wy?... Z jakiej partji? Z dawnego, czy nowego rządu?... A może wy Siemionowcy?...
— Z żadnej my partji i z żadnego rządu. Poprostu nie chcemy się bić i dlatego uchodzimy od wojny.
— Hm!... To niby, jak my wszyscy... Dawniej dużo nas tu było... wesoło było... Na odkrywkach mrowiło się od ludzi... Teraz pustki... Pięćdziesiąt wszystkiego „chinezów“... Pilnujemy ich, ale nie chcą, juchy, płacić!... A przecież kopalnia nasza, Szełgujewskiej arteli... Każdy musi swoją część wpłacać... Cóż, kiedy „chinezy“ wiadomo, „bezduszne“... Mówisz mu, mówisz, a on nic!... Chrząka jak baran! Nijak nie wyrozumiesz, zgadza się, czy się nie zgadza? A potem zawsze się okazuje, że się nie zgadza!... Szczególniej teraz, kiedy wiedzą, że my z ładunkami... źle, nic nie słuchają... Dlatego my wyglądamy „dezyrtirów“, jak aniłów bożych... Jak przyniosą proch, zaraz „chinezów“ do porządku przyprowadzimy... Pijcie już wy!...
Zwrócił kubek Władysławowi, otarł usta rękawem i przyciągnął do siebie karabin.
— Pójdę tymczasem naprzód, powiem naszym radosną nowinę, że idziecie!...
Chciał wstać, ale Władysław go powstrzymał.
— Nie, nie trzeba!... Pójdziemy razem!...
Mikita mignął niespokojnie kaprawemi ślepkami, lecz usiadł z powrotem.
— A jak się wasza kopalnia zwie?... — pytał Władysław.
— Jak się ma zwać?... Szełgujewska się zwie, bo rzeczka przecie Szełga...
— To dopiero Szełga?...
— Szełga. A bo co?...
— A do Chara-golu daleko?...
— Daleko. Z pięćdziesiąt jeszcze wiorst... Może więcej! A co wy tam chcecie robić z tymi „mungułami“?!...
— Stary włóczęga nam przed śmiercią wskazał tam miejsce, gdzie złoto zalega... Idziemy kopać!... — zmyślił naprędce Władek.
Hanka o mało nie parsknęła śmiechem, takie ta wiadomość zrobiła wrażenie na Mikicie. Papachę zsunął na czub, głowę przed siebie wysunął i takiego uciął zeza, jakby chciał zobaczyć swoje plecy.
— Złoto?... I co?... Sami będziecie kopać?...
— Sami. Może zresztą dobrych ludzi przyjmiemy do towarzystwa, ale mało!...
— To się wie, to się wie!... Miarkuję, że jesteście Polacy... Jeden z was po polsku krzyczał...
— Więc co, że jesteśmy Polacy?...
— Widzisz, ja też jestem trochę Polak... Moja babka była z tych Polaków, co są „starowiery“... Co to uciekli z „Rosiei“ do Polski przed nową wiarą, a potem ich z Polski tu na Sybir zesłała psiamać, carowa Katarzyna... To może wy mnie też ze sobą weźmiecie, co?... Jeszczebym kogo namówił... Weselej byłoby w kupce...
— Zobaczymy, zobaczymy!... — odpowiedział Władysław, pomagając siostrze wiązać i zapinać worki.
Poszli drogą wzdłuż rzeczki, rozmawiając dalej przyjaźnie. Mikita zapalał się coraz bardziej do projektu wyprawy na Chara-gol.
— Tam byłoby dobrze, co taić! — gadał z ożywieniem. — Do „mungałów“ blisko, pożywić się przy nich można w każdym czasie, no i... „nowina“!... Nie to co tu, gdzie wokoło wszystko skopane, jak kretowisko, co lepsze wybrane, tak, zostały same paprochy... Kopie, kopie człowiek dzień cały i nakopie na niuch tytuniu... Tylko „chinezy“ mają jeszcze charakter tu kopać... No i z jedzeniem źle... Coraz mniej mąki na składzie... A skąd wziąć nową, niewiadomo!... Dawniej bieraliśmy z miasteczka, ale już go niema, a do gubernji, albo okręgu to przecie setki wiorst... I wszędzie „niepokoje“, sto razy zrabują, zanim dojedzie...
Zbliżali się do zwężenia doliny, gdzie rzeczka gwałtownie zakręcała za cypel daleko wysuniętego leśnego urwiska.
Mikita stanął nagle i Władysława za rękę zatrzymał.
— Słuchajcie, co ja wam powiem... Podobaliście się mnie... Dobrzy wy ludzie, szczerze wam z oczów patrzy... Więc co ja wam poradzę... Poradzę wam, żeby wy wszystkich tych waszych worków i wszystkich nabojów do naszego starosty nie nosili... Odbiorą wam, zjedzą, rozpaskudzą, wystrzelają, tak niewiadomo po co... do wron!... A my na Chora-gol to z czem pójdziemy, a?... Nie mam racji?...
Władysław i Hanka słuchali go uważnie, trochę zaniepokojeni.
— W takim razie... my zupełnie do was nie pójdziemy... Co nam za niewola?!... — obruszył się Władysław.
— Iść to my musimy, bo kto na tę dolinę przyszedł, musi się w naszym kantorze opowiedzieć... Takie tutejsze prawo... Jak nie pójdziemy, to nas wszystko jedno znajdą, wytropią, zabiją... Więc pójść... ino rzeczów nie radzę nieść!...
Patrzał <na Korczaków, a widząc, że nie rozumieją, dodał:
— No, schować trzeba... mać jego!... A potem w nocy przyjść i zabrać!... A żeby wy nie myśleli, że ja dla siebie was tak cyganię, to jest, aby samemu ukraść, to ja tutaj na drodze z tym młodziakiem zostanę, a wy do lasu idźcie i schówkę sobie dobrą znajdźcie... A potem: sza!... Nikomu nic!... Pary z ust nie puścić, bo źle z nami postąpią... Ścierwy oni wszystkie są, niegodni, żadnej szlachetności!... Dobrze radzę!... Mówię wam!...
Władysław pomyślał, zamienił z siostrą porozumiewawcze spojrzenie i na projekt się zgodził. Hanka została z Mikitą, który usiadł opodal i zezował wciąż z pewnym niepokojem na trzymany w pogotowiu karabin dziewczyny; Władysław zabrał plecak Hani i znikł w zaroślach u podnóża urwiska.



Za zakrętem dolina rozszerzała się, tworząc rodzaj torfiastej łączki. Na skraju łączki w obrzedłym lasku modrzewiowym czerniało kilka płaskodachych „bałaganów“, zbudowanych z nieciosanych brewion, oraz widniał szereg luźno rozrzuconych szałasów z kory i chróstu. Ilasty w tem miejscu brzeg rzeczułki był na dużej przestrzeni skopany, pocięty rowami, pełen jam, nad któremi, jak wielkie kretowiska, wznosiły się kupy torfu i piachu. Górą ponad wszystkiem na cienkich żerdzianych kozłach ciągnęły się wzdłuż potoku zbite z desek koryta, któremi płynęła woda do wielkich skrzyń bardzo pierwotnej płóczkarki. Wszędzie tliły się niezliczone dymokury od owadów. Koło płóczkarki oraz w rowach i jamach uwijali się ludzie, przeważnie Chińczycy, półnadzy lub w niebieskich, podartych, brudnych koszulach. Niektórym tylko podgołone łby ze zwiniętemi na czubku warkoczami sterczały nad grudami ziemi, inni przemywali piasek w płaskich misach, stojąc po kolana w wodzie, wprost w strumieniu; byli i tacy, co siedzieli na krawędziach rowów i ssali pożądliwie krótkie, miedziane fajeczki. Ale tych było mało, większość pilnie pracowała, wyrzucając łopatami ziemię, płócząc ją, oczyszczając złoty proch za pomocą małego magnesu od pozostałego po przemyciu ciężkiego, żelazistego osadu.
Gdy przybysze przechodzili mimo, kopacze odrywali się na króciuchną chwilę od roboty, unosili w górę żółte, wychudłe, dzikie, niemyte twarze i kosemi ślepkami odprowadzali idących, nie ujawniając zresztą szczególnego zainteresowania.
W przesiąkniętym dymem i spalenizną powietrzu czuć było przykry zapach potu ludzkiego, opium i czosnku.
Władek i Hania z wzrastającym niepokojem spoglądali na złowrogie postacie obdartusów, wśród których Mikita wydawał się elegantem i arystokratą.
Droga doprowadziła ich do większego od innych i staranniej zbudowanego „bałaganu“, opatrzonego drzwiami i szklanemi niegdyś oknami, obecnie porozbijanemi i nawpół zaklejonemi papierem.
— Słuchajcie więc, jak Biełkin spyta: po co przyszliście pamiętajcie odpowiedzieć, że chcecie do nas przystać... nająć się do straży!... Rozumiesz!?... To go odrazu dobrze usposobi... i sprawa „w kapeluszu“!... Pamiętaj, co ci mówię!... Pamiętaj!... Bo ja już muszę tu być inny!... — szeptał Władkowi tajemniczo Mikita.
Na kilka kroków przed wejściem poszedł przodem, przerzuciwszy zuchowato karabin na ramię i zsunąwszy na tył głowy „papachę“.
— Iwan Iwanycz, jeńców przyprowadziłem!... — krzyknął głośno, stając w progu i biorąc broń do nogi.
— Ty, jeńców?... Ho, ho!... Zuch Mikita!... Pokaż no ich?... — ozwał się z izby głos wesoły i szyderczy.
— Wcale my nie jeńcy!... Sami przyszliśmy!... — oburzył się Władysław, zaglądając przez ramię Mikity.
— Ech, głupstwo! Wszystko jedno!... Skoroś przyszedł, właź dalej! Pogadamy!
— Nas dwóch.
— Właźcie obaj! — odrzekł głos z wnętrza.
Mikita usunął się i stanął przy drzwiach W żołnierskiej postawie. Korczakowie znaleźli się w obszernej izbie, oświetlonej dość dużem oknem, nawpół zaklej onem papierem i pęcherzem, z małą jedynie szybką szklaną pośrodku. Widać tu jednak było jakieś staranie o „cywilizację“, na ciemnych ścianach bielały ilustracje „Niwy“, pod ścianami stały kufry z błyszczącem, metalowem okuciem oraz małe stoliki, na których stały rozmaite dziwaczne przedmioty, figurki z porcelany i gipsu, fotografje w ramkach, pudełeczka z taniej laki, parę książek, a na miejscu najbardziej widocznem wielki „gramofon“ z ogromną blaszaną trąbą. W rogach czysto i porządnie wisiały na wieszadłach kożuchy, kaftany, części ubrania. Pod oknem za stołem, pośrodku którego mieścił się ogromny kałamarz i parę grubych ksiąg, siedział na ławie barczysty, cokolwiek otyły mężczyzna z ciemną, krwistą, ospowatą twarzą, okoloną białą, przystrzyżoną w klin i starannie uczesaną brodą. Siwe włosy z przedziałem pośrodku, lśniące od tłuszczu, przylizane spadały aż na uszy. Nieduże, zlekka skośne, czarne, jak paciorki, oczy patrzały przenikliwie i rozkazująco z pod krzaczastych brwi. Władysław poznał odrazu typ sybirskiego „czełdona“.
Nieznajomy chwilę milczał, przyglądając się uważnie przybyłym i widocznie delektując się wrażeniem, jakie na nich zrobiło „kulturalne“ wnętrze izby.
— Acha, co?... Trafiliście do ludzi!... No, gadajcie: skąd idziecie? Dokąd?... I czego tu szukacie?
— My z tamtej strony rzeki... — zaczął Władysław.
— Przecie widzę, że nie z Mongolji?... — uśmiechnął się Iwanycz.
— Oni z naszego miasteczka, Iwanie Iwanyczu... — wtrącił Mikita.
— Ty, Mikita, możesz wracać!... Na posterunku nikogo pewnie niema, a twoja kolej!... Byle się wałęsać!... Ruszaj zaraz!... — krzyknął na włóczęgę starosta.
Ten zrobił w jego stronę zeza i wcale się nie spieszył z odejściem.
— Choćbyście mi papierosa dali za zdobycz!... — poprosił z dąsem.
— Na, bierz, choć wszystkie!... — roześmiał się Iwanycz, wyciągając pustą papierośnicę. — A może wy macie papierosa, to i mnie poczęstujcie!...
— Gdzie zaś! Nie palą!... Takie „frajery“!... Więc pójdę, skoro każecie, Iwanie Iwanyczu!... Ale doprawdy należy mi się jaka nagroda, takie dwa chwaty!...
— Już dobrze, dobrze!... Zobaczymy!... Idź, mówię ci!...
Mikita stuknął obcasami, wyprężył się i zrobił wcale sprawnie na lewo zwrot.
— Siadajcie! — zwrócił się grzecznie do Korczaków starosta, gdy zostali sami. — Czyje wy dzieci?... Bo ja znam miasteczko...
— Nas pan nie zna!... Zresztą czy to ma teraz znaczenie, kiedy nic już, z dawnego... nie zostało? — odrzekł ostrożnie Władysław.
— Zapewne. Nie chcecie powiedzieć, to nie!... U nas prawidło, że każdy się tak pisze, jak woli... Ja tak tylko — przez ciekawość!... Cóż, miasteczko do cna zrabowane?
— Zrabowane — potwierdził Władysław.
— I spalone?
— Spalone.
— Hm! Głupota... Rozumiem zabrać! Dlaczego nie!? Ale po co niszczyć?... Towary też pewnie popalili... Hołota!... Bezmózga hołota! Czy to pomyśli o czem?...
— Wszystko spłonęło. Nie było komu ratować... Mieszkańcy wyrżnięci...
— To wy z mieszkańców jesteście?... — sprobował znowu ostrożnie Sybirak.
— Nie, my z wojska!... — skłamał twardo Władysław. — Zresztą mówicie, że wam wszystko jedno... kto jak się zwie i skąd...
— Tak, to tak!... Ale zawsze... słabość ludzka... Ciekawa jest dusza ludzka!... — roześmiał się chytrze Iwanycz. — A co to u was?... — zapytał, wskazując na bliznę Władysława. — Tygrys?... To to widzę, tak dziwna gwiazda pięciopromienna!... No i co?... Zabiliście?...
— Sio... brat... zabił! — odpowiedział Wladysław, wskazując kryjącą się za nim Hankę.
Bystre, przenikliwe oczka skierowały się na dziewczynę, która z przykrością poczuła, że się rumieni pod ich szpiegowskiemi, kłującemi jak szydło blaskami. Obszukały ją całą, zatrzymując się dłużej na piersiach i kibici.
— Brat!?... Oj, młodość, młodość! Niech będzie brat!... Chwaty jesteście, stare, widzę, włóczęgi!... Postawcie karabiny w kącie, nikt was tu nie skrzywdzi... Gośćmi będziecie!... A może zostaniecie u nas?... Powiadacie, żeście żołnierze...
— Tak, żołnierze jesteśmy, dezerterzy!... Nie chcemy się więcej bić, a tam wszyscy się biją...
— Biją się, biją!... Świat cały zbzikował!... A niechby się tam zresztą rznęli!... Nie żal mi... Mniej zostanie durniów na świecie!... Ino poco wszystko niszczą, poco marnują bogactwo?... Tego nie pochwalę!... Nie przymierzając nasze miasteczko... Spalili... A teraz co?... Skąd brać?... Komu co sprzedać?... Bieda będzie, drożyzna już jest... Komu pożytek?... Co my poczniemy... ludzie wojnie postronni?... Do Kjachty, albo i dalej potrzeba będzie posyłać po towary... Psia jego mać!... Do góry nogami wszystko poszło... Durnie wzięli rządy nad światem, mądrym żyć nie dają!... Co, może nieprawda?... A?!...
— Prawda! — zgodził się Władysław.
— Mówiłem z samego początku to samo naszym!... Nie chcieli słuchać!... Zabrali broń, zabrali ładunki i poszli sobie do tej rewolucji... „Poco nam“ — mówią — „tutaj złoto kopać, kiedy tam bez złota wszystkiego dostaniem, czego dusza zapragnie: bab, ubrania, żarcia, wódki...“ Nie rozumieją, że wszystko to wmig przepadnie zeźrą, zgwałcą, przepiją i co?... Jutro nowego szukaj... A złoto zawsze ma swoją wagę i cenę, ono do końca wieku nie minie!... Dobrze więc robicie, że się do nas zgłaszacie... Wszyscy do nas znowu przyjdą, zobaczycie... Ale ci, co wytrwali na miejscu, największy zysk i honor mieć będą... Więc przystąpicie do nas?... Co?...
— A jakie będą nasze obowiązki? — spytał przezornie Władysław.
— Widzę, że inteligentny człowiek jesteście. Zaraz się domyśliłem... Dobrze więc! Ja wam jak inteligentnemu zaraz wszystko od początku wyłożę... Po co się spieszyć?... Tymczasem woda zakipi, napijemy się herbaty... Może macie szczyptę świeżej zaparzyć... bo my to już dawno... „wywarki“ z wierzbowych liści pijemy...
— Mamy trochę!... Damy!... Ale sami niedawno piliśmy... Chcielibyśmy wypocząć... — wymawiał się Władysław.
— To niedługo, ja wam w paru słowach opowiem... Posiedźcie, co się do komarów spieszycie... U mnie ich mniej... A jak z rozumnymi ludźmi pogadam, to sobie ulżę... My też tutaj... orzemy, jak możemy... „Kulturę“ wprowadzamy!... Widzisz?... — gadał stary, wskazując z dumą gramofon i figurki na stoliku.
— Dobrze, przyjdziemy później bardzo chętnie posłuchać, a teraz niech nam pan powie: przyjmuje nas pan, czy nie i niech nas pan puści... — przerwał niecierpliwie Władysław.
— Właśnie mówię. Bez tego powiedzenia nie będziecie Wiedzieli, co macie robić!... Więc ta kopalnia była nasza... Kipiała robota, życie płynęło rozlewne „złotonośne“... Wszystko było: jedwabie, wina, sukna, wszelkie potrawy... Ze wszystkich krańców świata płynęły towary... I porządek był... Własną mieliśmy milicję... Jak kto co przeskrobał, naruszył prawidła, sto kijów i marsz za okolicę!... Bali się, szanowali wybraną władzę... Jak co ważniejszego, zaraz wiec, zgromadzenie ludowe, głosuje jednomyślnie i postanawia... Każdy musiał na utrzymanie milicji i zarządu, na naprawę dróg i mostów, na inne ogólne wydatki część namytego złotego oddawać... Bogato żyliśmy... Aż przyszła wojna!... Z początku napłynęło do nas jeszcze więcej ludzi, tych, co się bić chcieli... I choć drogo, było dobrze; aż przyszła ta rewolucja, i tu wszystko się rozlazło... Ludzie jak oszaleli... rozbiegli się... zabrali, co unieść mogli... Same „chinezy“ zostali... Ale z „chinezami“ to nigdy niewiadomo, co będzie... dziś słuchają, potulni i grzeczni, a jutro... powieszą, albo rozbiegną się. I nawet niewiadomo dlaczego... Pochrząkają, pomlaskają między sobą, posyczą i niema ich... Nawet należności nie zapłacą... Więc my milicję staramy się utrzymać, milicję naszą, rassiejską... żeby złoto od „chinezów“ odbierała, żeby przestrzegała porządku, nie dopuszczała rabunków, bójek, zabójstw... Jak się patrzy, milicja!... Tylko, że mało jej i same „wybiorki“, jak ten Mikita: ślepe, kulawe, niemrawe... Więc radzi jesteśmy jak przychodzi kto młody i jeszcze do tego „enteligentny“... Chętnie was weźmiemy... Będziecie dostawali jeść z ogólnego kotła i swoją część złota codzień... A służba nietrudna: obchodzić „priisk“ codzień i co noc parę razy; mieć nad „chinezami“ nadzór, żeby wiedzieli, że mamy na wszystko oko „wykształcone“, no i być gotowym na rozkaz, na zawołanie... Szczególniej na „chinezów“ trzeba mieć dozór... Czuję ja, że coś już knują... Wasze ładunki z nieba nam spadły. Mieszkać będziecie w koszarach razem z innymi... Co, zgoda?...
— Ano zgoda!... A jaka płaca?... I nie na długo, na miesiąc najwyżej... A teraz puśćcie nas...
— Co się tak spieszycie? Dokąd pójdziecie?... Zobaczycie, że sami prosić będziecie, żeby was zostawić!... Może tymczasem nasi wrócą, jak tam wszystko popalą i pomordują i znowu zakipi dawne życie!... Wesoło będzie... Ho, ho... zarobki dobre. A teraz płaca jak wypadnie, tego nie wiem... — dodał, chytrze mrużąc oko. — Raz bywa więcej kopaczy, drugi raz mniej... Nie bójcie się, nie skrzywdzimy was... Wspólny interes, żeby wszystkim nam dobrze było... Bo przecież tajga wkoło otwarta... No, a teraz, jeżeli zgoda, to trzeba was zapisać!
Otworzył dużą, dość wyświechtaną księgę, oraz przysunął sobie kałamarz, poczem, włożywszy na nos okulary w srebrnej oprawie, wziął się do pisania.
— Jak imię i nazwisko?
— Moje Walenty, a brata Antek...
— A nazwisko jakie wpisać?
— Niech będzie Antonow...
— Więc bracia Antonowy, zgadzacie się służyć na ogólnych warunkach w szełgujewskiej milicji... Podpiszcie... Tu... ot, trochę poniżej... w tej linji... Jeżeli macie broń jaką inną prócz karabinów, to musicie do kantoru oddać... Takie prawidła. Dajemy do rąk tylko po jednym ładunku na czas służby. Dla ostrożności... Rozumiecie...
Władysław oddał ładunki, lecz o schowanym w kieszeni rewolwerze nic nie powiedział. Hanka ociągała się z wydaniem amunicji.
— No, niech pani oddaje!... — z łagodnym uśmiechem zwrócił się do niej Iwanycz.
— Pani?... On jest chłopiec!... Mówiłem panu!... — zauważył ostro Korczak.
— Dobrze, niech będzie chłopiec, no i... brat!... Ha!... ha!... Wszystko mi jedno... Ja już stary, ale niech się moi hultaje czasem nie dowiedzą, no i „chinezy“... Te bardzo są na białe kobiety łase!... Możecie iść... Ale zaglądajcie do starego czasem... Źle on wam nie życzy, a nawet... ma dla was dobry projekt... Ale o tem potem... Już idźcie, bo widzę, że idzie tu starosta chiński, Wań, z naszym nowym dostawcą... Niech was lepiej nie widzą, a to, co powiedzą, was nie dotyczy. Koszary tu obok, drugi budynek... Zanieście tam zaraz karabiny, bo z bronią chodzić po kopalni wolno tym tylko, co są na służbie... słyszeliście... Idźcie już, idźcie!... — wypychał ich prawie, podczas, gdy drogą zbliżało się dwóch starszych Chińczyków, dość tłustych i dostatnio odzianych.
Władek i Hania odeszli z karabinami w ręku trochę strapieni wszystkiem, co zaszło oraz nagłym pospiechem starego.
— Lękam się, że Mikita kradnie teraz nasze rzeczy... Wiesz co: zabierz karabiny i zanieś do koszar, a ja zaraz wrócę... Pójdę sprawdzić, czy są jeszcze rzeczy w schowanku i zmienić zawczasu skrytkę... Do innego zupełnie trzeba je przenieść miejsca... Więc zostań na chwilkę, siostrzyczko!...
— Nie, ja nie zostanę. Nigdy już ani na chwilkę nie zostanę sama! — oparła się Hania.
— Zostawię ci rewolwer.
— Nawet z rewolwerem. Braciszku mój, braciszku!... Tu nie las, tu znowu ludzie.
— Jeżeli tak, to wyznaję... będzie nam trochę trudno rzeczy ukryć... Uwaga wszystkich na nas teraz zwrócona... Ale cóż robić — może masz rację... Wklepaliśmy się!... Nie będziemy tu długo popasać... Jutro, najdalej pojutrze w nocy... Byle się dowiedzieć, gdzie ten nieszczęsny Chara-gol!... Co za szkoda, że kompas i mapę zostawiłem w worku!...



Koszary był to nędzny pięciokątny „bałagan“ burjacki bez okien, z wejściem zawieszonem niewyprawną skórą krowią zamiast drzwi. Gdy Władysław i Hania, odsunąwszy skórę, znaleźli się za wysokim progiem chaty, nic z początku nie mogli rozpoznać wśród dymu i ciemności prócz wielkiego czworokątnego otworu pośrodku pułapu nad niską skrzynią, pełną ziemi i popiołu, na której tliło się kilka grubych bierwion zmurszał łego drzewa. Nad ogniem na drewnianych hakach wisiał wielki czajnik miedziany i ogromny kocioł, z pod pokrywy którego buchała para. Tuż obok ogniska na niskich pieńkach siedziało dwóch osobników, jeden z głową podwiązaną brudną, niegdyś żółtą, jedwabną chustką, drugi w podartym wiejskim kapeluszu. Pierwszy palił fajeczkę i przyglądał się, jak towarzysz jego zszywał łachmany odzieży, przeciągając niezgrabnie dużą igłę przez brzegi tkaniny.
Obrzucili przybyłych przelotnem spojrzeniem, nie przerywając zajęcia i rozmowy.
— Cóż, ja poszedłbym... Dlaczego nie iść!?... Ale nasz „stary“ ma rację: tego rabunku to na dwa dni, a życie długie!... — ciągnął osobnik w kapeluszu.
— Phi!... Zatroszczyłeś się nagle o swą długowieczność, kulasie!... Gadaj zdrów!... Kto ci uwierzy?... Nie idziesz, bo nie nadążyłbyś... Ja przynajmniej szczery jestem, zdycham, dlatego nie poszedłem! Co ze mnie? Tam trzeba chwatów!... Trzeba się zwijać, jak wąż w ogniu, inaczej guzy ino za innych dostaniesz...
— Panowie, gdzie tu wolne miejsce? — spytał Władysław, rozglądając się po niskich pryczach, ciągnących się wzdłuż ścian. Wszystkie były zajęte jakiemiś łachmanami, kuferkami, papierkami.
— My nie panowie, my obywatele!... — odburknął osobnik z fajeczką
— A wy kto będziecie? — spytał osobnik w kapeluszu, nazwany „Kulasem“.
— My nowozaciężni... milicjanci.
— A skąd?...
— Ze świata... — odrzekł surowo Władysław.
— Ho, ho!... Ptaki!... mruknął pierwszy.
— Gdzież więc miejsce?... — nastawał Władysław.
— Jest pewnie... na świecie!... odrzekł Kulas.
Władysław, który spieszył się, odsunął z niecierpliwością jeden z kuferków i chciał na tem miejscu położyć swoje rzeczy.
— Nie rusz... to moje!... — wrzasnął włóczęga z fajeczką.
— Tu jest miejsce!... Miejsca dosyć... Nas wszystkiego ośmiu... kładźcie gdzie bądź... choć; by tu koło mnie!... — zagadał łagodnie wielki kudłaty chłop który dotychczas leżał na pryczy, a teraz przysiadł nagle, robiąc miejsce przybyłym.
Władysław kiwnął mu głową i pytał dalej półgłosem:
— A z bronią?... Co mamy zrobić z bronią?...
— Na broni zróbcie na kolbie swój znak i tam postawcie!
Wskazał na stojak przy wyjściu, gdzie sterczało już kilka karabinów.
— My musimy wyjść... Czy możemy zostawić te rzeczy pod waszą opieką?... Jak was zwać?...
— Mnie?... Matwiej... A rzeczy zestawcie, nikt tu nic nie ukradnie... Chyba złoto!... — roześmiał się trochę smętnie.
— I złota nikt tu nie weźmie!... — wtrącił się Kulas. — Co na towarzyszy szczekasz, Polaku!
— A tak, prawda, Polak jestem!... — westchnął olbrzym. — A wy też Polacy?... Mój Boże!... Idźcie... Ale wracajcie!... Już ja wam wszystkiego dopilnuję!... Mój Boże!...
Wstał i odprowadził ich aż za próg. W świetle dnia przyjrzeli się jego twarzy przystojnej, dobrodusznej, ale dziwnie znękanej, jakby wystraszonej. Obciągnął na sobie nieśmiało połatany szynel wojskowy, starając się ukryć brak wszelkiej bielizny na szerokich, ogorzałych piersiach.
— To panowie z Polski?... — wciąż pytał nieśmiało, nie spuszczając z nich niebieskich, dziecięcych oczów.
— Nie, my nie z Polski!...
— Jakże tak?...
— My tu z pobliskiego miasteczka...
— Acha!... — westchnął z rozczarowaniem. — Znaczy, nie z Polski?...
Chciał iść z nimi; lecz Władysław wstrzymał go ruchem ręki.
— Obiecaliście popilnować!...
— A no juściż!... Będę pilnował... A wrócicie?
— Wrócimy, wrócimy!... Znacie Mikitę?... Co to za jeden?
— No, taki... jak wszystkie tutaj!... Niebardzo... To do niego?...
— Bywajcie zdrowi, Macieju!...
— Wracajcie z Bogiem, ale pospieszajcie, bo rychło obiad!...
Skoro tylko minęli kopalnię, rzucili się nieledwie biegiem, rozumiejąc jak nieostrożnie uczynili, porzucając w lesie swe rzeczy.
— I takby je nam odebrano!... — usprawiedliwiał się Władysław. — Należało nie zatrzymywać się... Mówiłem...
— Pocoś słuchał zezowatego włóczęgi?... Odrazu czułam wstręt do niego...
— Cicho!... Nie kłóćmy się, może są, może choć część się znajdzie, rozdzieliłem na dwie części!...
Już byli, przy urwisku; Władysław wprost skierował się do wielkiego świerka owiniętego do samej ziemi, niby płaszczem ciężkiemi gałęźmi z gęstem czarnem prawie igliwiem. Gdy znikł za jego zasłoną, Hania wstrzymała oddech.
— Jest!... — zawołał radośnie. — Są całe!...
Wyniósł z triumfem dwa uszyte z pęcherzy worki, pełne proszku z mięsa i ryb.
— A ładunki?...
— Zaraz, te gdzieindziej!...
Oddał siostrze woreczki i podszedł stanowczo do ogromnego nieopodal wykrotu zbutwiałego modrzewia; przykucnął, lecz, nim zaczął kopać, wyszeptał:
— Był ktoś.
Hanka patrzała mu niecierpliwie przez ramię, na rozgrzebujące ziemię ręce. Daremnie szukał, kopiąc coraz głębiej.
— A możeś się omylił? Może nie tu!...
— Ależ tu, dobrze pamiętam...
Wstał i, ocierając zimny pot z czoła, powiódł wzrokiem po pobliskich krzewach i zaroślach.
— Tu, napewno tu!...
Znowu zaczął rozpaczliwie rozkopywać miękką, wilgotną ziemię...
— Ładunki, kompas, mapa... — mówił z trudnością. A co najgorsza ten tybetański modlitewnik Badmajewa, który miał nam służyć za pasport w Mongolji... Zabrał!... Kości połamię nicponiowi!... Nikt inny, tylko on, Mikita!
Hanka była niemniej oburzona, powstrzymywała jednak brata.
— Może nie on, może który z Chińczyków nas podpatrzył...
— On, on!... Nikt inny... Widziałem jak łypał zezowatemi ślepiami, kiedy odchodziłem...
— Jeżeli on, to może jeszcze mu odbierzemy... Ładunków nie wystrzela zaraz, a modlitewnik kompas i mapa niepotrzebne mu... Jedynie koszulę, w którą zawinięte były rzeczy, zabierze... Ale jak ją włoży, wyda się...
— Oddałbym mu ją i nawet ładunków połowę, byle zwrócił mapę i modlitewnik!...
— Więc chodźmy prędko, żeby ich czasem nie zniszczył...
Wracali równie pospiesznie jak przyszli, wywołując tym razem pewną sensację wśród pracujących Chińczyków.
Worki z konserwami kryli niezręcznie pod ubraniem. Na szczęście nikogo nie spotkali po drodze i nawet „koszary“ były puste. Wsunęli woreczki pod pryczę i zamierzali udać się na poszukiwanie Mikity, kiedy ten niespodzianie sam ukazał się na progu...
— Chodźcie, chodźcie!.. Gdzieżeście się zapodzieli?... Kuźmin dawno was szuka, bardzo się gniewa... Cała milicja na zbiórce na majdanie... Wań przypędził stado owiec... Rozkaz, żeby natychmiast je szlachtować i ze skóry obdzierać... Mamy pomagać i pilnować, żeby „chinezy“ nie pokradły...
— Słuchaj, Mikita, zabrałeś nasze rzeczy?... — spytał groźnie Władysław, podchodząc i zastępując mu drogę od proga.
— Ja?... W głowie wam się przewróciło... Klnę się na rany Chrystusa... nic nie tknąłem... I po co?... Przecie razem mieliśmy uciekać... — dodał szeptem.
— Nie znalazłem ich... Słuchaj, oddaj nam tylko książkę i mapę... resztę weź!...
— Bóg z wami, Bóg z wami... Co wy?... Uczciwym jestem towarzyszem... Starym włóczęgą... klął się tak szczerze i bił w piersi, że Hani zrobiło się wstyd.
— Może nie on! — szepnęła do brata po francusku.
— Któż mógł wziąć?... On jeden znał miejsce...
— Możeś sam omylił się — wtrącił Mikita. — Nie tam szukałeś? W tajdze często się zwidzi!... Pójdziemy szukać razem, a teraz chodźcie, bo będą nam wymyślać... Umyślnie mię po was posłali... Biełkin sam tam jest... Nakazał wielki pospiech... Musi być owce kradzione... Bierzcie karabiny i chodźcie!
Władysław porozumiał się oczami z siostrą, która z trudem pokonywała wyraz wstrętu na twarzy i poszli za gadającym bez przerwy Mikitą:
— Pełna „mobilizacja“. Nawet poniektórych „chinezów“ Wzywają... I radość wielka... Bo to dawno już świeżego mięsa nie mieliśmy... Mongoły zupełnie przestały sprzedawać i odeszły precz w stepy... Zapasów zostało mniej niż na tydzień w „artelnych“ składach... Trochę słoniny i parę worów stęchłej żytniówki... Już „chinezi“ chcieli się buntować... Wielu odeszło...
Na „majdanie“ — placu przy składach towarzystwa, gdzie zwykle dzień i noc stał na posterunku jeden z milicji — ruch był wielki; kilku Chińczyków rżnęło owce, a inni obdzierali je ze skóry przy pomocy i pod nadzorem uzbrojonych milicjantów. Biełkin z okularami na nosie i książeczką w ręku chodził z miejsca na miejsce i zapisywał; komendant Kuźmin — dawny podoficer, — krępy, czerwony na twarzy, z podstrzyżonemi siwemi wąsami i „kolczykiem“ tombakowym w uchu, miotał się w ślad za nim i krzyczał.
— Dalej, chłopcy, żywo!... Co je tak bierzecie, jak żarzące węgle?... Za rogi je, tak!... Mocniej!... A wy co się tam szwendacie, Mikita, i wy nowi, panicze?... Dalej do roboty...
Krew lała się strugą po ziemi i mdły jej zapach zatruwał do reszty zadymione, ludzkiemi i bydlęcemi wydzielinami przepojone, powietrze. Hanka rzuciła żałosne spojrzenie w dal, gdzie śmiały się w słońcu zielone pierzaje lasu i błękitnialo niebo nad niemi.



Blask tlejącego ognia ledwie rozświetlał cierna ne wnętrze koszar, pełne dymu, przykrego zapachu brudnego ubrania, mokrych „onucz“ oraz chrapania i szmerów śpiących dokoła ludzi.
Hanka leżała obok brata na pryczy i, wsparta jak i on na łokciu, na grubym, służącym im za wezgłowie pniaku, słuchała, powstrzymując oda dech, bezładnej opowieści Macieja. Ten z głową na tem samem wezgłowiu szeptał po polsku cichym, urywanym szeptem, jak w gorączce:
— ... Z początku my byli pod Czechami, potem pod Francuzami i dopiero w samym końcu zostali Polakami... Znalazł się taki chwat, co nas z tej kaszy obiecał wyprowadzić na równą drogę... Zaczęli my się zbierać, zbroić, uczyć w Nowo-Mikołajewsku na Obi... Duch taki we wszystkich wstąpił, że ino się trzymaj... Słówka tylko z Warszawy czekali, znaku najmniejszego... rozkazu... A tam... głucho i głucho... A tymczasem... front złamano!... Sam admirał Kołczak uciekł!... Zaczęły czeskie legjony ze swojem narabowanem złotem i dobrem odchodzić, a nam kazano ich odwrót zakrywać... I tu my się przekonali, że największym wrogiem Polaków jest nie Niemiec, nie żyd i nawet nie bolszewik — ino Czech... My już dawno mieli na karku krasną armję i partyzantów bez liku po bokach, my się już tygodnie i miesiące w nieustannych bojach krwawili, na „straszennym“ sybirskim mrozie na śmierć marzli, bez strawy ciepłej, bez przytułku... Tyle tylko, że na parę godzin człowiek przycupnie w „ciepłuszce“ w pociągu i zdrzemie się po całodziennej mordędze... A oni, Czesi, w spokoju, w wygodzie, za naszemi plecami jadą sobie, zatrzymują się po stacjach, handlują, grabią, gromadzą bogactwo, jakiego mieli i bez tego pełne wagony... Nam brak wszystkiego, bo już wszystko po okolicach oni wybrali, nie mamy lokomotyw, bo je „pepiczki“ wzięli, nie mamy chleba, nie mamy węgla, nie mamy drzewa... Wszyscy nieraz, nawet dzieci małe i kobiety, cośmy ich od bolszewików uwozili, szli do lasu rąbać zmarzłe na kamień drzewo, na paliwo do maszyn, co nas wiozły, w połach ubrania, w czapkach śnieg do kotłów zamiast wody nosili... Bo i wodę przeklęte „Czechy“ do cna wybierały i pompy nieraz psuły... Nawet jak odejdą ze swojem bogactwem już daleko, to jeszcze na stacjach przed nami warty trzymają, nas nie puszczają, żebyśmy wszyscy corychlej wyginęli do nogi w tych bojach, w tych trudach, co im szły na pożytek... Takie to są te ścierwy, Czechy!... Ale pułkownik nasz uwijał się, zarządzał, ducha w nas krzepił... Niedługo już, niedługo... Słowo przyjdzie z Warszawy!... Pójdziem na bolszewików!... Trzy pociągi pancerne zmajstrował... Pobił bolszewików pod Litwinowem, pod stacją Turtalską, pod Tajgą... I tak pchał nas powoli pociągami, mimo zbuntowanych pułków rosyjskich, mimo ich nieprzebranych na drogach taborów... Zdawało się nam, że końca, kresu tego nie będzie... Każdy chciał swoje gniazdo jeszcze zobaczyć... pod swojem niebem umrzeć... Krzepiliśmy się... Ale sił było już mało... Od tego strasznego mrozu, co jak splunąć to śniegiem ślina spada... duchaśmy i moc wszelką tracili... W tych samych szynelach, coś w lecie chodził — bij się i śpij... i warty sprawuj... Jak z nóg zdejmujesz onuce wieczorem żeby wysuszyć maneńko, szron się z nich sypie i chrtzęszczą... Dopchaliśmy jakoś jednak do Krasnojarska... Aż tu w samem mieście wybuchła rewolucja... Opadli nas „rusy“ ze wszystkich stron, jak szarańcza... Rannych, zabitych, chorych u nas moc... Każdy czeka swojej śmiertelnej kolei... a Czechy, psiekrwie, wciąż nie puszczają... trzymają nas, grożą, z bolszewikami szachrują... Naszą krew im sprzedają!... Zaczął iść w pułkach pomruk, że ginąć musimy dla czeskiego złota... Nawet nam pociągów z rannymi i kobietami nie puszczali... Był taki ich jenerał, Syrowyj... Czysty pies! Chciwy i okrutny!... Jeszcze nam na naszą prośbę, żeby kobiety i rannych przepuścił. Wzgardliwie odpowiedział... „Nadrugał się!“... Wtedy postanowiono pociągi rzucić i iść piechotą pobok kolei naprzód... Niech Czechy spróbują sami się bronić!... I zaraz się stało... Jak my tylko ich tyły odsłonili bolszewikom, tak im Moskale dali w skórę, że wszystko rzucili, uciekli i nawet admirała Kołczaka, swego naczelnego, bolszewikom za złoto sprzedali... Ale w nas też duch od tej chwili się złamał... Gdzie bez żywności, odzieży, obuwia... tysiące wiorst zimą przejść... do tego Władywostoku, gdzie miały na nas czekać niby japońskie okręty?... Nikt nie miał nadziei... A poniektórzy, co mieli w taborach żony i dzieci, zupełnie zwątpili... Zaczęli poddawać się... broń składać!... Bolszewicy raj nam obiecywali i wolność, i żywność, i sprawiedliwość... ale skoro broń i amunicję od nas dostali, zaraz mowę zmieniali: żołnierzy do swoich oddziałów wcielają, a dzieci i kobiety — do więzień, do kopalni, do pracy na torach kolejowych, śnieg zmiatać, drwa rąbać... Ja nie poddał się... My mieli dobrego młodziuśkiego oficera... On nam poradził, żeby z bagnetem iść w lasy... I poszli my, ale nas pod stacją Klukwiennaja bolszewiki rozbili... Ranny w nogę dogrzebałem się do jakiejś „zaimki“, gdzie mię Sybirak „z Polaków“ przechował, aż się rana zagoiła i pocieplało... Wtedy sam poszedłem za Bajkał, na kierunek do Japońców... Rozmaitych rozmaitości się ja nasłuchał, napatrzał... Swoich dużo spotykał, ale takie już były rozwydrzone... gorsze od Czecha!... Więc głównie w samotniaka szedłem, szedłem pędzony tęsknotą, aż tutaj doszedłem... Tu mię tak jak i was do milicji zabrali, — pilnować „artelnych“ składów, złoto czynszowe od „chinezów“ pobierać... Żyłem jak bez duszy, bez żadnej nadziei... Lasy, bory w około, ani wiem gdzie jestem?... Gdzie Mongolja, gdzie Warszawa, gdzie Japońcy?... gdzie jaki świat?... U nich dopytać się nic nie sposób... Śmieją się... Szydzą... Sami słyszeliście... Złe ludzie!... Aż wy... przyszliście... Z wami gwiazda mi się ukazała... Z wami pójdę!... Gdzie wy, to i ja... Co, dobrze!?...
— Dobrze, dobrze, kochany!... — szepnęła Hanka.
— Pójdziemy do Polski!...
— Tak! Pójdziemy do Polski!... — zgodził się Maciej.
— Do Polski?!... Czy to zaraz? — spytał żywo Władek, zrywając się.
— To się rozumie: zaraz do Polski. Po co czekać... Wy macie naukę, to znajdziecie kierunek! Gdzież można indziej!?... Albo to tam jak tu: owad, gorąc, tajga, zwierz dziki, strawa cuchnąca?... A ludzie gorsi od bydląt? Co, może nie?... Mam tam pod Mińskiem Mazowieckim chałupę i gospodarstwo nieduże. Bo poistocie zwę się Maciej Przygoda... Żonę z dwojgiem dzieci zostawiłem w kraju, jak mię do poboru wzięli.. Co ona tam nieboga robi?... Czy żyje?... Jak radę sobie daje?... Nic nie wiem... Pięć roków mija, jak cienia wieści od nich nie miałem... Ha!... W dołku ssie, ile razy o tem pomyślę... — wzdychał olbrzym.
— A my nie mamy już nikogo!... — szepnęła Hanka, patrząc w szmat gwiaździstego nieba, widniejącego w kwadracie dymnika.
— To nic! Zawdyk co w Polsce, to w Polsce!... Tam wszystko swoje... Do mnie pójdziecie!... Na początek!... A teraz śpijcie, bo jutro rano trza wstać na „zbiórkę“. Ten Kuźmin, to też cholera!... Straszny „Moskal“!
Ognisko zgasło i ciemności zalały izbę. Leżeli z zamkniętemi oczami, próbując zasnąć i nie wiedzieli, że w zmroku, tuż za krawędzią ich łoża zamajaczyła blada twarz i złe zezowate oczy zaświeciły złowrogim ogniem. Przylepiony do boku pryczy, nawpół wsunięty pod nią, wsparty na łokciu Mikita, drugą ręką szukał coś bezszelestnym ruchem złodziejskim pod pościelą i wezgłowiem Władka.
— Czego chcesz?... — krzyknęła nagle Hanka, siadając i budząc szturgnięciem brata.
Cień zniknął tak szybko, że samej Hance wydało się przez chwilę, że to przywidzenie.
— Co?... co?... Kto?!... Co się stało?... — mruczał sennie Władek.
— Nic już, nic!... Śpij!... Jutro opowiem!... — odrzekła Hanka, ostrożnie wyjmując rewolwer z pod głowy brata i kładąc go obok siebie.



Nie spała już wcale tej nocy, lecz mimo to świeża i radosna stanęła do porannej zbiórki.
Słońce jaskrawe, pogodne, żadną nie przysłonięte chmurką, wschodziło nad zielonemi, lasami, ścielącemi się aż po dalekie, granatowe góry kosmatym kobiercem, przymglonym wilgocią poranną i dymem. Od szumiącego potoku już dolatywały stuki łopat i gardłowe dźwięki zabierających się do pracy Chińczyków.
Przed frontem „milicjantów“ stał uroczyście Kuźmin z nieodłącznym olbrzymim „naganem“ przy boku i wykrzykiwał:
— Smirno!... Na-1-wo, krurrru-gom... Marrrrsz!...
— Do Polski, do Polski!... — śpiewało w duszy Hanki.
Patrzała życzliwemi, śmiejącemi się oczami nawet na pijacką mordę „komandira“, na smrodliwe łachmany i „zakazane“ pyski towarzyszy, na „zyz“ Mikity, unikającego stale jej spojrzenia. Oczy jej radośnie i porozumiewawczo spotkały się na krótką chwileczkę z niebieskiemi, pełnemi czci, błagania i lęku oczami Macieja, lecz natychmiast odwróciła się, aby... broń Boże, przed nikim się nie wydać!...
— Do Polski!... Do Polski!... — śpiewało jej serce, obudzone dla nowych nadziei i nowych pragnień! Źrenice jej nabrały dziwnego, srebrzystego blasku, spojrzenie, głębi, uśmiech słodyczy.
Brat patrzał na nią ze zdziwieniem i zachwytem:
— Coś ty dziś taka!?...
— Później ci powiem!... Otrząśnij się!... Łazisz jak mucha!...
— Szalenie mi się spać chce!...
— A jednak w ciągu dnia jeszcze będziemy się musieli z Maciejem naradzić, jak tego Mikitę wyśledzić, zrewidować... Teraz już jestem pewna, że to on ukradł.
Opowiedziała bratu nocną scenę.
— Przywidziało ci się!... Gdzieżby śmiał.. przecieżbym tego plugawca jednem uderzeniem pięści zabił!...
— Wie o tem i dlatego się kryje!... Najgorszych rzeczy spodziewać się można od tego oblazłego gada!...
— Wszyscy oni jednakowi!...
— No, tak... Ale Maciej!...
— Maciej?... Pewnie!... Zobaczymy, przekonamy się, kto on jest... Nie będziem się spieszyć... Powoli, ostrożnie!...
— Przeciwnie! Będziemy się spieszyć!... Tu coś brzydkiego się dzieje!... Robotnicy chińscy uciekają...
— Nie możemy, dopóki nie wydobędziemy tych nieszczęsnych ładunków, kompasu i mapy...
— Ja pogadam z Maciejem, żeby dziś jeszcze złapać gdzieś na ustroniu i przydusić Mikitę...
— Owszem, nie mam nic przeciwko temu!... Lecz nie wierzę, żeby się udało... Przedtem trzeba wyśledzić, gdzie schował.
Tak rozmawiali, jedząc na uboczu swoje skromne śniadanie, kiedy zbliżył się nagle ku nim Kuźmin z miną niezmiernie uroczystą i surową.
— Antonowy do starosty!... — kraknął chrapaliwie. — Bez broni!... — dodał, gdy chcieli zabrać ze sobą karabiny.
Korczakowie, nieprzyjemnie zdziwieni i budząc powszechne zaciekawienie, udali się posłusznie w kierunku kantoru. Kuźmin szedł za nimi, sapiąc i poprawiając na sobie pas z rewolwerem.
Gdy weszli, starosta Biełkin siedział na ławce pod oknem i skubał w zamyśleniu koniec swej siwej brody; przy drzwiach stał wyprostowany Mikita z karabinem najeżonym bagnetem u nogi.
— Bliżej, bliżej chodźcie... — zawołał starosta.
Korczakowie podeszli parę kroków, przyczem Władek wysunął się cokolwiek przed siostrą.
— O co chodzi!?... — spytał ostro.
— Poczekaj, poczekaj... Ja tu pierwszy mam słowo!... — wstrzymał go Biełkin.
— Sami widzicie, Iwanie Iwanyczu, jacy są pyskaci!... — wmieszał się Kuźmin. — Uwagi sobie zrobić nie pozwalają... Jen-te-le-gen-ty!...
— Cicho!... Nie o to teraz chodzi!... Tu są ważniejsze sprawy!... — przerwał mu starosta — Słuchajcie, przyznajcie się zaraz, kto jesteście i pocoście tu przyszli?... — zwrócił się do Korczaków.
— Już mówiliśmy: dezerterzy jesteśmy z wojska... — odpowiedział Władysław.
— A nieprawda! Łżecie!... My wiemy, że wy nie, z wojska, a z miasteczka... Jest tu jeden, co nawet was tam widział!...
— Choćby i z miasteczka, więc cóż?... — stawiał się dalej hardo Władysław. — Nikogo się nie dopytujecie przecie, skąd on i jak?... Służbę pełnimy jak inni... Niezadowoleni jesteście, to możemy sobie pójść!...
— Oho!... Skoryś!... A dlaczegoś broń zataił, ładunki!... Wkradłeś się do nas w zaufanie... O wszystko wypytujesz się?... Hę... Co?...
— Nie wkradłem się, samiście mię zaprosili... Możemy zaraz odejść... Niech tylko ładunki i mapę ten oto odda... On je ukradł!...
Władysław wskazał gniewnym ruchem na Mikitę.
— Wcale ja nie ukradłem, a schowałem do czasu, żeby się od was ubezpieczyć... Wszystkichbyście nas dawno już wyrżnęli, całą kopalnię ograbili... Może nie? Może nie zmawiacie się z rodakiem waszym, Matwiejem... Ale ja „rozumieju“ na szczęście po „polski“...
— O cośmy się zmawiali?... Nic nie rozumiesz, kłamiesz!... Ładunki zresztą weźcie sobie, ale mapę i książkę musicie oddać!... — krzyczał Władysław.
— Zaraz, zaraz!... Powoli! nie ty tu rozkazujesz!... wstawił Biełkin. — Więc przyznajesz się, żeś nas oszukał, że ładunki zataiłeś?... Co jeszcze masz?
— Nie mam obowiązku przed wami się spowiadać!
— Dobrze, dobrze!... To my zobaczymy... O tem jeszcze pogadamy... A tymczasem oddaj rewolwer!... Wiemy, że go masz!... — nastawał Bielkin.
— I ten worek z kosztownościami, z perłami, diamentami, złotem i srebrem, narabowanem w miasteczku, też niech odda!... Za karę należy mu wszystko zabrać!... Tak, szelma, schował, że go już trzy dni szukam i znaleźć nie mogę!... — krzyknął Mikita.
— Święty Boże!... Perły, diamenty!?... I jeszcze nas chciał obrabować... A to zbój!... Taki młody, ale... wczesny! — szepnął Kuźmin.
— No, oddasz dobrowolnie rewolwer, czy nie?...
— Nie mam go, obacz sam! — odrzekł szczerze Władysław, nadstawiając kieszenie...
— Au twojej „siostruni“?... Ech, niech lepiej sama odda, bo jak chłopcy przy rewizji szmatki z niej zwleką, to nie ręczę za to, co dalej będzie... He, He!... — śmiał się Biełkin.
— „Siostruni“?... To on „dziewka“?... — dziwił się, wyłupiając przekrwione ślepie, Kuźmin.
— Taak!... Dawno ja się tego domyślał!... No, oddawaj!... — zwrócił się do Hanki Mikita.
— Nie zbliżaj się, łotrze!... — krzyknęła dziewczyna, odskakując w róg izby z rewolwerem w ręku.
W tej samej chwili Władysław zadał straszny cios pięścią między oczy Mikicie i wyrwał mu z ręki karabin.
— Biegnij po ludzi!... — krzyczał na Kuźmina starosta, chowając się za stół. — Biegnij po ludzi!... Wołaj!...
— Zaraz, zaraz!... Ja jego tu przywitam!... — mruczał żołdak, starając się wyrwać z pochwy swój ogromny pistolet.
Władysław już do niego przyskoczył i powalił uderzeniem kolby w głowę, Kuźmin zdołał jednak wystrzelić w powietrze.
— Uciekajmy!... Hanko do drzwi!... — wołał, ponawiając uderzenie, Władysław.
Drzwi otwarły się, ale wyskoczył przez nie Mikita, wrzeszcząc:
— Ratunku!... Rozbój!... Bunt!... Na pomoc!... — drzwi za sobą zatrzasnął i ciałem przywalił.
Władysław parł je z wewnątrz z całych sił, podczas gdy Hanka wycelowanym rewolwerem trzymała w bezruchu starostę...
— Szaleńcy!... — krzyczał ten. — Co robicie!... Lepiej poddajcie się... Przyjdą ludzie, zbiegną się Chińczycy... Wezmą was... Poddajcie się, póki czas... Wszystko wam przebaczę, uratuję was... Podobacie się mi... Chwaty jesteście... Razem stąd pójdziemy... — szeptał ciszej. — Złota waszego ja nie pragnę, mam więcej... Jeszcze was nagrodzę. Doprawdy, namyślcie się!... — szeptał dalej Biełkin przekonywająco.
Za drzwiami słychać było już głosy i szamotanie się, wreszcie odskoczyły deski pod parciem ramienia Władysława i chłopiec twarzą w twarz spotkał się z... Maciejem.
Ten się zaraz cofnął, pociągając za sobą Korczaka. Hanka wyskoczyła za nimi.
Pobiegli razem w bok w stronę lasu, aby dalej od pędzącej z „koszar“ gromady „milicjantów“. Już skryli się w zaroślach, gdy zagrzmiały za nimi strzały. Nie odpowiadali, oszczędzając tych kilku ładunków, jakie przyniósł ze sobą Maciej. Nurkowali chyłkiem wśród krzewów, pnąc się po zboczu góry. Gdy już byli dość wysoko, zatrzymali się, aby zobaczyć, co się dzieje na dolinie. Dostrzegli koło kantoru cały rój niebiesko ubranych Chińczyków, a przed progiem izby siwo-brodego Biełkina z grupką uzbrojonych milicjantów. Coś tłumaczył im, grożąc pięściami i wskazując na góry w stronę zbiegów.
— Co tera? — spytał Maciej.
— A no, pójdziemy do Mongołów!... — odrzekł Władysław.
— Daleka droga!... Bez żywności!... Bez ognia... bo nawet zapałek ja nie mam!... Z temi trzema kulami, co w lufie!... — westchnął Maciek.
— Ha, cóż robić!... Wracaj, jeżeli nie chcesz... Nic ci nie zrobią!... A my musimy iść!...
— Po co ja wrócę?!... Już ja powiedziałem: nie ostanę się!... Za nic nie ostanę!... Jak wy wytrzymacie, to i ja przecie wytrzymam!... Wspólna dola!... Do Mongołów!... Ale już ja się z wami nie rozstanę... Dobrze, panienko?... — zwrócił się do Hanki.
— Dobrze, Maćku kochany, dobrze!... Pójdziemy razem do Polski!... — odrzekła dziewczyna.
— Dałby Bóg, panienko!...
— Skądże wiesz, że ja jestem panienka?
— Tak se wymiarkowałem po oczach, po mówieniu... A teraz słyszałem, jak Mikita do milicjantów jeszcze krzyczał... „Chwytajcie ją, nie bójcie się!... To dziewka!...“ Taki gałgan!
— Maćku, nigdy ja ci tego nie zapomnę, bez ciebie toby nas wzięli... — dziękował mu Władysław.
— Bogać, żeby wzięli!... Dużo ich!... I Chinezyby pomogli... Chinezy straszne są, skórę żywcem z ludzi ściągają, jak im pozwolić.
— Żywychby nie wzięli!... — szepnęła Hanka.
— Żywych nie wezmą!... — powtórzył Władysław.
Oczy mu gniewnie błysnęły i straszna blizna na twarzy nalała się krwią.
— Słuchaj, Maciek! — rzekł, zatrzymując się nagle. — Czyby nie należało wrócić i zabrać choć moje worki z żywnością?...
— A gdzie one są?...
— Niedaleko koszar... w dziupli... Zawsze ta żywność, choć jej niedużo, pokrzepiłaby nas bardzo w drodze...
— Juściż, żeby pokrzepiła — zgodził się Przygoda.
— A możeby się udało i dla mnie karabin dostać?!... — wstawiła Hania.
— O, co to, to nie. Parę dni to się bardzo będą pilnować... Nastraszeni są!... — zaprzeczył chłop.
Postanowili zaczekać do nocy i, zaszywszy się w krzaki, pokrywszy głowy od komarów zdjętemi z pleców kurtkami, głęboko i smacznie usnęli.



Mocne kopnięcie nogą zbudziło Macieja.
Zerwał się, a widząc pochylone nad sobą jakieś ciemne, nieznane postacie, schwycił za broń. Lecz mocne, twarde ręce natychmiast mu karabin wydarły, powaliły z powrotem na ziemię i zaczęły szybko, sprawnie ściągać i wiązać mu za plecami dłonie. Miał tylko czas rzucić okiem na towarzyszy i zobaczyć, że robią z nimi to samo.
— Munguły!... Przyszła śmierć!... mignęło mu przez głowę, gdy rozróżnił nareszcie w zmroku zapadającej nocy ubranie, uzbrojenie i twarze napastników. Nieopodal w zaroślach widniały konie i jeźdźcy.
— Śmierć przyszła!... — znowu pomyślał Mazur z pewną obojętnością. Poczuł rodzaj ulgi, że nareszcie po przeżytej strasznej mitrędze, nie będzie potrzebował już ani jutro, ani nigdy więcej bać się, wysilać, troszczyć i myśleć. Gotów był leżeć tak na ziemi bez ruchu do skończenia świata, gdy nowe kopnięcie i poderwanie za kołnierz zmusiło go do wstania.
Hanka i Władek znaleźli się tuż obok niego, popchnięci gwałtownie przez krajowców. Mongołowie, przytrzymując zlekka jeńców za ramiona, zwrócili się w stronę, skąd nadjeżdżał widocznie ich przywódca, błyskając w zmroku szerokim łękiem siodła, suto nabijanego srebrem. Surowa, ciemno-bronzowa twarz z cienkiemi jak sznureczki wąsikami i małemi, bystremi oczkami, nie zdradzała najmniejszego zainteresowania się tem, co się wokoło działo. Koń jedynie strzygł uszami i ostrożnie stąpał po stromej pochyłości leśnego zbocza. Już mijał jeńców, gdy nagle Hanka zawołała po mongolsku:
— Sajn, nojon!... My... przyjaciel... Om-Mani-Phadme-Chum!... Dordżi... Badmajew... — mówiła przerywanym głosem, mieszając rosyjskie wyrazy z dźwiękami, jakich ją, żartując, nauczył niegdyś Badmajew.
Mongoł zatrzymał wierzchowca.
— Amur-sajn! — odrzekł grzecznie i słuchał dalej wzburzonej mowy dziewczyny.
— Dordżi... Badmajew... Chał-cha!... Urga... Chutuchta!... — powtarzała ta, wyczerpując całą swoją wiedzę mongolską...
— Urga... Chutuchta... Dordżi!... — powtórzył Mongoł i dorzucił kilka gardłowych zapytań...
— Tak!... Dordżi... Badmajew... Druh... — potwierdził Władek. — Tołkuj niet!...
Mongoł chwilkę pomyślał, jeszcze rzucił parę pytań, a nie otrzymawszy na nie odpowiedzi, wydał krótki rozkaz trzymającym jeńców krajowcom i ruszył dalej. Za nim podążył na dolinę cały oddział, rozsypany po rzadkich zaroślach szerokiem półkolem. Przy jeńcach pozostał tylko jeden jeździec z nagim mieczem w ręku.
Hania i Władek opuścili się zaraz na ziemię, Maciek stał z oczami wytrzeszczonemi na dolinę, gdzie tonęły w zmroku i ciszy postacie i stłumione dźwięki skradającego się do kopalni oddziału.
— Będzie sądny dzień!... Pewnie po te owce przyszli!... — westchnął Maciek.
— Jakie owce?...
— A te... skradzione przez Wania!... To już nie pierwszy raz... Wykręcali się sianem... Ale dawniej nie było wojny, a teraz wojna... Będzie bieda!...
Ukląkł obok Hani.
— Co panienka mu powiedziała? — spytał cichutko.
— Nic mu nie powiedziałam!... Ach, gdybym mogła powiedzieć wszystko, to co chcę, czuję, że bylibyśmy uratowani!...
— Nie kazał nas odrazu ściąć i to dobrze!... — pocieszał ją Maciek. — U nich ten enteres prędko!...
— Gdybyśmy mieli modlitewnik Badmajewa, możeby istotnie coś z tego wyszło... Boże, Boże, jak się wszystko źle składa... — skarżył się Władek.
— Nie martwicie się przed czasem. Może się jeszcze na dobre obróci! Bywa!... — pocieszała ich Hania. — Cicho! Słyszycie?... Bitwa!...
Na dolinie rozległy się strzały, poczem zabłysł i rozgorzał pożar. Płonęły szałasy Chińczyków. Po przez rzadkie gałęzie widzieli na tle czerwonej łuny czarne postacie uciekających górników i jeźdźców pędzących za nimi z wzniesionemi szablami.
Z „koszar“ i „kantonu“ grzmiały rzadkie strzały, na które Mongołowie nie odpowiadali nawet; głucha wrzawa przesnuta jękami i głośniejszemi okrzykami przelewała się czas jakiś po kotlinie, jak bulgot gotującej się wody. Poczem naraz wszystko ścichło i zwiększał się jedynie i coraz szerzej po nocnem niebie rozlewał blask krwawe, łuny. Widzieli teraz zupełnie dobrze z góry, jak Mongołowie zebrali się w jedna miejsce, zsiedli z koni i zwartą masą posunęli się ku czerniejącemu na wzgórku kwadratowi kantoru. Nad budynkiem powiewała już biała chorągiew.
— Poddali się, psie krwie! Jeszcze na nas wszystko zwalą, zobaczy pan: powiedzą, że to my ukradli te owce!... — gadał Maciek.
— Jakto na nas?... Przecie wszyscy wiedzą, że to Wań!... Przecież my drogi nie znamy!... — oburzyła się Hania.
— To nic!... Od nich wszystkiego się można spodziewać... Zawdyk wykręcą kota ogonem, jak im lepiej!... Ja ich znam!... Nas niema, więc na nas zwalą...
W tej chwili nadjechał pędem z doliny Mongoł i krzyknął coś pilnującemu jeńców, poczem ten ruszył koniem na nich, dając znać okrzykami i chlastaniem nahajki, aby wstali i poszli na dół.
Przed „kantorem“ płonął wesoły ogień, nad nim wisiały już na drążkach kotły i czajniki, a dokoła przykucnęło na piętach kilkunastu krajowców w niebieskich „bałachonach“ w wywiniętych filcowych czapkach. Gadali między sobą z ożywieniem, pykali dymem z krótkich miedzianych fajeczek i spoglądali od czasu do czasu na dolinę, gdzie uwijała się reszta oddziału, plądrując przy blasku pożaru szałasy Chińczyków i obdzierając trupy zabitych. Pośrodku tego zgromadzenia przed samem ogniskiem rozsiadł się z butami na białej poduszce samego Iwana Iwanycza Białkina, dowódca oddziału, ten sam, który rozmawiał z Hanią. Na uboczu stali rozbrojeni i powiązani „milicjanci“ oraz Chińczyk Wań, trzymany za warkocz przez grubego, rosłego wojownika:
— Są, są!... Oni!... — zaszemrali „milicjanci“, zobaczywszy zbliżających się Korczaków i Macieja.
— A co?!... Mówiłem! Oni sprowadzili... Oni im drogę pokazali!... Czorty! Psiawiara!... Zdrajcy!... — syczał Mikita.
— Wań, ty powiedz jemu, naczelnikowi, że ja mu coś takiego wyjawię, co go bardzo ucieszy... Wszystkich jego żołnierzy ucieszy... Tylko niech on mnie puści... My jego przyjaciele... My dawni sąsiedzi jego narodu... My gotowi mu wszystko oddać: i złoto, i całą kopalnię, tylko niech nas na wolność puści!... — przekładał rozważnie Biełkin, zwracając się w stronę naczelnika.
W miarę jak Wań tłumaczył, wzgardliwy uśmiech wykrzywił wąskie usta Mongoła.
— Cóż on mnie może powiedzieć takiego, czego nie mogłaby wymóc na nim moja nahajka!?... — kazał przetłumaczyć zkolei Waniowi.
— To jest taka rzecz, o którą nawet spytać się nie przyjdzie nikomu do głowy... — nastawał Biełkin.
— Niech on przedtem powie, gdzie się podziały nasze owce i wasze złoto?!
— O waszych owcach nic nie wiemy... To nie my... Może to inni jacyś bezdomni włóczędzy. Gdzież my, osiadli ludzie, uczciwi poszukiwacze złota, śmielibyśmy naszych zacnych sąsiadów rabować?! — śpiewał Biełkin.
— A co, mówiłem!... — szepnął Maciek do Hanki.
— Dobrze. Zrobię rewizję, ale jak znajdę, to skórę każę z was ściągnąć, jak z tych baranów... — przerwał mongolski dowódca.
— Może nawet znajdziesz, ale wiedz, że to podrzucone, ze to nie my... — upierał się Biełkin.
— Więc kto?...
— Ci, co nie u nas mieszkają, ale wkoło się włóczą, czyhając na waszą i na naszą zgubę... — ciągnął znacząco Biełkin.
— Ja powiem, ja pokażę, gdzie są skóry i mięso!... — wmieszał się nagle Maciek.
Dowodca bystrem go obrzucił spojrzeniem i spytał Wania, lecz ten zaciął się i nie chciał tłumaczyć...
— On mówi obcą zamorską mową, on jest Polan-do![1] Ja go nie rozumiem!... — bronił się, gdy go uderzono kilkakroć razy nahajką.
Dowódca jednak kazał nagle Maćka rozwiązać i wskazał mu ręką, żeby prowadził.
Wkrótce resztki baraniego mięsa i wszystkie skóry znalazły się przed ogniem u nóg dowódcy; ten się uśmiechał wciąż wzgardliwie i pytał tym razem wprost Macieja:
— Ałtyn? (złoto)...
— Ałtyn... jest tam!... — pokazał Maciej na kantor.
Dowódca kazał chłopa prowadzić do izby i w jego obecności przeszukać ją. Zapanowało głuche milczenie, przerywane tylko trzaskiem ognia i sapaniem ssanych przez Mongołów fajeczek. Wań leżał twarzą na ziemi i kurczył od czasu do czasu boleśnie pokrwawione chłostą plecy. Z wesołym gwarem i śmiechem zaczęli żołnierze niezadługo znosić znalezione w kantorze rzeczy, z których szczególne zainteresowanie wśród koczowników wzbudził stary, damski neseser z rozmaitemi szczoteczkami, grzebykami, pilniczkami, gumowa kula od pulweryzatora, sapiąca straszliwie przy naciśnięciu, aparat fotograficzny, zużyta latarka elektryczna, maszynka do strzyżenia. Największe jednak wrażenie uczynił gramofon, który, postawiony przed dowódcą i nakręcony przez Mikitę, zaczął niespodzianie zgrzytać i wydawać z siebie ochrypłe skowyty. Mongołowie zerwali się na nogi i odskoczyli w tył, jak gdyby ujrzeli ryczącego tygrysa... Jeńcy poruszyli się, Wań próbował nawet umknąć w zamieszaniu, lecz dowódca kopnięciem nogi obalił piekielną maszynę i wrócił porządek.
— Ałtyn!... — powtórzył groźnie w stronę Biełkina.
— Ałtyn jok!... (złota niema!). Ja biedny „Oros“... (Rosjanin). Mam tylko to, co widzisz!... Nic więcej... Jok!... tłumaczył się łamanem, pogranicznem narzeczem starosta.
— Jest nasz worek!... — krzyknęła Hanka, wskazując ruchem głowy na nieobejrzane jeszcze rzeczy.
Jej wykrzyknik i gest zwróciły uwagę dowódcy.
— Co on mówi? — spytał Wania.
— On mówi;, że tam są jego rzeczy!...
— Tak, tak!... Tam są ich rzeczy... Oni zabili waszego człowieka, zabrali mu książkę, a potem, kiedy myśmy ich za to chcieli ukarać... uciekli... To oni skradli wasze owce... oni ukradli nasze złoto... że go teraz wcale nie mamy... Ich pytajcie... — skarżył się przebiegle Biełkin.
— Czy nieprawda, towarzysze? — zwrócił się do powiązanych milicjantów.
— Prawda, prawda!... krzyknął pierwszy Mikita, a za nim powtórzyli inni.
Wań skwapliwie wszystko tłumaczył.
Dowódca Mongołów chmurzył się i patrzał z podelba na trójkę klęczących osobno przyjaciół.
— Zobaczyć, co tam w worku!...
Wyjęto ładownice pełne naboi, mapę, kompas, wreszcie modlitewnik Badmajewa.
Książka uczyniła na wszystkich, nie wyłączając Wania i milicjantów, niezwykłe wrażenie. Dowódca Mongołów długo i uważnie ją przeglądał.
— Powiedz mu, Wań, że to od przyjaciela, od Badmajewa, którego zabili ruscy... On nam kazał tę książkę pokazać, na dowód, że jesteśmy przyjaciółmi Mongołów... — zaczął poważnie Władek.
Ale Wań nie chciał tłumaczyć, a gdy dowódca nakazał mu powtórzyć sobie słowa cudzoziemca, zaczął coś pleść, co wywołało z początku gniewne błyski w oczach Mongoła, a następnie wzgardliwy uśmiech na wąskich jego ustach...
— Nojon... Brat... Przyjaciel... Badmajew... Dordżi... Dordżi!... Chałcha!... — wmieszała się znowu Hanka.
— Ona kłamie!... Ona zupełnie nie chłopak!... Ona dziewka... Ona... biała ruska baba!... Zobacz!... — przerwał jej chrapliwym głosem Biełkin.
Wań znowu skwapliwie przetłumaczył.
Wtedy jeden z żołnierzy na rozkaz dowódcy zbliżył się i brutalnie rozpiął i rozchylił koszulę na piersiach Hanki
— Eęch!... — mruknął po mongolsku. — Dziewka!...
Zapanowała śmiertelna cisza, trzeszczał ogień, bulgotała woda kipiąca w kotle i cicho szeleściły kartki książki, przewracane wciąż przez dowódcę.
— Tak... Jest... Badmajew... — rzekł wreszcie. — Skąd jesteście?...
— Z miast, które niedawno spalone... — odpowiedział Władysław. — Badmajew był Burjatem, kolegą moim szkolnym... — próbował opowiadać, lecz Wań z początku zawahał się, a potem plótł coś tak długo, iż nawet mongolski dowódca miał w podejrzeniu dokładność tłumaczenia i krzyknął na Chińczyka groźnie. Ten urwał natychmiast i skulił się:
— Dordżi... Badaniajew... — powtórzyła głosem przejmującym Hanka. — Om-Mani-Phadme-Chum!... — przypominając sobie nauki zabitego przyjaciela i składając ręce jak do buddyjskiej modlitwy, dodała.
— Eęch!... Dordżi!... Om-Mani-Phadme-Chum! — powtórzył zdziwionym głosem dowódca.
— Tak!... Tak!... Om-Mani-Phadme-Chum!... — powtórzyła dziewczyna, wznosząc na Mongoła błagalne spojrzenie i trzymając wciąż złożone do modlitwy ręce.
Wywarło to niezmierne wrażenie na żołnierzy mongolskich; niektórzy pochylili głowy, przykładając dłonie do czoła. Dowódca chwilkę pomyślał, poczem rozkazał coś półgłosem żołnierzom i ci rozwiązali zaraz ręce dziewczynie.
— Ich też!... — prosiła dalej dziewczyna, wskazując ręką i głową na Maćka i brata.
— Omani-podmuchuj!... — ryknął Maciek, zrozumiawszy nagle o co chodzi, na znak dany przez Korczaka. Dowódca uśmiechnął się i kazał ich również rozwiązać. Lecz gdy i inni jeńcy zaczęli wydawać podobne dźwięki, nasępił się i groźnie błysnął oczami.
— Ałtyn!... — zwrócił się znowu stanowczo do Biełkina i Wania.
— Jok ałtyn!... Mówiłem, że tamci wszystko ukradli!... — powtórzył Biełkin, wskazując oczami i głową na Korczaków i Maćka.
— Nieprawda!... zaprzeczył Władek.
— Będę was bić wszystkich po kolei, aż się dowiem!... — kazał tłumaczyć Waniowi dowódca.
— Pokaż!... — wołali „milicjanci“ z Mikitą na czele.
— Nie chcemy cierpieć za twoje złoto!...
— Głupcy, dopóki złota nie wydamy, nie zabiją nas, a jak je wskażemy, to nas zaraz uśmiercą... Nie znacie Azjatów!... — strofował ich Biełkin.
Pierwszy poszedł pod baty Wań; Hanka odwróciła głowę, nie mogąc patrzeć na katowanie. Głuche uderzenia i jęki nieszczęsnego pokryły dla niej wszystkie dźwięki otoczenia, nawet szum lejącej się opodal rzeki. Choć był to nędznik, który próbował ją zgubić, nie mogła dłużej wytrzymać tych głuchych razów i przejmujących jęków, padających jak gdyby na jej obnażone serce.
— Dosyć!... Dosyć! Przebaczenia!... — wybuchnęła, wyciągając ręce do dowódcy, a potem zakrywając twarz dłońmi.
Ten roześmiał się krótkim śmiechem. Przestano bić na chwilę Chińczyka i zapytano go o coś, a gdy odpowiedział, znowu razy posypały się na żółte, wyciągnięte, jak struna, już krwią zbroczone i poszarpane razami plecy. Nareszcie jęki i krzyki przeszły w ciche kwilenie dziecka.
Mongołowie przestali bić tłumacza, odwlekli go na stronę za nogi i na jego miejsce przywlekli Biełkina. Ten złorzeczył, przysięgał i szarpał się, lecz nic nie pomogło. Gdy już leżał twarzą do ziemi, nawpół obnażony i wyciągnięty mocno za ręce i nogi, rzekł nagle spokojnym głosem:
— Puśćcie!... Pokażę!...
Podniesiona nahajka opadła jednak na ciało starca i ryk bólu oraz wściekłości wydarł mu się z piersi...
— Bydlęta!... — Powiedziałem, że pokażę!...
Dobrze, że Mongołowie z tych wymysłów zrozumieli jedynie jego zgodę. Za chwilę już go prowadzono do kantoru, skąd po niejakim czasie wyszli żołnierze, niosąc zawalaną ziemią żelazną szkatułę i wiodąc rozczochranego i bladego jak śmierć Biełkina.
— Zapłacicie mi wy za to!... Zapłacicie!... podłe Polaki!... mruknął, przechodząc mimo Korczaków i Maćka.
— Nie my ich przywiedli!... To przez was... Przez owce kradzione!... — wybuchnął Maciek.
— Od was zaczęły się nasze nieszczęścia!...
Straż popchnęła Moskala ku ognisku, gdzie daremnie starano się otworzyć szkatułkę.
— Rozwiążcie mi ręce... Otworzę!... Nie łamcie... Nie trzeba!... Już ja teraz wszystko wam powiem... Najwierniejszym będę przyjacielem... Wzięliście złoto już „namyte“, ale ja wiem wiele więcej o złocie, które jest w ziemi... Tylko mnie prowadźcie do swojego chutuch-ty... Jemu wszystko opowiem!... Tłumacz, Wań!... — gadał stary.
Wań, ocucony już wodą i przywleczony znowu do nóg dowódcy, tłumaczył słabym głosem.
Nadeszli Mongołowie z doliny, niosąc rzeczy Chińczyków oraz znalezione u nich woreczki ze złotym piaskiem. Złoto zsypano razem do dużego zamszowego worka, jaki znaleziono do połowy napełniony w żelaznej szkatułce, poczem i część jeźdźców z dowódcą napili się herbaty, zjedli ugotowaną baraninę, wsiedli na koń i pospiesznie odjechali drogą,, po której w swoim czasie dostali się na dolinę Władek i Hania. Reszta puściła na pastwisko konie, a sama po posiłku i po spakowaniu łupów w wielkie węzły, dogodne dla wiezienia w jukach, położyła się spać. Przy ogniu czuwało tylko dwóch na straży, oraz jeden konny na dolinie doglądał pasących się wierzchowców.
Jeńcy wyciągnęli się również na ziemi i zadrzemali, znużeni okropną nocą.
Słońce już wysoko świeciło nad doliną, gdy wrócił oddział z wyprawy. Dwa konie przyprowadzono bez jeźdźców; za to u siodeł dowódcy i kilku starszych wisiały utroczone za warkocze okropne, kamienno-szare głowy chińskich żołnierzy, zbryzgane krwią, błyskające wyszczerzonemi zębami oraz martwemi białkami niedomkniętych oczu.
Hanka zakryła twarz rękami i upadła na ziemię, ale rychło podniesiono ją szturchnięciem nogi, posadzono na koń. Inni jeńcy musieli iść piechotą, powiązani razem rzemiennemi sznurami z wyjątkiem Władka i Maćka, którym pozwolono iść swobodnie bez pęt.
Jednego Wania brakowało, gdyż go przed samem wyruszeniem ścięto.



Powódź słonecznego żaru i blasku letniego dnia zalewała szerokie rozłogi doliny Górnego Kerulenu.
Ale w jurcie książęcej, pokrytej grubym, białym wojłokiem, było chłodno i panował łagodny półmrok.
W słupie sinawego światła, wpadającego z góry przez otwór nawpół odsłoniętego dymnika, siedziała na podwiniętych nogach na burym, jak ziemia, kobiercu z wielbłądziej sierści, młoda dziewczyna. Jej pulchne, białe ręce, z krótkiemi, obciążonemi srebrnemi pierścionkami palcami, pracowicie poruszały się nad czerwonym płatem cienkiego sukna, dzierzgając kwiecisty wzór kolorowym jedwabiem. Dokoła jej pochylonej twarzy drżały i dźwięczały cichutko srebrne łańcuszki i blaszki, zwieszające się z wysadzanej koralami i turkusami czapeczki — „poł-ty“, zapalały się i gasły srebrne iskry monet na pokrowcach długich warkoczy, wznoszonych miarowo falowaniem wypukłych piersi.
W szarych cieniach jurty, przedziwnie odciętych od blasku i rozgwaru dnia, postać dziewczyny, otulonej miękko w niebieskie jedwabie, chwiała się i gorzała niby barwny kwiat skropiony srebrem i złotem rosy w mrocznych głębinach południowego lasu.
Nagle Mongołka podniosła głowę i nadstawiła uszu, lecz poza dalekim śmiechem i okrzykami dzieci, bawiących się w „Ca-gau te-meu“ (Białego wielbłąda), nic nowego nie dobiegło ją z zewnątrz; zwróciła więc oczy za siebie w ciemny kąt, gdzie na wałku niskiego łoża bielała plama nieruchomej twarzy.
— Czego, Szag-dur?... Gorzej ci?!... — spytała dziewczyna piersiowym głosem. — Może ci dać świeżego kumysu?...
— Nie, Tu-sziur, nie gorzej mi!... Tylko tak mi się... nudzi! Tak mi się strasznie nudzi! — odrzekł chory. — Wiesz co: może jabym wyszedł trochę na słońce, popatrzał...
— Nie wiem, czy wolno? Co powie Ciultum lama? Kazał ci leżeć spokojnie jak najdłużej... A jeżeli cię na dworze zobaczy jaki brzydki „jel-czi“?[2] — dodała z żartobliwą zalotnością.
— A niech tam!... Zresztą... skądżeby się wziął w biały dzień!... — uspokajał poważnie dziewczynę, widząc, że ta waha się i choć wstała, nie zbliża się ku niemu.
— Pomóż mi, Tu-sziur! Doprawdy, bądź dobra... Słyszysz, jak tam dzieci śmieją się? Ciekaw jestem, kto ukradł „Białego Wielbłąda“!?...
— Napewno mój braciszek, „Ałtyn Chara-ci“[3]. Nikt inny! Takiego złodzieja niema w całym „choszunie“! Ty go nie znasz, bo on był zupełnie malutki, kiedyś ty raz ostatni był u nas przed wyjazdem na północ...
— Właśnie. Chcę go zobaczyć. Dotychczas nie przychodził do mnie.
— Bo go nie było. Gościł u ciotki w A-szen Chara-ule...
— Właśnie, właśnie! Słyszałem... Poszła stamtąd wyprawa nad Wielką Rzekę... Koniecznie chcę wyjść, zobaczyć! Wiele się zmieniło pewnie przez ten czas, wiele się zmieniło.
— Ależ nic się nie zmieniło, doprawdy: śniegi na górach Ken-tej bieleją, jak bielały i Keruleu płynie, jak płynął... Tylko... myśmy się trochę... zestarzeli!...
Wstrząsnęła brzękadłami i roześmiała się, pokazując dwa rzędy białych, jak perły, zębów. Śniada jej twarzyczka z ciemnym rumieńcem na policzkach, z małym nosem o rozdętych nozdrzach, oświetlona czarnemi podłużnemu oczami, rozgorzała na chwilę figlarnym, wesołym ogniem. Chory uniósł się na pościeli i nogi na ziemię opuścił.
— Zaraz, zaraz. Pomogę ci! A niech tam się gniewają! Oto twoje buty! — pospieszyła mu z pomocą dziewczyna.
Za chwilę młodzieniec, podtrzymywany przez Tu-sziur, stanął przed pstro malowanemi drzwiami, które przewodniczka jego natychmiast otwarła, podnosząc jednocześnie pokrywający je z zewnątrz kawał wojłoku.
Promienie słońca i ciepły wiew wiatru, przesiąknięty aromatem traw, mięty i piołunu, uderzył im w twarze. Chłopak zakrył oczy dłonią i wsparty o kratę namiotu, stał chwilkę jak oszołomiony, nie mając siły przestąpić wysokiego progu...
— A co, nie mówiłam!?... zwróciła się do niego z czułością i niepokojem dziewczyna. — Jesteś jeszcze zbyt słaby, wrócimy!...
— Nie, nie!... Wszystko będzie dobrze!... — nie zgadzał się chłopak, przemógł się nagle i, odtrąciwszy wyciągniętą ku sobie dłoń przewodniczki, zwycięsko przeszkodę przekroczył, poczem na chwiejących się trochę nogach pomaszerował wprost ku porzuconemu pod ścianą jurty zwitkowi trzcinowych mat.
— A co? — roześmiał się triumfująco, spoglądając na zatrzymującą się obok niego Tu-sziur.
— Zuch, prawdziwy „ba-tyr“ jesteś!... Niedługo na konia siądziesz! I to nie na byle jakiego, ale na samego „Tar-łan boza“, co to, pamiętasz, śpiewają o nim w pieśniach o Edygeju!...
— Ach, ładna pieśń!... Pamiętam... Dlaczegóż bym miał zapomnieć!...
— Bo wy tam, w tych wielkich miastach północy i południa łatwo zapominacie o Mongolji... A ty tam siedziałeś tak długo... — odszepnęła cicho.
Chory wdychał z rozkoszą świeże, ciepłe powietrze i wodził zachwyconym wzrokiem po szmaragdowej roztoce doliny, której środkiem wił się srebrny wąż rzeki, a po bokach wznosiły się, przymglone gorącem, różowo-szare skały. Z załomów urwisk i poprzecznych wąwozów wyglądały malachitowe zarośla modrzewiowych i cedrowych lasów, kryjące się tam przed suchemi wiatrami. Diadem wysokich okolicznych gór, równie sinych jak dalekie obłoki, spinał pośrodku doliny wyniosły śnieżny szczyt. Na łące pasły się liczne stada pstrego bydła, tabuny koni różnej maści, oraz wysokie skupiska rudych, kanciastych jak głazy wielbłądów. Na uboczu widać było tu i tam czujne, nieruchome postacie konnych „czabanów“[4], a na upłazach gór bielały „gurty“ owiec, obiegane przez wilczaste psy i strzeżone przez czarnych, kołtuniastych owczarzy.
Bliżej „stawki“[5] gromada dzieci w krótkich spodenkach lub całkiem nagich, ogorzałych na miedź, tworzyła ruchliwe, wrzaskliwe koło, po środku którego chodził i krył się przed biegającemi na zewnątrz „złodziejskiemi wilkami“, ogorzały i nagi jak oni — „Biały Wielbłąd“.
— Ach, pięknie tu, pięknie!... Czyż można zapomnieć?... — mruczał chory, odwracając pobladłą twarz od Tu-sziur, gdyż czuł z przykrością, że mu oczy wilgną.
Zapatrzona w dał dziewczyna nie widziała zresztą tego, nie słyszała nawet, co mówił.
— Jadą... — szepnęła nagle. — Jadą!...
— Kto jedzie? — spytał chory, zwracając oczy w tym samym kierunku.
— Nie wiem. Pewnie ktoś z A-szen Chara-ułu. Może Czi-rin, bo dziś miał wrócić!...
Istotnie jeździec jakiś pędził od śnieżnych gór i rósł w oczach szybko, jak ptak lecący tuż nad ziemią. Już psy, pastuchy, nawet bydło zwróciły głowy w tę stronę.
— Tak, to Czi-rin! — odrzekła spokojnie Tu-sziur.
— Poznaję jego karego wierzchowca... ale za nim, tam... daleko... jadą jeszcze... i dużo... — dodała zaciekawiona.
Z drugiej jurty, stojącej tuż obok, wyszła w tej chwili piękna wysmukła kobieta w niebieskich jedwabnych sukniach chińskiego kroju, w takiej samej jak u Tu-sziur koralowej „połty“ i równie jak dziewczyna suto obwieszona srebrnemi ozdobami na głowie i piersiach. Miała prócz tego na rękach grube srebrne bransolety, a w uszach wielkie kolczyki z bursztynowemi gałkami. Bystro spojrzała w dal, wyjęła z ust małą fajeczkę i schowała ją do kieszeni, poczem podeszła do siedzącego na macie Sząg#dura. Tu# sziur na jej widok natychmiast spoważniała i co# fnęła się pół kroku w tył, kryjąc za chorego.
— Mandu[6], Szag-dur!... — wyrzekła łaskwwie.
— Mandu, Ge-ril-tu Cha-num! — odpowiedział młodzieniec, wyciągając przed siebie powitalnie złożone w miseczkę dłonie.
— Widzę, że wracasz do zdrowia. To dobrze, gdyż niedługo odkoczujemy stąd ku miastu... Ale co to jest... Co ten chłopak tak pędzi na złamanie karku? Jeszcze konia zapali.
Zmarszczyła brwi niezwykłej u Mongołki gęstości i skierowała gniewny wzrok na nadlatującego jeźdźca. Wszyscy go już dawno zauważyli i wielu biegło w stronę namiotu księcia. Był to istotnie Czi-rin, rodzony brat Tu-sziur, a syn Feril-tu, drugiej żony Na-myń Dor-dżi No-jo-na, księcia choszunu Nałaj, plemienia Chał-cha, pana tej miejscowości oraz wielu innych, właściciela jurt, tabunów i ludzi[7].
Na kilka kroków przed namiotem chłopak konia osadził i w mgnieniu oka stoczył się z siodła na ziemię. Przyrodni jego brat Altyn-Chara-czi, syn Geril-tu, już stał przy mordzie jego konia wraz z gromadą nagich, jak on, towarzyszy i powód wierzchowca odi brata odbiegał Czi-rim nie spojrzał nawet na dzieciarnię, biegł ku starszym z rozczerwienioną twarzą, z błyszczącemi oczyma.
— Oczir-meren[8] — wołał już zda lęka, łapiąc z trudnością powietrze. — Siedem chińskich głów przywiózł, moc złota, zdobycz na dwunastu koniach... sześciu jeńców „orosów“[9] i jedną „świętą kobietę“!...
— Jaką „świętą kobietę“? Co ty pleciesz?!... — przerwała mu opryskliwie Geril-tu.
Ale chłopak nie zważał tym razem na okrzyk Chanum (pani) i plótł dalej tak prędko, że zdawało się, iż pogubi wargi.
— Prawdę mówię! Sam widziałem... Przywiozła ze sobą świętą tybetańską książkę i odrazu powiedziała naszym ludziom: Om-Mani-Phadme-Chum!
— Książkę? Ależ to oni!... — krzyknął, zrywając się z miejsca Szag-dur — Oni!... Gdzie są?... Ilu ich?... Mój chłopcze, leć zaraz, pędź!... Niech jadą tu... Sprowadź ich natychmiast!...
Wszyscy obecni zwrócili się ku mówiącemu, zdziwieni jego silnym głosem i wielkiem podnieceniem. Nagie dzieci, prześlizgnąwszy się między nogami starszych, w pierwszym rzędzie słuchały go z otwartemi ustami i wytrzeszczonemi ślepkami, a z całego „urge“[10] zbiegali się już ludzie — kobiety, mężczyźni posłuchać nowin. Wkrótce zebrało się ich spore koło.
— Nic nie rozumiem! — wyrzekła zdziwiona Geril-tu.
— Potem, potem, Chanum!... Wytłumaczę, wszystko wytłumaczę, a teraz, zaraz... poślijcie po nich najlepsze konie albo lepiej... wóz... najpiękniejszą „arbę“... po tę pannę... powtarzał gorączkowo Szag-dur.
— Pannę?... — zapytała zdziwiona Tu-sziur. — Więc ich znasz?!
— Ależ tak!... Napewno oni!... Opowiem, opowiem... To cud!... A teraz spieszcie się!... Czi-rin, siadaj na koń!...
— Wcale to niepotrzebne!... — odrzekł spokojnie chłopak, strzepując „tasziurem“[11] kurz z poły chałata. — Zaraz sami tu będą! To oni jadą!... — wskazał wdal, gdzie czerniała gromadka jeźdźców.
— W „charaule“ nie mogli się dobrze z nimi rozmówić po rosyjsku, więc ich wiozą do ciebie, Szag-dur, który wszystko umiesz!... — wyjaśniał chłopak.
Spojrzał zwycięsko po słuchaczach, wydął usta, wyjął z za cholewy mosiężną fajeczkę z przywieszonym do niej kapciuszkiem, nabił ją tytoniem i, przysiadłszy na piętach pod ścianą jurty, zaczął spokojnie ssać dym, oczekując z powagą dorosłego na bieg „wyprzedzonych“ przez siebie wypadków.
Obecni krajowcy już zwrócili się twarzami ku zbliżającej się kawalkadzie. Jedynie stara, czarna Mongołka, obwieszona srebrem, lecz odziana w niezmiernie brudną, niegdyś żółtą jedwabną koszulę, rychło przestała patrzeć w tę stronę, a zbliżyła się do chłopca, wyjęła mu bez ceremonji fajkę z ust, otarła ze śliny jej cybuszek ręką, włożyła między swoje zwiędłe szerokie wargi i, nachyliwszy nisko ucho do twarzy chłopca, spytała głośno:
— O co chodzi, moje dziecko?...
— Nic, matko! Tylko... przyjeżdża ruska królewna, piękna jak złotowłosy księżyc wiosenny nad cedrowym borem i przywozi nam świętą księgę tybetańską, która da szczęście całemu ludowi... — odpowiedział głośnym szeptem chłopak.
Wszyscy tak byli zajęci przybyciem jeźdźców, że ku wielkiemu niezadowoleniu Czi-rina nie zwrócili najmniejszej uwagi na te jego słowa. Tylko Geril-tu zmarszczyła ponownie swoje brwi sobole i rzuciła podejrzliwe spojrzenie na matkę i syna, lecz nie miała czasu na dłuższe badano, gdyż Oczir Meren już osadził konia tuż przed zebranymi. Zwolna, ruchem pełnym niezmiernego szacunku dla samego siebie, zsiadł oficer z siodła, Towarzyszący mu żołnierze już zeskoczyli z koni i służbisto schwycili za uzdę wierzchowca naczelnika, inni przytrzymywali mu strzemiona. Tęgi szaro-gniady koń kręcił się niespokojnie, chrapał i przysiadał na zadzie, potrząsając czerwonem siodłem i utroczonemi z tyłu za nim cuchnącemi szaro żółtemi głowami Chińczyków z wyszczerzonemi zębami. Oczir Meren stanął na ziemi. Ubrany był w swój najwspanialszy błękitny chałat, zapinany na srebrne guziki, a czerwone wstęgi, zwieszające się z jego czarnej aksamitnej czapki, dochodziły mu prawie do pasa. Złożył właśnie dłonie w miseczkę i gotował się podejść z powitaniem do Geril-tu Chanum, gdy zdarzył się niesłychany dotychczas w koczowiskach Mongołów skandal: szlachetny potomek książąt narodu Bargu[12], wnuk wnuków opiewanego w pieśniach Sacha-daj Delche-te Zog-dar Batyrja — towarzysza i doradcy samego Czingiza — syn płynnego z bogactw i rozumu Aba-szaj Bad-maj Chana, uczony i powszechnie szanowany, pomimo młodych lat, Szag-dur Bad-maj nojon nagle ozdrawiał, zerwał się z siedzenia, rozepchnął wszystkich na cztery strony świata, potrącił nieprzystojnie czcigodnego Oczir Merena i rzucił się z wyciągniętemi, zupełnie po „zamorsku“ ramionami do tylko co przybyłych zsiadających z koni jeźdźców, schwycił jednego z nich w objęcia, uściskał, ucałował, poczem zrobił to samo w obliczu wszystkich z ową „białą królewną“, co to przyniosła „świętą tybetańską księgę“ z ziemi „orosów“!...
Mężczyźni aż przysiedli ze zdziwienia, oparłszy ręce na lędźwiach, dzieci podskoczyły w górę na pół łokcia, a kobiety stare i młode zakryły zasromane twarze końcami rękawów i powiedziały: pfhyj!



— Więc to wy... wy?!... Mój Boże!... Jakże się to stało?... Co za szczęśliwy wypadek!... I właśnie tutaj!... A już tyle razy opłakałem was!... Ależ nacierpieliście się pewnie!?... Co znaczy ta szrama na twojej twarzy, Władziu?! A pani?... Jak pani to wszystko wytrzymała... Wprost nie do wiary, nie do wiary!... Jakaś bajka, jakiś sen!... — wołał w uniesieniu Badmajew, szarpiąc to jedno, to drugie za ręce.
— Istotnie, jakiś sen... Nie zginąłeś!... Żyjesz!... — powtarzał, wciąż jeszcze osłupiały Korczak.
— Nie zginąłem!... Żyję!... Jak widzisz!... — śmiał się Burjat.
— A myśmy pana... porzucili!... — szepnęła z bolesnym samowyrzutem Hanka.
— I lepiej!... Zginęlibyśmy wszyscy. Opowiem, opowiem, wszystko opowiem... Ale chodźcie do namiotu, tu zaczyna się robić za gorąco i za... tłumno! — zapraszał ich ruchem ręki ku jurcie Badmajew.
Ruszyli ku otwartym drzwiom namiotu, w którego głębi krzątała się już zabiegliwie Tusziur ze służebnemi. Za nim ruszył cały tłum Mongołów i gromadka jeńców. Przed progiem Badmajew zatrzymał jednak przyjaciół i, obejrzawszy się za siebie, zapytał, kiwając znacząco głową na Biełkina z towarzyszami:
— Czy oni też są waszymi przyjaciółmi?
— Niezupełnie! — roześmiał się Korczak. — Właśnie z ich powodu o mało nas twoi rodacy nie zabili... Nagadali na nas!...
— Ach, tak!... W takim razie, ja ich każę...
— Nie, nie!... Niech ich już nie męczą, niech ich też uwolnią. Wszak teraz nie są niebezpieczni...
— Męczyć ich nie będę!... Niech się pani nie boi... Mongołowie nigdy nie męczą jeńców: albo ich zabijają, albo traktują po ludzku... Nie mogę ich jednak wprowadzać do książęcego namiotu... Co zaś do uwolnienia, to ani ich, ani nawet was, ja uwolnić nie mogę... nie mam prawa!... Wy jesteście własnością naszego dzisiejszego cesarza, świątobliwego Chu-tuch-ty! Bo Mongolja jest teraz niepodległa!... — dodał z dumą.
— Mogę tylko w waszej sprawie napisać do Urgi... Chutuchta jest bardzo dobry i mądry... Upewniam was, że nic wam nie grozi!...
— Czy jednak nie możnaby tego wielkiego, kudłatego chłopa przyłączyć do nas? — prosiła Hanka, wskazując na Maćka.
— Owszem! Można, można... Bardzo chętnie!... zgodził się Badmajew.
Rzucił kilka słów tłoczącym się z tyłu za nimi krajowcom wśród nich zrobił się ruch i Maciek, oddzielony od Rosjan, wypchnięty naprzód, znalazł się obok Korczaków. Niebieskie oczki olbrzyma zaświeciły dziecinną radością, manewrował tak wśród wchodzących do namiotu, żeby znaleźć się jak najbliżej Hanki. Ta kiwnęła mu porozumiewawczo głową i ku zdumieniu wszystkich „chanum“ europejskim obyczajem pierwsza przestąpiła próg.
— Siadajcie, siadajcie, proszę!... Zaraz podadzą herbatę... — zapraszał przyjaciół Badmajew, wskazując na żółte jedwabne poduszki, rozłożone pośrodku wspaniałego bucharskiego kobierca.
— Natychmiast napiszę do Urgi!... — ciągnął, siadając obok. — Jestem pewny, że odpowiedź przyjdzie przychylna, że się nie rozstaniemy, że zostaniecie tutaj... Tutaj cicho, spokojnie, Wypoczniecie, a tymczasem minie ta nieszczęsna rewolucja.. Mamy stosunki w Urdze... Mój wuj, Namyń Dordżia Nojon cieszy się wielkim wpływem w „Świętym Domu“, a Uń-cyń Dordżi, mój cioteczny brat, którego znacie z gimnazjum, jest jednym z sekretarzy Bogdo Chutuchty Chana!...
— Co, Dordżi... Dordżiew?... — zdziwił się Korczak.
— Tak, tak!... Ten sam, Dordżiew!... Tu my wszyscy inaczej się nazywamy!... — roześmiał się Badmajew.
Służebne przyniosły i postawiły przed gośćmi niskie stoliczki chińskie z przyborami do herbaty, talerzyki z ciastkami i słodyczami chińskiemi, oraz miseczki porcelanowe z kawałkami suchego żółtego sera i zwitkami suszonych kożuszków śmietankowych.
Wniesiono wreszcie wielki kocioł, buchający aromatyczną parą mocnej herbaty, zaprawnej mlekiem, baranim łojem, solą i prażoną mąką. Całem przyjęciem kierowała Tu-sziur; ona też nalała herbatę z kotła wielką warząchwią do pięknie rzeźbionych drewnianych dzbanów, które własnoręcznie postawiła najpierw przed Władysławem, następnie przed Hanią, Maćkiem, a wkońcu przed Badmajewym.
Jurta pełna była Mongołów wszelkiego wieku i płci, którzy, siedząc na ziemi półkolem, śledzili płonącemi ciekawością oczyma, za najmniejszym ruchem rąk, nawet ust niezwykłych gości i silili się choć cokolwiek odgadnąć z potoku niezrozumiałych, wypowiadanych przez nich dźwięków.
— Polan-do!... Polan-do!...[13] To jeszcze dalej niż „oros“!...[14] — szeptał ten i ów.
— To już na samym końcu świata!
— Dalej niema nic: samo powietrze!
— Zuch ten Szag-dur!... — Nic się nie boi!...
— Przyzwyczaił się w północnych miastach!...
— Skąd tylko ta ich „dari-chu“[15] dostała naszą świętą książkę tybetańską!?
— Eęch!... Ona mówi nawet modlitwę „Om“!... Słyszałeś?...
— Słyszałem. Czyż tchnienie Dobrotliwego nie rozsiewa się po całym wszechświecie!?... Nic dziwnego!...
— Zawsze dziwne, że do nas trafiła... Jest to znak, dobry znak!... Widziałeś jak Szag-dur zaraz ozdrowiał?... Łaska Dobrotliwego z nami!
Szły ciche w tłumie rozmowy.
Tymczasem Szag-dur wtajemniczał żartobliwie przyjaciół w ceremonję picia herbaty:
— Pierwszą filiżankę na spodeczku musimy unieść do góry na poziom czoła, a potem postawić na miejscu z ukłonem i uśmiechem w moją stronę... Wtedy dopiero możecie pić!
— Doskonale. Już zrobione... Opowiedz jednak nareszcie, jak ocalałeś?... Jakże się to stało?... Doprawdy zaczynam wierzyć w Opatrzność i cuda!... — przerwał mu Władek.
— Niema żadnego cudu!... Nie umarłem i koniec.
— „Kto nam łzy powróci?!“ Opłakaliśmy pana tyle razy!... — roześmiała się Hanka.
— Może dzięki tym łzom właśnie powróciłem z zaziemskiej krainy... Dusza Mongołów wrażliwa jest na wołanie!... Ich uszy wciąż wsłuchują się w step... Są oni wdzięczni i pamiętliwi, jak należy dobrym pasterzom!... — uśmiechnął się Szag-dur, patrząc znacząco na dziewczynę.
— Wiecznie wyrzucać sobie będziemy, żeśmy pana porzucili, ale... — powtórzyła i urwała nagle zmieszana, wspominając ostatnią rozmowę i zimne dotknięcie jego ust.
— Właśnie dobrze się stało, żeście mię porzucili, inaczej zginęlibyście i wy, i ja... Przecież strzelalibyście do Chińczyków.
— Rozumie się: bronilibyśmy się!... — wtrącił Władysław, ciągnąc z rozkoszą ze swej filiżanki gorący, pożywny napój.
— No i zabitoby nas wszystkich, a tak... wszyscy jesteśmy zdrowi i cali...
— Niezupełnie zdrowi i niezupełnie... cali!... — roześmiał się Władek.
— Ech, głupstwo!... Ja nie jestem od mówienia! wiecie o tem dobrze! Powiedzcie lepiej wy, gdzie zdobyliście te blizny na twarzy i tego tęgiego towarzysza?... Pewnie też Polak!... wykręcał się Burjat, wskazując głową na jedzącego i pijącego z zapałem Macieja. — Będzie dobrze!... Jedzcie, posilajcie się... Pewnie bardzo wygłodzeni jesteście?! Zaraz będzie obiad. Kazałem zarżnąć barana...
— Nic z tego, nie wykręci się pan!... Musi nam pan przedewszystkiem opowiedzieć, co się z panem działo!... Pan rozumie, jak to nas bardzo obchodzi i niepokoi...
— Niepokoi?... Dlaczego?... Owszem, jeżeli pani każę, opowiem, choć doprawdy nic ciekawego. Historja moja jest bardzo prosta i krótka... Kiedyście uciekli, chińscy żołnierze wdarli się do szałasu i wywlekli mnie stamtąd... Byłem omdlały, ale świeże powietrze i szarpanina przywróciły mi przytomność... Jeden z żołnierzy okazał się Burjatem z „choszumu“ mego ojca, poznał mię i obronił Zanieśli mię do „chara-ułu“, opatrzyli, napoili wódką i herbatą... Chiński oficer, skoro tylko odzyskałem przytomność, zaczął mię chytrze wybadywać, co to znaczy, że znalazłem się ranny na ich brzegu wraz z „czerwonymi zbójami?“... Rozumie się, że nie mogłem mu powiedzieć prawdy... Wiesz przecie, że Chińczycy trzymają z „czerwonymi“... Zmyśliłem więc, że zostałem przez mego ojca wysłany z raportem do chińskiego „ambania“ do Chajlaru, że „bolszewicy“ schwytali mię w drodze, raport odebrali, samego skatowali, a następnie udało mi się od nich uciec przy pomocy żołnierzy Chińczyków, lecz że na nieszczęście trafiłem do miasteczka właśnie w czasie bitwy i zostałem raniony przy przeprawie w łodzi na nasz brzeg... Resztę widzieli sami... Uwierzyli mi. Postanowili zaraz, jak tylko będę mógł usiedzieć na koniu, odesłać mię do „ambania“, czego ja sam skwapliwie się domagałem, gdyż wiedziałem, że w Chajlarze dużo zebrało się naszych „uciekinierów“... Miałem nadzieję, że jak raz tam się znajdę, będę uratowany... Tak się tez stało... Burjat i Mongoł, umierający nawet, skoro siądzie na siodło, ożyje... W parę dni już mogłem jechać, a w drodze zupełnie dobrze się czułem.. W Chajlarze pełno było wszelkiego ludu, nietylko Burjatów, Mongołów i Chińczyków, lecz i cudzoziemców: Amerykanów, Rosjan, Anglików, Francuzów, co uciekli z „rosyjskiej strony...“ Oddano mię do szpitala. Doktór, Duńczyk czy Niemiec, dobrze nie wiem, wyjął mi kulę i zacząłem szybko przychodzić do zdrowia... Coś tam nagadałem „ambamowi“ — już dobrze nie pamiętam... Wydało mu się to zbyt ważne i chciał mię odesłać do Pekinu, do czego wcale nie miałem ochoty... Znów więc mocno zacząłem chorować, a moi krewniacy robili tymczasem gwałt, że umrę w drodze, żeby mię nie ruszać... Jednocześnie dałam przez nich znać wujowi memu, księciu Namyń Dor-dżia Nojonowi — bratu mej matki, w jakich jestem opałach, z prośbą, żeby mię zabrał do siebie... On zrobił odpowiednie starania w „jamynie“, to jest zapłacił co trzeba i gdzie należy, no i... siedzimy w jego jurcie szczęśliwie i pijemy jego gorącą herbatę gościnną... Skończyłem!... Ha! ha!... — roześmiał się wesoło, mrużąc wąskie oczy i błyskając dwoma rzędami białych, jak śnieg, zębów.
Spojrzał wesoło na słuchających wokoło krajowców i ci, jakby nagle zrozumieli, co mówił — odpowiedzieli mu uśmiechami, pochrząkiwaniem i kiwaniami głowy.
— Co? Oni rozumieją po rosyjsku? — spytał z pewną trwogą Korczak.
— Ależ nie!... Gdzie tam!... To tak... przez grzeczność!... — odparł żywo Badmajew. — Teraz na was kolej: opowiedzcie od samego początku, jak to było... i o tem, jakeście wędrowali, i o tej książce, i o modlitwie buddyjskiej... o wszystkiem... Kto was tak dowcipnie nauczył? Natchnienie Dobrotliwego Boga!... Nieprawda?... Po takiem zdarzeniu każdy musi w Niego uwierzyć... Nieprawda?... I trzeba jeszcze wypadku, że trafiliście na naszych ludzi... Co?... Nieprawda?... Wszystkiem kieruje wola Dobrotliwego... Wciąż o tem myślę od chwili, kiedy nawpół umarłego wyciągnął mię z ciemnego grobu mój rodowicz... Czy nie cud?... Wciąż otoczeni jesteśmy cudami... Nieprawda? Co Dobrotliwy zechce, to się stanie! — pytał, spoglądając błyszczącemi oczami na Hankę.
— W tem znowu wielkiego cudu nie widzę, przecież sami szliśmy do was!... — odrzekł Korczak.
— No, tak! Ale zawsze... Wiele w tem jest tajemnicy... Będziemy o tem mówić potem... Dużo będziemy o tem mówić, bo ja wciąż myślę i myślę... Leżałem chory, bezsilny, samotny, a myśli płynęły mimo, to jak ciemne chmury, to jak jasne obłoki... Ale o tem potem!... Teraz wy opowiadajcie, słuchamy! Ale nic nie opuszczajcie, czasu mamy dużo i lubimy słuchać... Ja im będę tłumaczył, co ciekawsze... Im też się należy wyjaśnienie... Widzicie, jak na nas patrzą?... A więc, jakże to było, kiedy wyszliście z szałasu?
Z początku blado i niechętnie, rozpalając się jednak w miarę opowiadania, jął Korczak opisywać przyjacielowi swoje oraz siostry wypadki i przeżycia. Hanka milczała, pobladła i wzruszona wspomnieniami. Przejęty Badmajew coraz spoglądał na nią błyszczącemi od gorączki oczyma. Niektóre, bardziej uderzające epizody tłumaczył po mongolsku chciwie przysłuchującym się krajowcom. Gdy doszło do przygody z tygrysem ciemna twarz Burjata stała się szaro-zieloną z niepokoju; utkwiony w Hankę wzrok jego zamigotał wilgotnym modlitewno-mistycznym blaskiem... Wydało mu się istotnie, że złote loki dziewczyny zaświeciły nagle jak słoneczna aureola w łagodnym zmroku jurty, w którym jej drobna zmartwiała twarzyczka z opuszczonemi w dół powiekami rysowała się mglisto jak cudne oblicze wiecznie dziewiczej Cagan Dari-chu... Odetchnął swobodnie dopiero, kiedy Władek skończył, jakgdyby walka odbywała się w tej chwili i tuż przed nim...
— Ten-gri!... — mruknął. — Ten-gri (Bóg)!
Gdy opowiedział wypadek rodakom, święta cisza zaległa na chwilę jurtę.
— Cagan Chotun Dari-chu!... — szepnęła wreszcie Tu-sziur, jakby odgadując myśl Badmajewa i innych.
— Nie pleć głupstw! — przerwała głośno i grubijańsko Geril-tu, marszcząc gęste brwi. — Cagan Da-ri-chu siedzi w swoim durbiutskim klasztorze, a nie włóczy się po lasach!...
— Och!... — podtrzymał księżnę Oczir-Meren, podnosząc chińskim obyczajem zaciśniętą pięść z wystawionym do góry wielkim palcem.
Tłum jednak koczowników nie spuszczał już ani na chwilę oczów z dziewczyny, zmieszanej i onieśmielonej tą zbyt natarczywą uwagą. Coraz głośniejszym szeptem zamieniali z sobą spostrzeżenia, co stwarzało w jurcie wciąż wzrastający szmer, podobny do brzęczenia pszczelego roju. Opowiadanie Korczaka tonęło w nim bez śladu, aż Badmajew przerwał i pokrył nagle hałas głośnem, trochę niecierpliwem pytaniem:
— Źle się stało!... Dlaczego odrazu nie powiedzieliście mojego nazwiska?... Albo nazwiska Dor-dżi?... Byliby was inaczej potraktowali... Mongołowie są na wojnie ostrzy, ale szczędzą swoich przyjaciół...
— Mówiliśmy, wielokroć mówiliśmy, ale to nie działało!... — tłumaczył się Władek.
Badmajew zwrócił się z wyrzutami do Oczir-Merena, opowiedziawszy przedtem, o co chodzi, lecz oficer wydął wargi, wytrzeszczył oczy i kiwał przecząco głową.
— Po mongolsku nic nie mówili!... Nie słyszałem, żeby mówili po mongolsku... Czy nie prawda? — zwrócił się do swoich żołnierzy.
— Nie mówili po mongolsku!... potwierdzili ci zgodnie.
— Dopiero kiedy „chatun“ powiedziała: „Om-Mani-Phadme-Chum“!... i pokazała książeczkę, zrozumiałem, iż jest świętą osobą i zaraz ją kazałem rozwiązać!... — przekładał dalej poważnie Meren.
— Trzeba było i brata posadzić na koń!... — irytował się w dalszym ciągu Badmajew.
— On nie nie mówił!... Nie wiedziałem, nic nie wiedziałem... Święte słowa mówiła tylko dziewczyna... „Om-Mani-Phadme-Chum!“... — powtarzał Meren, przymykając powieki.
— Niech „orosi“ powtórzą, co mówili!... — pospieszyła z pomocą oficerowi Geril-tu Chanum. — Pewnie przekręcili nazwisko!... Gulgoczą jak dropie, kto ich zrozumie!...
— Coście im mówili?... — spytał Władka Badmajew.
— Mówiliśmy im: Dordżiew, Badmajew... ze sto razy powtórzyliśmy im!...
— Ha, ha! — roześmiał się Burjat, lecz natychmiast spoważniał. — Rzecz prosta, że was nie rozumieli... Dordżich — dużo!... A moje nazwisko jest Szag-dur Bad-maj, a nie Badmajew... To przekręcone rosyjskie... Przecież napisałem wam i po mongolsku, i po rosyjsku?...
— Zapomnieliśmy zupełnie w tym zamęcie, a karteczka zginęła...
— Widzicie, jak mała rzecz duże mogła wywołać nieszczęście, przecież mogli was zarąbać... Ale widocznie Dobrotliwy zechciał, abyście żyli dla spełnienia jego przeznaczeń... Takie są teraz dziwne czasy... Wszystko się z miejsca ruszyło... Nic nie dzieje się jak dawniej... Człowiek nic nie wie!... Wszystko dokoła wre i kłębi się... Ten tygrys też coś znaczy!... Trzeba będzie zawołać starego Tyban Sachała!... Niechby na łopatce powróżył... I wy posłuchajcie naszych mongolskich wróżbitów... Co, dobrze?!... Będziecie mieli w tej naszej pustyni rozrywkę!... — zwrócił się do Korczaków.
Wytłumaczył swoją myśl i powody po mongolsku rodakom, a ci potwierdzili powiedziane chóralnem chrząknięciem.
Wkrótce podano w wielkich misach drewnianych gotowanego barana, obłożonego podróbkami, pełnemi krwi kiszkami i tłuszczem. Podział i spożycie tych smakołyków zmąciły uroczysty nastrój. Mężczyźni wyciągnęli z za cholew wąskie ostre noże i zabrali się wesoło do jedzenia. Kobiety usunęły się w cień i, obsługując ucztujących, cierpliwie czekały swojej kolei.



Oczir Meren sam osobiście powiózł głowy chińskie i poprowadził jeńców „orosów“ panu swemu, księciu Namyń Dor-dzia Nojonowi do Urgi. Zabrał ze sobą też listy Szag-dura, wzamian naznaczonego przez tygrysa „Polan-do“ i „Świętej Dziewczyny“, których na swoją odpowiedzialność zatrzymał Bad-maj Nojon w stawce Kentej.
Badmaj, choć młody, miał wielkie wpływy i posłuch nie tylko przy dworze w Urdze, ale i wśród Burjatów po tamtej stronie rosyjskiej granicy. Trzeba było się z tem liczyć, w dodatku podtrzymała go Geril-tu Chanum, która obiecała w razie żądania sama dostawić obu jeńców mężowi. Oczir Meren niewiele zrozumiał z tych „zbyt uczonych“ rozumowań; był trochę obrażony, że go pozbawiono efektu postawienia być może przed samo święte oblicze Bogdo Gegena tak niezwykłych brańców, lecz musiał słuchać. Władek, Hanka i Maciek zostali w stawce księcia na prawach gości.
Hanka zamieszkała w namiocie Geril-tu Chanum razem z Tu-sziur, z którą wkrótce bardzo się zaprzyjaźniła.
Władek z Maćkiem pozostali w jurcie Szag-dura. Zresztą całe dnie zwykle spędzali razem, na otwartem powietrzu poza namiotami, błądząc wśród stad po okolicznych łąkach i górach. Szag-dur ożywił się, powstał, zdawało się, że zapomniał o swoich ranach i szybko powracał do sił, co wszyscy przypisywali modlitwom, i pojawieniu się „Świętej Dziewicy“ — Hanki. Zacny chłopak wysilał się, żeby uprzyjemnić przyjaciołom pobyt wśród swego narodu, troszczył się o ich wygody, zapoznawał z obyczajami, ostrzegał, uprzedzał. Dla Hanki wystarał się o jedwab na suknie i namówił ją, aby zanim uszyje sobie swoje, przebrała się w kostjum tubylczy.
Często wyjeżdżali konno w stepy na polowanie z sokołami. Wogóle Szag-dur pełnił całkowicie obowiązki gospodarza, ku wielkiemu zdziwieniu Korczaków, którzy wiedzieli, że sam był tu gościem. Ale dużo tu uderzało ich dziwnych poglądów i obyczajów, o które na razie nie pytali, starając się jednak je przestrzegać.
Zauważyli, że niewolno pluć na ogień, zalewać go wodą, dotykać ostrem żelazem, że kobieta nie powinna nigdy przechodzić między ogniem i ołtarzem z „ongonami“ oraz bóstwami buddyjskiemi, jaki stał w każdej jurcie w głębi naprzeciw drzwi.
Niewolno było, broń Boże, wylewać na ziemię kumysu, wyjmować nożem z kotła mięsa, stąpnąć nogą na leżącą na ziemi siekierę, rzucać byle gdzie łopatek baranich i tysiące, tysiące innych rzeczy, o których dowiadywali się zwolna od Szag-dura, a których drobiazgowość i surowość przerażała ich.
— Wcale wy nie jesteście wolni, przeciwnie, oplątani jesteście gorzej od nas tysiącem przesądów i zakazów!... — mówił mu Korczak, gdy Szag-dur próbował wychwalać przed nimi prostotę stepowego życia.
— Musicie nauczyć się po mongolsku. Wtedy zobaczycie jak to wszystko jest zrozumiałe, łatwe i potrzebne! Musicie nauczyć się: bez tego ani rusz! Niewiadomo, jak długo pozostaniecie tu u nas!... — dowodził.
— Ależ bardzo chętnie, będziemy się uczyć!... — zgodził się Władek.
— Ja już się uczę oid Tu-sziur! — roześmiała się Hanka.
— Wy musicie się uczyć nietylko mówić, ale czytać i pisać!... — gorąco nastawał Szag-dur. — Będę was uczył! Jak to poznacie, źle wam tu u nas nie będzie. My bardzo potrzebujemy uczciwych, inteligentnych ludzi... My tworzymy teraz własne państwo... A lud nasz jest spokojny, łagodny i... wdzięczny... Kraj piękny, życie ciche!... Czy nie tak?... Zwolna poznacie i pokochacie nasz dźwięczny język, nasze pieśni, nasze legendy, nasze dążenia... Bo my dążymy do pokoju, do zgody ludów, do łagodności obyczajów, tok potrzebnych dla bezpieczeństwa naszych stad... Cóż, kiedy wkoło są drapieżco, kłamcy i rozbójnicy!... Wszystko to jest w naszych legendach... o Gesser Chanie, o „Synu Nieba“, o Idyge... wszystko to jest w naszych księgach... Jak zbliżycie się do nas i poznacie wielkie znaczenie Mongolji nietylko dla Azji, ale dla wszechświata, to może zostaniecie z nami!? Przecież myśmy opanowali pół świata: zdobyli Chiny, Indje, Małą Azję, Kaukaz i byli... za Wisłą!...
Marko Polo, bogaty, wykształcony wenecjanin w XIII w., bawił na dworze naszego cesarza Kubłaj Chana dwadzieścia lat!... I bardzo był zadowolony. Teraz wiele rzeczy zmieniło się na lepsze... Buddyzm złagodził obyczaje!... My jesteśmy teraz najbardziej sprawiedliwym i ludzkim narodem na świecie!... Co ja zresztą będę dowodzili... Sami zobaczycie... Tylko myślę, że się przekonacie... Ty, Władek, lubisz konie i polowanie, a gdzie znajdziesz lepsze konie i lepszą zwierzynę... dzikie barany, antylopy, dzikie osły i konie, niedźwiedzie, kozły i jaki... Co? He!... A pani... — zwrócił się do Hanki. — Pani tak pięknie haftuje... Tu-sziur nachwalić się nie może zręczności palców pani... I tak ładnie pani w naszem ubraniu!... Tu cicho spokojnie — a tam: gwałty, rozboje, mordy, okrucieństwo!...
Hanka poprawiła na sobie niepostrzeżenie ślicznie wyszywany chiński szlafroczek, zarumieniła się, lecz oczów nie podniosła. Zato Tu-sziur, siedząca obok niej również z haftem w ręku, choć nie rozumiała ani słowa, podniosła nagle oczy i obrzuciła bystrem, trochę smutnem spojrzeniem z początku Szag-dura, a potem cudzoziemkę.
— Owszem uczyć się twej mowy chętnie będziemy!... Wszystko, co się ciebie tyczy, żywo nas zajmuje... Lecz, zostać tu na zawsze... byłoby nam trudno... Czy tybyś zgodził się naprzykład! przenieść zupełnie do naszego kraju...? żywo zapytał Korczak.
— Kto wie!... Zależy od powodu — odrzekł ostrożnie Badmajew.
— Nie wyobrażam sobie! — dowodził Korczak. Rozumie się, są okoliczności silniejsze nad wszystko, lecz dobrowolnie zostać... przenieść się do tak odmiennego środowiska... — poprawił się — nie wyobrażam sobie... Tymczasem jednak będziemy uczyli się po mongolsku nietylko mówić, ale i żyć!... To się zawsze przyda!... Liczymy na twoją pomoc i życzliwość w tym względzie!
— Nasze życie jest bardzo ciekawe i rozmaite... — przekonywał ich z pewnym uporem Szag-dur.
— Wciąż w ruchu, z miejsca na miejsce... Idziemy za wodą, za zieloną trawą, za kwiatami... Na wiosnę, kiedy w górach jeszcze zimno, przebywamy na płaszczyznach najniższych... Wody wtedy tam dużo i step zieleni się i kwitnie cały...
W lecie, kiedy słońce i piaski wypiją wodę tających śniegów... posuwamy się ku górom bliżej lodowców, skąd wypływają potoki... Tam chlodno i trawy zielone, i dużo zwierzyny... Jesienią uchodzimy od górskiego zimna, zamieci i wichrów znowu na doliny, pokrywające się ponownie otawą... Wolni błądzimy wciąż z naszemi stadami, jak te chmurki srebrne po niebie... Nad nami niema pana, prócz Boga, błękitnego nieba, słońca i wichrów... Kto nam rozkazać co może?...
Nie posłuchamy go, jeżeli nie spodoba się nam, co mówi... Odejdziemy precz od niego i władzy jego z dobytkiem naszym w step, w pustynie... Czy może to uczynić mieszkaniec miast? Albo nawet waszych wsi?... Chroniąc życie i mienie, musi słuchać rozkazu każdego, jak niewolnik...
— I wy macie władze: książąt, lamów, Bogdogegena, których słuchacie... Kogoś słuchać trzeba!... Chodzi o to, kogo?
— Właśnie słuchamy ich, o ile to dla nas jest korzystne, z wolnego przekonania... To wielka różnica... My jesteśmy wolni!... — dowodził Szag-dur.
Częste ich lekcje mongolskiego zamieniały się na podobne długie dyskusje, przerywane często głośnem chrapaniem Maćka. Hanka zwykle nie brała w nich udziału, lecz pilnie słuchała. Po zaczerwienionych jej uszach, po zarumienionych policzkach odgadywał nawet Badmajew, że spory te bardzo ją interesują, a milczenie jej podniecało w nim ostrą ciekawość i słodki niepokój... Lubił Korczaka, jego jasny umysł, prostotę i szczerość, lecz, właściwie zdanie dziewczyny było dlań tysiąckroć droższe i ważniejsze...
— Nie, nie zostanie!... Nigdy nie zostanie!... Taka złota księżniczka!... — myśłał ze smutkiem... A przecież miewali mongolscy panowie białe żony i chińskie królewny, wypieszczone w pałacach, podobne do różowego kwiatu południowego lotosu!... Ale to były — branki!... — odpowiadał sam sobie.
Kiedy po gorącym dniu, po wesoło i gwarnie spędzonym wieczorze na przyglądaniu się grom i zabawom młodzieży lub na słuchaniu rapsodów, które Szag-dur starannie tłumaczył przyjaciołom, rozchodzili się wszyscy do swoich namiotów, znużeni zdrowym ruchem i obfitym posiłkiem — Szag-dur długo nieraz stał samotny przed drzwiami jurty i, wpatrując się w usiane gwiazdami niebo, rozmyślał o tajemnicach duszy ludzkiej, zupełnie tak samo, jak to lubią czynić jego bracia, mongolscy pasterze.
— Dlaczego człowiek woli to a nie tamto?... Dlaczego serce moje bije mocno dla tej złotowłosej, a nie zwraca uwagi na słodką Tu-sziur, której oczy tak często szukają moich?!... I wiem, że nadaremno, że to się nie zmieni!... Chyba, że stanie się coś niezwykłego, jakieś wielkie szczęście, albo nieszczęście!...
Patrzał na pociemniałą dolinę, nad którą wdali świecił wśród gwiazd diadem lodowców Ken-teju, słuchał szumu rzeki lejącej się krętą wstęgą wśród łąk i ławic piaszczystych, śledził pilnem okiem bezruch białych gurtów baranich zapędzonych na noc do ogrodzeń „stawki“, ślizgał się wzrokiem po grzbietach wielbłądów, leżących ciemnemi złomy na ziemi, po pstrych kupach bydła rozsianego, jak polne głazy w około w pobliżu namiotów. Senny szmer wypoczywającego życia wśród cichej nocy stepowej napełniał serce pasterza dziwną tkliwością; poczuł, że mu oczy wilgną i modlitewnie wyszeptał, patrząc w stronę namiotu Hanki:
— Niech opieka Dobrotliwego strzeże cię od wszelkiego zła, niech oddala od ciebie cierpienie i łzy!... Nie bądź moją, jeżeli to nie sądzono, lecz nie odchodź, dopóki oczy moje łakną twego widoku!
Był jej wdzięczny, jak tylko może być wdzięczny „dobry pasterz“, gdyż rozumiał, że przez nią tylko szare jego życie wypełniło się światłem, ciepłem i radością. Przypomniał sobie, jaką rozkoszą napełniało jego serce proste przyglądanie się z oddali wdzięcznym ruchom dziewczyny, bawiącej się lub pracującej w gronie dziewcząt krajowych, jak wstrząsające uczucie wywoływała w nim zamiana z nią przelotnych nawet spojrzeń. Chwycić ją w objęcia i utonąć wzrokiem w otwartych jej źrenicach wydawało mu się niedostępnem, jakiemś zawrotnem marzeniem, które nawet odpychało go od siebie, jako nierealne, niedopuszczalne...



O, tak: Szag-dur nie nudził się od czasu przyjazdu Hani. Nie nudziła się również Tu-sziur, gdyż cierpiała; nie nudziła się Geril-tu, pilnie słuchająca znoszonych zewsząd o cudzoziemcach płotek.
— Cagan Chotun (Biała Pani), — tak nazywali Mongołowie Hankę... — wyszła sama dziś na łąkę i rwała kwiaty... Poco ona rwała kwiaty, nie wiemy... Ot, tak: trzymała je w garści! Wtem przychodzi Szag-dur i bierze od niej kwiaty i nosi za nią, niewiadomo poco, jak stary osieł gałązkę karagany!... — opowiadał z ożywieniem Ałtyn-Cha-ra-ci.
— O, tak, nosił za nią cały czas! I wciąż mówił bez końca... A ona się śmiała... — dogadywały inne dzieci.
— Ty, Geril-tu Chotun[16], zwróciłabyś uwagę na Tu-sziur. Ten „oros“ „Śmierć Tygrysa“ wciąż się koło niej kręci i trzymał jej sukno, kiedy rysowała na niem wzór do haftu!... Słyszana rzecz: mężczyzna kobiecie?! — ostrzegała księżnę żona starszego pastucha.
— Dobrze! Już wiem!... A co robi „Gruby Oros?“ — pytała o Macieja.
— Ten wciąż śpi i pije kumys...
— Ach, ach!... Kiedyż się ich wszystkich pozbędziemy... Nie cierpię tych „czerwonomordych“!... — wzdychała księżna, marszcząc gęste brwi.
— Do Urgi droga daleka, ale wysłaniec już powinien wrócić niedługo.. — pocieszała ją sąsiadka.
Nietylko Geril-tu Chotun wyglądała z niecierpliwością wysłańca od męża: czekali go z wzrastającym niepokojem również Hanka i Władek, a głównie Maciej...
— Ani chybił, zapiszą nas w „mungały“, panienko... Czuje serce moje! I będziemy łowić konie na stryczki, jak te hycle!... Widzi panienka, jak oni to robią!... — mówił smętnie do Hanki, ukazując jej uwijających się w oddali na koniach pastuchów.
— Nie bój się, Maćku, nie bój!... Nie zapiszą nas w „mungały“, nie damy się!... — pocieszała go dziewczyna, śledząc z figlarnem zaciekawieniem zgrabne ruchy jeźdźców mongolskich.
— Łatwo pani mówić, bo pani nie widzi jak ten Szaga-dura wytrzeszcza na panią gały!...
Hanka roześmiała się.
— A jednak... wrócimy do Polski!... Macieju, wrócimy! — rzekła niespodzianie.
— Pewnie, że wrócimy, ale kiedy?... Jak ten szpik w kościach, a mózg w głowie wyschną nam do ona od tutejszego wiatru i żaru!...
— Nie mrucz, nie mrucz, stary niedźwiedziu!... Przecież bliżej jesteśmy od Polski niż przed miesiącem!
— Oj, paniusiu!... Taka bliskość to jest jak kochanie bez mur!... „Już bliżej! Już blisko... Jeszcze troszkę wysilcie się!“ — powtarzały też nam wciąż oficery, kiedy żyły z nas wyciągnąć chciały... I co z tego? — Polski jak niema tak niema!... Żeby choć iść, ale to człowiek siedzi, a serce w nim wyje jak pies!... Już idzie ten Szaga-dura!... Słowa do panienki powiedzieć nie można na osobności!... Zaraz przybiega!...
Hanka chciała się cofnąć pod namiot, gdyż spostrzegła, że z Badmajewym idzie jeszcze kilku nieznanych Mongołów, lecz młodzieniec dał jej znak ręką i krzyknął z daleka:
— Gdzie Władek!? Przyszedł list z Urgi. Jedziecie!... Musicie jechać za parę dni!...
Gdy podszedł blisko, Hanka zauważyła, że wymachuje długim zwitkiem papieru, upstrzonym czarnemi mongolskiemi znakami i opatrzonym wielką czerwoną pieczęcią.
— Koniec naszych lekcyj!... Musicie zaraz jechać... Sam Bogdo-gegen żąda, żeby pani stawiła się niezwłocznie u dworu! — dodał wzburzonym głosem...
— Jak?... Kto ma stawić się? — spytała ze zdziwieniem Hanka.
— Pani — odparł Badmajeiw, zaglądając ponownie w papier. — Musiał ten głupiec, Oczir Meren, nagadać o książce tybetańskiej, o pani modlitwie buddyjskiej i napadzie tygrysa na Władka!... Ha, cóż robić,... Niech się pani nie boi, nic złego tam pani nie zrobią... Owszem, może pani wielkich dostąpić zaszczytów...
— Wołałabym jednak jeszcze tu czas jakiś pozostać... Jeszcze nie skończyłam szyć sobie ubrania.
— Nie można, żadną miarą nie można... Rozkaz wyraźny!... A w dodatku ten Niemiec „Dziań-dziuń“ też podpisany na rozkazie, a on nie żartuje!...
— Jaki Niemiec? — spytał Władek, który podszedł właśnie ku rozmawiającym wraz z Maćkiem. Mieli fuzje na ramionach i torby myśliwskie, gdyż przez umyślnego wrócono ich z drogi na polowanie.
— Ach, dobrze, że jesteś!... Mam dużo z tobą do pomówienia!... — zwrócił się do niego Badmajew...
— Mówiłeś o jakimś Niemcu!?
— To ty nie wiesz? Nasz głównodowodzący — po chińsku „Dziań-dziuń“ jest Niemcem. Baron Ungern von Szternberg!... Niezwykły człowiek... Niezwyciężony... On to zorganizował nasze wojsko, z początku z Burjatów Zabajkalskich i rosyjskich dezerterów, potem przyłączył Mongołów Chał-cha, zdobył Urgę, oswobodził z rąk Chińczyków Bogdo-Gegena i ogłosił go cesarzem niepodległej Mongolji... Dzięki jemu jesteśmy wolni! A on, chociaż Niemiec, jest naszym z wiary, buddystą!... Modli się w naszych świątyniach i ma w swym namiocie ołtarz z posągiem Dobrotliwego... — opowiadał z uniesieniem Szag-dur.
Widząc jednak, że uniesienie jego nie udziela się wcale ani Władkowi, ani Hani, dodał przekonywująco:
— Nie bójcie się!... Nic wam się złego nie stanie!... Poprostu zainteresowali się tam w stolicy waszym losem, tembardziej, że ja też napisałem do wuja, że jesteście Polacy, a baron bardzo lubi Polaków i ma straż przyboczną wyłącznie z Polaków...
— Tak, tak!... Bardzo być może, ale ja wyznaję, myślałem, że pozwolą nam odjechać w stronę Chajlaru... W każdym razie tam byłoby bliżej do kolei i Pekinu.
— Do Pekinu z Urgi wcale nie dalej i droga lepsza przez Kałgan... Ale ja nie wiedziałem, że wy chcecie do Pekinu... Nie radziłbym jednak, gdyż tam w Chinach byłoby wam gorzej... Tam nie znają Polaków, tam traktowaliby was jak dezerterów rosyjskich! Najlepiej, powtarzam, tu u nas w Mongolji przeczekać. Tu u nas są jeszcze ciche kąty, jak widzicie!... — dorzucił, wskazując oczami na zalaną słońcem dolinę.
— Jak widać — niezupełnie!... — odrzekła smutno Hania.
— Jak najzupełniej... Jak nie tu, to odkoczujemy jeszcze dalej... Nie brak górskich dolin mało komu znanych... Wrócicie, jeżeli zechcecie!... To od was zależy... Moja już w tem głowa!... Zresztą jadę z wami!... — dorzucił stanowczo.
— Dziękuję ci, Szag-dur!... Wyznaję, że byłoby to dla nas niezmiernie, niezmiernie dogodne i... ważne... Ale... — wtrącił Władysław.
— Żadne „ale“... Jadę! to już postanowione...
— Nie wiem, czy to możliwe? Czy pan wytrzyma taką drogę... Przecież to, powiadają, stąd kilkaset kilometrów... Pan zbyt jeszcze jest słaby...
— Głupstwo!... Mongoł lepiej się czuje na koniu niż na ziemi!... Koczowaniem leczymy wszystkie nasze choroby... To już postanowione... jadę! Muszę jednak pomówić o tem jeszcze z Geril-tu. Ona tu pani. Od niej zależy, jakie da nam konie i wielbłądy i... kiedy...
Chwilę potem Szag-dur wszedł do książęcego namiotu. Geril-tu Chanum częstowała właśnie herbatą posłańca., który przywiózł był do niej listy. Na widok Burjata, księżna odsunęła się trochę od swego gościa i przerwała poufną z nim, pogawędkę:
— Siadaj, Szag-dur!... Będziesz gościem!... — zaprosiła uprzejmie młodzieńca, robiąc mu miejsce obok siebie. — Ciekawe wiadomości przywiózł Gu-nyn. — Wykryto spisek „czerwonych orosów“ i Chińczyków w Ulassutaju... „Czerwone djabły“ zajęły znowu Khathyl nad Kosogołem, a Chińczycy mieli w tym czasie wyrżnąć prawowiernych Mongołów i ruszyć znowu na Urgę... Książę Czułkun-Bejle zamieszany... Co będzie, co będzie, niewiadomo!... Nasze wojska mają iść na Ulassutaj!... Nie wiem, czy książę nasz zostanie w Urdze, czy też pójdzie z nimi...
— Napewno zostanie!... Przynajmniej tak pisze w tym liście... — tłumaczył jej Szag-dur, podając list z rozkazem, wiedział jednak, że Geril-tu jest niepiśmienna, więc papier od niej odebrał i zaczął głośno czytać. Księżna uważnie słuchała, zmarszczywszy gęste brwi. Gdy doszło do rozporządzenia o natychmiastowem dostarczeniu do Urgi Hanki wraz z bratem, w oczach jej zamigotały niepewne ogniki.
— Że tego żołnierza wzywają, rozumiem, ale poco dziewczynę?...
— Sam Gegen zainteresował się nią... sam Gegen! — powtórzył pospiesznie Szag-dur.
— Sam Gegen!... Cały klasztor huczy od opowieści — przytwierdził Gu-nyn.
— Jakiej opowieści?... — spytała z rozdrażnieniem księżna.
— A no z powodu tej książki i modlitwy, i cudownego ocalenia Szag-dur Bad-maj Nojo-na!...
Księżna jeszcze silniej zmarszczyła brwi.
— Rozumiem, ale co to ma wspólnego z dziewczyną... Mogli ich wezwać, poco ona... Chyba, że prawdą jest... co tam o tej Urdze... gadają!... — wybuchnęła nieostrożnie.
Gu-nyn aż się poruszył na siedzeniu i rzucił na nią z ukosa wylękłe spojrzenie.
— Nic wielkiego!... Wzywają ją przez ciekawość, to się wyjaśni... Ja wszystko wytłumaczę!... — uspakajał ich Szag-dur.
— Więc jedziesz? — spytała Geril-tu.
— Jadę i przyszedłem prosić o konie i wielbłądy!...
— Pomyślimy o tem, pomyślimy!... Jeszcze czas. Wieczorem dam odpowiedź!... Muszę roz-liczyć, które ze zwierząt są wolne, a które nam potrzebne — odrzekła po chwili zastanowienia.
— Ty, Gu-nyn, zostań, mam z tobą jeszcze do pomówienia! — zwróciła się do kurjera, który wstał i zamierzał był wyjść razem z Szag-durem.



Szag-dur siedział w swoim namiocie, pochylony nad małym stoliczkiem z pędzelkiem w ręku i pisał pilnie listy do Urgi, które miał zamiar wysłać z powracającym tam dziś jeszcze Gu-ny-nem, gdy wpadła Tu-sziur z radosnym okrzykiem:
— Szag-dur, wszyscy jedziemy!... Geril-tu Chanum kazała na noc zwijać namioty. Już kobiety pracują!...
— Jakto wszyscy?... Cała stawka?
— Niezupełnie. Część tabunów zostanie z moją matką, ale ja i Czirin Senge jedziemy... Tak się bałam, tak się bałam, że mnie zostawią... Jużem ciebie, prosić chciała o wstawienie się... Jednak sama mnie wzięła... Będę jej potrzebna!... Wszystko dla niej zrobię... Nigdy nie widziałam Urgi!
— I ja nie widziałem Urgi!... Zobaczymy ją razem!... — roześmiał się chłopak.
— Tam, powiadają, jest posąg Buddy cały złoty i wysoki jak góra Munku Sardyk!... W klassztorze z purpurowemi ścianami mieszka podobno dziesięć tysięcy lam? Modlą się dzień i noc, grają na długich trąbach, a kto z grzesznych spojrzy na boskiego Gegena lub dotknie czerwonego sznura, który ten trzyma w ręku, ten zbawion będzie po śmierci od stu złych wcieleń!... — trzepała dziewczyna.
— A głównie, że Urga jest teraz sercem Mongolji... Tam zobaczę mongolską artylerję i piechotę, której dotychczas nie mieliśmy... i radjotelegraf, którym przez powietrze rozmawiać można o tysiące mil... Wszystko to urządził Dziań-Dziuń Ungern!... Niech mu będzie chwała do końca życia na ziemi i święte wcielenie po śmierci!... Wszystko zobaczymy, Tu-sziur... Ale teraz czegóż chcesz ode mnie!
— Geril-tu Chanum wzywa cię, a zarazem chciałam cię uprzedzić, że zaraz zaczniemy zwijać twój namiot...
— A gdzie są Korczaki?...
— Nie wiem. Odeszli gdzieś razem z Maciejem... Ale Geril-tu Chanum kazała ich mieć na oku, więc pewnie sługi wiedzą, gdzie oni są!...
— Mniejsza o to; trzeba ich zawiadomić, że namiot zwijamy, że jutro odkoczujemy, że spać będą nie w jurcie, lecz pod małem płótnem... żeby swoje rzeczy tam przenieśli!
— To już ty im wytłumaczysz. Nikt z nas tego nie zrobi; za mało jeszcze umieją po mongolsku... ale najpierw chodź do Geril-tu... kazała ci zaraz przyjść!...
„Stawka“ gotowała się istotnie do koczowania; jurty rozbierano i ładowano na wielkie dwukołowe „arby“, na których również ustawiano skrzynie i wozy z rzeczami, drewniane naczynia i metalowe kotły. Wrzał ruch, latały z krzykiem dzieci i szczekały psy w radosnem podnieceniu, a zdala z doliny sunęły już ku stawce stada, pomimo że słońce stało jeszcze dość wysoko na horyzoncie...
— Jutro o świcie ruszamy. Ale Gu-nyn pojedzie przodem dziś jeszcze. Siadaj i pisz ode mnie. list do księcia!... — powiedziała Geril-tu do Szag-dura, gdy ten wszedł do jej ogołoconego już ze sprzętów namiotu. Burjat ukląkł obok księżny przed małym stoliczkiem, na którym stała chińska porcelanowa tafelka z roztartym tuszem, wziął pędzelek, umoczył go i przysunął sobie bliżej skrawek papieru:
— Co mam pisać?...
— Pisz mu... — zaczęła z namysłem księżna... przedewszystkiem, że go polecam błogosławieństwu Dobrotliwego... jak zwykle, wszystko to, co wiesz..., co się pisze w listach... Potem napisz mu, że po rozważeniu wszystkiego, co mi powiedział Gu-nyn, postanowiłam zbliżyć się do Urgi, aby być pod opieką świętego miasta oraz pod silną dłonią księcia mego i pana. Pisz mu, że chodzą rozmaite pogłoski, o których mu powiem osobiście... Również dlatego postanowiłam odkoczować stąd, że jak mi donieśli z Ononu[17], tam pojawiła się zaraza na bydło, a również bandy czerwonych zbójów, więc chociaż pora jeszcze wczesna dla wyjścia z gór, lecz w obawie...
— Ależ to nieprawda!... — zauważył Szag-dur, przestając pisać.
— Nie twoja rzecz!... Co ty wiesz?!... Pisz skoro ci mówię! Bydło rozdzieliłam na dwie części: większą, z którą Dur-szim-bel Chatun odejdzie ku Muka-tu na południe, a ja z mniejszą idę ku świętemu miejscu i zatrzymam się niedaleko miasta w górach na północy, gdzie znajdę dobre pastwiska... Poza tem pisz mu... — dyktowała Geril-tu, ciągnąc poważnie dym ze swej srebrnej fajeczki.
Szag-dur kręcił głową i kiwał nią powątpiewająco, lecz pisał posłusznie, popędzany spojrzeniem stanowczem błyszczących oczu księżny oraz chmurnem zmarszczeniem jej pańskich brwi. Skończył w sam czas, kiedy zaczęto z drewnianego szkieletu jurty odwiązywać płaty pokrywającego ją wojłoku.
Większość mieszkańców „stawki“ szykowała się do spędzenia nocy przy ogniskach, które przedtem ukryte wewnątrz jurt, teraz po ich rozebraniu, rozbłysły licznemi gwiazdami wśród mrowia spędzonych razem stad. Gwar, śmiech, pieśni, okrzyki kobiet, dojących krowy, nawoływania pastuchów, ujadanie psów, wrzawa głosów bawiących się dzieci i młodzieży ogromnie ożywiły krajobraz. Hania, Władek i nawet Maciej przyglądali się ciekawie powszechnemu ruchowi i nie szli spać, chociaż dla nich, jako gości, urządzono narówni z księżną „małe płótno“, to jest namiot dwuskrzydły z niebieskiego taniego nankinu, tuż niedaleko od szeregów przygotowanych do wyruszenia nazajutrz „arb“. Szag-dura nie było; z polecenia księżny przyjmował raporty od pastuchów, odbierał od nich drewniane „birki“ z nacięciami, wykazującemi ilość bydła oraz zapisywał ich sprawozdania na skrawku papieru. Czirin Senge towarzyszył mu, pilnie przysłuchując się odpowiedziom i wstawiając swoje poprawki. Tu-sziur również była zajęta pakowaniem i układaniem na wozy resztek rzeczy. Polacy poczuli się zupełnie obcy i osamotnieni w tym wirze powszechnego ruchu i ożywienia.
— Żeby tak się włóczyć całe życie jak cygan!... Zdechnąć można!... — zauważył Maciek. — I co to za porządek: onegdaj cap wpadł do naszej jurty i położył mi się na głowie, kiedym spał. Nie mogłem go zrzucić, omałom się nie udusił... Wczoraj krowy, czochając się, obaliły część siatki... A smród taki nocami, kiedy te owce, krowy i wielbłądy układą się dokoła namiotu, że wytrzymać nie można... To z tych bydląt... Wyjść w nocy za próg — Boże uchowaj!... Zaraz psy rzucają się, a złe jak wilki... A i krowa, jak z małem dziecięciem, zaraz rogami grozi... Nie podchodź!... Tfu, takie życie!... Lubię i ja bydło... dlaczego nie!... ale jakieś ludzkie, a nie takie... niewiadomo jakie!...
— Cicho! cicho, Macieju!... Skończy się niedługo, słyszałeś: jedziemy do miasta!... — pocieszała go Hanka.
— Już ja, panienko, w to ich miasto niebardzo wierzę... Pewnie takie samo, jak to ich bydło!... Jedno mnie raduje, co mówił Szag-dura, że tam są nasi żołnierze... Choć wyznaję, że mi się już nie chce żadnym narodom służyć!...
— Jak nie będziem chcieli, to nikt nas nie zmusi. Ale co tam zawczasu zgadywać!... Chodźmy lepiej spać, bo jutro, powiadają, w drogę przed świtem!... — wmieszał się Władek.
Wpełzli pod zwisające ze szczytowego drążka płaty nankinu i ułożyli się na rozpostartym tam wojłoku. Usnąć jednak długo nie mogli, budzeni gwarem bardzo powoli ucichającego obozu.
Obudził ich skrzyp wozów. Ciemna gwiaźdzdsta noc patrzała w trójkąt płóciennego wylotu. Mimo to skrzyp, który rozbrzmiał w jednym końcu stawki, powtórzył się natychmiast w drugim, i do niego niezadługo dołączył się trzeci, czwarty... Skrzypy to były urywane, widocznie szykowano wozy i zaprzęgano do nich woły, ale brzmiały one coraz liczniej, w różnych końcach, przechodząc stopniowo całą linję stawki, aż z tego przerywanego różańca dźwięków oddzielił się skrzyp głośniejszy, wielogłosy, ciągły i zaczął się oddalać, cichnąc stopniowo... Odchodziła widocznie pierwsza partja „arb“.
Maciek, który obudził się pierwszy, wypełzł z namiotu, usiadł i ciekawie śledził ciemniejsze od nocy sylwetki wozów, ludzi, koni, migające niewyraźnie w mrocznem powietrzu, ledwie rozświetlonem blaskiem gwiazd. Tu i tam na ziemi z poza garbów śpiących pokotem bydląt, słabo biła koralowa łuna dawno przygasłych ognisk. Ludzie zrzadka zmieniali krótkie okrzyki, zwierzęta stękały, sapały, wzdychały... Coraz to od obozowiska oddzielały się długie czarne sznury taborów i uchodziły w pokryty nocą step, skrzypiąc wielkiemi tarczami zbitych z desek i obracających się wraz z osiami kół.
Wreszcie granat nieba zwolna zaczął przechodzić nad szczytami wschodnich gór w odcień siny, rozpuszczając blask niknących gwiazd. Siwa światłość przelewała się stamtąd przez wręby skał do doliny, spędzając wszędzie i łagodząc ciemności. Różowy blask cieniuchną niteczką wybłysnął na gzymsach przeciwległych jutrzence wiszarów. Coraz wyraźniej rysowały się na obszernej międzygórskiej równinie tabory wozów, sunące wolno dwoma rozbieżnemi szlakami. Nareszcie ruszyły ze stawki stada: ogromne gurty owiec białych, jak mgły poranne, popłynęły z lewej strony karawany wozów, za niemi bydło rogate pilnowane i popędzane przez konnych „czabanów“. Stada koni, od których już wczoraj oddzielono przeznaczonych dla ludzi wierzchowców, wciąż jeszcze tkwiły ciemną, zwartą masą na majdanie. Nakoniec ruszyły i one, kierowane gwizdaniem i klaskaniem batów z tyłu przez komuchów na prawo od linji taborów... Wszystko odbywało się w niezmiernym porządku, choć z wielkiem ożywieniem...
I ta radość sprawnego olbrzymiego ruchu udzielała się pozostającym na miejscu w oczekiwaniu swej kolei kobietom, dzieciom, starcom...
Karawany malały, zamieniały się w czarne kreski i punkciki, wreszcie nikły w bezkresnej pustyni.
Na majdanie pozostała jedynie kupka posiodłanych i powiązanych z sobą wierzchowców oraz parę „arb“ lżejszych, lepszych, przeznaczonych dla starych kobiet i zupełnie małych dzieci.
Usadzono ich na wojłokach i kocach, wyścielających twarde pudła niezgrabnych wozów, a gdy ruszyli śladem oddalających się taborów, pozostali dosiedli koni.
— Tak na głodno! — mruczał Maciek. — To ci dopiero koczowianie!
— Nic takiego — wytrzymamy!... Takie pewnie tu obyczaje. A pamiętasz, jak niedawno nas pędzili piechotą i nic nie dawali cały dzień! — przypomniał mu Władek.
— To była niewola, a tu gościna!
— Za parę godzin staniemy na popas!... Krzywda nam się nie dzieje!... Nie grzesz...
— Juściż, że się nie dzieje, ale wołałbym już iść samemu na swój strach, byle do Polski!...
— Pójdziemy, pójdziemy... Jeszcze troszkę cierpliwości!... — uspokajała go Hanka.
Jechali kupą, nie wyprzedzając taborów.
Hania na ślicznym białym wierzchowcu, uśmiechnięta i ożywiona nowością tego wszystkiego, co się dokoła niej działo, jechała razem z Tu-sziur oraz innemi Mongołkami w świcie księżnej, która, odświętnie odziana, z rozwiewającemi się z czapki czerwonemi wstęgami, dumnie toczyła pięknym karo-gniadym wierzchowcem, przystrojonym w suto srebrem nabijany rynsztunek i siodło o szerokim równie srebrnym łęku.
Geril-tu Chanum rzucała wciąż szybkie, badawcze spojrzenia przed siebie i dokoła siebie i nic nie uszło jej uwagi. Od czasu do czasu rzucała rozkazy, nie zważając wcale na czcigodnego Dumba Dordżi..., który przecież z wieku był naczelnikiem pochodu...
Obok Hani zwijał się na zwięzłym bułanku Szag-dur. dając pilne baczenie na bezpieczeństwo dziewczyny.
— Ostrożnie, ostrożnie!... Tu na drodze trafiają się często całe kolonje nor suślich!... Nie można ominąć, gdyż ciągną się na dziesiątki wiorst... Trzeba uważać, koń łatwo może się połknąć... Niech pani nie zdziera wierzchowca trzeba mu uzdę puścić wolno, on sam znajdzie drogę..., on doświadczony!... — pouczał dziewczynę co chwila.
Pogodna zorza tymczasem rozpaliła się już nad doliną, barwiąc ogniem, złotem i sinemi cieniami powietrze, skały i wody. Na szmaragdzie łąk zabłysła perlisto — tęczowa powłoka rosy.
Głośniej zaświegotały skowronki w lazurowych wyżynach, a na stepie wybiegły z pod jeźdźców i poszły z nimi długie blade cienie.



Choć była druga połowa lata, we dnie dokuczały jeszcze upały. Za to noce były chłodne, gwiaździste, rosiste.
Wyruszali zwykle z obozowiska przed świtaniem i zatrzymywali się na nowym postoju przed południem. W ten sposób ani bydło, ani ludzie nie cierpieli od goląca, nie czuli się zmęczeni. Przeciwnie, na świeżych żeremiach stada wypasały się doskonale, a ludzi podniecał i ożywiał upadek w czasie podróży wszelkich społecznych i obyczajowych podziałów i przegródek.
Na noc nie rozbijano wielkich namiotów, lecz stawiano „małe jurty“ z drewnianych, pokrytych naprędce wojłokami jurtowych krat, zestawianych jak domki karciane. Zresztą tam nocowały tylko starsze kobiety, małe dzieci i księżna Geril-tu Chanum. Służba i młodzież spędzały czas pod otwartem niebem, to na koniu to przy ognisku, to gawędząc, to zabawiając się w igrzyska, to polując z sokołami na drobne czworonogi stepowe, lub ptactwo wodne, którego mnóstwo spotykali na przydrożnych błotach i jeziorach.
Mimo to już w parę dni Hania czuła się dziwnie znużoną.
— Kiedy nareszcie przybędziemy do tej Urgi? — pytała z kwaśną miną Szag-dura
— O, jeszcze daleko! Co się pani tak spieszy?... Czy pani tak źle z nami?...
— Bynajmniej!... Bardzo mi nawet przyjemnie... — odpowiedziała z uśmiechem. — Ale nie mogę tak długo... obchodzić się bez własnego kąta. Nie jestem stworzona na koczowniczkę. Zresztą i wy nie jeździcie przecież tak ciągle!... — dodała, spostrzegłszy, że Szag-dur nagle posmutniał.
— Rozumie się, że nie. W czasie zimy miesiące nieraz całe stoimy na jednem miejscu. Ale wtedy o wiele mniej wesoło, wszyscy siedzą w swoich jurtach daleko od siebie...
— Przecież odwiedzają się...
— Tak, to tak!... Ale nie można ani swobodnie pogadać, ani zobaczyć się, z kim się chce... Wszystko na oczach starszych, książąt... pod dozorem... To samo w Urdze! Niewiadomo co nas tam czeka!...
— Po co mamy zatrzymywać się w samej Urdze... Możemy stanąć pod miastem... Mam jednak przeczucie, pewność nawet, że tam dopiero dowiemy się wszystkiego...
Urwała, gdyż instynkt podpowiedział jej, żeby nie mówiła zbyt wiele z nikim o zamierzonej ucieczce do Polski.
Burjat jednak zrozumiał i posmutniał jeszcze więcej.
— My zatrzymamy się pod miastem, bo przecież z bydłem w mieście nie wyżyjesz, niema paszy. Ale wy będziecie musieli udać się zaraz do miasta. Jest wyraźny rozkaz. Zresztą Geril-tu Chanum nie zechce, żeby pani została w stawce księcia.
— Dlaczego?
Szag-dur zakłopotany patrzał w dal i nie odpowiadał. Hanka obrzuciła go zdziwionem i podejrzliwem spojrzeniem. Wyjechali jak zwykle, daleko przed karawan. Śliczna, porosła, wysoką trawą, usiana kwiatami dolina słała się dokoła nich, środkiem niej płynął potok, nad nią sklepiły się szafirowe niebiosa, pozłocone słońcem, wsparte na silnych łańcuchach okolicznych wzgórz. Byli zupełnie sami, jedynie koniki polne strekotały pod nogami ich wierzchowców i od czasu do czasu stukały kopyta koni, uderzając o ukryte wśród ziół kamienie.
— Dlaczego? — powtórzyła z naciskiem Hanka, nie spuszczając oka z Szag-dura.
— Ech! co ci to, Garudi? — zwrócił się ten, zamiast odpowiedzi, do trzymanego na zapięciu lewej ręki berkuta.
— Co ci to? Czujesz zwierzynę?...
Istotnie ptak niepokoił się, wyciągał zakapturzony łeb i straszył pióra, wierzchowce również zaczęły strzyc uszami i wyciągać przed siebie szyję. Ale ani Hanka, ani nawet Szag-dur nic nie dostrzegali na stepie. Nagle doleciał ich głos, jak brzęczenie dalekiego bąka. Konie przystanęły, jeźdźcy mimowoli ściągnęli je cuglami.
— Co to? — spytał Szag-dur, nadstawiając ucha.
— Nie wiem!... — odszepnęła Hanka, obszukując step strwożonym wzrokiem.
Brzęczenie potężniało szybko i miarowo, stawało się podobne do szumu olbrzymiego roju.
— Szarańcza!... — mruknął Szagsdur. Ale nigdzie nie widać chmury. — Acha, już widzę: ptak! Jaki ogromny! Boże dobrotliwy!
Już nie spuszczał przerażonych oczu ze skrzydlatego potwora, zbliżającego się z szybkością pocisku. Brzęczenie zamieniło się w ryk i łoskot bijących skrzydeł. Berkut rozpostarł mu na ręku loty i zaczął kwilić, wierzchowiec przysiadł na zadzie i zjeżył grzywę.
— Aeroplan!... — krzyknęła Hanka, daremnie walcząc ze swoim koniem dziko chrapiącym, stającym dęba i wierzgającym naprzemian.
— Aeroplan!... — powtórzyła.
W tej chwili jej wierzchowiec obrócił się na tylnych nogach, wziął na kieł i pomknął szalomnym galopem w step przed nadlatującym aeroplanem. Zdążyła dostrzec, że koń Szag-dura zrobił to samo, że pędzą na oszalałych zwierzętach, nad któremi wzięło całkowitą władzę przerażenie. Sadzili na oślep przed siebie; zdyszane piersi koni pruły z poświstem wysokie fale traw, pod któremi kryły się niewiadome przeszkody: głazy, jary, krzewy... Przesadzali je w skok, pochyleni nad grzywami koni, starając się jedynie utrzymać za wszelką cenę na siodłach. Samolot był jednak coraz bliżej, nagle burczenie jego umilkło, wielki cień przemknął nad nimi i ujrzeli wspaniałego ptaka tuż przed sobą, jak łagodnie zniżał lot.
Udało im się nareszcie opanować swe konie, które rozbiegły się nagle w dwie strony i stanęły, chrapiąc, spienione i drżące. Samolot powoli zsuwał się z błękitów ku ziemi... Wreszcie spadł w odległości dwóch stajań. Lecz tu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Aparat pobiegł chwilkę po łące jak wielki drop, gniotąc rozpostartemi skrzydłami trawy i krzewy; widzieli już doskonale figury, nawet twarze siedzących w nim ludzi, gdy nagle potężny odwłok maszyny podniósł się w górę, wynurzył z traw jak wyskakujący z wody trafiony harpunem wieloryb, stanął przez chwilę nieruchomo dęba i runął, koziołkując, nawznak.
Szag-dur i Hanka już pędzili ku maszynie, trzymając mocno w garści strachające się wciąż konie. Lekki błękitnawy dymek unosił się nad miejscem upadku i mdły zapach gazoliny uderzył ich nozdrza.
— Zabili się, zabili!... Wody! — powtarzała Hanka, zeskakując z konia tuż koło aparatu.
Szag-dur już był na ziemi, już spętał powrozem konia, berkuta posadził na siodle i pospieszył dziewczynie z pomocą. Spętał i jej konia, poczem oboje zbliżyli się ostrożnie ku leżącemu nieruchomo płatowcowi. Z pod odwróconego kołami ku górze kadłuba wydobywał się cichy jęk i, gdy pochylili się, dostrzegli pod nim zbluzganego krwią człowieka. Sina, wyrzucona w bok ręka nieszczęśliwego kurczyła się i drgała. Spróbowali) unieść do góry maszynę, by wyciągnąć stamtąd rannego, lecz ciężar był ponad ich siły. Za każdemi poruszeniem jęki wzmagały się. Na szczęście wkrótce rozległ się tętent koni pozostałych w tyle koczowników, pędzących na miejsce wypadku. Spostrzegłszy Szag-dura i Hankę bezpiecznie stojących w pobliżu spadłego z nieba potwora, galopem dopadli do nich i zeskoczyli na ziemię.
— Co to jest?
— Człowiek!... Ranny... Pomóżcie... prędzej!...
Wahali się, spoglądając osłupiałemi oczami to na olbrzymie cielsko maszyny, to na siną, broczącą krwią rękę, wysuniętą z pod niej.
— No, słyszeliście!... podnoście zaraz!... To pewnie wysłany od Dziań-dziunia[18] do nas umyślny z Urgi! — krzyknął niecierpliwie Szag-dur.
Mongołowie ruszyli ostrożnie ku maszynie.
— A tu jeszcze jest jeden!... Patrzcie, patrzcie... Rusza się... — zawołał nagle Czi-rin, kierując się ku kępie trawy opodal.
Koczownicy znów odskoczyli płochliwie ku swoim koniom. Jedna Hanka pobiegła w tę stronę i, rozchyliwszy badyle, dostrzegła młodego lotnika, leżącego twarzą do góry z rozrzuconemi szeroko rękami. Był śmiertelnie blady i wydawał się martwy... Z pod przymkniętych, długich ciemnych rzęs szkliły się mętne nieruchome oczy; w otwartych, przysłoniętych ciemnym wąsikiem ustach bielały zaciśnięte zęby. Podczas gdy Szag-dur wymyślał Mongołom i rozkazywał im dźwigać samolot, z pod którego Korczak usiłował ostrożnie wyciągnąć rannego, Tu-sziur i Geril-tu Chanum z resztą kobiet zbliżyły się lękliwie do Hanki.
— Zabity! — szepnęła Tu-sziur z odrazą i żalem.
— Jaki młody i piękny!... Zupełne dziecko — zauważyła Geril-tu Chanum, pochylając się nad ciałem.
Hanka przyklękła obok i przyłożyła ucho do piersi...
— Bije!... Wody, Tu-sziur!... Wody! Prędko!
— Wody! — krzyknęła Tu-sziur. — Leć Czi-rin do rzeczki.
— Z czem? Z czapką? Czy nie lepiej dać mu kumysu?
— Wody!... — powtórzyła Hanka. — Masz moją manierkę! Chłopak wskok popędził do płynącej blisko rzeczułki. Hanka zręcznie rozpinała kurtkę lotnika, rozluźniała mu kołnierze od bluzy i koszuli, starając się dostać do piersi.
— Może trochę „arki“ przyda się! Ja tu mam parę łyków... Wlać mu do ust!... To dobrze robi, jeśli on jest człowiekiem z tej ziemi!... — radził ostrożnie Dumba Dordżi, podając Hance płaską drewnianą flaszkę z wódką chińskiego wyrobu. Hanka spróbowała wlać omdlałemu płyn w usta, lecz wódka wyciekła po ściśniętych zębach; natarta mu więc tylko skronie i piersi... Zdawało jej się, że lotnik odetchnął. W tej chwili wrócił Czi-rin z wodą i cucenie poszło zwykłą koleją.
Wśród zbiorowych stękań i gromkich okrzyków podnieśli nareszcie Mongołowie cokolwiek aparat i Korczakowi przy pomocy Maćka udało się wyciągnąć na wolne miejsce poszarpane członki pilota. Mieli wielkie trudności z nogami nieszczęśnika, które tkwiły jeszcze w kojcu siedzenia, i które wyplątać stamtąd udało się jedynie dzięki śmiałości Maćka. Chłop wpełzł pod aparat, dygocący w rękach ciężko sapiących ze strachu i wysiłku Mongołów, i stopy pilota uwolnił. Poświęcenie jednak okazało się daremne. Ranny już nie jęczał i nie ruszał się; przedstawiał kupę szarych, zbroczonych krwią łachmanów, z których wystawała okropnie nawpół zmiażdżona głowa, a tu i tam przez dziury ubrania wypływało poszarpane ciało i wystawywały białe, pogruchotane kości. Widok był tak straszny, że Mongołowie cofnęli się w panicznem przerażeniu. Szag-dur i Korczak krzątali się chwilkę jeszcze koło żałosnych szczątków, zlewając je wodą i próbując wykrzesać iskrę życia. Wysiłki okazały się daremne. Powstali więc przejęci, wzruszeni i mimowoli zwrócili głowy w stronę, gdzie już gapił, się Maciek, gdzie skupili się zwolna wszyscy krajowcy, zachowując jednak wciąż przyzwoity dystans. Tam! na zmiętej trawie, podtrzymywany za ramiona przez Hankę, siedział ocucony lotnik. Chwilę wodził po otaczających błędnem spojrzeniem, wreszcie spytał po polsku:
— Gdzie jestem?...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.





  1. Polando — Polak po chińsku.
  2. Duch.
  3. Złota Jaskółka — przezwisko.
  4. Pastuchów.
  5. Zwykle kilka jurt razem stojących — tworzy „stawkę“.
  6. Powitanie mongolskie.
  7. Chał-cha nazywają sami siebie Mongołowie Wschodnich ajmaków (chorągwi). Ajmaki, które odpowiadają księstwom dzielą się na „choszuny“ — coś w rodzaju powiatów. Na czele ajmaków stoją chanowie, na czele choszunów — nojonowie (książęta). „O-löt“ zwą się Mongołowie zachodnich ajmaków
  8. Oczir — nazwisko, meren — ranga odpowiadająca stopniowi rotmistrza. Na pograniczu podlega mu zwykle kilka „chara-ułów“. — „Charauł“ — coś w rodzaju stanicy kozackiej, której ludność męska pełni powinność straży celnej oraz wojskowej, za co korzysta bezpłatnie z pastwisk, roli oraz otrzymuje mały żołd towarami chińskiemi od rzędu z Pekinu.
  9. Rosjan.
  10. Urge — stawka książęca, zwykle kilka jurt razem stojących. Nad namiotem księcia w razie jego obecności powiewa zwykle barwna chorągiew ze znakiem rodowym.
  11. Mocny kij z klapą rzemienną na końca, coś w rodzaju nahajki do popędzania koni.
  12. Kraina Bargu — Zabajkalie, naród Bargu — Burjaci.
  13. Polak.
  14. Rosjanin.
  15. Boska dziewica.
  16. „Chotun“ i „Chanum“ — znaczy to samo: pani, gospodyni, często w potocznej mowie używa się naprzemian.
  17. Onon — dopływ Szyłki.
  18. Generał-Gubernator, głównodowodzący wojsk.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.