Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Władek, Władek!... do mnie!... — wołała po polsku Hanka.
Władek wyszarpnął rewolwer z pochwy, rozgarnął gałęzie i, zobaczywszy jakiegoś obdartusa, celującego do siostry z karabinu, nie mierząc prawie, strzelił. Obdartus padł natychmiast na ziemię i, nie wypuszczając karabinu, próbował odpełznąć za gruby pień modrzewiowy.
— Zostaw broń, bo poprawię!... — krzyknął Władysław.
Nieznajomy usłuchał, karabin zostawił, a sam się schował.
— Ktoś ty taki i czego od nas chcesz? — spytał Władysław, zbliżając się i następując nogą na karabin.
— Ja?... Ja tutejszy... ja gospodarz!... A wy kto tacy?... Pewnie „dezertiry“... Zaraz strzelać!... Czy ja do was strzelał?...
— A czegoś groził?...
— Groziłem, bo to nasze miejsce... nasza kopalnia... Tu nie każdemu wolno!...
— Trzeba było powiedzieć po ludzku... a nie zaraz „ręce do góry“!... My też to umiemy!...
— A no wadzę!... Tylko jabym wam nic nie zrobił... Nawet naboju nie mam!... Tak na śmiech spróbowałem... Widzę, siedzi młodziuśki, myślę, nastraszę go... a ty zaraz do mnie, z całą powagą!... bęc!... Po co? Jak to uważasz: po ludzku, czy nie po ludzku!?...