Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— My też żartowaliśmy... Tyś chciał nas nastraszyć, a my ciebie!... Każdy po swojemu!... — roześmiał się Władysław. — No, chodź, nie bój się już, napijemy się herbaty i poprowadzisz nas do tej twojej kopalni... Daleko ona stąd?...
— Niedaleko. Zgoda, poprowadzę... Po to chciałem was wziąć... Iwan Iwanycz będzie bardzo rad... Takich jak wy nam właśnie trzeba!... Wciąż ich wyglądamy!
Wyszedł z za pnia i zbliżył się ku nim. Władysław pozwolił podnieść mu karabin. Był to nieduży, chuderlawy człeczyna, z kozią bródką, bladą twarzą i zezowatemi szaremi oczyma, ukrytemi pod wyszarzaną baranią bermycą. Przysiadł na piętach po mongolsku przy ogniu, nie spuszczając oczów z tygrysiej blizny na twarzy Władka i silnych jego rąk, wbijających w ziemię drążek dla kociołka.
— Któż to jest ten Iwan Iwanycz? — pytał Władysław, już udobruchany.
— Biełkin, nasz starosta!... Ho, ho!... Dawniej nas było tu dużo, ale teraz wszystko poszło na „rozbój“... Zostali tylko ci, co nie mogą... Nawet „kytajów“ mało teraz jest... Wszystko poszło za Dużą Rzekę... Zostały same „chworaki“... westchnął.
— Tytuń macie? — spytał po chwili.
— Nie, nie palimy.
— Szkoda. Zbogacilibyście się; tutaj teraz za jedną fajkę tytuniu dają „dolę“ złota... Ale jakie