Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

spiech... Musi być owce kradzione... Bierzcie karabiny i chodźcie!
Władysław porozumiał się oczami z siostrą, która z trudem pokonywała wyraz wstrętu na twarzy i poszli za gadającym bez przerwy Mikitą:
— Pełna „mobilizacja“. Nawet poniektórych „chinezów“ Wzywają... I radość wielka... Bo to dawno już świeżego mięsa nie mieliśmy... Mongoły zupełnie przestały sprzedawać i odeszły precz w stepy... Zapasów zostało mniej niż na tydzień w „artelnych“ składach... Trochę słoniny i parę worów stęchłej żytniówki... Już „chinezi“ chcieli się buntować... Wielu odeszło...
Na „majdanie“ — placu przy składach towarzystwa, gdzie zwykle dzień i noc stał na posterunku jeden z milicji — ruch był wielki; kilku Chińczyków rżnęło owce, a inni obdzierali je ze skóry przy pomocy i pod nadzorem uzbrojonych milicjantów. Biełkin z okularami na nosie i książeczką w ręku chodził z miejsca na miejsce i zapisywał; komendant Kuźmin — dawny podoficer, — krępy, czerwony na twarzy, z podstrzyżonemi siwemi wąsami i „kolczykiem“ tombakowym w uchu, miotał się w ślad za nim i krzyczał.
— Dalej, chłopcy, żywo!... Co je tak bierzecie, jak żarzące węgle?... Za rogi je, tak!... Mocniej!... A wy co się tam szwendacie, Mikita, i wy nowi, panicze?... Dalej do roboty...