Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bił to samo, że pędzą na oszalałych zwierzętach, nad któremi wzięło całkowitą władzę przerażenie. Sadzili na oślep przed siebie; zdyszane piersi koni pruły z poświstem wysokie fale traw, pod któremi kryły się niewiadome przeszkody: głazy, jary, krzewy... Przesadzali je w skok, pochyleni nad grzywami koni, starając się jedynie utrzymać za wszelką cenę na siodłach. Samolot był jednak coraz bliżej, nagle burczenie jego umilkło, wielki cień przemknął nad nimi i ujrzeli wspaniałego ptaka tuż przed sobą, jak łagodnie zniżał lot.
Udało im się nareszcie opanować swe konie, które rozbiegły się nagle w dwie strony i stanęły, chrapiąc, spienione i drżące. Samolot powoli zsuwał się z błękitów ku ziemi... Wreszcie spadł w odległości dwóch stajań. Lecz tu stała się rzecz zupełnie nieoczekiwana. Aparat pobiegł chwilkę po łące jak wielki drop, gniotąc rozpostartemi skrzydłami trawy i krzewy; widzieli już doskonale figury, nawet twarze siedzących w nim ludzi, gdy nagle potężny odwłok maszyny podniósł się w górę, wynurzył z traw jak wyskakujący z wody trafiony harpunem wieloryb, stanął przez chwilę nieruchomo dęba i runął, koziołkując, nawznak.
Szag-dur i Hanka już pędzili ku maszynie, trzymając mocno w garści strachające się wciąż konie. Lekki błękitnawy dymek unosił się nad miejscem upadku i mdły zapach gazoliny uderzył ich nozdrza.