Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Mongoł chwilkę pomyślał, jeszcze rzucił parę pytań, a nie otrzymawszy na nie odpowiedzi, wydał krótki rozkaz trzymającym jeńców krajowcom i ruszył dalej. Za nim podążył na dolinę cały oddział, rozsypany po rzadkich zaroślach szerokiem półkolem. Przy jeńcach pozostał tylko jeden jeździec z nagim mieczem w ręku.
Hania i Władek opuścili się zaraz na ziemię, Maciek stał z oczami wytrzeszczonemi na dolinę, gdzie tonęły w zmroku i ciszy postacie i stłumione dźwięki skradającego się do kopalni oddziału.
— Będzie sądny dzień!... Pewnie po te owce przyszli!... — westchnął Maciek.
— Jakie owce?...
— A te... skradzione przez Wania!... To już nie pierwszy raz... Wykręcali się sianem... Ale dawniej nie było wojny, a teraz wojna... Będzie bieda!...
Ukląkł obok Hani.
— Co panienka mu powiedziała? — spytał cichutko.
— Nic mu nie powiedziałam!... Ach, gdybym mogła powiedzieć wszystko, to co chcę, czuję, że bylibyśmy uratowani!...
— Nie kazał nas odrazu ściąć i to dobrze!... — pocieszał ją Maciek. — U nich ten enteres prędko!...
— Gdybyśmy mieli modlitewnik Badmajewa, możeby istotnie coś z tego wyszło... Boże,