Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gły i zaczął się oddalać, cichnąc stopniowo... Odchodziła widocznie pierwsza partja „arb“.
Maciek, który obudził się pierwszy, wypełzł z namiotu, usiadł i ciekawie śledził ciemniejsze od nocy sylwetki wozów, ludzi, koni, migające niewyraźnie w mrocznem powietrzu, ledwie rozświetlonem blaskiem gwiazd. Tu i tam na ziemi z poza garbów śpiących pokotem bydląt, słabo biła koralowa łuna dawno przygasłych ognisk. Ludzie zrzadka zmieniali krótkie okrzyki, zwierzęta stękały, sapały, wzdychały... Coraz to od obozowiska oddzielały się długie czarne sznury taborów i uchodziły w pokryty nocą step, skrzypiąc wielkiemi tarczami zbitych z desek i obracających się wraz z osiami kół.
Wreszcie granat nieba zwolna zaczął przechodzić nad szczytami wschodnich gór w odcień siny, rozpuszczając blask niknących gwiazd. Siwa światłość przelewała się stamtąd przez wręby skał do doliny, spędzając wszędzie i łagodząc ciemności. Różowy blask cieniuchną niteczką wybłysnął na gzymsach przeciwległych jutrzence wiszarów. Coraz wyraźniej rysowały się na obszernej międzygórskiej równinie tabory wozów, sunące wolno dwoma rozbieżnemi szlakami. Nareszcie ruszyły ze stawki stada: ogromne gurty owiec białych, jak mgły poranne, popłynęły z lewej strony karawany wozów, za niemi bydło rogate pilnowane i popędzane przez konnych „czabanów“. Stada koni, od których już wczoraj oddzielono przeznaczonych dla ludzi