Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cedry. A co!? Mówię ci, koniec naszym cierpieniom!... — powtarzał radośnie Władek.
Hanka, choć milczała, czuła się również poruszona i odświeżona tem odkryciem. Szli dalej już weselej i sporzej, ale knieja mimo to długo nie otwierała przed nimi swych słonecznych, pobrzeżnych krużganków.
Jeszcze jedną noc musieli spędzić w udręczęniu i niepewności pod mogilnym stropem „śpiącego boru“. Dopiero nazajutrz koło południa, gdy w worku nieśli już tylko jedną puszkę konserw, w dali przed nimi błysnęło coś, jak promień słońca, zmrok lasu zaczął na widnokręgu blednąc, a grunt szybko ku dołowi pochylać. W zastałe, stęchłe powietrze „urmanu“ uderzył świeży, rzeźwiący powiew.
— Rzeka. Już ją czuję... Słyszysz — nawet szum!... — zawołał Władek.
— Nic nie słyszę; to szumi las. A rzeka może ta sama... z Chińczykami!...
— Nieznośna jesteś!... Zawsze wszędzie złe tylko widzisz... Dawniej nie byłaś taka...
— Bo dawniej... wszystko było inne... — cicho odpowiedziała dziewczyna.
— Dawniej tyś mię pocieszała.
— Bo dawniej wiedziałam czego chcę...
— A co!... Mówiłem: rzeka!... Patrz, patrz, tam w dole błyska!... Hurra!...
— Cicho!... Może tam istotnie Chińczycy...