Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To nic!... Od nich wszystkiego się można spodziewać... Zawdyk wykręcą kota ogonem, jak im lepiej!... Ja ich znam!... Nas niema, więc na nas zwalą...
W tej chwili nadjechał pędem z doliny Mongoł i krzyknął coś pilnującemu jeńców, poczem ten ruszył koniem na nich, dając znać okrzykami i chlastaniem nahajki, aby wstali i poszli na dół.
Przed „kantorem“ płonął wesoły ogień, nad nim wisiały już na drążkach kotły i czajniki, a dokoła przykucnęło na piętach kilkunastu krajowców w niebieskich „bałachonach“ w wywiniętych filcowych czapkach. Gadali między sobą z ożywieniem, pykali dymem z krótkich miedzianych fajeczek i spoglądali od czasu do czasu na dolinę, gdzie uwijała się reszta oddziału, plądrując przy blasku pożaru szałasy Chińczyków i obdzierając trupy zabitych. Pośrodku tego zgromadzenia przed samem ogniskiem rozsiadł się z butami na białej poduszce samego Iwana Iwanycza Białkina, dowódca oddziału, ten sam, który rozmawiał z Hanią. Na uboczu stali rozbrojeni i powiązani „milicjanci“ oraz Chińczyk Wań, trzymany za warkocz przez grubego, rosłego wojownika:
— Są, są!... Oni!... — zaszemrali „milicjanci“, zobaczywszy zbliżających się Korczaków i Macieja.
— A co?!... Mówiłem! Oni sprowadzili... Oni im drogę pokazali!... Czorty! Psiawiara!... Zdrajcy!... — syczał Mikita.