Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

widła. Dajemy do rąk tylko po jednym ładunku na czas służby. Dla ostrożności... Rozumiecie...
Władysław oddał ładunki, lecz o schowanym w kieszeni rewolwerze nic nie powiedział. Hanka ociągała się z wydaniem amunicji.
— No, niech pani oddaje!... — z łagodnym uśmiechem zwrócił się do niej Iwanycz.
— Pani?... On jest chłopiec!... Mówiłem panu!... — zauważył ostro Korczak.
— Dobrze, niech będzie chłopiec, no i... brat!... Ha!... ha!... Wszystko mi jedno... Ja już stary, ale niech się moi hultaje czasem nie dowiedzą, no i „chinezy“... Te bardzo są na białe kobiety łase!... Możecie iść... Ale zaglądajcie do starego czasem... Źle on wam nie życzy, a nawet... ma dla was dobry projekt... Ale o tem potem... Już idźcie, bo widzę, że idzie tu starosta chiński, Wań, z naszym nowym dostawcą... Niech was lepiej nie widzą, a to, co powiedzą, was nie dotyczy. Koszary tu obok, drugi budynek... Zanieście tam zaraz karabiny, bo z bronią chodzić po kopalni wolno tym tylko, co są na służbie... słyszeliście... Idźcie już, idźcie!... — wypychał ich prawie, podczas, gdy drogą zbliżało się dwóch starszych Chińczyków, dość tłustych i dostatnio odzianych.
Władek i Hania odeszli z karabinami w ręku trochę strapieni wszystkiem, co zaszło oraz nagłym pospiechem starego.
— Lękam się, że Mikita kradnie teraz nasze rzeczy... Wiesz co: zabierz karabiny i zanieś do