Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O wa! Do wieczora sporo jeszcze ujdziemy! Nic nam się nie stanie, choćby nas i zmoczyło, nie z cukru jesteśmy! — roześmiał się chłopak.
— Zawsze będzie zdrowiej i dla nas, i dla naszych worków znaleźć się w ulewę pod jakim wykrotem... Ogień rozpalić będzie też trudno, jak wszystko zmoknie...
— Racja, Hanuś! Ty zawsze masz rację! Oglądaj się więc za przytuliskiem! Tyś przecie domownica, a ja cygan!... Wiadomo!
— W takim razie, może tu?!... — wskazała na wielką tarczę ziemi, wyrwaną i podtrzymywaną pochyło w powietrzu siecią splątanych korzeni upadłego drzewa.
— Doskonale! Zaraz zrobimy porządek! — krzyknął Władek.
Zrzucił worek, odwiązał łopatkę, wślizgnął się pod wykrot i zaczął pogłębiać, czyścić i równać dno dołu. Hanka uwijała się z siekierką koto powalonego parszaka, rąbiąc na ogień gałęzie i odłupując smolne trzaski, gdzie nie zdążyły jeszcze „struchlić“ pod mchami i liszajami. Wkrótce wesoły ogieniek zabłysnął na brzegu schludnie wyłożonej paprociami jamy.
W samą porę, gdyż już chmary muszek i komarów ciągnęły ku nim.
— Już są, przeklęte!... — szepnęła Hanka.
— To znaczy, że niedaleko woda, a może... rzeczka... Rzeczka, rozumie się: Chara-gol?! Tam ogłaszam cię zaraz tybetańską księżniczką.