Tajemnice stolicy świata/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Füllborn
Tytuł Tajemnice stolicy świata
Podtytuł Grzesznica i pokutnica
Wydawca Księgarnia Jana Breslauera
Data wyd. 1871
Druk Drukarnia Jana Cotty
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Die Geheimnisse einer Weltstadt oder Sünderin und Büßerin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


TAJEMNICE
STOLICY ŚWIATA
czyli
GRZESZNICA I POKUTNICA,
Romans Jerzego F. Borna.
Przekład z języka niemieckiego.

Tom IV.

WARSZAWA.
Skład główny i wszelka ekspedycya w Księgarni
Jana Breslauera,
ulica Miodowa, Nr. 489a

1971.


Дозволено цензурою.
Варшава, 8 Сентября 1871 г.




W drukarni Jana Cotty, przy ulicy Danielewiczowskiej Nr. 495a.




ROZDZIAŁ I.
Ucieczka.

Wróćmy jeszcze raz do więźnia z la Roquête.
Fursch nie pierwszy raz zostawał w niebezpieczeństwie życia.
Nadzieja dobrego powodzenia nie omyliła go. Dotychczas zawsze wymykał się od śmierci, i chociaż tym razem pomoc przybyła tak późno, że prawie już nie śmiał wierzyć w jéj możność, przybyła jednak o godzinie dwunastéj! Uspokoił się najzupełniéj, odkąd za pośrednictwem barona, którego od dawna przywykł uważać za wspólnika, mimo jego szambelańskiego fraka, został zaopatrzony we wszystko, czego było potrzeba do łatwéj i wolnéj od niebezpieczeństwa ucieczki.
Nikt się nie domyślał, że Fursch znał już dokładnie przebieg dotyczących go wypadków.
Chociaż więźniowie w la Roquête, przez samo już przeniesienie ich do tego więzienia wiedzieli, że są na śmierć skazani, nie ogłaszano im jednak urzędownie tego wyroku i godziny śmierci, aż dopiero w nocy przed straceniem. Taki był zwyczaj.
Razem z ogłaszającym wyrok sędzią, przybywał wtedy do celi kandydata do śmierci i duchowny, a zarazem i dwóch dozorców, którzy go już nie opuszczali, aby nie zadał sobie jakiego cierpienia i nie uniknął zasłużonéj kary.
Duchowny pozostawał także przy skazanym, aż do ostatniego pochodu, aby go pocieszał, a także skłonił do zeznań, a mianowicie aby go przysposobił na śmierć jako żałującego grzesznika.
Urząd tych pobożnych ojców nie jest godzien zazdrości, niebezpieczny jest owszem i niewdzięczny, a nierzadko zdarzało się, że podobnie jak niegdyś straszliwy Ovinani, który swoją ofiarę pociętą w kawałki wrzucił w Sekwanę, kata oplwał wprzód nim mu się poddać siał, bezbożni i srodzy zbrodniarze podnosili nawet ręce na tych spowiedników i opiekunów duszy.
Zważmy także że ci ojcowie w pobożnej i pełnéj miłości człowieka gorliwości, prawie nigdy nie wahają się towarzyszyć biednym grzesznikom na rusztowanie, że towarzyszą im w ostatnim pochodzie, że modląc się nawet w obec topora kata, klęczą przy nich i wtedy są świadkami krwi, przyczém często krew straconego obryzguje ich pobożną odzież.
Zaiste tacy ludzie godni są uwielbienia.
Fursch wiedział dobrze, iż już o godzinie dziesiątéj zaczną ustawiać dla niego rusztowanie na placu la Roquête, że około jedenastéj wejdzie do niego człowiek, dla przypatrzenia, się mu, i że tym człowiekiem będzie sam kat, albo jeden z pomocników.
Wiedział prócz tego, że ukażą się w jego celi ze światłem i winem, z aktami i książkami do nabożeństwa, sędziowie, duchowni i dozorcy.
Jego starzejąca się, chytra twarz, pozornie i niegodnie uśmiechnęła się na tę myśl.
— Czarni panowie zdziwią się, jeżeli znajdą opróżnione gniazdo, powiedział sobie; ho, ho, jakże szukać będą! Czekajcie, jeszcze wam figla wypłatam i napędzę strachu. Otóż zegar bije. — Fursch policzył uderzenia.
— Ósma godzina pomruknął; jeszcze dwie godziny w tém kruczém gnieździe! Hej, Fursch, coby z tobą się działo, gdyby litościwy, dobroduszny baron nie podał ci pomocnéj ręki? Sądzę, że byłoby ci trochę przykro! Z rzeczą, którą wynalazł ten przyjaciel ludzkości doktór Guillotin, i sam na niéj odbył próbę, nie ma co żartować! Jutro rano w pół godziny po siódméj, wstąpiłbyś mimowolnie do wieczności, z któréj nikt nie wraca! Mógłbyś w nią zajrzeć — bo zdaje mi się, że patrzy w nią ten kto swoją głowę wtyka w skrzynkę gilotyny! Wprawdzie przeżyłeś już zaszczytnie pięćdziesiąt kilka lat — wiele nie jest w żadnym razie — mimo to zawsze niemiło jest umierać gwałtownie! Rzeczywiście nie miałem nigdy zamiaru dopuszczenia się takiego gwałtu. Teraz, my ludzie jesteśmy wszyscy mniéj więcéj samoluby: co się drugiemu czyni, to nie zawsze człowiek gotów jest uczynić sam dla siebie!
Jak to niejeden cieszyć się musi, że już jedną nogą na rusztowaniu stoję! Musi takich być wielu, tak sądzę! A najprzód książę de Monte-Vero — cieszy się słusznie, jeżeli się cieszy, i nie mam tego za złe! Jeżeli się ztąd wydostanę, przedewszystkiém skręcę kark włóczącemu się po nocy chłopcu, jego ulubieńcowi, który zdradził pożar! Potém cieszą się władze, że się pozbywają człowieka, którego traktowały pracą i pisaniem — znam to — Furach był kancelistą! — ha, ha, ha, — to mi słodki chleb! Na prawdę, nic dziwnego, skoro urzędnicy albo mrą z głodu, albo kradną! Za piętnaście talarów miesięcznéj płacy wyżywić rodzinę, to sztuka! Ubocznie zarabiać im niewolno, bez osobnego zezwolenia władz — ale głodnymi być wolno!
Wreszcie ze śmierci mojej cieszy się także głównie mistrz kat!
Temu człowiekowi nie mam tego za złe: on do takiego rzemiosła przeznaczony!
Gril, dozorca, może się również cieszyć, że się mnie pozbędzie; prawdę mówiąc nic mi złego nie robi, a kto wie, czyby z dzisiejszym wieczorem nie zagasło dla niego światło życia, gdyby nie był nadszedł baron!
— A teraz mnóztwo ciekawych, którzy się cieszą, że znowu kogoś ujrzą pod gilotyną! Może tam będzie niejeden, którego przyjaciółką ona także się okaże, którego kiedyś uściska, aby go już więcéj nie wypuścić!
Ale mylicie się wszyscy. Radość wasza nadaremna! Szkoda byłoby Furscha, gdyby już teraz niechybnie ostatnia godzina dla niego wybiła!
Dziewiąta godzina — sądzę że Gril chce mi oddać ostatnią wizytę! rzekł Fursch kończąc rozmowę z samym sobą.
I na prawdę ciężkie kroki zbliżyły się do celi więźnia z la Roquête, który siedział na sienniku, mając pod nim ukrytą całą nadzieję.
Przeciw przepisom zupełnie jeszcze było ciemno w celi, w któréj zawsze już o tym czasie od dawna paliła się latarnia.
Téj nocy miały ją na krótko zastąpić świece woskowe!
Otworzono drzwi. Do celi wszedł Gril, potężny, mrukliwy dozorca ze złowrogo na bok strzelającym wzrokiem. W jednéj ręce trzymał latarnię, w drugiéj klucze.
Jakże często już Gril oddawał więźniom z la Roquête taką ostatnią wizytę!
— No, Gril, zawołał Fursch, gdy dozorca świecąc latarnią, pilnie zaglądał w każdy zakątek celi i takowy oczyszczał — zapewne to zemną sprawa?
— Nic nie wiem! odpowiedział krótko.
— Chętniebym pożegnał się z wami!
— Zawsze to możesz uczynić! Wstań-no, uporządkuję twoje łóżko!
— Oho, pomyślał Fursch, to ci się podoba!
Poczém dodał głośno:
— Dajcie pokój, ja sam późniéj ten stary siennik ułożę! Gril ostatniéj nocy zdawał się być dobroduszniejszym niż zawsze — odszedł od łóżka do starego, wielkiego stołu, który stał na środku celi i wytarł go czysto.
— Czy nie zostaniecie tu na noc? spytał Fursch.
— Nie, o dziesiątéj będę wolny na następne dwanaście godzin!
— Bywajcie zdrowi, Gril. Byliście wprawdzie przeklęcie mrukliwym i skąpym w słowach, ale nie biorę wam tego za złe!
Fursch podał dozorcy rękę.
Gril niedowierzająco uważał na każdą minę i ruch więźnia.
— Życzę wam prędkiego końca! Zapewne życie wam się już sprzykrzyło?
— Jak komu — nie trzeba z sobą robić za wiele ceremonii!
— Czy masz jeszcze jakie żądanie? spytał Gril, stawiając latarnię na stole.
— Dziękuję — że nie wiedziałem! odpowiedział Fursch, spokojnie siedząc na sienniku i ułożywszy twarz jakby się znajdował w mieszkaniu, którego gospodarz pyta go o życzenie.
— Niech Bóg i Najświętsza Panna zmiłują się nad tobą! mruknął Gril i wyszedł z celi.
Zamknął ją na dwa spusty bardzo pewno — potém rozległy się kroki po korytarzu.
Fursch powstał. Cicho zbliżył się do drzwi — słuchał — wkrótce miała wybić dziesiąta. Wtedy nowy dozorca zajmie miejsce Grila.
Odsłonił czworokątny otwór we drzwiach i zajrzał w korytarz mocno gazem oświetlony.
Niestety! otwór był za mały, i nie mógł przezeń wytknąć głowy — chętnie byłby widział, jak wielu dozorców znajduje się w końcu korytarza, tam gdzie schody prowadziły na dół do odźwiernego i gdzie przytykał się korytarz wiodący do mieszkania naczelnego inspektora.
Przez chwilę słuchał...
W końcu korytarza coś szeptano...
Musiało tam zapewne stać kilku dozorców...
Nagle rozległ się głos pana d’Epervier — wołał na dozorców zamierzając wyjechać, aby zabrali z jego biura butelki i szklanki, świece i wszystko co było przeznaczone dla więźnia z la Roquête.
Fursch uśmiechnął się — dozorcy z gotowością wykonali rozkaz.
— Nie trudźcie się na darmo, dzieci, pomruknął prawie swobodnie i dobrodusznie — szklaneczka wina bardzoby mi się wprawdzie przydała, ale wy sobie za nią drogo zapłacić każecie — za godzinę na mieście taniéj zapłacę!
Fursch prędko zdjął bluzę i spodnie i wsunął się w czerwoną koszulę i spodnie, przy których wisiały boty; wprawdzie były one na niego trochę za wielkie, ale to nic nie szkodziło.
Pomocnik kata nie zapomniał także dołączyć swego ciemnego, kalabryjskiego kapelusza, może dla tego, iż wszystko było razem zwinięte i zachowane.
Fursch nacisnął go mocno na czoło.
Jedno mu jeszcze zawadzało: jego rudawo-siwa broda, która go łatwo zdradzić mogła.
Ale złoczyńca tyle wyrafinowany co Fursch, nie zna nigdy kłopotu. Otworzył latarnię, umaczał palce w oleju i ufarbował je na czarno w żelaznym piecu swojéj celi. Tą szczególną farbą wytarł brodę doskonale i wkrótce zrobił ją wybornie czarną.
Klucz trzyma! na pogotowiu...
Słyszał — że na korytarzu biegano tu i tam.
Zegar więzienny wybił godzinę dziesiątą.
Ale Fursch chciał nieco zażartować z panów, którzy się ukażą o jedenastéj.
Wyciągnął słomę z łóżka, wypchał nią swoje spodnie i bluzę, które zdjął z siebie i tę słomianą lalkę starannie ułożył tam, gdzie sam tak długo spoczywał.
Z nie bardzo czystego ręcznika w celi zrobił coś na — kształt głowy i po nad bluzą wcisnął między słomiane poduszki.
Jeżeliby kto wszedł lub zajrzał przez otwór, musiałby lalkę wziąć za niego.
Dotąd wszystko szło wybornie — teraz trzeba było tylko trochę szczęścia, aby bez przeszkody wyjść z więzienia.
Fursch posiadał przymiot, zaręczający za powodzenie zuchwałego planu: mianowicie wielką pewność działania. Bojaźni nie znał wcale! Cóż mu zresztą mogło się stać gorszego, niż to, czego uniknąć zamierzał?
Gdyby go poznano, sprawa rzeczywiście byłaby zła, musiałby napowrót wędrować do celi i nazajutrz na pewno wejść na rusztowanie. Jeżeli zaś ujdzie i plan jego uda się, to cały świat stanie dla niego otworem.
Czas było — musiał uciekać.
Przez otwór we drzwiach chciał upatrzyć chwilę, w której korytarz będzie wolny, aby użyć klucza.
— Przeklęctwo! mruknął zgrzytając zębami: niegodziwe szelmy przechadzają się tam i na powrót.
Rzeczywiście dwóch dozorców weszło korytarzem, na który wyjść musiał.
Fursch spojrzał za nimi — Grila nie było — wkrótce miała wybić jedenasta — nie mógł więc zwłóczyć. Klucza nie mógł użyć, boby się wydał.
Zapukał mocno.
— Hej! zawołał zmienionym głosem: otwórzcie!
Dozorcy zatrzymali się.
— Czy nie słyszycie, do pioruna! zawołał głośniéj, otwórzcie!
Gdyby w téj chwili nadszedł prawdziwy pomocnik kata, Fursch byłby zgubiony.
Jeden dozorca zbliżył się do celi.
— Kto tam woła? spytał ostro.
— Otwórzcie, Gril wpuścił mnie do więźnia z la Roquête, ale zapomniał zostawić otwartych drzwi, ja chcę wyjść!
— A kto jesteście? spytał dozorca i spojrzał przez otwór wewnątrz celi. Ach! to wy, dodał postrzegłszy pomocnika kata: czekajcie otworzę wam drzwi. Gril nie mógł ich zostawić otworem! Zapomniał powiedzieć mi, żeście tam byli i szyję więźnia oglądali.
Dozorca brząknął kluczami i otworzył drzwi.
— To przeklęcie chytra bestya! pomruknął Fursch, wychodząc na korytarz i pokazując w celę.
— Wkrótce położycie koniec téj chytrości! odpowiedział dozorca.
Fursch kiwnął głową i przeszedł korytarzem obok drugiego dozorcy, a potém ze stopni schodów na dół.
Jednakże postradał nieco odwagi.
Gdy stanął na połowie schodów, usłyszał na dole silne pukanie.
Gdyby teraz wszedł prawdziwy pomocnik kata! Stanął i udał, że coś ze spodni strzepuje.
Odźwierny wyszedł ze swojéj izby i prędko otworzył drzwi dziedzińca.
Fursch spostrzegł, że na dole są sędziowie i duchowny.
— Przeklęctwo! mruknął, teraz sam czas!
Pewnym krokiem przebył resztę schodów i przeszedł obok czarnych panów, życząc im dobrego wieczoru.
— Wypuśćcie mnie! zawołał potém na odźwiernego Fursch grubym, szorstkim głosem, gdy sędziowie i duchowny szli na schody: to nie wy!
— Zawsze powiadam wy, chyba że z djabłem musicie mieć stosunki! żartował odźwierny.
— No, tym razem rzecz odbyła się bardzo naturalnie, prędko odparł Fursch, bo mu śpieszno było; pan d’Epervier wpuścił mnie własnoręcznie, gdy o godzinie dziesiątéj wyjeżdżał przez bramę od ulicy la Roquête!
— Tak — ha, pan naczelny inspektor może sobie pozwalać takich wyjątków! mniemał odźwierny otwierając ciężkie drzwi, bo wiedział, że o godzinie dziesiątéj pan d’Epervier rzeczywiście tam wsiadł do powozu.
Fursch szczęśliwie dostał się na podwórze — teraz więc szybko zdążał ku ostatniéj przeszkodzie.
Odźwierny otworzył mu także wielkie, bezpieczne drzwi, prowadzące na plac.
— Dziękuję wam! zawołał Fursch i wymknął się na wolność.
Niedomyślny officyalista znowu zamknął za nim drzwi najspokojniéj.
Fursch wesoło się rozśmiał — stał na placu la Requête w pobliżu w części już ustawionego dlań rusztowania.
Gęsty, drobny, ze śniegiem połączony deszcz ciągle jeszcze padał, tak że zaledwie na dziesięć kroków można było coś dojrzeć.
Więzień z la Roquête odetchnął.
Uszedł śmierci, kiedy już dla niego wznoszono rusztowanie.
Skoro mu się ucieczka udała tak szczęśliwie, kusiło go aby sam do tego rękę przyłożył — miał dosyć czasu do umknięcia daléj, nim powstanie trwoga. I czyż nie miał na sobie liberyi czeladnika śmierci? Panująca ciemność sprzyjała jego figlowi, który go uczynił jeszcze znakomitszym i bardziéj osławionym, aniżeli sama ucieczka, w któréj możliwość nikt nie wierzył.
Przystąpił bliżéj. Podstawa gilotyny już była ustawiona. Posługacze obciągali ją właśnie czarném suknem, które do jutra rana miało dobrze przemoknąć; przy téj sposobności choć raz zostało wymyte. Bo też było tego potrzeba.
Kat i kilku jego pomocników, oraz woźnica, który przywiózł rekwizyta, również byli zajęci przeniesieniem ciężkich drewnianych ram z wozu na rusztowanie.
Fursch stał z boku i bawił się — musiał przypatrywać się rzeczy, do któréj w innym przypadku nazajutrz nie byłby się tak uśmiechał.
Wtóm dostrzegł na stopniach rusztowania leżący spory kawałek kredy, którego zapewne jeden z pomocników, przy ustawianiu rusztowania, używał do znaczenia desek.
Fursch powziął dobrą myśl. Podniósł kredę i czekał aż towarzystwo katowskie będzie mocno zajęte w górze utwierdzeniem gilotyny. Poczém przystąpił do samych stopni i napisał wielkiemi białemi literami coś na czarném suknie.
Gdy jeszcze nie skończył téj roboty, wewnątrz więziennych gmachów dała się słyszeć uderzająca wrzawa.
Była północ.
Wrzawa coraz bardziéj wzrastała — straż na dziedzińcu wystąpiła pod broń — uderzono w bębny.
Fursch uśmiechnął się i skończył swoją robotę. Głupcy szukali go wewnątrz murów, przypuszczając, że zbieg nie miał jeszcze czasu wydostać się na wolność.
Wreszcie znikł.
Ponieważ spodziewano się ująć zbiega, pozostawiono rusztowanie.
Nadeszli Paryżanie przy poranném świtaniu, przeczytali na niém szydercze, nieco zatarte, ale zawsze jeszcze dosyć wyraźne słowa, które późniéj dopiero wytarli do reszty posługacze:
Tym razem nie będzie z tego nic — bywajcie zdrowi, Paryżanie! Fursch, więzień z la Roquête.“
Można łatwo zmiarkować, jakie wrażenie sprawiła ta ucieczka i to szyderstwo. Wiadomość o tém doszła nawet do cesarza. Ale wszelkie usiłowania co do wynalezienia zbiega były nadaremne!
Fursch i jego kompanista, Rudy Dzik, przepadli jak pod ziemią.


ROZDZIAŁ II.
Testament staréj Urszuli.

W pałacu przy ulicy Rivoli panował półblask szczęścia, podobny do księżycowéj wiosennéj nocy.
Nie był to blask ogrzewający i orzeźwiający pełnego słonecznego światła — lecz pierwszy promyk wschodzącéj nadziei, przebijający się przez dotychczasową noc.
I czy mogło być inaczéj?
Małgorzata znalazła ojca — jako pokutnica, która wiele wycierpiała, uczepiła się go słabą ręką — on łagodném słowem wiódł ją po ścieżce cichego poddania się, wyrzeczenia! Sercem pełném miłości przyciągał ją do siebie — z ojcowską troskliwością kierował jéj serce ku Bogu — przejęty nadzieją starał się ją podnieść!
Częstokroć, gdy pogoda zezwalała przechadzał się podpierając ją po ulicach parku, a w dali Janek i Józefina igrały lub bawiły się po dziecinnemu.
Wtedy Eberhard udzielał córce wzniosłych myśli i nauk — i aby w cichych godzinach nocy budowała się jak on niegdyś głębokiém znaczeniem amuletu z trzema znakami słońca, krzyża i trupiej główki, darował jéj takowy.
A w błogosławieństwie, jakie na nią zlewał jéj dostojny ojciec, Małgorzata poznała bozkie odpuszczenie.
Nie myśląc że jako córka księcia, powinna była użyć innéj przeszłości i spędzić wesołą piękną młodość — nie gniewała się na tych, którym zawdzięczała swój ciężki los, a budowała się jedynie pokojem, jakim ją dostojny ojciec obdarzyć usiłował.
Małgorzata dziękowała Matce Bozkiéj za to, że ją i jéj dziecię oddała w opiekę łaskawemu, przebaczającemu księciu, który zadném słowem, żadném spojrzeniem nie czynił wyrzutu, który wyciągał ku niéj miłującą rękę, aby ją do serca przytulić.
Doznawana z tego względu łaska, często wśród nocnéj ciszy aż do łez ją wzruszała, gdy jeszcze czuwała a Józefina już na jedwabnych poduszkach zasypiała.
Wtedy przystępowała do wysokiego okna pałacu w którym po długiéj walce z troskami i nędzą, teraz pospołu z dzieckiem przy najszlachetniejszym człowieku ojcowski dom znalazła. Wtedy spojrzawszy w noc ną ciemność, wśród któréj niegdyś bez odpoczynku i pomocy wałęsać się musiała, a którą teraz rozwidniało łagodne i dobroczynne światło księżyca, doznawała ulgi w swojéj zawsze jeszcze zranionéj duszy.
Potém w cichéj modlitwie wspominała zmarłego Waltera, który dla niéj poświęcił wszystko — wszystko, bo nawet życie... myślała o zatraconém dziecku, które pozostawiła na drodze, tam gdzie się ciągnie cmentarz świętego Pawła — pozdrawiała oddalonego kochanka, który zapewne już wcale o niej nie myślał.
Tak jest, Małgorzata modliła się za Waldemara. Modliła się za tych, którym zawdzięczała najgłębszy kielich swojego nieszczęścia — szczerze i z załzawioném okiem modliła się za księcia.
— Nie obaczę go już nigdy, mawiała wśród łez gorących — nigdy nie mogę spodziewać się, abym pełna błogości, przy sercu jego spoczęła!
Wtedy zdawało się jéj, że go w jego zamku odwiedza i przez to tylko powiększała swoją męczarnię i boleść z powodu oddalenia — lecz nie, chwile takie przynosiły jéj niewypowiedzianie wielką i świętą korzyść. Z drżącą z rozkoszy duszą połykała jego słowa, teraz towarzyszące jéj i wiecznie pocieszające, że on ją kocha — a kocha tak gorąco i wiernie jak ona jego.
O, serce ludzkie, które tak wiele wycierpi i zniesie, bywa zadowolone.
Małgorzata nasycała się wspomnieniem owéj godziny — lecz potajemnie i tak skrycie, że zaledwie sama sobie to przyznawała, żywiła w sobie to wspomnienie i nadzieję widzenia się.
Nie pytała, co z tego wyniknie — nie myślała o tém — sama zaledwie wiedziała o tém, że ma nadzieję.
Gdyby wiedziała, że Waldemar równie gorąco do niéj tęskni — że nosi po niéj żałobę jak po zmarłéj — że tylko lada znaku potrzeba, aby nie zważając na wszelkie przeszkody, przywołać go jak najspieszniéj, o! wtedy byłaby jeszcze większą miała nadzieję.
A tak gorącemi zalana łzami, lekko ucałowawszy policzki śpiącego dziecięcia późno dopiero w nocy zasypiała sama na miękkiéj, jedwabnéj pościeli.
Ona, która w zimowym lesie odepchnięta i bez pomocy upadała — która w chatce leśnika kładła głowę na łożu z liści usłaném, ustępując dziecku miększego miejsca — która w klasztorze spoczywała na cuchnącéj słomie, teraz leżała na obszytych koronkami puchowych poduszkach w domu księcia, który był jéj ojcem.
A daléj zasypiało owo delikatne dziecię, które musiała oddać do domu podrzutków — była to już zachwycająca, niewinna dziewczynka — któréj widok wywoływał uśmiech rozkoszy na usta młodéj matki.
Jak promień księżyca po parku, tak i po twarzy jéj przebiegł uśmiech — ale był to uśmiech bolesny.
Małgorzata przypomniała sobie drugie dziecię, na wieki dla niéj stracone — które na wieki pozostawiło czczość w jéj sercu.
Lecz gorąco dziękowała Niebu za to, że jéj udzieliło przynajmniéj tyle łaski, i że Eberhard, który prawie zawsze miał przy sobie małego, kochanego Janka, z rozkoszą patrzał na rozkwitającą Małgorzatę i jéj dziecię, które już z Jankiem zawarło szczere związki przyjaźni.
Blask szczęści; — rozszerzał się coraz bardziéj. Eberhard rozgrzewał się nim i coraz gorliwiéj pracował dla dobra ludzkości.
Nie przeczuwał, że go czeka nowe, ciężkie cierpienie.
Ale Marcin i Sandok byli to wierni słudzy, pełni niepokonaéj nieufności. Czuwali nad pałacem przy ulicy Rivoli tak starannie i dobrze, że Fursch słowa swojego dotrzymać nic mógł.
— Co się odwlecze to nie uciecze! mówił do Schlewego, prosząc o dalszą zwłokę.
Zima zbliżała się ku końcowi — w Paryżu i okolicy od dawna nie było ani śladu śniegu.
W parku księcia pracowali już ogrodnicy, chociaż Eberhard nie miał zamiaru pozostania w Paryżu przez lato, z rodziną i domownikami, do których liczył się i mały Janek.
„Germania“ leżąca w dokach w Nantes, miała wszystko przewieźć do Monte-Vero.
Eberhard zaniechał nadziei odszukania drugiego dziecka Małgorzaty — uważał je za zmarłe, a Małgorzata podzielała to przekonanie.
Wtém książę otrzymał z cesarskiego gabinetu pismo, w którém sekretarz gabinetu Napoleona w imieniu monarchy wypowiadał życzenie, aby książę ze swoim małym wychowańcem wziął udział w ostatniém dworskiém polowaniu, które za dni dziesięć nastąpi w lesie Saint-Cloud.
Goście zaszczyceni zaproszeniem, same prawie najdostojniejsze osoby, mieli w oznaczonym dniu zebrać się w letniém zamku Saint-Cloud, zkąd rozpoczną się łowy.
Książę de Monte-Vero raz tylko ukazał się na dworze cesarza Napoleona — doświadczenie nauczyło go unikać dworów.
Jednak nie mógł odrzucić tego zaproszenia, bo było tém bardziéj obowiązujące, że dla okazania księciu szczególnej grzeczności, zaproszono także i jego wychowańca.
Zresztą małego Janka, wybornego już jeźdźca, który na swoim Irlandczyku małym, pięknie zbudowanym koniku, z zadowoleniem Józefiny wykonywał prawdziwe konne sztuki, uszczęśliwiała myśl, że będzie mógł mieć udział w polowaniu i że obaczy cesarza.
Miał już teraz prawie lat czternaście i rozwijał się wybornie, tak, że przedstawiał milutkiego małego Strzelca, gdy książę sprawił mu zielony ubiór i kupił małą strzelbę.
Janek pod kierunkiem Marcina wprawiał się pilnie w strzelaniu z téj małéj strzelby, która podobnie jak inne musiała być nabijana i daleko niosła, i po kilku już dniach rzadko kiedy chybiał celu.
Eberhard cieszył się, że jego wychowaniec nietylko w naukach i w sposobie tłómaczenia się tak wielkie poczynił postępy, iż to każdego radowało, lecz bardziéj jeszcze tém, że zupełnie odzyskał mowę i niktby nie pomyślał, że kiedyś był niemowy.
Prócz tego serdeczny, braterski stosunek Janka z Józefiną sprawiał księciu wielkie zadowolenie.
Oboje prawie żyć bez siebie nie mogli i kochali się szczerze.
Józefina wypytywała się bardzo troskliwie, jak długo Janek z wujem Eberhardem na polowaniu zabawi, i gdy się dowiedziała, że upłynie trzy lub cztery dni nim powrócą, byłaby najchętniej z nimi pojechała.
— Na polowanie jeździ się zwykle konno, nie powozem! nauczał ją Janek, i damy biorące w niém udział także jeżdżą konno w myśliwskich kostiumach — a ty nie umiesz się nawet utrzymać na koniu!
— Już tobie pozostawiam — ty za to nie umiesz ani haftować, ani malować! odpowiedziała Józefina — zresztą poproszę wuja Eberharda, aby polecił koniuszemu wyuczyć mnie konnéj jazdy, abyśmy późniéj razem przejeżdżać się mogli po Bulońskim lasku!
— Patrzcie ją, jakie to ma wielkie myśli, śmiejąc się mówił Janek. Wuj Eberhard nie uczyni tego, bo to nie bardzo przyzwoicie dla dziewczyny, aby harcowała na koniu!
Janek niedawno słyszał to od księcia i powtarzał teraz z tak powagą, że na boku stojący Eberhard i Małgorzata uśmiechnąć się musieli.
— Ach, kochany wuju Eberhardzie, zawołała Józefina i z otwartemi ramionami podbiegła ku niemu: nie prawdaż, każesz koniuszemu, aby mnie nauczył konnéj jazdy?
Janek z uśmiechem i oczekiwaniem spojrzał na księcia.
— Obaczymy — niewątpliwie musimy się w téj mierze poradzić matki!
— O kochana mamo, pozwolisz zapewne! Wszakże i sama musisz umieć jeździć konno?
— Nie, kochana Józefino, ale myślę, że obie musimy się nauczyć tego, wprawdzie nie dla możności pojechania do Bulońskiego lasku, lecz aby nie pozostać w tyle w Monte-Vero, gdzie nam to będzie potrzebne i pożyteczne!
Eberhard przyzwalająco kiwnął głową, a Józefina tryumfowała.
— Więc razem jeździć będziemy w Monte-Vero — o! z tego bardzo się zawczasu cieszę! wołała skacząc i klaszcząc w ręce, jak mała czarodziejka — a kiedy odjeżdżamy do Monte-Vero?
— Bardzo rychło, kochana Józefino! odpowiedział książę, gdy Małgorzata cieszyła się radością swojego dziecka.
— My wszyscy, nie prawdaż? i Janek także?
— Z pewnością Małgorzato! Myślisz może, iż go tu pozostawimy? rzekł Eberhard.
— Nie, nie, bo wtedy jabym tu raczéj pozostała! zawołało dziewczę, i nim się mały strzelec spostrzegł, pochwyciło go i tańcowało z nim po kiełkującym trawniku.
Janek nie wzdragał się i oboje dzieci przedstawiały ładną parę, która zmusiła księcia do przychylnego uśmiechu.
Wkrótce poczyniono przygotowania do odjazdu do Saint-Cloud.
Aby się konie wierzchowe nie znużyły, Eberhard postanowił, że Sandok przeprowadzi je do letniego zamku, on zaś sam z Jankiem pojedzie myśliwskim powozem.
Przed odjazdem Marcin z miną doświadczonego jeszcze raz wypróbował strzelby księcia i wychowańca, wyczyścił ich ozdoby jak lustro i starannie upakował wszystko co potrzebne na polowaniu.
Na dwa dni pierwéj Sandok wyruszył z końmi, aby te w stajniach w Saint-Cloud dobrze wypoczęły.
Nadeszła mocno przez Janka upragniona godzina odjazdu.
Opływał w rozkoszy i zachwyceniu.
Wyglądał pysznie w myśliwskim stroju, i gdy obok księcia wyszedł z pałacu na werandę, tam pożegnać Małgorzatę i Józefinę, można go było wziąć za syna księcia.
Wszystkie pozory wskazywały, że z czasem nabędzie takiéj saméj wysokiéj i wspaniałéj postawy jak Eberhard, zdradzała to już teraz wielce jak na czternastoletniego chłopca rozwinięta budowa jego ciała.
Eberhard ucałował córkę i małą zasmuconą Józefinę, i polecił wiernemu Marcinowi, aby na wszystko miał baczne oko.
To nie było wcale potrzebne, bo zacny sternik „Germanii“ rzetelnie czczący łaskawą córkę pana Eberharda i Józefinę, gotów był dla nich bez zwłoki w każdéj chwili poświęcić życie.
— Nie turbujcie się, panie Eberhardzie; skoro Marcin czuwa, okręt idzie należytą drogą!
Książę wstrząsnął ręką poczciwego, starego, wiernego sługi, który z nim wytrzymał niejedną burzę, a Janek tymczasem żegnał Małgorzatę i Józefinę.
Żartował i był bardzo wesół.
Józefina płakała.
Dla czego bolała milutka dziewczynka, kiedy przecięż Janek i wuj Eberhard za kilka dni wrócić mieli z Saint-Cloud? Czy przeczuwała, że tylko jeden z nich do domu wróci.
Czy pożegnanie z ukochanym wujem Eberhardem i dobrym Jankiem, drogim towarzyszem zabaw, tém cięższe dla niéj było?
Pyszny myśliwski powóz księcia, zaprzężony w parę karych ogierów najszlachetniejszéj rasy, oczekiwał przy okratowanéj bramie pałacowéj.
Bogato wygalonowany stangret siedział na koźle: służący mający towarzyszyć księciu i małemu myśliwcowi którego wszyscy kochali, bo dla każdego był uprzejmy i życzliwy, stał obok powozu.
Kosztowne konie ubrane były w bogate, ale nie z przepychem srebrem wykładane szory — a zdawało się, że lekki powóz ciągniony przez dwa rumaki uleci na prawdę.
Eberhard i Janek wyszli z werandy i wsiedli — służący umieścił się na koźle.
Małgorzata i Józefina wionęły chustkami — Marcin trzymał w ręku swoją marynarską czapkę.
Myśliwski powóz ruszył przez ulicę, i w kilka sekund znikł z przed oczu patrzących.
Marcin odszedł dla objęcia obowiązków nadzorcy domu, a Małgorzata i Józefina przechadzały się po aleach parku.
Każdy mógł poznać, że to była matka i córka.
Mała, prawie czternastoletnia dziewczynka, któréj jasne włosy ozdobnie lecz naturalnie spadały na ramiona, pięknie wzrastała i rozwijała się. Była i wysmukła i pięknie zbudowana, a skromna w każdym ruchu, jak matka, która często z badawczą troskliwością i miłością na nią spoglądała.
Małgorzata teraz jeszcze w całéj swojéj postaci przedstawiała obraz pokutującéj Magdaleny. Teraz jeszcze miała blade policzki i bolesny wyraz na delikatnie wykrojonéj twarzy. Mocno błękitne oczy i ocieniające je powieki zamyślona często spuszczała w ziemię — jasny włos w prostych, silnych splotach okrywał jéj skronie.
Czarna suknia, aż po szyję zamknięta, w fałdach spadała na jéj piękne ciało — nie znalazłeś ani jednéj ozdoby na córce najbogatszego księcia — ani jeden błyszczący pierścień nie jaśniał na jéj białych, delikatnych palcach — wiodąc Józefinę za rękę, jak żałobna dama szła po tchnących już blizką wiosną ulicach parku.
Księżniczka de Moute-Vero miała srodze ciążącą na niéj przeszłość.
Nie mogła zapomnieć obrazów, przeciągających zawsze jak karawana duchów przed okiem jéj duszy, znalazła ojca, do którego z boleścią tęskniła — ale jakaż zasłona okrywała tę, co była jéj matką?
Nie śmiała pytać, a Eberhard uważał, że jeszcze nie czas wyjawiać jéj bolesnéj tajemnicy.
Sądził, że lepiéj będzie, skoro Małgorzata przetrwa pierwéj boleści i bez tego duszę jéj przejmujące — kiedy dla podzielania zgryzot ojcowskich, nabędzie pierwéj sił potrzebnych i nauczy przezwyciężać siebie.
Marcin wzruszająco przywiązany był do córki swojego pana, do téj prawie delikatną nazwać się mogącéj istoty. Sądził, że powinien oddawać całą czołobitność téj, która tyle nieszczęść przetrwała, że powinien jéj dowieść, że i on żywi dla niéj głęboką cześć i miłość.
Często wyglądało to dosyć komicznie i śmiesznie, ale Małgorzata pojmowała bardzo dobrze, jak on to rozumiał i z serdeczną wdzięcznością przyjmowała dowody jego życzliwości.
Nieraz kiwając głową stał w oddaleniu, kiedy piękna bolejąca księżniczka z Józefiną przez park przechodziła, niepostrzeżony spoglądał na nią i szeptał do siebie:
— Ona zawsze jeszcze uspokoić się nie może. Niech-no tylko dostaniemy się do Monte-Vero, gdzie nie zawsze odzywać się w niéj będą rozmaite wspomnieniu! Niech pioruny zatrzasną — Panie odpuść grzechy — ale taki widok boli! Tam, za morzem zapomni ona o księcia i o wszystkiém co zaszło, tam będzie miała rozrywkę! Ona uśmiecha się — piękném, łagodném obliczem spogląda na swoje dziecię, które za rękę wiedzie — zdaje się, że jak promień słońca tak przebiega blask szczęścia po jéj niegdyś tyle poważnych rysach — a dobrze rzeczy zważywszy, pan Eberhard wiele już dokazał! Jeżeli teraz wszystko tak pozostanie, to wszystko da się jeszcze naprawić! Ale mi jakiś głos mówi, że prędzéj czy później przybędzie tu książę Waldemar, a wtedy rozpoczną się nowe kłopoty! Książę nie może się z nim widzieć, ani ja także! Niech jasne pioruny trzasną! kiedyś także kochałem pewną dziewczynę, ale kiedy nie mogłem jéj dostać, przemówiłem do siebie rozsądnie. Przecięż to także była miłość — ale nie doznaje nic podobnego jak łaskawa córka pana Eberharda! Cicho bądź Marcinie, nie tobie o tém rozumować, a jeżeli tylko książę nie przybędzie, to rzecz zrobi się sama przez się, a ona odzyska spokojność.
I gdy Małgorzata i Józefina zbliżyły się do kraty, oddzielającéj park od ulicy Rivoli, Marcin zwrócił się ku zabudowaniom gospodarskim.
Tam miał rozmaite rzeczy do uporządkowania, a potém chciał wrócić do pałacu, aby w nocy czuwać z blizka, tak, iżby o tém nikt nie wiedział, nad spokojnością i bezpieczeństwem córki pana Eberharda.
Gdy Małgorzata z dzieckiem przechodziła koło złoconéj kraty, postrzegła nagle na ulicy małą, starą, zgarbioną kobietę, tak fantastycznie ubraną, że ją to uderzyło.
Była to stara cyganka, wodząca małemi, błyszczącemi oczkami po wszystkich domach i ogrodach i powoli idąca koło kraty.
Miała na sobie pstrą suknię, sandały na nogach i narzutkę podobną do hiszpańskiéj kapy. Włożyła ją na głowę, nad któréj czołem widać było różnobarwną chustkę. W jednéj kościstéj ręce trzymała miskę z węglami, drugą przytrzymywała kapę mocno pod szyję.
— Ach, piękna pani! zawołała nagle złamaną francuzczyzną, którą Małgorzata już po trochu rozumiała, bo obcując z Józefiną, prędko się poduczyła obcego jéj dotąd języka: stara Zinna chce przepowiedzieć przyszłość i los... i przytém cyganka postawiła swoją miseczkę na ulicy tuż przy kracie i wyciągnęła suchą rękę.
Małgorzata wstrząsła głową, uprzejmie odrzucając prośbę staréj kobiety.
— Dziękuję wam, moja kobieto, ale Józefina da wam za to jałmużnę!
Milutka dziewczynka wyjęta z małego, ładnego woreczka, który przy sobie nosiła, jakiś pieniądz i podała go staréj cygance.
— O, dobra pani, bardzo dobra pani! zawołała uradowana cyganka, i nim Józefina zapobiedz temu mogła, pocałowała ją w rękę — piękna córka! Stara Zinna chce podziękować dobréj pani!
I wyciągnęła chudą, brudną rękę tak daleko przez kratę, że się pokazało jéj chude ramię, na którém można było policzyć każdą żyłę, każde ścięgno.
Widząc to Małgorzata ulitowała się nad starą cyganką i podała jéj swoją rękę.
— Stara Zinna nie ma domu — nie ma żadnego dziecka — stara Zinna jest bardzo uboga i nieszczęśliwa! wołała cyganka mocno trzymając rękę Małgorzaty w swojéj dłoni.
— Pozwól biednéj kobiecie, aby ci co powiedziała o przyszłości! z dziecinną niewinnością prosiła Józefina.
— Małgorzata uśmiechnęła się na tak naturalne życzenie dziecka.
— Lewa ręka, dobra pani — lewa ręka! z zapałem wołała teraz stara cyganka, i wskazywała na nią, nie prędzéj puszczając prawą, aż po zamienieniu jéj na pożądaną.
Zaciekawiona Józefina przystąpiła tuż do kraty — twarz staréj Zinny tak szczególnie wyglądała, że się jéj długo z podziwieniem przyglądała.
Była ona mała i jakby żółtym pargaminem obciągnięta. Nos miała tak wielki, chudy i garbaty, że jego koniec prawie stykał się z brodą, gdy bezzębna gęba prawie całkiem zapadła. Głębokie, brudne zmarszczki poorały jéj twarz, a małe oczka chytrze błyszczały. Widać było jéj chudą szyję, gdy kapę pod brodą rozpuściła.
W zagłębieniach téj napiętnowanéj twarzy wypisany był niedostatek, i przygody, zapełniające przeszłość cyganki.
— O, stara Zinna wiele widziała i słyszała, stara przepowiadała także przyszłość wielu książętom i hrabiom i wszystko się sprawdziło! Stara Zinna wywróżyła także przyszłość nawet królowi Franciszkowi hiszpańskiemu, wysokiemu małżonkowi królowéj Izabelli — stara Zinna przepowiedziała przyszłość marszałkowi Serranie — było to wówczas nowonarodzone dziecię, ale stara Zinna postrzegła koronę w ręku tego dziecka — wszystko przyjdzie — wszystko jeszcze przyjdzie!
Małgorzata ze wzrastającém zajęciem słuchała opowiadań staréj, i chociaż nie wszystkiemu wierzyła co powiadała, bo wiedziała dobrze, że cyganie kłamią i oszukują, lecz słuchała jéj chętnie. Podała jéj żądaną lewą rękę.
Stara Zinna nim spojrzała na dłoń, mruczała niby jakąś modlitwę i zaklęcie — można to było postrzedz po jéj oczach w niebo wzniesionych.
— Niechże dobra pani słucha, co się stanie! Dobra pani niech uważa na każde słowo staréj Zinny — każde słowo jest prawdą i wszystko się sprawdzi! Małéj sennoricie potém los jéj przepowiem! rozmownie gawędziła stara i obracała dłoń Małgorzaty patrząc na nią uważnie.
Przeżegnała ją, a starannie przypatrzywszy się, przybrała zatrwożoną minę.
— O, dobra pani — biedna, dobra pani — zła przyszłość, wiele łez, — bardzo wiele łez! — O, Boże kochany co się stało, że biedna donna miała tak wiele ciężkich godzin?! Dostojna donna, widzi stara Zinna tu u góry! — bardzo dostojna donna — stara Zinna powinna powiedzieć infantka: bo ojciec dostojnéj donny bardzo bogaty i z koroną!
Małgorzata nie mogła wstrzymać się od lekkiego westchnienia, słysząc te słowa staréj cyganki.
— Wysoki infant kocha dostojną donnę i przyjdzie do nowych łez! mówiła daléj gorliwa wróżka — dostojna donna kocha także infanta, ale on daleko, bardzo ztąd daleko! — Dwoje dzieci — o! dostojna donna, jesteś zapewne żoną dostojnego infanta? Dostojna donna masz dwoje dzieci — jedno, tu stara Zinna małemi, błyszczącemi oczkami spojrzała na Józefinę — i jeszcze jedno...
Te słowa cyganki tak zdziwiły Małgorzatę, że nie miała siły przeszkodzić dalszéj jéj mowie, chociaż widziała, że stara o żółtéj pomarszczonéj twarzy z przerażenia na chwilę zamilkła.
— O, biedna dostojna donno! zawołała; biedny chłopczyk jutro umrze, i wiele łez będzie tu w pałacu! Wielki los, wiele linij — bardzo wielki los! Tak zawikłany jak ulice Madrytu! Ale tu na dole, tu nakoniec dostojna donna będzie szczęśliwa — stara Zinna widzi tu nakoniec przybywającego dostojnego infanta!
Małgorzata słuchała słów cyganki z wzrastającém wytężeniem — mówiła ona o dwojgu dzieciach — mówiła, że jej chłopczyk jutro umrze...
— Co wy mówicie? rzekła bez głosu — jutro umrze chłopiec?
— On ma złego nieprzyjaciela, bardzo złego nieprzyjaciela, dostojna donno — i jutro wykryje się tajemnica chłopca — o, stara Zinna wie wszystko, stara Zinna widzi rozłożoną przed sobą przyszłość jak ogród kwiatów, i umie wszystko wyczytać, co jest napisane! Wiele jeszcze łez, dostojna, piękna donno, bardzo wiele łez jeszcze! Linie na ręku są powikłane i oznaczają ciężkie godziny!
Małgorzata zamyślona upuściła rękę, a stara cyganka ujęła rękę Józefiny.
— Mała córka dostojnego infanta, z tajemniczym uśmiechem rzekła stara do Małgorzaty: także dawniéj było wiele łez, ale one zamienią się w same perły, perły promienieją w przyszłości! Przybędzie młody infant, przybędzie za trzy dni z żałobną wiadomością — o! dostojny infant, syn królowéj, czy cesarzowéj i kiedyś będzie mężem tej małéj córki dostojnéj infantki! Wiele szczęścia, o! bardzo wiele szczęścia w przyszłości, ale daleko ztąd, w pośród cudzoziemskich drzew i roślin! Wszyscy popłyną za morze daleko — bardzo daleko, i wtedy przyjdzie wielkie szczęście! Mała córka dostojnego infanta będzie widziała przy sobie ojca i matkę, i pięknego, szlachetnego małżonka — ale przedtem wiele łez, jeszcze bardzo wiele łez! powtórzyła stara cyganka.
Małgorzata teraz znowu zdołała zapanować nad sobą, chociaż słowa cyganki głęboko w duszę jéj wniknęły — usunęła z przed niéj Józefinę i w nagrodę podała jéj sztukę złota.
— O, to za wiele dostojna donno — stara Zinna to tylko powiedziała, co napisano w liniach ręki!
— Zatrzymajcie to sobie, dobra kobieto, nie bez politowania odpowiedziała Małgorzata; chętnie wam to ofiaruję!
Cyganka jeszcze po hiszpańsku dziękowała lub też błogosławiła przez kratę, wreszcie znowu podniosła miseczkę i podążyła daléj, rzucając w koło małemi, bystremi oczkami.
Tego rodzaju cyganki, przychodzące z Hiszpanii aż do Paryża, nie są rzadkie, i w ogromnéj nadsekwanskiéj stolicy zwykle zbierają obfite żniwo.
Przepowiednie starej Zinny wywarły wielkie wrażenie na Małgorzacie, szła więc cicha i bardzo poważna, gdy się ściemniać zaczynało z Józefiną do werandy, wracając do pałacu.
Chociaż słowa staréj cyganki były powikłane, Małgorzata jednak wydobyła z nich pewny sens, który nabawił ją rozmaitych trosk.
Miałżeby na prawdę żyć jeszcze ten chłopczyk, którego niegdyś wśród zimowéj nocy opuściła?
Ta myśl napełniała Małgorzatę obawą i nadzieją — obawą, bo stara Zinna powiedziała, że on jutro umrze.
Gdzież on przebywa? Czyż niepodobna, aby go znalazła jeszcze i ocaliła?
Jeszcze raz pobiegła ku kracie.
Ale cyganka już się za bardzo ztamtąd oddaliła.
Małgorzata przywołała ją napowrót, odesławszy pierwéj Józefinę do werandy.
— Zlitujcie się, prosiła, powiedzcie mi gdzie się znajduje chłopiec, o którym pierwéj mówiliście, chłopiec, który jutro ma umrzeć? Ja go chcę poszukać — ratować.
— Oj, to nadaremnie, dostojna donno, zupełnie nadaremnie! mówiła stara Zinna — ale pokaz mi pani jeszcze raz twą rękę, obaczę co pani powiedzieć mogę, gdzie się kończy linja chłopca!
Małgorzata w najżywszém oczekiwaniu jeszcze raz podała rękę cygance.
— Powiedzcie mi, zaklinam was — powiedzcie mi! Bo ginę z obawy i żalu! rzekła Małgorzata.
— Pojmuję to, dostojna donno — ale już nie ma ratunku! To, co tu na ręku napisane stać się musi, to czego się obawiacie, nastąpić musi!
— Powiedzcie mi przynajmniéj, gdzie jest chłopiec i czém się to dzieje — że jutro umrze?
— Ma złego nieprzyjaciela, dostojna donno, umrze przez tego nieprzyjaciela, jest od was niezbyt daleko, ale dostojna donna już go nie dosięgniesz, nie obronisz ani ustrzeżesz!
— Niepodobna — wy kłamiecie — jakim sposobem to biedne dziecię ma być blizko mnie? mówiła wzruszona Małgorzata.
— Nie ma nic niepodobnego, dostojna donno, nic skłamanego — wszystko jest prawdą, wszystko nastąpi! Stara Zinna umie czytać w przyszłości!
— O Matko Boża! nie opuszczaj mnie, dozwól ocalić chłopca! jęczała zrozpaczona Małgorzata.
— Kula dla małego chłopca już ulana — on musi umrzeć dostojna donno, musi umrzeć! Nie pomogą żadne modlitwy, dostojna donno, żadne prośby i poszukiwania! Wszystko nastąpić musi! powiedziała stara cyganka i znowu poszła obok kraty. — Oszczędzaj łez twoich — w dali jest promień słońca — ale pierwéj wiele nieszczęścia i bólu!
Małgorzata rękami twarz zakryła, a stara Zioną znikła w wieczornym półcieniu.
— Żyjesz — ty, do którego tęskniłam, aby choć raz jeszcze być szczęśliwą? Ty, którego ja, szalona, zrozpaczona, porzuciłam podczas okropnéj nocy? Ty żyjesz, ale na wieczne udręczenie, za karę przez Boga wyrzeczoną, nie mam cię znaleźć — lecz na zawsze postradać? To okropnie — ale na to zasłużyłam! kończąc rozmowę z samą sobą rzekła Małgorzata, i szła, ocierając łzy z oczu ku werandzie, gdzie Józefina skrycie również plączącą czekała na matkę, aby potém prawie nic nie jadłszy na wieczerzę, udać się do swojéj sypialni.
Obie miały ciężar na sercu — a jednak nie domyślały się wcale, z jaką męczarnią spełnić się miała przepowiednia staréj cyganki.
Czuły tylko jak mocno cięży im to, co im dziwna Zinna w ciemnych słowach oznajmiła — i już żałowały w duszy, że jéj ręce pokazywały.
Wkrótce nad pałacem księcia de Monte-Vero przy ulicy Rivoli zapadła noc.
Świece w pokoju matki i córki pogasły.
Głęboka cisza panowała w parku i w pałacu, do którego przystępy Marcin starannie pozamykał.
Mała Józefina usnęła modląc się za wuja Eberharda i kochanego Janka.
Małgorzata jak zwykle spoczywała jeszcze na jedwabnéj pościeli, na którą ręka ojca zamieniła dawniejsze jéj nędzne łoże.
Słowa cyganki drgały jeszcze w jéj uchu — nie mogła się uspokoić.
Nakoniec około północy usnęła — ale duszę jéj napastowały złe i niespokojne marzenia. Ujrzała się nagle w letnim zamku cesarza — w koło poruszali się sztywnie i urzędownie postrojeni goście — ona sama Uświetniała w okazałéj myśliwskiéj sukni.
Wtém spostrzegła ją cesarzowa Eugenia i przystąpiła do niéj — bardzo była uprzejma dla córki księcia, owszem nawet podała jéj rękę i pozwoliła jechać obok siebie na polowaniu.
Cesarzowa tak pięknie wyglądała, że Małgorzata ciągle ją podziwiać musiała.
Lecz nagle ukazał się obok niéj ów obrzydły nieprzyjaciel jéj życia, ów szambelan księcia Waldemara! A więc i tutaj ten nędznik wchodził jéj w drogę?
Małgorzata zbladła; — sądziła, że padnie — obejrzała się szukając obrony, bo ten niegodziwiec groźnie spojrzał na nią siwém okiem.
Wkrótce pozostała z nim sama...
Chciała uciekać — on ścigał ją — dręczona śmiertelną trwogą wybiegła na dwór — na dół po schodach.
On biegł za nią — słyszała na schodach jego kulejące kroki.
Nakoniec dostała się na otwarte miejsce — von Schlewe stał tuż za nią — podbiegła pod najbliższe drzewo, i tu dopiero zaczęła się obrzydła w koło niego gonitwa.
Już Małgorzata dech traciła — już czuła, że jéj nogi usług odmawiają — chciała krzyczeć, wołać o pomoc, ale gardło miała jakby zasznurowane.
Prześladowca już prawie dotykał jéj odzieży.
Wtém padł strzał — wyraźny — od którego zadrżała — baron w głos się roześmiał.
Małgorzata wstrząsła się i obudziła.
Cała była potem zlana — na czole jéj i poduszkach perliły się krople.
Tak żywo marzyła, że huk strzału jeszcze się w jéj uchu rozlegał, więc zerwała się i trwożliwie po pokoju rozglądała.
Prócz śpiącéj Józefiny nie było tam nikogo — w przyległym przedpokoju spały służące — chciała poruszyć dzwonek stojący przy łóżku na marmurowym stoliku — lecz pokonała zatrważające wrażenie snu i nie chciała bezpotrzebnie przestraszać kobiet.
Marcin znalazłszy wszystko w porządku w parku i pałacu, udał się do pokoju, w którym dawniéj sypiał mały Janek ze starą Urszulą.
Pokój ten stał bez użytku od owéj nocy, po któréj go pożar po części zniszczył i kiedy stara duenna tak okrutnie padła ofiarą tego pożaru.
Wprawdzie odnowiono go znowu zupełnie, podobnie jak wszystkie inne pokoje pałacu, i urządzono jak dawniéj, lecz widocznie unikano go z obawą.
Pokoje Małgorzały mieściły się w drugiém skrzydle obszernego, okazałego domu.
Marcin chciał nocowywać w tym nadliczbowym pokoju, podczas nieobecności pana Eberharda. Spokojniejszy był, gdy czuwając pozostawał w pałacu. Obawiał się, aby te szelmy, które już nieraz usiłowały dopiąć morderczych zamiarów, nie skorzystały z nieobecności księcia dla wykonania swoich planów, a w tém przekonaniu utwierdził się jeszcze bardziéj, gdy się dowiedział, że Fursch przed straceniem uratował się ucieczką.
— Niech pioruny zatrzasną! mruczał, gdy około północy, niosąc świecę w ręku, wszedł do unikanego pokoju, którego okna, jak wiemy, na park wychodziły — gdybym był panem Eberhardem, jużbym tych łajdaków od dawna uczynił nieszkodliwymi! Wszyscy muszą gryźć trawę, prędzéj spokojności nie będzie! Nietylko ten niecnota Fursch i Rudy Dzik, ale także i przeklęty baron, który wszystkim niecnym czynom sprzyja i do nich podmawia — a właściwie i hrabina — ale o tém pan Eberhard i słyszeć nie powinien — on za nadto wspaniałomyślny i dobry! Gdyby nie to, trzech szelmów jużby dawno znaleziono gdzieś zimnych i zabitych! No, ale jeszcze nie mów: hop! mruczał muskularny sternik „Germanii“ stawiając świecę na rzeźbionym, pełnym drobiazgów stole; ja się z nimi kiedyś porachuję! Jeżeli ten morderczy szelma szydzi z cesarskich urzędników i ucieka, aby swoje krwawe rzemiosło daléj prowadzić, to niech-no mi się tylko w palce dostanie! Powiadam wam, łotry, niech wam nie przychodzi na myśl któréjś z tych nocy tu się wsunąć, Marcin nie żartuje! On wam karków ponakręca jak schwytanym kwiczołom!
Marcin nagle słuchał...
— Co to takiego? szepnął stojąc cicho — coś tu w pokoju brzękło jak pieniądz, kiedy po deskach przechodziłem? Ale zkądżeby znowu? Na stole stały srebrne rzeczy?
Marcin poszedł znowu do okna — spojrzał na park — wszędzie było cicho jak w kościele.
Świeca na stole rzucała niedoskonałe, niepewne światło na obszerny pokój, w którym było kilka portyer i firanek.
Sternik „Germanii“ rzeczywiście nie był bojaźliwy, należał do ludzi, o których mówią, że się nawet samego szatana nie ulękną — ale prawie jak wszyscy marynarze był zabobonny.
Sandok, którego pokój, aby był zawsze blizko księcia, leżał w głębi przechodzącego przez pałac korytarza, przed kilku dni; mi opowiadał Marcinowi, że stara Urszula chodzi po nocy.
— Murzynie, ty oszalałeś! odpowiedział Marcin — nie rozgłaszaj takich rzeczy, książę nie lubi podobnych głupstw!
— O, Sterniku Marcinie, cicho mówił czarny: Sandok nie chce być złym chrześcianinem i mówi prawdę o spalonéj!
— No, to gadajże ty duchowidzu, zawołał Marcin żartująca z powagą: możeby można kiedy zobaczyć to twoje zjawisko?
— To nie dobre do widzenia — Sandokowi wszystkie włosy na głowie powstały!
— Ty tchórzu!
— O ja nie być tchórz, sterniku Marcinie, być odważny, wiesz o tém dobrze! Sandok nie boi się ani tygrysa, ani lwa, ani złego człowieka — ale Sandok ma złe uczucie w obec widma!
W saméj rzeczy i sternik „Germanii“ doznawał czegoś podobnego, ale pan Eberhard wywarł na niego już niejaki wpływ i przytém musiał murzynowi okazać swoją wyższość.
— Gadajże przecię murzynie, do pioruna, co widziałeś?
— Słyszałem, że coś jęczało w pokojach, gdzie się spaliła stara duenna, a kiedy się jeszcze raz obejrzałem, to coś za mną, przebiegło wyskakując z pokoju!
— I ty nie zatrzymałeś się, nie przekonałeś się co to było?
— Strzegłem się tego, sterniku Marcinie; czyż nie wiesz, że Sandok i wszyscy z upiorem nic nie poradzą? Czy nie wiesz, że upiór na karki skacze, i nie chce odejść?
— Jesteś czarny głupiec!
— O, żaden głupiec! Sandok żaden głupiec, sterniku Marcinie! Pamiętaj o Klabauterze[1].
— Hm, to co innego, murzynie — na wodzie dzieją się inne rzeczy, niż tu na suchéj ziemi! wyrzekł stary szczur morski, z najkomiczniejszą i zarazem najpoważniejszą w świecie miną; ale znajdę sposobność przekonania się, ile jest prawdy w twoich słowach!
Otóż sposobność ta bardzo się prędko nadarzyła, i Marcin w czasie nieobecności księcia zapragnął czuwając przepędzać noce w pokoju staréj Urszuli.
Pomny skutku jaki strzał pana Eberharda wywarł na okręcie duchów, włożył w kieszeń rewolwer, który jednocześnie mógł mu wyświadczyć wielkie usługi w razie spotkania z nieproszonymi innego rodzaju gośćmi.
Mimo tego wszystkiego, i choć nie chciał sobie przyznać, sternik Marcin zaczął tracić odwagę, gdy nadeszła północ.
Głęboka wszędzie cisza — migające się niepewne światło — myśl o spalonéj Urszuli, którą w duchu widział jeszcze leżącą przed sobą na zwęglonéj podłodze — wszystko to mimowolnie sprawiło, że lekko drżał i był nieswój.
Może i chłodna noc była tego przyczyną, tudzież okoliczność, że Marcin zawsze o tym czasie w swoim pokoju w domu służących mocno spał i dzielnie chrapał.
Położył więc nabity rewolwer obok świecy na rzeźbionym stole i postanowił przechadzać się po pokoju.
Na dworze huczała burza. Gałęzie drzew szumiały i trzeszczały, a wiatr gwizdał przez wszystkie szczeliny i dziurki od klucza.
— Hucz sobie, mruczał dzielny sternik „Germanii“ nie wypędzisz mnie ztąd — chociażby na prawdę ukazała się stara Urszula, Marcin ztąd nie odejdzie! Cóż może mieć do mnie ta stara osoba? Zapytam jéj jak najspokojniéj, czego ludziom przeszkadza? i chętnie wyświadczę jéj usługę, aby spokojnie spoczywać mogła! Oho! przerwał sobie rozmowę, zatrzymując się nagle w swoim pochodzie przez pokój: otoż znowu, coś jeszcze wyraźniéj brzękło jakby pieniądze — co to znaczy? To nie mogą być srebrne sprzęty — trzeba tego dojść!
I sternik wrócił znowu na miejsce pokoju, w któróm pierwéj i teraz znowu posłyszał brzęk — stąpił mocniéj — a teraz i brzęk rozległ się głośniéj.
— To jednak mimo wszystkiego musi się dziać tam na stole! mruknął Marcin i znowu próbował tupnąć z tym samym pomyślnym skutkiem.
Niech pioruny trzasną! Czy tu jest gdzie jaki skarb schowany? To trochę dziwne — na stole albo w stole nikt podobnych rzeczy nie chowa — stara Urszula nie miała też żadnych skarbów!
Takie robiąc uwagi Marcin zbliżył się do starego, rzeźbionego stołu, na którym stała świeca i leżał rewolwer.
Znajdowały się na nim jeszcze rozmaite rupiecie srebrne i porcelanowe, które w czasie pożaru, razem ze stołem uratowano, a późniéj po naprawieniu spustoszenia napowrót do pokoju przyniesiono, i nietykalnie na tém samém miejscu pod ścianą ustawiono, gdzie dawniéj ze stołem pozostawały.
Marcin badawczo przypatrywał się małym wazonom, kloszom i figurkom, i biorąc na pomoc światło, schylił się aby stół z pod spodu obejrzeć.
Stół nie miał ani szuflady ani filunku, składał się raczéj jak po większéj części wszystkie kosztownie rzeźbione stoły, z płyty, czterech boków i czterech sztucznie rzeźbionych nóg.
Marcin badał pilniéj, bo rzecz wydała mu się komiczną, i chciał podnieść się prędko, aby świec ępostawić na stole, a potém jeszcze raz spróbować tupnąć.
Ale ślepa gorliwość zawsze szkodzi. Marcin za prędko podniósł świecę nieostrożnie — i przeciąg powietrza ją zgasił — poczciwy sternik „Germanii” znalazł się w ciemności.
Świeca jeszcze wprawdzie tliła si,ę ale nadaremnie, jak to czynił za młodu nieraz z łojowemi świecami, usiłował ją znowu rozdmuchać.
— Przeklęte te nowe wynalazki! Świec woskowych nie trzeba objaśniać! mruczał zakłopotany, bo nie miał przy sobie zapałek, i teraz bez ratunku ciemność go otoczyła; dawniéj bywało inaczej!
Marcin postawił świecę na stole, spuszczając się przytém na zmysł dotykania, bo też naprawdę w pokoju nic widać nie było.
— Niech pioruny zatrzasną — Boże przebacz grzechy! pomruknął — ale to już i żart przechodzi! Wszystko śpi, nie mogę wchodzić do drugiego pokoju po zapałki, bo mogę obudzić łaskawą córkę pana Eberharda, która mnie weźmie za upiora! Co tu robić? Czekać cierpliwie do rana to niełatwe zadanie, bo już po północy, a przed szóstą godziną jeszcze nie będzie widno! Musisz spróbować, czy tu gdzie w tych koszykach i rupieciach nie znajdziesz zapałek, które cię z téj ciemności wybawią! — Oho, rewolwer muszę bardzo ostrożnie i bezpiecznie położyć na ziemi, inaczéj potrącisz go i — wystrzeli!
Marcin długo macał po stole, znalazł rewolwer i ostrożnie położył go na boku na ziemi — potém próbował otwierać srebrne pudełka i porcelanowe rzeczy.
W ciemności człowiek jest niezręczny i niepewny swoich ruchów, tém bardziéj, jeżeli kto ma tak wielkie i twarde ręce jak nasz sternik, które nie umieją obchodzić się z małemi i kunsztownemi rzeczami. Musiał się niezmiernie strzedz, aby czego nie stłukł, albo na ziemię nie zrzucił.
Już nadaremnie otworzył był kilka pudełek, gdy poczuł w palcach szeroką, porcelanową urnę.
— Tu nie znajdę wcale zapałek! pomruknął właśnie i chciał daléj macać palcami; wtém znowu w tyle urny dał się słyszeć brzęk podobny do pierwszego — podniósł więc nakrycie urny i wsunął w nią rękę.
Ale wyjął ją równie prędko, jakby się dotknął czegoś złego.
— Pieniądze, mruknął, zimne jak lód pieniądze — i papiery na nich i pomiędzy nimi! Co to znaczy — zkąd się to wzięło?
Marcin stał nie wiedząc co począć.
Ciemność jeszcze bardziéj mu dokuczała! Musiał koniecznie dowiedzieć się, co było w téj urnie. Pozostawił ją otwartą i daléj żwawo szukał palcami. Wtém ujął za jakieś pudełko, w ktôrém coś wiele obiecująco szeleśćło... otworzył je czémprędzéj — jego ręka poczuła małe drewienka — niewątpliwie, znalazł nakoniec czego szukał.
Uradowany bardzo Marcin wyjął drewienko i starał się zapalić je — nadaremnie — palić się nie chciało.
Drugie złamało się.
— Niech pioruny trzasną — ty znowu myślisz, że masz do czynienia z wiosłami. Nie tak porywczo!
To napomnienie samego siebie pomogło. Marcin szczęśliwie zapalił trzecie drzewko, a potém świecę.
Teraz skończyły się wszelkie kłopoty.
Gdy bliżéj przysunął świecę, jéj blask padł wewnątrz staréj, chińskiéj urny, której zapewne żaden człowiek nie tykał.
Błysło mu z niéj czerwone złoto.
Marcin zaledwie wierzył swoim oczom — jeszcze bliżéj przysunął świecę. W rzeczy saméj były to złote pieniądze, a pomiędzy niemi leżały, jak się zdawało, zapisane papiery.
— A to szczególne znalezienie! mruknął i namyślając się spojrzał w urnę. Zkąd się tu wzięło złoto? Może papiery mnie w tém objaśnią?
Marcin wyjął leżący na wierzchu, trzymał go przy świecy i z trudnością wyczytał nakoniec te słowa:

„Testament staréj Urszuli!“

Gdy wymruczał te słowa, dziwnie mu się zrobiło na sercu i mimowolnie obejrzał się po całym pokoju.
— Testament staréj Urszuli? powoli z powagą powtórzył i jeszcze raz spojrzał na papier, zapisany niepewnemi, niewyraźnemi i drżącą ręką kreślonemi literami. Stara osoba swój zapewne z trudem zebrany skarb ukryła w bardzo niepewném miejscu — ale rzeczywiście nie myślała o tém, że tak nagle i nędznie umrze.
Marcin położył ten papier na stole i zaczął wyjmować sztuki złota z urny i układać je na stole — było ich blizko sto — to stanowiło oszczędność staréj Urszuli.
Nakoniec Marcin wziął złożony papier znajdujący się jeszcze w urnie.
Był to wielki arkusz, cały zapełniony niepewném pismem staréj duenny.
Długiego zapewne potrzebowała czasu na spisanie ostatniéj woli — pojedyncze ustępy przekonywały, że często przerywała sobie i dopiero po kilku dniach pisała daléj.
Ale testament ułożyła bardzo rozsądnie i z właściwą sobie rozwagą.
„Ja, Urszula Nesselmannówna, tak brzmią! ten akt, urodziłam się dnia 10 stycznia 1790 r., w..... (tu było wypisane nazwisko stolicy). Rodziców moich straciłam wcześnie, a krewni moi wcale się o mnie nie troszczyli. Usługiwałam u bogatych ludzi aż do pięćdziesiątego roku życia. Potém trudno mi było znaleźć nową służbę, bo staréj osoby nikt przyjąć nie chce.
„Około tego czasu grabarz od św. Pawła, Samuel Bartels, szukał starszéj kobiety na gospodynię domu, bo jak powiadał, za małe miał dochody na utrzymanie żony i rodziny.
„Krewni moi, jak się od czasu do czasu dowiadywałam, wszyscy wymarli; nie pytając zatém o nagrodę, przeniosłam się do grabarza od św. Pawła Samuela Bartelsa, u którego lubo ubogo było w domu, mogłam mieć spokojne miejsce.
„Był to dziwny i nieprzyjemny, ale dobrego serca człowiek.
„Dla tego znosiłam jego chimery a nieraz i głód, lecz nie opuszczałam go — owszem myślałam nawet, że się zemną ożeni.
„Pozostawałam już trzy czy cztery lata w jego domu, pamiętam jak dzisiaj — był dzień mroźny, zimowy — obstalował ktoś grób, który na drugi dzień miał być wykopany.
„Samuel Bartels prędko zabrał się do roboty, ale ta przeciągnęła się aż do nocy, inaczéj robota nie byłaby gotowa na rano, bo ziemia była twarda i zmarzła, a zatém i praca wielka.
„Rzadko zdarzało się aby musiał kopać w nocy — jak teraz widzę, to była noc pełna przeznaczenia.
„Śnieg leżał na cmentarzu i w parku ciągnącym się po drugiéj stronie drogi.
„Nie mogłam spać gdy Samuel pracował, i chociaż było bardzo zimno, otuliwszy się chustką, około północy wyszłam z domu.
„Moje oczy szukały grabarza i nowego grobu, którego czarne ziemne brzegi z daleka, z pomiędzy śniegu wystawały — nie mogłam nic dopatrzyć.
„Sądziłam, że może on stoi wewnątrz grobu, albo chodzi między krzyżami i grobami.
„Nadaremnie zaglądałam w ciemną głębię — nadaremnie wołałam Samuela — nie był przy świeżym, już gotowym grobie.
„Gdzież więc przebywał?
„Tak napróżno, a mianowicie w nocy, nie wyszedłby z cmentarza.
„Wtém postrzegłam przy blasku księżyca, że stoi przy bramie na drodze, która kratami żelaznemi przedzielała od cmentarza drogę wiejską, z miasta do zamku księcia prowadzącą — ukrył się prawie za murowanym filarem i podsłuchywał czy też podpatrywał.
„Co on zamierza? poszepnęłam zaciekawiona i powoli podeszłam bliżéj.
„Było tak zimno, że trzęsłam się mrozem przejęta idąc do bramy.
„Samuel Bartels postawił obok siebie motykę, w chwili gdy się przybliżyłam, odszedł od bramy i przeszedł na drugą stronę drogi.
„Co on robi? pytałam sama siebie — czego tam szuka w parku? Coby tam wyśledził?
„Ale właśnie wracał, gdy przybyłam do bramy — niósł coś na ręku.
„Krzyknęłam głośno...
„Urszulo, poszepnął ujrzawszy mnie, dziecko!
„Co? zawołałam, co to ma znaczyć? co chcecie z niém robić?
„Słuchaj Urszulo, powiedział cicho, okrywając na w pół skostniałe, nowo narodzone dziecię — jaką nędzę widziałem! Oto przyszła jakaś młoda, biedna kobieta położyła tam dziecię pod drzewem.
„I wyście je zabrali?
„Inaczéj byłoby zmarzło, Urszulo — już prawie na wpół skostniałe!
„Samuel Bartels, zawsze tyle nieprzyjemny, opryskliwy człowiek, był w téj chwili miększy niż ja.
„Co z tego wyniknie? czémże je wyżywicie Samuelu? zawołałam — bierzecie na swój kark dziecię — obcych ludzi! Co sobie o mnie ludzie pomyślą?
„Niech sobie myślą co chcą! odpowiedział, wziął szpadel i sam poniósł dziecię do domu.
„Poszłam za nim, i raz głośno, drugi raz cicho robiłam mu wyrzuty.
„Dzisiaj to mnie boli, lecz wtedy tak mi serce dyktowało.
„Często sami nie mieliśmy co jeść, a teraz przybyło jeszcze dziecko — dziecko cudze, o którém każdy mógł myśleć, że jest moje.
Marcin przerwał czytanie i rozśmiał się — przypomniał sobie starą Urszulę, która go ciągle zapewniała, że jéj nie tknęła ręka żadnego mężczyzny i że mały Janek na prawdę jest podrzutkiem. Tu w jéj testamencie wszystko było rzetelnie i szczegółowo opisane. Ale mimo tego Marcin nie wątpił, że tak się wszystko stało.
„Małe nowo narodzone dziecię, czytał daléj, było nędzne i chore. Srogie, nocne powietrze zaszkodziło mu — gdyby jeszcze kilka minut było poleżało na mrozie — o mój Boże!! — byłoby bez ratunku umarło. Z trudnością i biedą udało mi się utrzymać je przy życiu — często ujmowałam sobie chleba, aby mu tylko kupić nieco mleka. Samuel Bartels widział to i kochał małego Janka, jak własne dziecię.
„Ale jednak nie żenił się zemną, chociaż widział, że dziecku zastępowałam matkę.
„Tak przechodził rok za rokiem — mały Janek nie chciał nauczyć się mówić, poznaliśmy wkrótce, że był niemym — był to skutek zimna, które pozbawiło dziecka głosu.
„Nie bardzo cieszyło mnie to, że mieliśmy jedną, istotę więcéj do żywienia, owszem nieraz z tego powoda powstawały między mną a Samuelem Bartelsem sprzeczki i kłótnie.
„Teraz poznaję, że źle czyniłam, bo gdyby nie mały Janek, nie działoby mi się dzisiaj tak dobrze.
„Wtem szczęście chciało — bo stary przesąd mówi, że takiemu podrzutkowi zawsze przyświeca szczęśliwa gwiazda — że mały Janek pewnéj niedzieli, gdy już biegać umiał, wybiegł za bramę i biegał po drodze. Coś go zawsze ciągnęło do drzew, pod któremi leżał — wpadł na niego jakiś ekwipaż i przejechał go; pan, książę de Monte-Vero, nadszedł, podniósł i przyniósł go nam na powrót.
„Dziecko pokochało wówczas nieznajomego sobie i nam obcego pana — rozumiałam jego znaki i myśli — ciągle myślało o księciu.
„I gdy stary Samuel Bartels w kilka lat późniéj zachorował i blizki był śmierci, pośpieszyłam do pałacu przy ulicy Stajennéj i powiedziałam o tém dostojnemu panu, który przybył, i zabrał do siebie małego Janka razem ze starą Urszulą, gdy biedny grabarz od św. Pawła zamknął strudzone oczy.
„Tak się wszystko stało według wiernéj prawdy — Bóg na niebie świadkiem moim.
„O młodéj matce małego Janka nigdy nic nie można było się dowiedzieć — jakżeby się cieszyła, gdyby wiedziała, że przezacny książę zrobił go swoim wychowańcem!
„Dni moje upływają teraz bardzo, spokojnie i szczęśliwie — nie potrzebuję wcale pieniędzy, które mi dostojny co miesiąc wypłacać każe. Gdy to piszę, oszczędziłam już sobie pięknych, czystych ośmdziesiąt dukatów i coraz ich więcéj przybywa.
„Ale bardzo zdarzyć się może, że prędzéj lub późniéj zamknę oczy, podobnie jak Samuel Bartels, którego niech Bóg Wszechmocny zbawi. Wkrótce będę miała lat sześćdziesiąt i pięć, a więc potrzeba przygotować się do ostatniéj godziny.
„Dla tego piszę to, gdy mały Janek śpi, aby według tego postąpiono.
„Wolą moją jest, aby oszczędności moje, tak jak znalezione zostaną w urnie, w któréj je przechowuję, przypadły teraźniejszemu biednemu grabarzowi od św. Pawła — on zapewne ich równie potrzebuje jak Samuel Bartels, a przytém po mojéj śmierci oszczędzono pieniądze staréj Urszuli będą dla niego dobrodziejstwem. Tylko jeden warunek dołączam — aby z tych pieniędzy zmarłemu Samuelowi Bartelsowi, pochowanemu na cmentarzu św. Pawła, wznieść krzyż i na nim złotem wypisać:
„Tu spoczywa w Bogu grabarz Samuel Bartels, a ten krzyż postawiła mu Urszula Nesselmanówna, spoczywająca na obcéj ziemi.
„Taka jest moja ostatnia wola.
„Urna i to co się w niéj zawiera znajdą się — nie mam innego miejsca na zachowanie moich oszczędności.

„Boże błogosław dostojnego księcia i małego Janka!
Urszula Nesselmanówna.“

Marcin skończył czytanie.
Spojrzał na papier, a potém na pieniądze.
— Stara Urszula, która w tak haniebny sposób postradała życie, powiedział sobie, była to dobra, uczciwa osoba. Cóż jéj było po życiu w biedzie i nędzy, w pracy i o suchym chlebie? A gdy nakoniec lepiéj poszły jéj interesa, musiała umrzeć!
Tak to zwykle bywa, mruknął daléj Marcin: kiedy się nareszcie skończy bieda, wtedy nic już użyć nie można. Bobra, poczciwa, stara Urszulo, twoja ostatnia wola święcie spełniona będzie, o to się postaram — jak tylko dzień nastanie, wszystko zaniosę łaskawéj córce pana Eberharda, która to przeczyta i wykona! Marcin napowrót złożył akt i zakrył nim pieniądze.
Świeca już się mocno upaliła — na dworze szarzał już poranek — ducha staréj Urszuli, którego Sandok miał widzieć i słyszeć, nie było ani śladu, prócz jéj testamentu, który Marcin znalazł przypadkiem.
Gdy już było widno, wyszedł z pokoju, aby się przekonać czy i zewnątrz wszystko w porządku.
Poszedł do mieszkania domowników, do stajeń, a chociaż książę nieobecny, wszędzie panowała wesoła ochota do pracy i niewymuszona czynność, tak błogo w porównaniu z poddaństwem i niewolnictwem — wszędzie, gdzie przebywał duch Eberharda, gdzie panowała jego wielkość, istniała tylko swobodna, szlachetna, podnosząca człowieka praca.
Gdy Marcin ujrzał Małgorzatę w oknie, udał się do pokoju Urszuli, zabrał jéj testament i zaniósł łaskawéj córce pana Eberharda.
Wyszedł, a Małgorzata czytała zapis staréj duenny.
Przy każdym wierszu oddech jéj stawał się coraz krótszy, serce się coraz bardziéj ściskało — oczy przebiegały po stronicach — z gorączkowém wzruszeniem młoda matka przyjmowała w siebie każde słowo — a gdy przyszła do miejsca, w którém była mowa o podrzutku, którego Samuel Bartels, w pośród zimowéj nocy zabrał na brzegu parku, Małgorzata pokonana łaską Boga, zawołała:
— To on — to moje dziecię — moje porzucone dziecię, którego z boleścią szukałam, a teraz dopiero znajduję! Janek to twój brat Józefino! O, gdyby tylko Matka Boża pozwoliła, aby wkrótce z wujem powrócił! Janek jest moim synem — a twoim bratem!
I zachwycona tém odkryciem, przytuliła Józefinę do serca, które gwałtownie biło.
Janek był to utracony syn — Janek porzucony, którego szukała i po całych nocach opłakiwała — był tak blizko, a ona się tego nie domyślała — był ulubieńcem Eberharda, a nikt nie wiedział, że to syn Małgorzaty.
Józefina była z razu poważna i cicha — potém zaś śmiała się i skakała po pokoju wołając:
— Janek jest moim bratem! O, gdyby tylko wcale był nie odjeżdżał — tak się boję o niego!
Te słowa ciężko padły na serce młodéj matki.
— Ja, także lękam się i kłopoczę o niego! powiedziała — jakże wielce byłabym szczęśliwa, gdyby wszyscy teraz tu byli — gdybym Janka i ciebie do piersi przytulić mogła!
Małgorzata i Józefina przejęte były błogą radością — jakkolwiek rozmaitą w obu — przejmowała je jednak serdecznie.
Małgorzata całowała pismo staréj sługi i płakała, żałując zmarłéj — onaby jéj mogła jeszcze tak wiele opowiedzieć, chociaż dobra Urszula główne rzeczy tak dokładnie na papierze wypisała. Ileż trudu zadać jéj musiały litery, które wśród cichéj nocy kreśliła! — jak długo przesiadywać musiała przy téj niezwykłéj pracy, teraz tak błogosławionéj, tak obfitéj w następstwa, których stara Urszula nie przewidziała!
W pałacu Eberharda panowało szczęście, wzruszająca nadzieja i wytrwanie, tęsknota i oczekiwanie.
I Marcina wtajemniczono, i on wzruszony załamał ręce, wołając:
— Niech tylko mały Janek i pan Eberhard powrócą — do pioruna — co to będzie za radość! Wtedy dopiero wyprawimy prawdziwą ucztę szczęścia.
— I to wy znaleźliście testament staréj Urszuli! Wam, mój dobry Marcinie, należą się najgorętsze dzięki, mówiła Małgorzata, i podała rękę nieco zakłopotanemu staremu żeglarzowi.
— Ale nie, taka była wola boża! utrzymywał — ale co dopiero na to powie pan Eberhard?
— O, mój dobry Masinie, uwieńczymy werandę, a kraty girlandami ubierzemy!
— A ja będę na wszystko uważała póki ich nie obaczę! z radością zawołała mała Józefina.
— Dzisiaj jeszcze powrócić nie mogą, aż dopiero jutro, uprzedzał Marcin — dzisiaj odbywa się polowanie!
— Obyśmy nie byli wcale im pozwolili jechać! rzekła Małgorzata.
— O, pomyśl-no matko o tém, co powiedziała stara cyganka! poszepnęła w téj chwili Józefina.
Młoda, szczęściem jaśniejąca matka, zbladła — słyszała jeszcze słowa staréj Zinny — a one może właśnie się teraz sprawdzały.
— Nie opuszczaj nas Najświętsza Panno! westchnęła składając ręce i modląc się.
— To cygańska gadanina! perswadował Marcin — gdyby temu wierzyć, toby tylko smucić się trzeba! Tu w pałacu powinna panować radość — przez noc każemy splatać wieńce i girlandy i zbudować bramę tryumfalną, a skoro jutro pan Eberhard z Jankiem przybędzie — niech pioruny trzasną — toż będzie szczęście i radość niezrównana! Pan Eberhard zawsze tak kochał małego Janka! Co też to nie przytrafia się w życiu człowieka! Na prawdę, ktoby to był pomyślał!
Stary Marcin nie posiadał się z radości i sprawił, że Małgorzata i Józefina zapomniały o słowach staréj cyganki i niezasmucone oddały się nadziei cudnego powitania się.
Lecz niezbadane są drogi bozkie — wola Boga niepojęta.
Często to co na nas zsyła, wydaje nam się czarne i ponure — często tak nam ciężko i ciemno, że w rozpacz wpadamy.
Wiecznie, niezbadany duch, unoszący się nad nami, zawsze i na wieki istniejący, dopóki nie przejdą jedne światy a nie powstaną drugie, srogo i strasznie nieraz doświadcza serc naszych.
W podobnych chwilach potrzeba posiadać wielką siłę wiary, aby nie zwątpić lub nie zaprzeć się Boga!
W życiu naszém często napotykamy ludzi, którzy z powodu takich chwil obojętnieją dla wiary — a wtedy potrzeba nowych ciosów, aby ich znowu ukorzyć i do wiary nawrócić.
Życie wśród tak niezliczonych dolegliwości i doświadczeń staje się spiżową Biblią dla większéj części ludzi — z niéj uczą się oni poznawać słowo boże pierwéj, nim znużeni pracą, legną na pościeli, a sen członki ich skrępuje.
Praca i modlitwa — oto dwaj najlepsi, najwierniejsi przyjaciele człowieka, którzy go nigdy nie opuszczają, nie oszukują, którzy bez pobocznych celów do niego należą.
Praca i modlitwa — kto je do swojego domu przyjmie, ten podniesion bywa, ten dobrą obrał cząstkę.
Nie mówimy tu o modlitwie, o któréj krzyczy tak wielu pietystów, — nie o téj modlitwie, którą oni zawsze pokutą nazywają, nie o modlitwie z bojaźni i strachu — nie: lecz o modlitwie miłości i ufności, lecz o modlitwie z serca płynącéj — nie o bezmyślném paplaniu dziwaków i czarnych braci, którzy oczy przewracają, a w sercu djabła noszą.
Praca i modlitwa — każda w swoim czasie — czy to w kościele czy w izdebce. Praca jest już modlitwą, a czarny dym, wydobywający się z warsztatu, wznosi się wyżéj w obłoki, aniżeli pachnące katedralne kadzidła.
A czy nie milszy jest Bogu i Panu na niebiosach? Pobożni gorliwcy powiadają: Nie!
Lecz zapytajmy serc własnych.
Serce nasze powiada nam: Bóg miłości widzi głęboko. Przegląda on wszystko. Praca jest u niego modlitwą, bo do pracy nas stworzył, nie zaś do ciągłéj pokuty, trwogi i nędzy. Praca i modlitwa, to są prawdziwe sługi boże — to są najwierniejsi przyjaciele człowieka.
Poznaliśmy ich — i kochamy ich o tyle, o ile unikamy i walczymy przeciwko owym dziwakom i czarnym braciom, jako najgorszym nieprzyjaciołom ludzkości.
Celem i dążnością życia naszego jest obdarcie z nich owczéj skóry, którą się okrywają, aby wszyscy jeszcze w nich wierzący poznali w nich wilków, naszych najgorszych nieprzyjaciół.
Wszystkie nasze uwagi, wszystkie prace dla ludu, zbiegają się w jeden wyraz, ze wszystkich, jak niegdyś zawsze powtarzanych słów starszego Katona: „Ceterum censeo Carthaginem esse delendam!“ (zresztą, według mojego zdania, Kartagina musi być zburzona), stosujących się do trzeciéj punickiéj wojny, które nakoniec uświetnił najpomyślniejszy skutek, wyrasta u nas sentencya: „Zresztą według mojego zdania, tym dziwakom i obłudnikom koniec położyć należy!“
Nie potrzebujemy powiadać, gdzie ich szukać. Nasze oświecone ludy umieją ich wynaleźć i unikać, bo to są ludzie nocy i zacofania, ciemięzcy, którzy służą owéj nędznéj, zardzewiałéj zasadzie wszelkiéj księżéj kasty: że najlepiéj kierować i panować nad ciemnym ludem.
Precz z tymi fałszywymi apostołami — precz z tymi judaszowskimi pasterzami ludzkości!
Niech świeci słońce boże, słońce wiecznéj prawdy i swobody — a oni niezdolni je zagasić.
Lecz cześć owym kaznodziejom, którzy jak niegdyś siwy Jan, ojciec Eberharda, rozkrzewiali miłość i wiedli ludzi do Boga, bo im nakazywali pracę i modlitwę.
Pokutująca Małgorzata przez łaskę Nieba, przez cudownie łaskawą rękę Boga, odzyskała dwoje swoich dzieci.
Padła na kolana, gdy rozradowany Marcin wyszedł z pokoju, a Józefina przy niéj przyklękła — obie modliły się — coś ich do tego ciągnęło — musiały w słowach wylać uczucie swojéj wdzięczności.
Matka i córka złożyły ręce.
Jedno już tylko miały życzenie: widzieć jak najprędzéj powrót Eberharda i Janka, aby ich oglądać i obchodzić uroczystość niezrównanéj radości.
Rozdziela ich jeszcze tylko kilka godzin — które liczą niecierpliwie.
Długi dzień przeminął — nazajutrz powrócą.
— Co powie książę, myślała Małgorzata, kiedy mu odkryję tajemnicę?
Gdy nadszedł wieczór, Marcin i służba zajęci byli ubieraniem werandy w splecione wieńce i girlandy, oraz przemianą bramy wjazdowéj w strojną kwiatami świetną bramę tryumfalną.
Każdy z radością przykładał ku temu pomocniczą rękę. Zdawało się, że przyjaciele zdobią dom przyjaciela.
Gdy noc nadeszła, promieniał on wkrótce kwiatową okazałością, a Marcin z wewnętrzną rozkoszą przypatrywał się swojemu dziełu. Rozkosz ta odbijała się na jego ogorzałéj twarzy — uprzytomniał sobie radość dnia następnego.
Małgorzata i Józefina czuwały jeszcze w swojéj sypialni — radość i oczekiwanie gardziły snem — siedziały razem jak dwie siostry pełne błogich uczuć i nadziei.
Noc od dawna zapadła, a Marcin zamierzał ze szczególnemi uczuciami wejść do pokoju staréj Urszuli, w którym spotkała go tak wielka radość, wtém na ulicy rozległ się nagle odgłos kopyt pędzącego konia.
Marcin słuchał pilnie i wrócił do werandy.
Małgorzata i Józefina pośpieszyły do okna.
— Co to znaczy? pomruknął sternik „Germanii“ — to nie może być pan Eberhard — to jakiś jeździec — może Sandok?
Jeszcze rozmyślał Marcin i nakoniec osądził, że to jakiś nieznajomy goniec przejeżdżający tylko przez ulicę.
Wtém nagle pięknie zbudowany koń stanął tuż przy wjeździe kratowym.
— To jednak do nasi pomruknął Marcin i zbiegł ze schodów, a potém na dwór.
— Kto to przybywa? prawie jednocześnie zawołały pełne oczekiwania Józefina i Małgorzata.
— Zaraz obaczę, nieco z wahaniem przeciw zwyczajowi odpowiedział poczciwy Marcin i doszedł do kraty.
— Hej! zawołał głos młodzieńczy — to jest jeźdźca — czy to jest pałac księcia de Monte Vero?
— Do usług, szlachetny panie! odpowiedział Marcin, poznając w pianą okrytym jeźdźcu młodego hiszpańskiego oficera.
— Proszę zameldować mnie księżniczce Małgorzacie, rozkazał przybyły. Stoicie zdziwieni, a bez wątpienia jesteście Marcin, o którym mi wspominał książę?
Po sterniku Marcinie gdy usłyszał te słowa, mimowolnie przebiegło zimno.
— Ja to jestem dostojny panie — czy się co stało? spytał Marcin półgłosem i otworzył wejście. O tak późnéj godzinie...
— Czy księżniczka jest w sypialni? Tak, tak, nie można było prędzéj, spojrzyjcie na mojego konia! Musicie zameldować mnie księżniczce, mam dla niéj wiadomość od księcia!
— Dobrze, szlachetny panie — a kogoż mam zameldować?
— A, prawda — straszny wypadek odebrał mi zmysły! Zameldujcie dostojnéj księżniczce hrabiego Ramira de Teba! I — może potraficie mi być pomocnym przy spełnieniu trudnego polecenia, jakie otrzymałem — książę nazwał was swoim zaufanym sługą!
— Chętnie, dostojny panie — stało się jakieś nieszczęście — czytam to z pańskiéj twarzy! powiedział Marcin oddając spienionego konia nadbiegłéj służbie i wchodząc do parku z młodym hrabią.
— Rzeczywiście ciężkie nieszczęście.
— Może książę raniony?
— Nie — jego wychowaniec...
— Mały Janek?...
— Zabity... kula jakiegoś złodzieja leśnego albo zbrodniarza, dosięgła go dzisiaj o południu na polowaniu w St.-Cloud.
Marcin nie mógł ani słowa przemówić — zbladł jak marmur werandy.
— Zabity — pomruknął a głos jego zadrżał.
— Książę ściga winnych — węglarze mieli widzieć w lesie dwóch obcych ludzi! Dopiero więc jutro wieczorem będzie mógł tu przybyć z ciałem swojego wychowańca! Książę de Monte-Vero, którego przed kilku dniami nauczyłem się kochać i poważać, prosił mnie, abym w jego pałacu krewnych o wszystkiém uprzedził.
— Ciężkie polecenie — cięższe niż sam pan Eberhard pojmuje, pomruknął mocno wzruszony Marcin — myśmy budowali tryumfalną bramę — dla trupa!
— Podzielam waszą boleść, mój przyjacielu, i książę doznaje nieopisanéj boleści! Lecz — nie było to prawe dziecię księcia, więc poźniéj się pocieszy! mówił młody oficer hiszpański, około szesnastu lat wieku liczący, a w obejściu pełen dworskości i elegancyi, jak jego ojciec don Olozaga. Nie ociągajmy się dłużéj — damy ukazują się już w werandzie! Młody don Ramiro miał słuszność.
Małgorzata i Józefina, pełne wzrastającéj obawy, ubrały się i wyszły do werandy.
— Nie był dzieckiem księcia, z cicha rzekł Marcin, gdy mu boleść język rozwiązała; ale dzieckiem księżniczki Małgorzaty!
— Matko Bożka... to zbyt ciężkie! przyznał hrabia. I z wojskowo-eleganckiém pozdrowieniem zbliżył się do dwóch kobiet.
Marcin postępował za nim z zakrwawioném sercem.
— Pan hrabia Ramiro de Teba — z poleceniem od księcia — zameldował bez głosu.
— O mój Boże — stało się coś okropnego! wyrzekła Małgorzata, blada jak trup witając wysłańca.
— Niech Najświętsza Panna będzie z nami, księżniczko, przemówił Ramiro do córki Eberharda; niech nam udzieli odwagi i siły!
— Wejdź pan, panie hrabio, rzekła Małgorzata drżącym głosem, a Józefina wybuchła łzami — opowiedz nam wszystko — przywykłam do najcięższych doświadczeń...
Don Ramiro wszedł za damami do pałacu — przybyli do salonu, którego świeczniki już służące zapaliły.
Don Ramiro z głębokiém współczuciem spojrzał na Małgorzatę i Józefinę — a gdy służące oddaliły się, rzekł:
— Zbyt smutny powód dozwala mi łaskawie zbliżyć się do pań! Książę de Monte-Vero, który dopiero jutro wieczorem wróci do domu, polecił mi przygotować panie do wypadku, który nawet cesarza tak głęboko wzruszył, iż polowanie smutno się skończyło.
— Wiem wszystko, jęknęła Małgorzata — oczom jéj łez zabrakło — wyglądała blada i przerażona — wiem wszystko — Janek zabity...
Józefina padła na kolana i płacząc objęła matkę.
— Wszelkie usiłowania uratowania, utrzymania przy życiu, były bezskuteczne! donosił don Ramiro, którego widok klęczącéj dziewczynki mocno wzruszył.
We drzwiach salonu ukazała się przygnębiona postać Marcina.
— O, to najcięższa w życiu mojém klęska! jękła Małgorzata, drżącemi rękami twarz zakrywając.
Hrabia de Teba uszanował boleść młodéj matki — odwrócił się.
Może i w jego oku zabłysła łza?
W pokoju nastała chwilowa cisza — na zebranych osobach zaległ mglisty, tłoczący spokój.
Tylko łkania Józefiny i cięższy jeszcze wzdychający głos z ust Małgorzaty przerywał tę ciszę.
Zebrała myśli — przezwyciężyła boleść — posłaniec księcia był obcą osobą — należało zachować pewne względy — ale nie broniła dziecku, które jeszcze tak jak ona boleści pokonywać nie umiało.
— Mój dostojny, ukochany ojciec prosił pana hrabiego, abyś dla mnie poniósł ofiarę tak śpiesznéj podróży — ofiarę podwójną, bo wiem o tém, jak trudno być pośrednikiem tak smutnego posłannictwa! Pan czujesz wespół z nami — a chociaż w téj nocnéj godzinie widzimy się po raz pierwszy, mam głębokie w panu zaufanie! Boleść wielce zbliża dusze ludzkie! Przyjm pan moje dzięk1 za takie współczucie!
I Małgorzata podała rękę panu de Teba.
Don Ramiro ugiął kolano przed piękną dla niego jak święta wyglądającą córką Eberharda i ucałował jéj rękę.
— Dla dostojnego księcia de Monte-Vero, od pierwszego z nim spotkania, czuję cześć głęboką — i taką samą cześć składam u nóg pani, księżniczko! Oby Matka Bożka otoczyła cię swoją łaską, gdy cię boleść przemódz zapragnie, oby cię pocieszyła i umocniła! Zaiste takie tylko dusze, panijak dusza pani ciężkie ciosy losu jak ten! Zabieram — a nie broń pani klęczącemu przed waszą dostojnością — zabieram z tego żałobnego pałacu obraz wzniosły i święty, który mi wiecznie towarzyszyć będzie! Może — pragnę tego naj- goręcéj — szczęśliwe przeznaczenie wprowadzi mnie znowu kiedy na drogę pani, księżniczko; może doznam błogiego przekonania, że ciężki cios, o kktórm uwiadomić cię byłem przeznaczony, zdołałaś przezwyciężyć!
Małgorzata podniosła don Ramira i przytuliła do siebie Józefinę.
— Dziękuję, panie hrabio, za te słowa pełne głębokiego współczucia — okropnie to jest otrzymać coś upragnionego i wnet stracić na wieki! Żegnam pana — i niech wszyscy święci oddalają od pana wszelkie podobne zgryzoty!
Hrabia de Teba oddał ukłon Małgorzacie, a potém Józefinie, i wyszedł z salonu.
Obaczmy teraz, co się stało na polowaniu.


ROZDZIAŁ III.
St.-Cloud.

Kto opuszczając Paryż, dostanie się do Bulońskiego lasku, tych zarośli służących za miejsce spacerowe dla najwyższych towarzystw i dla pół-światka, kiedy do lasku Vincennes leżącego po drugiéj stronie miasta uczęszcza tylko stan średni, ten się znajdzie na właściwéj drodze do St.-Cloud i Wersalu, tych zamków letnich rozmaitych dynastyj francuzkich.
Przypomniawszy sobie rozmaite koleje, przez jakie przechodziły te miejsca, doznaje się szczególnych wspomnień.
Lasek Buloński rozciąga się daleko od miasta, aż do najbliższych zakrętów Sekwany, płynącéj tu wężykowato. Przebywszy go w całéj długości i przestąpiwszy rzekę, dostaniemy się do małego miasteczka St.-Cloud, złożonego głównie z pięknych miejskich domów bogatych Paryżan.
Letni zamek cesarski leży po za miastem. Rozmaitego rodzaju wspomnienia są z nim związane. Tu Clément w roku 1589 zamordował Henryka III, tu późniéj obalono dyrektoryat, po którym nastąpił rząd konsularny.
Napoleon kazał przyozdobię ten zamek i rezydował w nim chętnie jako konsul i pierwiastkowe jako cesarz. W roku 1814 była tu główna kwatera sprzymierzonych, i w miejscu Napoleona sypiał tu w roku 1815 Blücher w jego pokojach.
Późniéj był to królewski zamek Ludwika Filipa — a teraz znowu cesarski i Napoleona.
Zaprawdę, letni zamek St.-Cloud przedstawia zawsze różnobarwne historyczne panoramy i daje do myślenia. Co się też jeszcze w głębi jego ukaże?
Zbliżmy się ku niemu zaraz pospołu z księciem de Monte-Vero, kiedy w skutek zaproszenia, przybył tam z małym Jankiem na łowy, co się tak tragicznie zakończyły.
Elegancki powóz Eberharda stanął przy wjeździe, nad wieczorem.
Tam przechadzali się stróże.
Służbowy prosił księcia o bilet, a otrzymawszy go, z uszanowaniem odstąpił na bok.
Janek z wielkiém zajęciem patrzał na wszystko i liczne zadawał pytania.
Zamek, powierzchownie wyglądający nieco siwo i prawie nieprzyjemnie, gdyby tego wrażenia nie łagodziły olbrzymie otaczające go drzewa, stoi na wzgórzu.
Po przebyciu wjazdu, dwie drogi czerwonym szabrem wysypane i przerzynające park przodowy, prowadzą do zamkowego portyku.
Odciski kół i kopyt końskich przekonały księcia, że już przed nim przybyli liczni goście.
Cesarza spodziewano się dopiero za godzinę.
Bezlistne jeszcze gałęzie drzew tworzyły nad drogą dach, który w lecie pysznie ocieniać musiał.
Na trawnikach znajdowały się posągi, fontanny i wielkie kryształowe kule, w których odbijało się na małą skalę wszystko co je otaczało. Wkopane pomiędzy niemi działa, stanowiły dziwne z niemi przeciwieństwo. Ale bez wątpienia służyły raczéj dla ozdoby, niż na inny jaki użytek.
Powóz księcia stanął pod kolumnami, dźwigającemi balkon i zarazem zdobiącemi wjazd.
W szerokim, staroświeckim portyku stali liczni strzelcy i lokaje.
Służący księcia szybko zeskoczył z kozła i uprzedził lokajów.
Gdy Eberhard i Janek wysiedli z powozu i weszli do zamkowego portyku, ukazał się w nim książę de Morny i z polecenia cesarza przyjmował gości.
Ten już nieco posiwiały przyrodni brat cesarza, swoją uprzejmością okazywaną księciu de, Monte-Vero, najlepiéj świadczył o zajęciu się Napoleona „przyjacielem dwóch władców,“ jak cesarz zwykle nazywał księcia.
Książę de Morny w eleganckim myśliwskim stroju, równie jak Eberhard, wprowadził go po marmurowych schodach na górę do przeznaczonych dlań pokojów i prosił, aby przybył na wspólną wieczerzę do wielkiéj sali przyjęcia w zamku.
Książę i Janek przedewszystkiém rozpatrzyli się w wyznaczonych im na noc pokojach, urządzonych jak najzbytkowniéj, i udali się potóm na pływającą w morzu światła salę, jaśniejącą cesarską okazałością, gdzie wszystko wskazywało, że zgromadził dzisiaj około siebie samych miłośników łowiectwa.
Na ścianach zdobnych w ogromne lustra znajdowały się piękne i rzadkie jelenie rogi, okna zakryte były zielonemi draperyami, a kosztowna broń leżała na marmurowych stołach i kolumnach.
W środku sali nakryty był stół na jakie trzydzieści osób.
Gdy Eberhard wszedł z Jankiem, poznał zaraz, że cesarza jeszcze nie było. Książę de Morny bawił jeszcze gości i wyszedł na spotkanie księcia, chcąc go poznajomić z panami, których jeszcze nie widział, a byli to: don Olozaga, poseł królowój Izabelli i jego syn młody hrabia Ramiro de Teba; młodzieńczo jeszcze wtedy wyglądający książę Metternich — lord Motherwell, attaché angielskiego poselstwa — poseł sam naówczas znajdował się w Londynie — margrabia de Montricoux i jeszcze wtedy nie tyle cierpiący poseł pruski, hrabia von Goltz, namiętny myśliwy.
Napoleon miał zawsze dla otaczających go, o ile ich potrzebował pozyskać sobie, bardzo baczne oko; umiał każdemu zrobić jakąś przyjemność, każdego sobie zobowiązać, co dla jego dyplomatycznych względów zawsze miało ważne następstwa.
Inni panowie, którzy stali ugruppowani w sali i rozmawiali, byli znajomi księciu de Monte-Vero, byli to posłowie włoski i amerykański i kilku marszałków.
Don Olozaga, ugrzeczniony Hiszpan i młody hrabia de Teba, niezmiernie się zajęli pięknym, pysznie wyrosłym księciem, bo zawiązali z nim przydłuższą rozmowę.
Ten znajomy czytelnikowi naszego romansu „Izabella“ przyjaciel Serrany i Prima, ten dyplomata jak należy, wpływowy człowiek na dworze Napoleona, powierzchownie nic nie znaczący, a może najzręczniejszy dworak swojego czasu, ten elegancki, delikatny don Olozaga, bystrém okiem poznał zaraz w księciu de Monte-Vero wielkiego i szlachetnego człowieka.
Gdy don Ramiro, młody oficer wojsk hiszpańskich, rozmawiał z małym i roztropnym Jankiem, Olozaga zwrócił się do Eberharda.
— Jakkolwiek często słyszałem o waszéj wysokości, rzekł półgłosem, jak to zwykle czynią fachowi dyplomaci — nigdy jeszcze nie miałem sposobności zbliżenia się do pana. Niniejszą więc cenię podwójnie wysoko!
— Szlachetny donie, przez galanteryę odpowiedział Eberhard po hiszpańsku, bo język ten znał równie dobrze jak niemiecki, portugalski, francuzki i angielski: zwykle unikam wszelkich dworskich uroczystości. Mimo to jednak o mało nie miałem zaszczytu, przed niejakim czasem, korzystać w moim interesie z pańskiego wpływu!
— Usłużyć panu, mości książę,, byłaby to dla mnie rzecz pożądana!
— Własną pomocą wygrałem sprawę, która jeszcze gniewa hiszpańskie klasztory, ale dopiero po bardzo srogich pogróżkach!
Don Olozaga wzruszył ramionami.
— Dostojny książę, rzekł z tajemniczym uśmiechem, który w takich razach zawsze mu po twarzy przebiegał: na dworze w Madrycie habit jeszcze wielki wpływ posiada ze zgorszeniem moich przyjaciół, którzy go zwalczyć usiłują! Sądzę zresztą, iż słyszałem, że na dworze w Rio podobny zachodzi wypadek!
— To jakieś nieporozumienie, szlachetny donie! Cesarz Pedro...
— Który jak mówią, jest pańskim przyjacielem.
— Jest to człowiek energiczny, czynny, który nie poddaje się woli samolubnych i chciwych władzy mnichów. Wiem to najlepiéj!
— Książę masz tam majątek w tym błogosławionym kraju?
— Tak jest, nieznaczny kawałek ziemi. I spodziewam się, że wkrótce będę mógł powrócić do Monte-Vero.
— Bardzo dla mnie zajmującą byłoby rzeczą, gdyby na jutrzejszém polowaniu wolno mi było zbliżyć się do księcia pana, wyznał dyplomata, myśląc o Meksyku, który wówczas polityka hiszpańska i Francuzka chytrością zdobyć zamierzała. Mówią że pan jesteś znakomitym strzelcem, mości książę!
— Mam cokolwiek wprawy z dawniejszych czasów, dou Olozago; od lat wielu, które w Niemczech spędziłem, mocno zaniedbałem myśliwstwo! Lecz z radością przyjmuję pańskie towarzystwo, i jeżeli zwierzyna nie będzie obfita, z przyjemnością będziemy z sobą rozmawiali.
Rozmowę tę przerwał nagły ruch, wywołany zbliżeniem się cesarza.
Książę de Morny zbiegł spiesznie na dół po marmurowych schodach.
Goście utworzyli zwykły półokrąg, dla przyjęcia dostojnego monarchy głębokim ukłonem.
W kilka sekund potém Ludwik Napoleon wszedł prędko z adjutantem.
Lubił robić niespodzianki, albo być bardzo ruchliwym i prędzéj ukazywać się aniżeli go oczekiwano.
Podczas tych łowów, na które zaproszeni byli sami tylko reprezentanci zagranicznych mocarzy i bardzo znakomici goście, usunięte zostały wszelkie formalności.
— Witam panów moich, powiedział Napoleon według znanego zwyczaju poruszając ręką. Tylko w tych dniach żadnych ceremonij; chciałbym w waszém towarzystwie przepędzić kilka przyjemnych godzin!
Cesarz potém bardzo łaskawie zwrócił się do Metternicha i również łaskawie do Goltza.
— Ach, zawołał potém postrzegając księcia, nasz książę z Brazylii! Witam, witam pana! Pan pozbawiasz mój dwór swojego interesującego towarzystwa z konsekwencyą, któréj często żałować muszę — dla czegóż to, mości książę?
— Moje wielce ruchliwe życie, najjaśniejszy panie, i rzeczywiście obszerne prace, bo ztąd zarządzam mojemi osadami, każą mi wielce czas mój oszczędzać, a nieraz nawet i nocy wymagają!
— Wierzę, mości książę, odkąd dowiedziałem się od cesarskiego posła, jak ogromne są te pańskie zakłady, rzekł cesarz i dał znak intendentowi zamku, aby podawano do stołu — siadajmy — chciałbym pana mieć przy sobie!
Eberhard ukłonił się i poszedł za cesarzem do stołu. Inni goście zbliżyli się także do miejsc swoich.
Książę de Morny siedział po drugiéj stronie cesarza.
Lokaje przynosili potrawy i gorliwie napełniali kieliszki, najprzód ciężkiemi winami stołowemi, a potém ulubionym szampanem.
Cesarz pił bardzo mało i tém pilniéj rozmawiał z księciem de Monte-Vero, na którego wielu z zazdrością spoglądało.
Eberhard nie uważał na to.
Don Ramiro siedział obok małego Janka, który podziwiał liczne ordery w koło siedzących panów.
Mówiono także o zamku Angoulême i o hrabinie Ponińskiéj, o śpiewaczce Teressie i o balecie.
Książę milczał, więc Metternich zapytał go, czy nie zna czarodziejskich nocy hrabiny, a Eberhard wyparł się tego, chociaż dobrze widział, że oczy Napoleona uważają go.
Miałżeby cesarz znać tajemnicę, wiążącą go z tą grzeszną hrabiną?
Zawczasu wszyscy wstali od stołu, bo nazajutrz rano chcieli bardzo wcześnie zebrać się na łące w parku i rozpocząć polowanie.
Gdy Eberhard i Janek układli się w kosztownych łóżkach, które im posłano w przygotowanych dla nich pokojach, rozmawiali jeszcze długo o stole i polowaniu. Książę udzielił swojemu wychowańcowi Kilku przestróg, nim ten usnął.
Eberhard spać nie mógł — teraz, gdy wszystko ucichło, powstały w nim trapiące myśli — jego córka i dziecię — Leona, zawsze jak zły duch ciągle blizko niego będąca — wszyscy stanęli mu na oczach.
Nakoniec zaświtał poranek.
Na dziedzińcach i stajniach już się ruszano i wkrótce służba zaczęła chodzić po korytarzach.
Wyprowadzono psiarnię — ze stajen konie, i wkrótce na niedalekiéj łące ozwały się rogi.
Na zamkowym dziedzińcu Sandok trzymał w pogotowiu przyprowadzone dla Eberharda i Janka konie, zwierzęta tak doskonałéj budowy, że zwróciły na siebie uwagę wszystkich gości i nawet samego cesarza, który z księciem Mornym postanowił towarzyszyć polowaniu w lekkim powozie.
Strzelcy ustawieni byli od dawna w lesie St.-Cloud, który się na kilka mil rozciąga.
Jak zawsze na dworskich polowaniach, mieli rozkaz zwierzynę napędzać cesarzowi na strzał.
Grzecznie się powitano — odgłos trąb rozległ się po zupełnie jeszcze bezlistnym lesie — psy niecierpliwie szczekały, a konie rżały.
Liczba służby i łowców przeszło dwa razy przewyższała liczbę gości i postępowała za nimi w niewielkiéj odległości.
Margrabia de Montricoux jechał obok lorda Motherwella, książę de Monte-Vero obok don Olozagi, potém kilku marszałków, którzy zaledwie powstrzymać zdołali odważne zwierzęta, książę Metternich z zajęciem rozmawiał z hrabią Goltzem, a don Ramiro bawił się Jankiem, który na swoim islandczyku wyprawiał harce i kosztownego konika małéj rasy ostrogami podniecał do najkomiczniejszych podskoków.
Eberhard widział to i uśmiechał się — don Olozaga wyznał księciu, że ten odważny chłopczyk niezmiernie mu się podoba — cesarz także pozdrowił z daleka młodego strzelca i bawił się wychowańcem księcia de Monte-Vero.
Wreszcie wszyscy wyjechali z parku i dostali się do lasu St.-Cloud.
W pobliżu zamku, w rozległości jaką polowanie zająć miało, rozstawili się strzelcy — daléj na paśmie pagórków, z chatkami węglarzy, było miejsce wolne. Polowanie nie miało się tym razem rozciągać aż do leśnéj kaplicy, leżącéj romantycznie niedaleko od wąwozów i pagórków i w lecie prawie corocznie przez cesarzową zwiedzanéj. W jednym z następujących rozdziałów będziemy mieli sposobność także zwiedzić tę kaplicę.
Polowanie odbywało się z boku kaplicy i węglarskich chatek.
Wkrótce hukły strzały, a dostojni myśliwi zapalali się coraz bardziéj.
Wtém leśnicy przygotowali dla cesarza szczególniejszą przyjemność — pokazał się był dzik i napędzono go, rozumie się bardzo uważnie i ostrożnie, na drogę, którą cesarz przejeżdżał.
Napoleon postrzegł wściekle parskające zwierzę, ale że wtedy już bywał często cierpiący, prosił więc księcia de Monte-Vero, aby dla niego to dzikie zwierzę zabił.
Był to zawsze zaszczyt — do którego właściwie wybrany został Eberhard. Gdy książę Metternich i lord Motherwell nieco z obawą spoglądali na nadzwyczaj wielkie szczecinowate zwierzę, które rozwścieczone kłami ziemię ryło, Eberhard zeskoczył ze swojego karosza, oddał ukłon cesarzowi i dał strasznemu dzikiemu zwierzęciu z imponującą spokojnością wpaść na swój kordelas — radośnie ozwały się rogi na znak cesarza, który wysiadł z powozu i przystąpił do potężnego dzika, co rzucając się leżał u nóg księcia de Monte-Vero.
Inni myśliwi nadjechali i podziwiali upadłe wielkie i mocne zwierzę.
Napoleon powinszował księciu i powiedział mu kilka słów pochlebnych — potém pozostawiono wypaproszenie i sprzątnięcie dzika leśnikom, którzy nadjechali z wozem.
Wpośród coraz żywiéj rozwijającej się rozmowy nikt nie uważał, że wychowaniec księcia, mały Janek, znikł — nawet don Ramiro nie myślał o nim, bo go książę mocno zajął, jechał więc obok niego i obok don Olozagi.
Uszło to także uwagi służby i z dala jadącego Sandoka, że Janek odłączył się od drogi, którą dążyło towarzystwo łowieckie.
Gdy dzik zwrócił na siebie uwagę ogólną, a don Ramiro podjeżdżając do cesarskiego powozu, wezwał wychowańca księcia, aby się za nim udał, ten z boku niespodzianie ujrzał w krzakach kozła, który go niezmiernie wabił. Jeszcze ani razu nie strzelił, a nie chciał za nic w świecie wracać do zamku St.-Cloud bez żadnéj zdobyczy, przypuszczając, że nie ma nic tak bolesnego i upakarzającego dla rozpoczynającego kawalera, jak taki dowód niepowodzenia.
Janek był bardzo ambitny, zawsze jednako tyle, o ile przystoi młodzieniaszkowi pragnącemu czegoś dopiąć.
Nie pojechał więc za młodym hrabią de Teba, chociaż bardzo go polubił, lecz skrycie, aby sam położył, rączego kozła, rzucił się za nim, a ten skoro spostrzegł małego strzelca, śpiesznie zawrócił w krzaki.
To szybkie oddalenie się jeszcze bardziéj rozdrażniło nie tak łatwo zniechęcającego się Janka.
— Czekaj koźle, wołał, przekonawszy się, że nikt za nim nie zdąża, że nikt nie widział zwierzęcia, które wziął na oko: byłby wstyd, gdybyś ty miał przedemną umknąć!
I mały Janek, odważny strzelec, dał ostrogę swojemu islandczykowi, tak że się ten wspiął i skoczył potém po wązkiéj leśnéj ścieżce, która go coraz bardziéj od myśliwskiego towarzystwa oddalała.
Mogło to być około południa, słońce zapowiadającemu już wiosnę promieniami oświetlało nie zaliściony jeszcze las — tylko tu w téj jego części, w którą się teraz Janek zapędził, promienie oszczędniej się przebijały, bo po większéj części las składał się ze starych, gałęzistych i zawsze zielonych sosen i jodeł.
Jak dalekie echo, oz wały się tam odgłosy rogów cesarskiego orszaku.
Janek ich nie słyszał — od dawna już przebył przestrzeń dla polowania wytkniętą, którą dojeżdżacze opuścili wracając do orszaku. Wtém wdali ujrzał znikającego kozła, którego ciągle dotąd pomiędzy drzewami dostrzegał.
— Oho, zawołał zapalony Janek, co to znaczy? ty mi nie ujdziesz! To byłaby prawdziwa hańba, i nie mógłbym się pokazać na oczy wujowi Eberhardowi, gdyby cię moja strzelba nie dostała!
Pędził więc między drzewami, zręcznie prowadząc posłusznego mu islandczyka, ku miejscu, w którém znikł kozieł.
Chciał dla ratunku skryć się w wąwozie, po za którym rozciągały się pagórki.
Drugi może byłby teraz zawrócił — ale nie Janek, którego nowe niebezpieczeństwo jeszcze bardziéj pociągało i drażniło.
Z głośnym, radosnym krzykiem popędził konia — postrzegł, że kozieł pędzi na dole pomiędzy krzakami.
Janek był bardzo blizko leśnéj kaplicy — ale wcale jéj nie widział.
Bez zwłoki wskoczył w niebardzo stromy wąwóz, a potém pędził nim daléj.
Gdy nakoniec osądził, że może strzelić do zwierzyny, ścisnął mocno nogami swojego islandczyka, wypuścił cugle i przyłożył do twarzy nabitą strzelbę.
Strzał padł.
Janek głośno się ucieszył, aż się jego wołanie daleko rozległo — widział, że kozieł skoczył rozpaczliwie.
— Trafiony! — ha, ha — trafiony! wołał i właśnie chciał wyskoczyć na otwarte miejsce, gdy nagle, tuż blizko niego, z po za starego wiązu błysnął jasny promień i on po strzale poczuł gwałtowny ból, który go pozbawił przytomności.
Trafiony Janek spadł z konia, który go ciągnął za sobą po zaroślach, póki się małe nogi chłopczyny nie uwolniły z lekkich strzemion.
Leżał nieruchomy pomiędzy drzewami, a islandczyk rżąc uciekał.
Ale z po za grubego pnia wiązu wyszedł jakiś człowiek, ubrany w lekki płaszcz i w kapeluszu szeroko-skrzydłym mocno na oczy nasuniętym — towarzyszył mu zaś drugi, który wyszedł z pod daléj stojącego drzewa.
Wyglądali obaj jak leśni złodzieje; zbliżyli się ku miejscu, gdzie leżał chłopiec, któremu z lewego boku krew upływała.
— To on, półgłosem powiedział ten, który strzelił, uchylając nieco kapelusza — był to Fursch.
— Kula trafiła, już on do siebie nie przyjdzie, utrzymywał drugi, w którym poznajemy Rudego Dzika. Pochylił się ku małemu Jankowi i przypatrując się trafionemu bokowi, dodał: Krew płynie z serca.
— Oto moja zemsta, Eberhardzie de Monte-Vero, głośno zawołał Fursch. Hrabina i baron cieszyć się będą, że słowa im dotrzymałem!
— Nadjechał ci właśnie na strzał!
— Gdyby nie był nadjechał, to byłbym poszedł ku niemu i musiałbym dostać się blizko aż do myśliwskiego orszaku! Zbieg z la Roquête nie zna żadnéj bojaźni, już się od takich dzieciństw odzwyczaił! Tutaj, tutaj, panowie! wołał, aż się głośno po lesie rozlegało, tu jeszcze jest jedna trafiona zwierzyna!
— Śpieszmy się Furschu! upomniał Rudy Dzik.
— Dajże pokój! Chcę jeszcze zapewnić sobie widok, jaki mi przygotowała moja zemsta, chcę mieć przyjemność widzenia księcia klęczącym i płaczącym! Tak, ten Fursch jest to niebezpieczny nieprzyjaciel! Musi ci odebrać ochotę prześladowania go dłużéj!
— Słyszysz, że się zbliża odgłos rogów?
— Oni wołają umarłego! odpowiedział Fursch, a ta odpowiedź zgrozą przejmowała.
U nóg jego leżał mały Janek z zagasłemi oczami — jego myśliwska odzież na lewym boku, tudzież ziemia w koło były zbroczone krwią — strzelba mu wypadła i w niejakiém oddaleniu leżała między drzewami — ręce opadły zwieszone obok martwego ciała.
Mały Janek wyzionął duszę. Ten miły, niewinny chłopczyk nie miał już nigdy oglądać matki, nie miał nigdy utulić się na jéj sercu, ani powitać Józefiny jako ukochaną siostrę.
A jednak obie do niego tyle tęskniły!
Musiał umierać wtenczas, gdy matka o niego z boleścią się kłopotała — musiał umierać nie uczuwszy jéj miłości.
Biada nędznemu, wytrawnemu, srogiemu mordercy który tryumfując śmiał się nad jego ciałem!
I jego godzina wybije także — a będzie straszliwa.
Mały Janek, ulubieniec księcia, tyle obiecujący, wspaniale rozwijający się chłopiec, padł ofiarą tego przeklętego zbrodniarza — ofiarą Leony i Schlewego.
Kulawy, szatański baron, uwolnił więźnia z la Requête jedynie dla popełnienia tego nowego mordu. Ten podły łotr w szambelańskim fraku, nie miał nawet odwagi wywrzeć osobiście swojéj nienawiści na dostojnym i szlachetnym księciu de Monte-Vero. Ten przekleństwa godny nienawidził najwspanialszego człowieka w swoim czasie, bo w obec niego czuł całą swoją nikczemność i pospolitość — nienawidził go jak każdy nędznik wielkiego.
Owszem, gdyby przynajmniéj w nienawiści swojéj miał odwagę jawnie wystąpić przeciwko niemu, wyzwać go na pojedynek — wtedy przynajmniéj dowiódłby jakiegoś charakteru. A tak był tylko nędznikiem, podłym złoczyńcą, jeszcze godniejszym wzgardy niż ów obrzydły Fursch, którego morderczéj ręki potrzebował — godniejszy wzgardy i zdradliwszy niż hrabina Ponińska, która przecie śmiało szła do celu, jakkolwiek szatańskiego.
Ten podły łotr, który się baronem nazywał, a potajemnie wszelkiemu grzechowi służył, zjednał sobie karę nieustępującą w niczém karze, jaką Niebo nad Furschem i jego towarzyszami zawiesiło.
Zbliżał się czas tego wynagrodzenia.
Nędznicy gromadzili sami winę na winę — wkrótce miara przebrać się miała.
W orszaku cesarza zapewne posłyszano wkrótce po sobie następujące dwa strzały i obaczono brak wychowańca księcia.
Ale tego się przecięż nikt nie domyślał, że ulubieniec Eberharda, ofiara przeklętéj morderczéj ręki, leży zabity w pobliżu leśnéj kaplicy w krzakach.
Rudy Dzik ujął za ramię zuchwałego wspólnika mordów, który stał jeszcze obok krwią zbroczonego chłopca, i pociągnął go całą siłą z czerwono zafarbowanego miejsca lasu.
— Skryjmy się do kaplicy, mówił; ztamtąd wszystko widzieć możemy, co się dziać będzie!
— Nadchodzą — idą za głosem, odpowiedział Fursch, i cofnął się ulegając naciskowi Edwarda. Ha, gdyby nas znaleźli, toby była radość, toby był połów! Ale Fursch was się nie boi! Jedyny, któregobym się obawiał, na ten widok nie będzie zdolny myśleć o mnie! Sądzę, że odejdzie go ochota rozpoczęcia zemną nieprzyjacielskich kroków! To było za żeglugę w orzechowéj łupinie na morzu, za śmiertelną trwogę, za galery! wołał zgrzytając zębami.
Rudy Dzik gwałtownie pociągnął go w tył.
— Mogą cię usłyszeć, zawołał stłumionym głosem; już są bardzo blizko!
— Niech słyszą! wrzeszczał Fursch jak szalony — widział krew — a to czyniło go coraz wścieklejszym.
Rzeczywiście słychać już było w rozmaitych miejscach wyraźne wołania i głosy szukających — a także i szelest nadjeżdżających krzakami jeźdźców.
Fursch i jego towarzysz cofnęli się do leśnéj kaplicy, z dala wyglądającéj z pomiędzy drzew.
Gdy znikli, Eberhard i don Ramiro wypadli z gęstwiny.
Po wszystkich stronach ozwały się sygnały rogów — echo ich było nieco narzekające, melancholiczne.
Wtém don Ramiro najprzód zobaczył strzelbę małego Janka, a potém i jego samego na zwiędłych liściach przy suchych jeszcze zaroślach.
Podjechał bliżéj.
— Najświętsza Panno! zawołał przerażony: wasza Wysokość miałaś słuszność, że dwa strzały jeden po drugim tu padły i że jeden mógł tylko być strzał Janka!
Książę przybył do krwią zlanego miejsca — zeskoczył z konia i oddał cugle jadącemu za nim murzynowi.
— Mój Janek zamordowany! zawołał, a te słowa wydały głęboką boleść jego duszy, miłość, jaką czuł dla chłopca — schylił się ku niemu i podniósł go, spojrzał mu w zapadłe, martwe oczy.
— Umarł — bez ratunku! wyzionął. Kto mi to uczynił? Kto godny przekleństwa zamordował tego nieszczęśliwego chłopca? O, ścigać go pragnę — domyślam się czegoś straszliwego! Sandok, pozostań przy moim zabitym ulubieńcu, póki nie wrócę!
Gdy murzyn z głośném narzekaniem rzucił się na ciało małego Janka, bo i on go kochał, książę w towarzystwie don Ramira poskoczył przez las. Znaleźli zabitego kozła i pozostawili na prawo leśną kaplicę, zmierzając do chat węglarzy, znajdujących się na lewo na wzgórzach.
Eberhard spodziewał się otrzymać tam jakiekolwiek objaśnienie.
Przybyli do Sandoka strzelcy dali sygnały, że szukanego znaleziono, i wkrótce z polecenia cesarza nadjechał książę de Morny w towarzystwie margrabiego de Montricoux.
Wrócili do cesarza ze smutną wiadomością, i cesarz rozkazał natychmiast przerwać polowanie, bo wiadomość ta mocno go wzruszyła — nietylko dla tego, iż spodziewał się w lesie St.-Cloud być bezpiecznym od morderstw, lecz i dla tego, że ubolewał nad księciem de Monte-Vero.
Eberhard i towarzyszący mu hrabia de Teba, przybyli I do węglarskich chatek i dowiedzieli się tam, że od rana, dwaj jacyś złowrodzy ludzie ukazywali się w téj części lasu w rozmaitych punktach.
Węglarze mieli ich za leśnych złodziejów.
Ale Eberhard zażądał aby mu opisano ile możności, jak ci mordercy wyglądali? i przekonał się, że ten okropny czyn — spełnił Fursch i jego towarzysz.
Wyraz sprawiedliwego gniewu zaćmił oblicze księcia. Przez chwilę namyślał się — potem prosił don Ramira o rycerską przysługę (gdyż postanowił o ile można najśpieszniéj przeszukać las), aby pośpieszył do jego pałacu w Paryżu i tam wszystkich do smutnéj nowiny przygotował.
Prędko powrócił do ciała swojego ulubieńca, rozkazał murzynowi przenieść zabitego chłopca do zamku St.-Cloud, i otoczony kilku strzelcami popędził za zbiegłymi zbrodniarzami, a tymczasem hrabia de Teba pośpieszył do Paryża.
Znalazł ich ślad, i przy pomocy psów czujących pot ludzki ścigał aż do Sekwany — tam zdawało się, że dwaj mordercy musieli wsiąść na łódkę.
Nadaremnie aż do późnéj nocy szukano dalszego śladu — zbrodniarze niemożliwém uczynili ściganie. Jedynym skutkiem poszukiwania było znalezienie islandczyka pozbawionego pana.
Nazajutrz Eberhard odwiózł zmarłego Janka do swojego pałacu, który tak radośnie razem z nim opuszczał — tam dopiero dowiedział się o wykryciu tajemnicy, która boleść jego jeszcze bardziéj pomnożyła.


ROZDZIAŁ IV.
Przysięga w leśnej kaplicy.

Głęboka żałoba panowała w pałacu księcia de Monte-Vero, żałoba aż do najniższego służącego. Wszyscy bardzo kochali małego Janka, który każdemu w razie potrzeby przychodził z pomocą, a pełny litości i współczucia prosił dobrego wuja Eberharda za potrzebującymi. Był dobrym duchem pałacu, zawsze przychylnym pośrednikiem między podwładnymi a panem — teraz zaś leżał głęboko w chłodnéj ziemi — teraz nie bywał w dobrym humorze, tak go zawsze zdobiącym, a nigdy nie wyradzającym się w nieprzyzwoitość, w pysznie urządzonych stajniach, aby kazać zaprowadzić islandczyka do ujeżdżalni, którą dla niego w głębi parku książę kazał zbudować, teraz nie siadał już w śmiałym podskoku na grzbiet rżącego, gęstą grzywą wstrząsającego zwierzęcia, na którém tak ochoczo harcował.
Islandczyk cicho stojąc w stajni, ciągle oglądał się szukając pana — nadaremnie nadstawiał uszy, czekając na jego zawołanie.
Mały Janek już go nie wołał... w ujeżdżalni było cicho i pusto — w parku nie widziano jak dawniéj igrających Józefiny i Janka — wszystko się zmieniło.
Islandczyk stał smutny ze zwieszoną głową — masztalerz nie mógł na niego patrzeć. Marcin także chodził ze zwieszoną głową, a Sandok złościł się.
Ale murzyn oprócz gniewu wrzał jeszcze inném dręczącém go uczuciem. Ten czarny, czując instynktowo, zkąd poszedł ten nowy cios, podług zwyczaju swojego pokolenia, nie mógł obronić się od najgłębszéj nienawiści, która w nim od tygodnia do tygodnia wzrastała i dojrzewała.
W Marcinie miał zawsze wielkie zaufanie, które jeszcze się wzmogło, odkąd sternik „Germanii“ wiernie dotrzymywał słowa i murzyna zawsze nazywał „bratem Sandokiem.“
Przypomnijmy sobie, że Marcin przyrzekł czarnemu to odznaczenie, gdy rzeczywiście udało mu się dowiedzieć od hrabiny o pobycie Małgorzaty. Sandok dotrzymał obietnicy swojéj i Marcin swojéj także.
Gdy książę w kilka miesięcy po śmierci chłopca przechadzał się z Małgorzatą i Józefiną po letnio-zielonym i cienistym parku, murzyn spotkał sternika „Germanii“ w pobliżu domu służących — ten spojrzał na troje żałobników i właśnie mruczał:
— Już pan Ebehard temu szelmie zapłaci! wtém Sandok dotknął jego ramienia.
— Oho — nie słyszałem cię wcale, bracie Sandoku, zawsze jeszcze przeklęcie cicho chodzisz!
— Ciche kroki dobre, sterniku Marcinie, ciche kroki idą z serca Sandoka! poszepnął czarny, i przewrócił oczy, że aż białka widać było.
— To chyba sam djabeł zrozumie, Afrykaninie! Twoje ciche kroki pochodzą z twojego serca?
— Tak to jest, sterniku Marcinie — Sandok jest pełen nienawiści i pragnie zemsty, a murzyn zawsze się czołga kiedy nienawidzi!
— Niech pioruny trzasną! a więc i za mną Czołgasz się?
— O Sandok nie nienawiedzieć dobrego sternika Marcina!
— No, bardzo proszę!
— Sandok czołga się, bo jego serce jest pełne nienawiści dla morderców małego ulubieńca!
— To prędzéj daje się słyszeć, bracie Sandoku; moje serce jest także pełne nienawiści dla tych łajdaków!
— Sandok nie ma spokojności, nie może spać! Często wstawać Sandok wśród ciemnéj nocy i wściekle zgrzytać zębami!
— Oho! twoja twarz zawsze krwi pragnie?
— Sandok nie może dłużéj czekać, Sandok musi pomścić massa i małego ulubieńca!
— Ty jesteś szczególne stworzenie Sandoku...
— O — bracie Sandoku, mówi się!
— Do tego masz zupełne prawo — a więc bracie Sandoku, ty jesteś dziwne stworzenie! Pozostaw zemstę i karę panu Eberhardowi, on będzie najlepiéj wiedział, co dla przeklętego Furscha, który uszedł rusztowania, i Rudego Dzika, jest najwłaściwsze!
— Dobrze, sterniku Marcinie, massa ukarze Furscha i Rudego Dzika, zbrodniarzy, ale Sandok ukarze innego zbrodniarza!
— Cóż ty znowu zamierzasz? Przewracasz oczami, że aż mnie zatrważasz!
— O, Sandok zrobił dobrą znajomość w zamku cesarza — Sandok poznał jedną tajemnicę!
— Powiedzże, co to za nowy złoczyńca, którego chcesz ukarać, i co to za tajemnica, którą w St.-Cloud wykryłeś?
— Sternik Marcin będzie milczał? spytał murzyn.
— Pewno, bracie Sandoku, daléj, gadaj!
— Furscha i Rudego Dzika ukarać massa, ale to nie oni sami zamordowali Janka!
— Myślisz, że baron von Schlewe jest najgorszy?
— O tak, sterniku Marcinie, baron jest najgorszy! baron musi umrzeć — okropnie umrzeć — umrzeć jak massa czarnego Marcellina!
— Niech pioruny zatrzasną! Murzynie! przecięż nie będziesz zaczynał od przegryzienia gardła?
— Gorzéj umrzeć niż massa Marcellina. Baron musi zdechnąć jak dzikie zwierzę. Baron musi umierać przez dziesięć godzin w męczarniach i boleści!
— Tego warto posłuchać, bracie Sandoku — ten szambelan jest to przeklęty łajdak, najbardziéj wszystkiemu winien, masz zupełną słuszność! Ale co to ma wspólnego z tajemnicą, o któréj się dowiedziałeś w St.-Cloud?
— O, wiele, sterniku Marcinie, bardzo wiele! Sandok spotkał cesarskiego brata, czarnego brata!
— Co, w St.-CIoud jest czarny?
— Moro, służący cesarza, jak Sandok służący massy!
— Ale go nigdy jeszcze nie widziałem?
— Moro rzadko bawić w St.-Cloud i tylko przy cesarzu — ale Moro rozumny i dobry!
— I ten czarny brat powierzył ci tak ważną tajemnicę?
— To się przypadkiem trafiło, sterniku Marcinie! Sandok przybyć do zamku na jeden dzień pierwéj od massy — Sandok zmordowany chciał zasnąć na dole w zamku.
— Niech pioruny zatrzasną! bracie Sandoku, tyś należał do stajni a nie do pokojów!
Murzyn rozśmiał się.
— Sandok wiedzieć dobrze — ale na dole pokój, gdzie Sandok chciał spać, tam nikt nie mieszka — pokój z bujającym aniołem — bardzo piękny sterniku Marcinie, tak piękny, że Sandok nie mógł odejść od bujającego anioła!
— To sam djabeł zrozumie! W pokoju, w którym spać chciałeś, znajdował się bujający anioł?
— O, tak sterniku Marcinie, tak jest! w gmachu pod czerwoną ścianą buja anioł nad ścianą.
— I tam spałeś?
— Nie, Sandok chciał spać w łóżku — Moro przyszedł i wyrzucił Sandoka z łóżka!
— Wierzę temu, śmiejąc się powiedział Marcin. Brat Sandok trochę się zawstydził?
— O, nie dla tego Moro przyszedł, nie dla tego wyciągnął Sandoka. Biały anioł, jest to anioł dusiciel — zamęczy każdego kto pod nim śpi!
— Bracie Sandoku, tyś głupiec!
— Sterniku Marcinie...
— To nic nie pomoże — jesteś głupiec! Dawniéj chciałeś we mnie wmówić, że stara Urszula chodzi po nocy — a nie było w tém ani słowa prawdy! A teraz prawisz mi nowe historye o widmach — dajże mi raz pokój!
— O sternik Marcin może wierzyć i nie wierzyć! Sandokowi to nic nie szkodzi.
— Jakto, Afrykanin uczy się już myśleć? powiedział Marcin; a więc mogę wierzyć albo nie wierzyć, to ci wszystko jedno? Ale kiedy ci powiadam, że pleciesz bez sensu, hę?
Kiedy sternik Marcin nie chce temu wierzyć, to Sandok nic nie poradzi i pójdzie sobie precz!
— Niech pioruny trzasną, murzynie, jaki ty jesteś gorączka! rzekł Marcin zatrzymując czarnego.
— Murzynie? Bracie Sandoku, mówcie sterniku Marcinie!
— Prawda! Więc opowiadajże porządnie twoją historyę, bracie Sandoku! z uśmiechem mówił Marcin, w gruncie rzeczy nieco zniecierpliwiony. Opowiadanie czarnego nie chybiło swojego skutku.
— Moro wyprowadził Sandoka z pokoju, bo biały anioł tak piękny, o tak piękny, był to anioł dusiciel! Kto spał na łóżku, zawsze nazajutrz znaleziony został nieżywy! Anioł schodził i dusił go wśród spokojnéj nocy.
— Moro jest właśnie taki sam głupiec, jak mój brat Sandok.
— Nie głupiec, sterniku Marcinie! Anioł udusił przed dwoma laty cesarskiego lokaja, potém przed rokiem gospodynię zamkową, a następnie w tym roku pijanego lejb-stangreta! Zawsze z rana leżeli tam nieżywi, chociaż wieczorem zupełnie zdrowi pod aniołem zasnęli. Sternik Marcin śmiać się, ale to prawda!
— I chcesz przywabić barona do anioła dusiciela, bracie Sandoku?
— Moro i Sandok tam go zwabią!
— On się będzie strzegł i nie uda się za wami do St.-Cloud!
— O, uda się, sterniku Marcinie, daję ci na to słowo; baron uda się i nazajutrz żyć nie będzie, jak mały ulubieniec massy!
— To byłoby twoje arcydzieło, bracie Sandoku!
— O, to samo mówiliście sterniku Marcinie już przeszłym razem i śmieliście się, z przebiegłą miną utrzymywał czarny, a gdy Sandok przyniósł potém listy i wiadomość, to nie było nic.
— Chcesz przez to powiedzieć, że ci i teraz wierzyć powinienem bracie Sandoku; ale to była inna sprawa! Wtedy szło o twoją zręczność i nic więcéj, teraz zaś są to czarodziejskie historye.
— Sternik Marcin i wówczas nie wierzył, a jednak musiał biednego murzyna nazwać bratem Sandokiem — nie wierzy i teraz, a jednak obaczy wkrótce, że biedny Sandok znowu miał słuszność!
— Niech pioruny trzasną, jakiś ty pewien! No, obaczymy — nie będę ci przeszkadzał! Rób co chcesz! Tylko z tym aniołem daj mi pokój, bracie Sandoku; biała natura nie cofa się i nie wzrusza, chociażbyś mruczał tysiące przysłów. Więc i biała figura nad łożem pana Eberharda w Monte-Vero, musiałaby w nocy schodzić i wyrabiać hokus-pokus! Nie daj się wyśmiewać bracie Sandoku, i nie sprowadzaj barona do St.-Cloud, to się nieopłaci!
— Za dwa miesiące anioł udusi barona!
— Nie tak śpiesznie, bracie Sandoku!
— No, sterniku Marcinie, Sandok nie chce przyrzekać tego, co przeszkody zmienić mogą — w ciągu tego roku anioł w zamku udusi barona!
— Obaczymy! śmiejąc się mówił Marcin i udał się za panem Eberhardem, wracającym do pałacu z Małgorzatą i Józefiną; obaczymy bracie Sandoku!
— Albo biedny murzyn umrze tego roku, albo niegodziwy łotr baron umrze! zapalczywie wołał za nim Sandok: czy słyszeliście sterniku Marcinie? Sandok wskoczyć do Sekwany, jeżeli baron nie umrze od anioła!
— Nie tak zapalczywie, czarny! odpowiedział mu Marcin.
— Bracie Sandoku mówi się — Sandok upomina się o swoje prawo!
Sternik śmiał się serdecznie idąc ku werandzie, a murzyn udał się w stronę wjazdu w kracie, ponieważ zbliżył się tam jakiś powóz. Nie w najlepszym był humorze, bo Marcin znowu mu nie wierzył, a prócz tego, jak się to łatwo u czarnych zdarza, tak był oburzony, że mu aż żyły na czole i rękach grubo nabrzmiały.
— On doczeka tego, że Sandok dotrzyma słowa! albo w ciągu roku anioł udusi barona, albo Sandok zginie w nurtach Sekwany!
I mrucząc z cicha te słowa zbliżył się do kraty.
Sługa zeskoczył z powozu — drugi stał przy nim.
Murzyn wniósł z tego, że ktoś szczególnie znakomity przybył z wizytą.
Otworzył wjazd, a służący przystąpił do niego.
— Czy to jest pałac księcia de Monte-Vero? spytał go po niemiecku.
— O, tak jest, przychylnie odpowiedział Sandok, to jest pałac jego wysokości!
— Zameldujcież zaraz księciu jego królewską wysokość księcia Waldemara, mój przyjacielu, powiedział sługa.
— Bardzo dobrze, Sandok zamelduje! zawołał murzyn i pośpieszył ku werandzie, a ztamtąd do pokoju pana Eberharda. Książę tylko co do niego wszedł, bo zamierzał pracować sam do późnéj nocy.
Marcin miał jeszcze coś do czynienia w pałacowych korytarzach.
Eberhard postrzegł murzyna.
— Co tam nowego, Sandoku? zapytał łaskawie.
— Tam przy kracie stoi powóz dostojnego księcia, massa, odpowiedział murzyn.
— No — więc dla czegóż przeszkadzasz mi?
— Książę Waldemar kazał się massie zameldować!
— Co, książę Waldemar? rzekł Eberhard powstając. Był to ruch szybki, jak zwykle człowieka gwałtownego — potém znowu siadł na rzeżbioném krześle przy biurku — to rzecz szczególna!
Eberhard rozważał przez chwilę, czy ma przyjąć księcia lub nie.
Czuł dobrze, iż byłoby to obrażająco i w obec sług nieprzyzwoicie, gdyby odmówił przyjęcia wizyty niemieckiego księcia krwi, skoro ten sam się mu zameldować kazał i szukał go.
— Proś księcia tu do pokoju! rozkazał czekającemu murzynowi, który wyszedł.
Wysokie czoło Eberharda spochmurniało.
Dla czego człowiek ten naruszał spokojność jego pałacu? Czego jeszcze szukał w tych progach, obciążywszy się wielką winą?
Czy podobna było, aby się dowiedział rzeczy, o których przemilczenie upraszał Eberhard i czego delikatna księżniczka Karolina zapewne także nie wydała?
Gdyby Małgorzata obaczyła księcia!
Gdyby przybył był godziną pierwéj i znalazł ją, która była jego ofiarą, w parku obok księcia!
Byłaby to pełna wstydu, pognębiająca chwila, powiedział sobie Eberhard.
Lepiéj że się obaczy z samym księciem i że się z nim rozmówi — z człowiekiem, na którego bez uczucia pogardy spojrzeć nie mógł.
Życie Eberharda nie było splamione winą, jaką ów książę siebie obciążył.
Przeszłość jego była czystą, otwartą księgą. A jeżeli na jéj kartach zapisane były liczne powikłania i walki, troski i przygody — na żadnéj jednak nie było czarnéj plamy — wszystkie one były czyste.
Chmura zawisła na czole księcia, gdy czekał ukazania się Waldemara — szlachetny był zagniewany — dusza jego była obciążona.
Wtém Sandok otworzył drzwi pokoju.
Waldemar — już nie młodzieńczy, dawniéj blady książę, lecz teraz piękny, silny, poważny człowiek, stał przed księciem, który milcząc badawczo na niego patrzał.
Portyera zamknęła się za nim — przez chwilę stał przed wysokim, zagniewanym księciem nie mówiąc ani słowa — Waldemar budował się wspaniałością szlachetnego męża, przed którym stał milczący — czuł jego obecność — wyglądał jakby same już spojrzenia tego człowieka wywierały na nim głębokie wrażenie — czuł wyrzut niemych zapytań, sprawiedliwe słowa gniewu — i znosił to prawdziwie żałując — jak człowiek.
— Przychodzę, mości książę, oddać moje życie w ręce wasze, przemówił nakoniec wzruszony Waldemar. Przychodzę z daleka, abyś raczył postanowić o moim losie.
— Szczególne słowa, mój książę! Jesteśmy śmiertelni, a los nasz nie pozostaje w naszych ręku! Jak dalece bezwładni jesteśmy, może pan jeszcze się o tém nie przekonałeś, ale ja zbyt ciężko to przekonanie opłaciłem! Cóż mi przynosi zaszczyt pańskich odwiedzin?
Eberhard nie podał krzesła księciu.
Krótko tylko powinni byli rozmówić się — chciał stojąc załatwić formalności.
Waldemar poznał to — i zbladł gwałtownie.
Ale musiał powiedzieć sobie, że to było słuszne. Nie zawrzał gniewem — zniósł upokorzenie.
— Racz mnie wysłuchać mości książę, przemówił cokolwiek niepewnym głosem. Nie sprowadza mnie tutaj żadna chimera, ani krok nierozważny — lecz nacisk mojego serca, przeciw któremu walczyć nie mam siły! Nie przybywam tu jako książę Waldemar — ale jako człowiek, szukający u pana rady, pomocy, zbawienia — nie odmawiaj mi pan téj jałmużny, tego daru twojego wspaniałomyślnego serca, które tylu ludzi uszczęśliwia — nie odtrącaj mnie jak niegodnego! — Książę wymówił1 te słowa głosem przytłumionymi zbliżył się do Eberharda, — przychodzę tu prosząc i z nadzieją, racz książę być łagodnym, jak byłeś zawsze!
— Przez całe życie starałem się zawsze być sprawiedliwym książę Waldemarze — sprawiedliwość i przezwyciężenie siebie, są to główni działacze dla nas ludzi! To było mojém godłem przez wszystkie czasy — zawsze mu dotrzymywałem wiary: Równe prawo dla wszystkich! Mów pan — czego pan żądasz odemnie, wydam wyrok według tego hasła. Ale wyznać panu muszę, iż wołałbym był, abyś go pan odemnie nie wymagał. Dość — jestem gotów słuchać pana!
— Krótko powiem, mości książę, aby mu nie zabierać kosztownego czasu! — W pewnéj niemieckiéj stolicy żył młodzieniec, któremu ojciec umierając wyznaczył opiekuna, którego uważał za człowieka zacnego, wiernenego i mądrego! Pół opiekun, pół doradca, ten bezczelny człowiek na to użył swojéj władzy, aby młodzieńca, nie — znającego jego czarnéj duszy, nie umiejącego gniewać się i ufającego, wszelkiemi siłami ułowić w objęcia grzechu! Młodzieniec musiałby był przerazić się — byłby się wcześniéj przebudził, gdyby ów poufnik nie umiał zarzucać swoich sieci tak starannie, tak delikatnie i zręcznie i tak powoli sprowadzać młodzieńca z prawéj i szlachetnej drogi, że ten nie czuł wcale, iż błądzi. Z jednéj uciechy wabił go w drugą, czynił mu wszystko bardzo przystępném i łatwém — słowem był Mefistofilem młodzieńca, wtrącającym go w przepaść!
Już biedny był blady-i do oporu niezdolny! Potęga grzechu jest wielka a zepsucie przychodzi w nocy.
Wtém pewnego dnia młodzieniec postrzegł na samotnéj drodze modlące się dziewczę — poczuł, że go coś ciągnie do téj dziecinnie pięknéj istoty — chciał ją powitać — ale dziewczę znikło! Kochał to dziewczę — a na prawdę jeszcze nigdy nie kochał — tę miłą istotę kochał gorąco i niewypowiedzianie.
Widział to nędzny doradca! Niezdolny wierzyć w prawdziwą miłość, znalazł sposób odszukania téj dziewicy i doprowadzenia jéj do młodzieńca.
Zaślepiony ujrzał więc znowu czarowny obraz niewinności — poznał że odpowiadała jego miłości — i w chwili namiętnego zachwycenia poprzysiągł pięknej, ufającéj mu dziewicy wieczną wierność, a ona poświęciła mu swoją namiętność! Był to ostatni grzech jego życia! przezeń miał zginąć — nie! przezeń miał być ocalony, jeżeli książę wolisz!
Haniebny doradca poznał, że serce młodzieńca przez miłość dla dziewicy zobojętnieje dla niego i jego planów; znalazł więc sposoby i drogi rzucenia przed nim tak ciężkich na nią podejrzeń, iż młodzieniec ją porzucił! Owszem, ten nikczemnik, przygotowując młodzieńcowi inne rozrywki, wygnał nawet opuszczoną, biedną, piękną dziewicę na cztery wiatry!
Co większa! zamknął nieszczęśliwą w odosobionym domu, nazwał ją obłąkaną, gdy młodzieniec usłyszał wołania biednéj o pomoc!
Lecz zdawało się, że głos boży woła na młodzieńca: Nie wierz mu — to nędznik!
Od téj chwili ów młodzieniec został ocalony!
Pośpieszył do odosobnionego domu — otworzył drzwi jego — znalazł znowu tę biedną, którą jeszcze bardziej pokochał.
Ale niegodziwy doradca czując, że teraz zagraża mu karząca ręka młodzieńca, czołganiem się i obłudą doszedł do potęgi zaszczytów, i użył ich na pognębienie młodzieńca wyrastającego już na mężczyznę. Młodzieńca wygnano!
Znowu więc miłości i tęsknoty pełnego oddzielono od dziewicy, do któréj jednak na wieki serce jego należało — a kiedy nakoniec mógł powrócić do domu, gdy z boleścią serca szukał téj, co tyle wycierpiała, aby wszystko, wszystko tysiąckrotnie naprawić, co dla niego przeniosła... już jéj znaleźć nie mógł!
Waldemar zamilkł — głos jego drżał — oburącz zakrył twarz, na któréj wypisane było całe wstrząśnienie jego duszy.
Ale książę de Monte-Vero ani się poruszył.
Po przerwie książę mówił daléj:
— Młodzieniec został mężem — a z lepszemi jego przymiotami wzrastała i jego miłość — dla umarłéj! Uważał to za karę bozką, że unikając wszelkich przyjemności, na wieki skazany został na to, aby kochał zmarłą! Zawisł na jéj obrazie — modlił się do niéj — jéj imię we śnie powtarzał — jéj ostatnie pełne duszy słowa bujały nad nim jak święte błogosławieństwo! Kochał tak gorąco i czysto, jakby sprawdzić się miała przysięga, którą niegdyś w pałającém zachwyceniu wyszeptał!
Wtém jedno z cudownych zrządzeń bożych, których wyjaśnienia nadaremnie szukamy, zapragnęło, aby poważny, poprawiony człowiek, postrzegł na bazarze królowéj dziecię, milutką dziewczynkę, która go tajemniczo do siebie przywiązała! Przybył drugi raz — nie wiedział co go do dziecka ciągnie — nie domyślał się, że to było jego własne dziecię, wydostał je z domu podrzutków i z całą miłością wychowywać je kazał!
A teraz dopiero przed kilku dniami dowiedział się ten poważny, zdecydowany człowiek, że i matka także żyje!
Słyszał z mocno bijącém sercem, że Małgorzata, którą ze zranioną duszą jako zmarłą opłakiwał, żyje, że jest pańską córką.
Szlachetny, dostojny książę! Tym zbłąkanym młodzieńcem, tym poważnym, żałującym człowiekiem — jestem ja...
Waldemar przerwał sobie na chwilę — przystąpił do Eberharda i podał mu rękę.
— Czyliż nam ludziom, którzy wszyscy błądzimy, nie ma być wolno naprawiać błędów? Mości książę, pozo — stajesz zimny i milczący — z pełném, głęboko wzruszoném sercem przybywam tu do pana — z promieniem nadziei niebiańsko rozjaśnionym — o! nie dozwalaj mu książę zagasnąć! Uszczęśliw dwa serca, mój książę — oddaj mi rękę twojéj córki, którą wiecznie, wiecznie kocham.
Eberhard wzruszył się — dla znawcy zdradzały to jego oczy.
Milczał — namyślał się...
Potém podał rękę stojącemu przed nim.
Zdawało się, że ten najszlachetniejszy człowiek chciał zawrzeć pokój i przebaczyć, jakby chciał zapomnieć, co go spotkało.
Waldemar ukląkł przed nim, jakby z wyrazem dumy i szlachetném rozjaśnieniem, chciał zawołać: Mój ojcze!
Ale słów tych nie wymówił.
Jeszcze na nie czas nie nadszedł.
Eberhard podniósł księcia — nie lubił, aby ktoś klękał.
— Poczytuję to sobie za dobrodziejstwo, mości książę, że tu pośpieszyłeś i wszystko wyznałeś! Słowa twoje, jak wiem, tchnące prawdą i szczerością, przejednały mnie — i ile to być może, pogodziły z panem! Wracaj książę do swojego zamku w zwierzyńcu i tam szukaj uspokojenia! Ja wkrótce z mojóm dzieckiem odpływam za morze do Monte-Vero...
Waldemar powstał, a na twarzy jego wybiła się głęboka boleść.
— Więc książę chcesz na prawdę zgasić ten promyk nadziei, z którym przybyłem, i odrzucasz najświętszą w mojém życiu prośbę, najwierniejszą w świecie miłość?
— Lepiéj, że wyznam panu wyraźnie, odparł Eberhard, że ręki mojéj córki nigdy nie oddam księciu. Oszczędź mi wyjaśnienia tych słów, bo znasz dobrze całą przeszłość! Niech pokój będzie między nami, mój książę! Nie tłómacz na złe słów moich — są one rezultatem dojrzałéj rozwagi i wiernéj troskliwości!
— I nie ma dla mnie żadnéj nadziei — żadnego wyjątku?
— Żadnego, mój książę — wszyscy na całe życie rozłączyć się musimy! Myśl pan, że ta nieszczęśliwa na prawdę umarła i że jéj wcale nie znalazłeś — dla ciebie książę ona umarła!
— Bądź pan zdrów! chwiejąc się wyrzekł Waldemar: — życie bez Małgorzaty skończyć się musi.
— Nazwałeś się książę człowiekiem, upomniał Eberhard; maszże okazać mniéj odwagi i siły niż ta, co tyle przeniosła i dla któréj tu przybyłeś?
— Żegnam cię mój książę — przeznaczenia nasze spełnić się muszą.
Po upływie kilku sekund powóz jego odjechał z przed pałacu.
Eberhard stał nieporuszony — namyślał się...
— To było moim obowiązkiem, poszepnął. Sam to kiedyś przyznasz! Dzisiaj wzruszony spokojnie o tém sądzić nie możesz — ale po kilku latach powiesz mi: Inaczéj być nie mogło! Małgorzata kocha go, a przekonałem się, że nawzajem i on ją kocha — ale dla nich nie ma mostu — rozdziela ich przepaść zbyt głęboka i zbyt wielka! Jakkolwiek mało winni jesteście temu co zaszło i na przebaczenie zasługujecie, jakkolwiek błąd wasz spowodowała miłość, a główna wina jego cięży na owym przeklętym — lecz po tém co się stało, lepiéj że będziecie rozłączeni! Książę nie potrafi znosić i przetrwać dni ciężkiej twojej przeszłości, z tobą Małgorzato, moja nieszczęśliwa córko, a prócz tego pragnę oszczędzić ci bólu i upokorzenia, gdyby znakomici współziomkowie z wysoka na ciebie patrzeć mieli! Tam, za morzem, co innego — tam, dokąd cię uprowadzę, spotka cię wszędzie miłość i współczucie — tam będą umieli uszanować twoje — ciężkie przygody i doświadczenia, kiedy przeciwnie tutaj nierozsądna pycha tylkoby je krytykowała i wyśmiewała.
Małgorzata nie powinna wiedzieć, że z nim rozmawiałem — nie powinna słyszeć o tém, że książę był tak blizko niéj. Po co odnawiać dawne rany, nie dające się uleczyć? Mam nadzieję, że biedna przy mnie nauczy się przezwyciężać wszystko!
Tak myślał książę de Monte-Vero, pragnący uchronić córkę od nowych ciężkich walk.
Ale Małgorzata, któréj serce ożywione prawdziwie niewieściemi uczuciami prawie nauczyło się powierzchownie przezwyciężać siebie, jeszcze i dzisiaj kochała księcia całą głębią duszy — raz tylko kochała, i ta miłość nie opuściła jéj aż do śmierci.
Nie chciała zasmucać ojca — czuła, że miał słuszność kiedy wskazując amulet powiedział:
— Naucz się przezwyciężać samego siebie, jest to najwyższa, najszlachetniejsza dążność człowieka — wierzyć i nie lękać się śmierci — kto umiał sobie to przyswoić, ten dosięgnął prawdziwego szczęścia!
Ale jakkolwiek przezwyciężyć umiała tęsknotę i żal, pomimo tego jéj miłość dla Waldemara ciągle wzrastała, nie mogła jéj nigdy pokonać, nigdy zapomnieć; zdawało się, że Bóg ją taką miłością wiecznie i wspaniale obdarował. Była ona prawdziwą pociechą dla zranionéj duszy — wschodziła świecąco i wzmacniająco, jak odwieczne światło słoneczne po smutnych dniach przebijające się przez chmury — było jéj gwiazdą wśród ciemnéj nocy.
A laka miłość, czysta, bezinteresowna, wierna i nic nie pragnąca, czyliż nie uszlachetnia serca ludzkiego? Czyliż nie podnosi tyle wypróbowanéj duszy?
Taka miłość, jak córki Eberharda, jest wzniosła i święta — jest dla nas ludzi najwyższém dobrem duchowém.
Małgorzata znała dobrze i od dawna postanowienie ojca i jego słowa: „Nie możesz oddać i nie oddasz nigdy ręki księciu!“ — rozumiała ich znaczenie i przebijającą się przez nie troskliwość — nie myślała także o posiadaniu Waldemara i połączeniu się z nim — ale duszą do niego należała.
Upłynęło kilka dni po rozmowie z Waldemarem.
W miejscu, na którém znaleziono w lesie małego Janka, cesarz kazał postawić obelisk z czarnego marmuru.
Lecz wszelkie z największą gorliwością dokonywane poszukiwania dwóch morderców dotąd pozostały bez skutku, i już prefekt policyi doniósł cesarzowi, że bez wątpienia udać się im musiało ujść za morze.
Małgorzata wynurzyła życzenie oglądania miejsca i pomodlenia się w leśnéj kaplicy, przy któréj dziecię jéj padło ofiarą srogiéj zemsty, a Eberhard chętnie na to żądanie zezwolił — umiał to pojąć, że Małgorzata czuje potrzebę zwiedzenia tych miejsc.
Pewnego więc świetnego poranku ekwipaż księcia zaszedł po Małgorzatę zawsze czarno ubraną, dla zawiezienia jéj do St.-Cloud.
Stosownie do jéj woli, nikt jéj nie miał towarzyszyć — i Józefina musiała pozostać w domu. Żadna służąca nie wsiadła z nią do wygodnego i eleganckiego powozu; tylko Sandok, jako przewodnik, miał siedząc obok stangreta, towarzyszyć temu żałobnemu orszakowi.
Około południa ekwipaż przybył do miasteczka.
Małgorzata rozkazała jechać aż do brzegu lasu, poczém wysiadła z powozu, kazała mu pod cieniem drzew czekać na jéj powrót, i zabrawszy z sobą Sandoka udała się daléj.
W lesie powietrze było orzeźwiająco chłodne i pachnące; żałobnica szła jego ścieżkami, a Sandok postępował za nią w niejakiém oddaleniu.
Małgorzata szła powoli jak cierpiąca — piękna jéj twarz była Wada troską napełniona — w wysokiéj, posuwającej się jéj postaci malowała się gniotąca ją boleść, wolno i cicho przesuwała się w czarnych szatach po pachnącym lesie.
Gdy przybyła do kaplicy zawsze dla przechodzącéj publiczności otwartéj, słuchającemu Sandokowi zdało się, że słyszy w dali tętent końskich kopyt — ale nie bardzo na to zważał, bo musiał pokazać swojéj pani w zieleni lasu na boku znajdujące się miejsce, na którém leżał zabity Janek.
Małgorzata postrzegła czarny pomnik — wznosił się właśnie w punkcie, który krew zbroczyła.
Tam stała długo zamyślona, zapłakana.
Niewinny chłopcze, musiałeś wyzionąć twoją kochaną duszę, kiedym cię znalazła i poznała! Musiałeś niewinnie paść ofiarą srogiéj morderczéj ręki; nie przeczuwając śmierci, biegłeś naprzeciw niéj — tu przybyć musiałeś, abyś mi był wydarty! O! jeżeli to jest prawdą, jeżeli nie samą tylko ziemską pociechą i piękną wiarą, że patrzysz na mnie tam z góry, to spojrzyj: oto wyciągam ku tobie ramiona, oto tęsknię do ciebie — nie było mi dopuszczono, naprawić bezprawie i grzech, jakiego się względem ciebie dopuściłam! Ale jeżeli możesz, to zajrzyj tu w moje serce, a poznasz, że czuję dla ciebie gorącą, wierną miłość macierzyńską — i wtedy przebaczysz mi, bo oko twoje wszystko zbada i pozna — wtedy uśmiechniesz się do mnie i pocieszysz mnie, bo się do mnie uśmiechniesz miłością i powitaniem. Chciałabym być przy tobie Janku, chciałabym jak ty z dziecinném sercem przejść do wieczności — jestem strudzona Janku, zabierz mnie rychło do siebie! Tylko pierwéj chciałabym jeszcze raz go widzieć, pożegnać tego, który jest tak daleko odemnie! Potém zabierz mnie do siebie — na ziemi nie ma już dla mnie żadnéj radości!
Łzy stłumiły głos Małgorzaty.
Sandok stał w oddaleniu za drzewami — nie przeszkadzał płaczącéj — nie poruszał się wcale — smutno mu było i ciężko na sercu — a jednak musiał powiedzieć córce swojego massa, że brzegiem lasu w dali zbliża się kilku jeźdźców.
HAle żałobnica, ale płacząca matka, to osoba święta, powiedział sobie. Nic jéj nie może szkodzić, nic spotkać.“
Ten murzyn miał mocno wrażliwe serce na dobre i złe.
Małgorzata pożegnała smutne miejsce. Zwróciła się ku leśnéj kaplicy tak wspaniale zielonością ocienionéj.
Potrzebowała upaść tam na kolana i pomodlić się.
Skinęła na Sandoka, aby ją pozostawił samą w tém miejscu poświęconém Bogu.
Leśna kaplica podobna była do małego kościółka w gotyckim stylu. Drzwi jéj były otwarte — a przez cztery arkadowe okna wpadało na jéj podłogę zieloném liściem złagodzone światło. W głębi stał modlitewnik na kilku stopniach, a nad nim unosił się obraz Matki Bozkiéj.
Na modlitewniku stał mały krucyfiks.
Małgorzata ze schyloną głową weszła do kaplicy. Powoli dążyła po jéj flizach.
Blado zielony promień, wpadający przez okna, rozjaśnił jéj postać, a szlachetnie wykrojone jéj oblicze wydało się jeszcze bledsze.
Zbliżyła się do stopni i uklękła przy pulpicie, opierając na nim drżące ręce — oczy wzniosła ku Madonnie.
Małgorzata modliła się — usta jéj szeptały serdeczne słowa, a cała dusza tak dalece uniosła się ku Matce Bozkiéj, że nie słyszała powolnych, cichych kroków, które przy zapadającym już dniu w kaplicy zbliżały się do niéj i do pulpitów.
W téj chwili obcą była dla świata — bujała gdzieś tam, w wyższych sferach — zmysły jéj służyły tylko niebiańskim wrażeniom.
Nieznajomy, który wszedł do kaplicy, na jéj widok stanął nieporuszony.
Złożył ręce... modlili się oboje.
Książę Waldemar w żałobnej damie modlącéj się przy klęczniku poznał — swoją Małgorzatę.
Rozkoszne światło zabłysło w jego oku — błoga radość odmalowała się na jego pięknej, męzkiéj postaci.
Nie śmiał przystąpić blizéj — musiał również modlić się — powstrzymywała go jakaś bożka przestroga, jakiś znak łaski tak wzniosły i piękny, że został nieporuszony.
Długo tak pozostali oboje — długo panowało w leśnéj kaplicy cudnie wieczorném czerwoném słońcem rozwidnione połączenie.
Nakoniec Małgorzata powstała — złożyła ręce, jeszcze raz z nabożeństwem wzniosła oczy w górę i zwróciła się wreszcie ku wyjściu.
Z boku — wznosząc ręce — z wilgotném okiem — stał książę Waldemar.
Zresztą, oprócz Matki Bozkiéj, nie było nikogo w leśnéj kaplicy czerwono oświetlonéj.
— Małgorzato! jęknął głęboko wzruszony.
Widział przed sobą pokorną żałobnicę.
Małgorzata przelękła się — zdawało jéj się, że śni, a w téj chwili stojący książę wyciągnął ręce.
Stanęła także nieruchoma — nie wierzyła sobie — ani ruchem, ani słowem nie chciała spłoszyć upragnionego zjawiska.
— Małgorzato — to jest wola Boga, rzekł nakoniec Waldemar, przystępując krokiem bliżéj i ujmując jéj rękę — powinniśmy byli znaleźć się i widzieć!
— Więc to nie sen — nie widzenie niebios? — szepnęła wieczorném złotem rozjaśniona.
— O! nie sen, moja Małgorzato, to rzeczywistość! Przeznaczeniem mojém było ciebie tu spotkać, znaleźć, tu, gdzieśmy weszli oboje dla modlitwy! Czy poznajesz w tém rękę Boga?
Małgorzata spojrzała na ukochanego — słów jéj zabrakło — dziwnie wzruszona spojrzała mu w oczy i łzami się zalała.
— Tyżeś to... i ja znowu cię widzę! wyszeptała.
— Uklękniéjmy tu razem Małgorzato, w obec Matki Bozkiéj, jeszcze raz przyjmiéj moją przysięgę, że wiecznie, wiecznie do ciebie należę!
— My się nigdy posiadać nie możemy, mój książę!
— Więc jeżeli cielesne nasze powłoki mają być rozdzielone, zawrzéjmy przynajmniéj związek dusz, Małgorzato, uklęknijé razem zemną — przysięgniéj podobnie jak ja — że dusze nasze do siebie należeć będą.
Małgorzata bez oporu poszła za księciem.
Oboje uklękli przy modlitewniku.
Wieczorne słońce przecudnie oświecało ich postaci.
Zdawało się, że błogosławieństwo Niebios spływa na nich, na Małgorzatę i Waldemara, którzy w téj świętej wieczornéj godzinie, w samotnéj leśnéj kaplicy, w obec Maryi i Jezusa dusze zaślubiali.
— Przysięgam na to, poszepnęła Małgorzata: że dusza moja na wieki twoją będzie!
Padła w jego objęcia. Nikt ich nie podpatrywał. Nikt im nie przeszkadzał. Tylko Duch Boży unosił się nad kochankami, którzy się w leśnéj kaplicy spotkali.
Gdy słońce zapadło, pożegnali się.
Małgorzata wróciła do Paryża.
Książę Waldemar znikł ze swoim orszakiem wpośród ciemności późnego wieczoru.
Byłoż to ostatnie widzenie się? i czy na prawdę nasi kochankowie nie mieli już nigdy połączyć się ostatecznie?


ROZDZIAŁ V.
Anioł Dusiciel.

Marcin niecierpliwie oczekiwał dnia, w którym Sandok dotrzyma swojéj obietnicy.
— W ciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona albo Sandok utonie w Sekwanie! powiedział, a Marcin polegał nieco na słowach czarnego, od czasu jak sié zręcznie sprawił z wiadomymi listami.
Historyę o aniele dusicielu niejasno pojmował, i powiedział sobie, że jeżeli Sandok polegać będzie na bajkach i upiorach, to baron zapewne dłużéj żyć będzie, niż wcale jeszcze nie stary a dosyć silny murzyn, mający tak pełne członki jak pulchna dziewczyna. Lecz spodziewał się, że Sandok nie jest tyle nierozsądnym, i wszystko tak urządzi, iż baron jednego pięknego dnia karę należną otrzyma.
Przy pierwszéj sposobności nie mógł wytrzymać i wieczorem w parku rzekł do murzyna:
— Bracie Sandoku! Jak stoi rzecz między tym bezbożnikiem a tobą?
— O! dobrze sterniku Marcinie, bardzo dobrze, szepnął czarny. Sandok poczekać jeszcze dobry czas, aby schwytać barona! Nie śpieszyć się sterniku Marcinie, lepiéj na pewno barona złapać w sidła!
— Prawda — nie prędzej ściągać mostek, aż wszyscy przejdą z pokładu na pokład! Ale — powiedz-no, bracie Sandoku — czy zaniechałeś już historyi z aniołem dusicielem?
— O! wcale nie, dobrze się nad nią namyślam — jest bardzo ładnie z aniołem dusicielem w pokoju w zamku!
— Daję ci na to słowo marynarza, że ta historya ma w sobie coś niepojętego, bracie Sandoku! Djabeł teraz już nie spaceruje po ziemi jak dawniéj, i nie skręca od czasu do czasu karków temu lub drugiemu ze swoich przyjaciół — a i z upiorami także można żyć w zgodzie!
— Sternik Marcin nie wierzyć? O, sternik Marcin dzisiaj wieczór zemną pójdź i spróbować!
— Niech pioruny zatrzasną — co ty sobie myślisz?
— Sternik Marcin położyć się pod anioła dusiciela, jak on zechce skręcić kark dobremu sternikowi Marcinowi!
— Chciałbym raz widzieć to cudo — ale narażać karku na próbę, wcale nie mam ochoty.
— O! sternik Marcin nie wierzyć w anioła dusiciela, dla tego spróbować!
— Rozumiem już co myślisz, żartował sobie olbrzymi sternik; ale wołałbym, abyś ty sam położył się tam, a mnie tylko patrzeć pozwolił?
— O! sterniku Marcinie, Sandok wierzyć w anioła dusiciela, nie potrzebować kłaść się pod niego — Marcin dobrze radzić! śmiał się z cicha czarny.
— Chciałbym raz widzieć tego anioła dusiciela, ale to nie tak łatwo!
— O, bardzo łatwo — sternik Marcin i Sandok brać konie i pojechać teraz do St.-Cloud. Moro chętnie przyjmie gości — a jutro rano będziemy obaj znowu tu w pałacu.
— Hm, mówił namyślając się sternik „Germanii“ — więc przecięż obaj powrócimy?
— O, Marcin bać się?
— Nie — ale pan Eberhard może nas jutro potrzebować.
— Ach, tak — Sandok rozumieć! Jutro rano znowu obaj tu w pałacu — z zamku tutaj trzy godziny jazdy na rączym koniu.
— Zegary zapowiadają właśnie ósmą wieczorną — o tym czasie już prawie nie ma służby — niech i tak będzie, bracie Sandoku, przyprowadź parę dobrych wierzchowców, zaraz ci służę.
Czarnego bardzo ucieszyło postanowienie Marcina, pośpieszył więc do stajni, w chwili gdy sternik poszedł do pałacu obaczyć, czy jeszcze on i Sandok nie są do usług potrzebni.
Wszystko sprzyjało ich nocnéj wycieczce.
Książę pracował i nie miał już żadnych rozkazów dla Marcina i czarnego — pozwolił też chętnie na ich nocną przejażdżkę.
Sandok prędko osiodłał dwa wyborne wierzchowce i czekał sternika na ulicy.
Śmiał się półgłosem, gdy sternik nie bardzo zgrabnie wsiadał na konia, i jak zwykle marynarze, siedział na siodle bardzo naprzód pochylony.
— Oho, czarny, co ty sobie tak pozwalasz? gniewał się Marcin, niby żartem, niby seryo — bądźże tu dobrym dlatego murzyńskiego motłochu! Niech pioruny trzasną — czy sternik Marcin siedzi prosto, czy krzywo, to dla ciebie czarny powinno być wszystko jedno.
— Bracie Sandoku, mówi się.
— Mniejsza o to, bracie Sandoku — dla ciebie sternik Marcin, prosty lub krzywy, leżący i stojący, to osoba godna Szacunku.
— Tak też jest — tak jest! poprawił się czarny, i jechał z mruczącym Marcinem po wieczornych ulicach.
Udali się najkrótszą drogą przez przedmieścia, pragnąc dostać się do lasku Bulońskiego, a potém na drogę do St.-Cloud.
Gdy przejeżdżali obok zamku Angoulême, widzieli, że wszystkie jego okna były oświetlone.
— Zabawa i tańce u hrabiny — o! pięknie w zamku czerwonym, bardzo pięknie!
— Tam pewno baron znowu się rozkoszuje i przez lornetę pięknym dziewczętom przypatruje, choć siwieje i zęby mu kłapią!
— O! prawda, sterniku Marcinie — stary łapacz dziewcząt, baron lubi każdą ładną nóżkę i kolanko!
Marcin musiał się śmiać z czarnego.
— Zdaje mi się, że masz słuszność — on lubi wszystko co widzi!
— Baron lubi każde nagie ramię i łono, nie patrzeć na twarz, ani pytać do kogo piękne ramię należy! Baron nie jak człowiek, ale jak zwierz. O! Sandok z tego korzystać, Sandok Marcinie cudów dożyje!
Czarny chytrze się uśmiechała dostawszy się na drogę do St.-Cloud, jechał prędko obok muskularnego i ciężkiego sternika.
Noc była jasna, księżycowa. W dzień było nadzwyczaj gorąco, tak, że dwaj jadący z wielką przyjemnością napawali się chłodném powietrzem.
Na ulicach i uliczkach Paryża było duszno i cuchną, co — tu za miastem powietrze było orzeźwiające.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy dwaj jeźdźcy przebywali miasteczko, i jak najprędzój zdążali do letniego zamku, spoglądąjącego na nich z dalekiego wzgórza.
Nie rezydował w nim nikt z cesarskiego dworu, prócz marszałka i służby, którzy zimą i latem byli tam obecni.
Do téj służby należał także i Moro, czarny, z którym Sandok zabrał znajomość z powodu polowania, a jak łatwo pojąć, dwaj murzyni weszli z sobą w bardzo poufały stosunek.
Jakkolwiek należeli do różnych pokoleń, z których ich porwano, łatwo się jednak za pomocą rodzinnéj mowy porozumieli, i przez dwie noce wiele się nagadali o swojej dalekiéj ojczyźnie.
Chociaż obu dobrze się powodziło, a z ust Sandoka nie wyszło nigdy słowo tęsknoty do domu, jednakże między sobą zwierzyli się z zamiarem zwiedzenia choć raz jeszcze swojéj ojczyzny.
Aby do niéj wrócić na zawsze, Sandok nigdy byłby się do téj chwili nie przyzwyczaił, bo pana Eberharda i Marcina, słowem wszystkich bardzo kochał i dobrze mu się powodziło — ale łatwo pojąć, obudził się pewny rodzaj tęsknoty, gdy z Morem o swojéj dawnéj ojczyźnie rozmawiał.
Sandok cieszył się, że téj nocy tak niespodzianie obaczy swojego czarnego brata, który mu wyjawił wszystkie tajemnice zamku — a między innemi tajemnicę anioła dusiciela — chociaż stary marszałek surowo zabronił Wspominać o téj, jak nazywał, nierozsądnéj gawędzie.
Wspomniony pokój stał bez użytku, tymczasem cała dziwna sprawa była odroczona. Stary jegomość przy schyłku życia nie chciał się zajmować takiemi szatańskiemi rzeczami, chociaż go to zadziwiało, że ilekroć ktokolwiek w tym pokoju spał, tylekroć w zamku był trup.
Rozkazał więc, aby tego pokoju nieużywane.
Ale rozkaz ten był prawie niepotrzebny, bo z całéj służby zamkowéj nikt nie dałby się namówić na przenocowanie w tym pokoju, a każdy wołałby raczéj sam na najsroższém zimnie pod gołém niebem noc przepędzić, aniżeli na miękkiém łożu pod bujającym aniołem.
Owszem, słudzy starego zamku, prawie do szaleństwa, jak to zwykle bywa, obawiali się upiorów, i żaden z nich nie śmiał przechowywać u siebie klucza od tego pokoju, i ten klucz przechodził z rąk kamerdynerów do rąk lokajów, ci zaś go wkrótce wcisnęli innym sługom aż nakoniec dostał się do czarnego Moro, który go nie miał komu oddać i zatrzymać musiał.
Moro też nie brał téj rzeczy z tak złéj strony.
Cóż mu mógł klucz zaszkodzić, skoro go nie używał? A używać go nie chciał.
Wprawdzie często napadała go ciekawość, ale albo zakaz albo bojaźń zawsze go dotąd przejmowały wtedy nawet, gdy już drzwi otworzył i wszedł do tejemniczego, wilgocią tchnącego pokoju, leżącego na samym dole i szczególniejszym wypadkiem nie mającego okien.
Znajdowały się w nim tylko dwa otwory w kątach, dla przewietrzenia. Oświetlał go tylko ścienny lichtarz.
Jakkolwiek z pozoru okoliczność ta uderza, nie należy jednak jéj się dziwić, zauważywszy, że w zamkach nie tylko sypialnie, lecz i sale bankietowe często nie miewały okien, aby w nich zawsze zastać można było sztuczną noc, którą usuwano według upodobania licznemi lichtarzami, dopóki chciano.
A starożytny też był zamek St.-Cloud, jak to widzieliśmy, według rozmaitego smaku i woli odnawiani zmieniany i przyozdabiany.
Co właściwie zaszło w pokoju z bujającym aniołem, co go tak strasznym uczyniło, nikt nie umiał objaśnić bo wszyscy, którzy kilka nocy pod aniołem spędzili, zachowali jéj tajemnicę i bez wykrycia umierali.
Wprawdzie opowiadano sobie najdziwaczniejsze i najokropniejsze rozmaitego rodzaju historye, ale wszystk0 polegało tylko na domysłach.
We wszystkich tych tajemniczych historyach grał rolę unoszący się piękny anioł, i wszyscy doszli do przekonania, że on w godzinie duchów zstępował i zasypiających pod nim dusił, bo wszyscy — a pomiędzy nimi pięciu czy sześciu w rozmaitych kilkoletnich przerwach — przy towarzyszeniu tych samych nagłych oznak i zjawisk poumierali, lekarze zaś zawsze kiwając głowami mówili o sercowéj apopleksyi i innych podobnych rzeczach.
Nie ulegało żadnéj wątpliwości, że w tém wszystkiém tkwi jakiś dotąd niewyjaśniony powód, jakaś przynosząca śmierć tajemnica — nikt dotąd nie odważył się, od czasu ostatniego trupa, wejść do pokoju i rzecz całą zbadać.
Stary marszałek dworu nie chciał tego czynić, a starzejący się słudzy kontenci byli, że tego czynić nie potrzebowali.
Sam nawet Moro prawie już nie myślał o aniele dusicielu, ale przypadkiem szukając wtedy pomieszczenia dla Sandoka, przechodził koło tego pokoju i swojemu czarnemu bratu przytém opowiedział szczególną historyę tego unikanego miejsca.
Gdy Marcin i Sandok przybyli do wjazdu w murze, przywiązali konie i bez przeszkody weszli na dziedziniec.
Ponieważ cesarz nie bawił w zamku, nigdzie więc nie było ani posterunków ani straży.
Zdawało się, że w zamku wszyscy już spoczywają snem głębokim.
Marcin przeto nie chciał iść daléj — ale Sandok był śmielszy — wiedział gdzie sypia Moro i zapragnął zbudzić go.
— Sterniku Marcinie, poszepnął wiodąc go za sobą po liściastych aleach parku: bardzo dobrze, że wszystko śpi, bardzo dobrze — możemy bez przeszkody do anioła dusiciela, Moro zaprowadzi!
— Mogą nas wziąć za złodziejów! mruknął Marcin.
— O, nie turbujcie się, nikt nas nie weźmie za złodziejów — tu w zamku wielka spokojność, mogą myszy po stołach biegać, mogą robić co chcą, sterniku Marcinie! Gubernator zamku stary, bardzo stary, lokaje także starzy, słudzy starzy, śpią dobrze i pozwalają chodzić każdemu kto chce!
— Tak — no, chodźmy raz obaczyć ten pokój! Muszę ci wyznać, bracie Sandoku, że przeklęcie ciekawy jestem téj twojéj tajemnicy!
— Nie tajemnicy Sandoka, ale tajemnicy zamku — w zamku każdy wie o śmiertelnym pokoju! szepnął czarny, gdy z Marcinem zbliżał się do bocznego lewego skrzydła zamku.
Stanął w rogu i słuchał, ale nic więcéj nie ruszało się na rozległym dziedzińcu zamkowym nic, w dali przy stajniach.
Marcin chciał właśnie zrobić uwagę, że w tém cokolwiek odosobnioném skrzydle, u dołu pod murem, szczególnie czuć się daje, ale nie zdążył, bo Sandok w téj chwili podsunął się do jednego okna prawie w samym rogu bocznego skrzydła i lekko zapukał w szybę.
Była to właśnie sypialnia Mora, który się w niéj znajdował.
— Moro spać mocno, poszepnął Sandok; stracić zupełnie w zamku swój murzyński słuch!
— Zapukaj jeszcze raz, to się obudzi!
Sandok uczynił to, i teraz coś na prawdę poruszyło się w izbie.
W kilka sekund późniéj ukazała się przy szybach czarna głowa, któréj obecność wskazywały tylko białka szukające przewracanych oczu.
To Moro ukazał się w oknie. Wyglądał nieco niższy niż Sandok, i nie tyle barczysty, ale przytém bardzo proporcjonalnie zbudowany.
Miał krótki, wełnisty włos, mocno wywrócone usta, szeroki nos oraz jak Sandok i prawie wszyscy murzyni, był bez żadnego zarostu.
Otworzył okno i poznał dopiero czarnego brata, który zewnątrz stał z drugim obcym.
— Moro iść, szepnął, i znikł z przed okna, a po kilku chwilach ukazał się w cicho otwartych drzwiach bocznego skrzydła.
Moro miał na sobie pstrą koszulę i ciemne krótkie spodnie, więcéj nic.
Niesłyszany od nikogo, szedł na żwirową drogę.
— He Moro, szepnął Sandok: sternik Marcin, który nazywa Sandoka bratem.
— O! bratem nazywa, bardzo dobrze, pochwalił Moro i podał obie czarne ręce tak późno przybyłym gościom; bardzo dobrze!
— Sternik Marcin nie wierzyć w anioła śmierci i chcieć obaczyć zły pokój tu na dole! mówił daléj Sandok.
— Jeżeli to wam nie zrobi żadnych ambarasów i nieprzyjemności — dodał Marcin.
— Nic nie szkodzi, poszepnął Moro, bardzo ruchliwy i zwinny: możecie widzieć pokój zmarłych, Moro ma klucz i może zaprowadzić!
— Czy nam nikt nie przeszkodzi?
— Do tego skrzydła nic przyjdzie żaden człowiek, tam gdzie jest anioł śmierci i gdzie tylko Moro sypia!
— A wy nie boicie się anioła?
— O nie! Moro nie bać się! Anioł zamknięty w pokoju i nie wychodzi z niego — ani się ruszy z miejsca, czeka na ofiarę, ale jéj nie szuka!
— Hm! uśmiechając się pomruknął Marcin: wasz anioł musi być dziwnie święty!
— Sternik Marcin nie chce wierzyć! objaśnił Sandok czarnemu bratu, który mocno ucieszony odwiedzinami Sandoka śmiał się pokazując zęby z kości słoniowéj.
— Uwierzy, o to się nie boję, odpowiedział Moro; dawniéj także nie wierzyłem, ale uciekłem gdy anioł ożył i zstąpił na ziemię!
— Niech pioruny zatrzasną! skończcież z temi czarodziejskiemi historyami i zaprowadźcie mnie przecię!
Sandok śmiał się do upadłego — cieszył się, że mógł raz okazać sternikowi Marcinowi, iż ma słuszność.
— Sandok powiedział, poszepnął, że w ciągu roku albo anioł udusi barona, albo Sandok utonie w Sekwanie!
— Gdzie są konie? spytał Moro, który jako wszyscy czarni, o wszystkiém myślał.
— Tam przywiązane stoją? odrzekł Marcin.
— Bardzo dobrze, chodźcie! szepnął czarny i skinął.
I poszedł naprzód, nic nie mówiąc, ku drzwiom niezamieszkanego prawie, jak powiadał, zamkowego skrzydła.
Otworzył drzwi po cichu, wprawną, ręką, i unikając ich zdradzieckiego skrzypnięcia, przytrzymywał je mocno, póki Marcin i Sandok nie weszli w korytarz.
Dopiero potém zamknął je.
W tym korytarzu było bardzo ciemno. Moro więc poszepnął gościom, aby chwilkę zaczekali.
Pobiegł do swojéj izdebki i wrócił wkrótce, niosąc w ręku jasną świecę.
Teraz postrzegł Marcin, że po obu stronach tego korytarza znajdowały się wysokie białe drzwi.
Moro skinął — i poprowadził gości długim korytarzem.
Nakoniec, gdy według zdania Marcina musiał się znajdować w pobliżu swojego pokoiku, stanął i czekał.
Zdawało się, że to są ostatnie w korytarzu drzwi z lewéj strony; postrzegano tam siwe mury.
Moro uśmiechnął się, a raczéj tajemniczo cieszył się» gdy trzymał w ręku klucz na pogotowiu.
Sandok i Marcin przystąpili ku niemu.
Na lewo znajdowały się na pół uchylone drzwi, prowadzące do małéj izdebki czarnego — na prawo szerokie podwoje z rzeźbą — białą olejną farbą pomalowane.
— Oto jest pokój zmarłych! powiedział Moro i wskazał owe drzwi — potém zbliżył się i włożył klucz w zamek.
Marcin z oczekiwaniem śledził każde jego poruszenie.
Sandok wziął świecę od swojego czarnego brata, aby tenże mógł otworzyć drzwi bez łoskotu i trudu.
— Mieć rewolwer? spytał Moro, wpół obrócony do Marcina.
— Mam go przy sobie!
— Bardzo dobrze — ale nie strzelać! Rewolwer obudzi gubernatora i całą służbę!
— Rozumiem, odpowiedział Marcin, tylko ze zwyczaju noszę przy sobie takie rzeczy!
Moro otworzył drzwi — Sandok niedowierzająco zajrzał w ciemne wnętrze pokoju, Moro odebrał mu znowu świecę i wszedł pierwszy.
Marcin poczuł, że go za wejściem do pokoju uderzyła jakaś niezwykła, szczególna woń, lecz przypisywał ją temu, że pokój od dawna nie był otwierany.
Udał się za przyświecającym murzynem — Sandok wszedł ostatni i zamknął drzwi za sobą.
Był to dosyć wązki, podłużny pokój. Na stronie wązkiéj znajdowały się drzwi wchodowe, a daléj drzwi balkonowe z dwoma otwartemi oknami. Przy dwóch długich ścianach znajdowało się na lewo łóżko z ozdobnym marmurowym stołem nocnym, na prawo sofa i stolik, tudzież kilka krzeseł.
Moro postawił świecę na małym marmurowym stoliku przy łóżku, nad którém unosił się biały anioł utrzymujący jedwabną kotarę. Ta bardzo ładna figura nie miała w sobie nic uderzającego. Marcin utrzymywał, że widział już takiego samego anioła w jakimś pałacu. Nie był wyciosany z marmuru, nie był arcydziełem, lecz zrobiony był z białéj, delikatnéj massy — w prawéj, wysoko podniesionéj ręce trzymał pierścień, z którego na obie strony łóżka spadała jedwabna zasłona, tworząc tło anioła. Lewa ręka unoszącego się ładnego posągu niby błogosławiła.
Sandok z daleka niedowierzająco spojrzał na unoszący się posąg.
Moro, stojąc tuż przy miękkiém, jedwabném puchowém posłaniu, wskazał go palcem:
— Oto anioł śmierci! rzekł do Marcina, który spojrzał nań kiwając głową.
— Obaczymy, odpowiedział, już północ, bez wątpienia wielka to korzyść dla waszéj dziwnéj historji — zapewne i godzina duchów będzie tu wpływała?
— Nie godzina duchów! Anioł dusił i przed północą i po północy!
— Czy on prędko schodzi, choćby nikt nie spał.
— Moro próbował — anioł przychodzi dopiero kiedy sen przychodzi!
— Więc będę musiał długo leżeć i czekać?
— Sternik Marcin chce spróbować! objaśnił Sandok.
— Nie długo leżeć i czekać, o wcale nie długo! Anioł zstąpić bardzo prędko — Marcin krzyczeć, jak anioł przyjdzie, wtedy Sandok i Moro go wystraszą!
— Niech pioruny zatrzasną, to mi się podoba! To coś brzmi awanturniczo! To mi się nigdy w życiu nie zdarzyło, a nie na jednym już okręcie pływałem.
Moro przystąpił do drzwi balkonowych znajdujących się w głębi pokoju — Marcin poszedł za nim, aby się należycie przyjrzeć wszystkiemu. Lubiał zawsze przedewszystkiém rozpoznać grunt, na którym się znajduje.
Drzwi balkonowe, po za których oknami znajdowała się krata ozdobiona wielkiemi roślinami, były zamknięte, Oba zaś okna po bokach tych drzwi balkonowych otwarte.
Moro je zamknął. Wychodziły na zielone drzewa i zarośla. W dwóch długich ścianach pokoju, nie było żadnego okna. Zatém wentylacya nie bardzo była tam korzystna. Ale co wentylacya miała obchodzić sternika Marcina? Nie postrzegł tego nawet, że teraz szczególniejsza woń, która go pierwéj uderzyła i do któréj już przywykł, teraz coraz bardziéj wzrastała.
— Bardzo tu wygodnie, mruczał. Ottomanka, jakiéj tylko dla wypoczynku pożądać można — poduszki na łóżku miękkie, jedwabiem kryte — wcale to nieźle!
— Bardzo źle, twierdził Moro bardzo miękkie i piękne, a jednak bardzo złe, sterniku Marcinie!
Marcin uśmiechnął się. Spojrzał na anioła i na odsłonione firanki łóżka — widział, że kiedyś obicie pokoju było ciemno-czerwone, a firanki ciemno-błękitne — ale barwa dziwnie się zmieniła. Wypłowiała, a po wielu miejscach nawet pożółkła, pozieleniała; wszystko to przypisywał starości.
— Figura tam w górze zapewne się porusza, mruczał mimowolnie, patrząc na nieżywą postać anioła, ma zejść i zadusić? Jednak to mnie obchodzi! Głupstwo zrobiłem, że tu przyszedłem!
— Spróbować, sterniku Marcinie, spróbować! mniemał Moro klepiąc po ramieniu muskularnego człowieka.
— No, trzymać się ostro, sterniku Marcinie, wołał Sandok z właściwym sobie uśmiechem: dusić także anioła, pojedynkować się z nim!
— Moro i Sandok przyjdą w pomoc!
— Niech pioruny trzasną, czy wy łajdaki chcecie mnie na głupca wystrychnąć? śmiejąc się rzekł Marcin; czy myślicie, że sobie nie dam rady? Mam przecię ścięgna i muskuły.
I barczysty Sternik „Germanii,“ nim się Moro spostrzegł, silném ramieniem podniósł go w górę.
— Moro wierzy, wrzasnął czarny, który podczas téj pieszczoty dech stracił; o! Moro wierzy. Ale nawet taka wielka siła nie poradzi aniołowi!
— Wynoście się! powiedział Marciu, i przyparł murzynów do drzwi.
Moro chciał zabrać świecę, widocznie aby doświadczyć i podrażnić takiego śmiałka.
— Oho, to nie uchodzi, zawołał Marcin biorąc szeroką ręką za lichtarz: bez światła rzecz nic nie warta; chcę widzieć, jak ten tam na górze zabierze się do dzieła?
I wskazał białego anioła unoszącego się nieruchomie nad łóżkiem.
— Dobrze, niech sternik Marcin zatrzyma świecę, ale tu na boku, na wielkim stole!
— Dla czegoż to, Moro?
— Mały marmurowy stolik można obalić, a wtedy sternik Marcin będzie bez świecy!
— Mniejsza o to, postawcie świecę na wielkim stole! A może chcielibyście dać mi trochę szumiącego proszku, czarne łotry? proszek szumiący i trochę opium, ażebym widział wszelkie niedorzeczności?
— Nie, nic więcéj, odpowiedział Moro.
— Ale jakiż nam dasz znak sterniku Marcinie? powiedział Sandok, nim wyszedł z pokoju; znak jak przyjdzie anioł i pomoc będzie potrzebna?
— Zamykaj drzwi, a wszystko będzie dobrze!
Moro pociągnął za sobą Sandoka i szepnął mu:
— Za godzinę zajrzymy tu obaczyć co się stanie?
Sandok poprzestał natém, bo przypuszczał, że za godzinę niebezpieczeństwo nie będzie jeszcze tak groźne.
Dwaj murzyni wyszli z pokoju.
Marcin pozostał w nim sam, i to ciekawie, to niedowierzająco oglądał się po wszystkich stronach.
— Ciekawym jednak co się stanie? mruczał, wyjął rewolwer z kieszeni, położył go obok świecy, która się nieco ciemno paliła, na większym, owalnym stole, przykrytym ciemnym pokrowcem, przystąpił do łóżka i odrzucił kołdrę.
Było zapraszająco białe i miękkie, jak łóżko wszystkich wielkich panów.
— Niechże i ja przez chwilę poleżę na jedwabiu, myślał uśmiechając się dobrodusznie; dosyć już często musiałem członki rozciągać na twardéj ziemi!
Poczém jeszcze raz poszedł do drzwi balkonowych, spróbował czy są należycie zamknięte, obejrzał oba okna i znalazł wszystko w porządku.
Przez białe drzwi prowadzące na korytarz, obcy nie mógł się tu dostać tak łatwo, bo tam dwaj czarni byli blizko.
— Nakoniec myślę, że obaj łotry żartują sobie ze mnie, ale ten żart drogo ich kosztować będzie! Zrobię próbę, ale biada im, jeżeli tu nie zajdzie nic szczególnego! Toż to dopiero poznają się z mojemi pięściami! Zdaje mi się, że słyszę jak się po cichu śmieją. Śmiejcie się, wy czarne djabły, ja śmiać się będę na końcu!
W pokoju dała się czuć jakaś wilgoć i zaduch, tak się, przynajmniéj zdało sternikowi Marcinowi, który rozpiął niebiesko wyszywaną koszulę i zamyślał położyć się na bujających poduszkach.
W koło panowała głęboka cisza — samotnikowi wydało się, że pokój ten słusznie nazywał się pokojem śmierci.
Marcin z pod oka spojrzał raz na anioła w górze — po kilku minutach spojrzał raz drugi, a potém oczy jego mimowolnie i prawie bez jego wiedzy zwróciły się ku pięknemu bujającemu posągowi.
Co się z nim działo?
Marcin miał tego doświadczyć!
Przyszły mu na myśl opowiadania o szczególnych wypadkach, ze wszystkiemi swojemi cudactwami — marynarze prawie bez wyjątku są zabobonni, chociaż mocno się tego zapierają.
Chciał zasunąć wypełzłą kotarę, ale zaniechał tego, bo światło stojące na stole naprzeciw łóżka i bez tego nie zbyt jasne promienie mu przesyłało.
Skończyły się przygotowania. Marcin położył się na poduszkach w ubraniu, jakby na marach; nie dotykał nogami jedwabiów łóżka, lecz je z boku zwiesił.
Leżał sobie bardzo wygodnie i ułudnie na miękkiém, piękném posłaniu! Marcin musiał przyznać sobie, że jeszcze nigdy tak nie spoczywał? Bez żeny i wygodnie pozakładał ręce na głowę i patrzał wprost na unoszącego się nad nim anioła — leżąc pod nim na łóżku, nie można była inaczéj.
— Nim usnę, upłynie jeszcze dobra chwila, mruczał spoczywający; stara to historya, że sen nie bierze tego, kto go wyzywa! Tak, gdyby to było na morzu! Marcinie, z ciebie już zrobił się prawdziwy szczur lądowy, to wstyd! Żebyż niebo raz nam pozwoliło powrócić do Monte-Vero! bo mnie to już niecierpliwi — psie życie na tym stałym lądzie! Woda to mój żywioł, a rudel sterniczy to moja narzeczona! Hej, kiedy burza zacznie gnać i przewracać fałami, tak dzielnie, że aż szumiące ich wierzchołki przez pokład przelatują! niech pioruny zajtrzasną, to dopiero dla mnie prawdziwa uciecha — okręt leży na boku — to jest wysoko na falistéj wieży, to znowu głęboko między — nadpływającemi górami wód — wszystko się dobrze kołysze... to mi muzyka — taka — jak ja lubię...
Marcin uśmiechnął się — oglądał się ku morzu — ono się przed nim burzyło — huczało — leżał z na pół otwartemi oczami i zapomniał, że spoczywa na jedwabnych poduszkach pod pięknym aniołem...
Wtém spojrzenia Marcina znowu padły na anioła — przypomniał mu się zamiar, z jakim tu przybył — wielkiemi oczami spojrzał na miłą postać anioła — który niby swobodnie nad nim się unosił — i nieco już drzemiącemu, w niepojętym zawrocie głowy leżącemu wydało się, że anioł się pochyla — że coraz, coraz bliżéj schodzi — że błogosławiąca ręka wisi tuż nad nim — że piękna twarz anioła uśmiecha się łagodnie, powabnie — że jego fałdzista, falująca biała szata niby się porusza...
Czy Marcin marzył? Ależ leżał z otwartemi oczami jak w malignie — a był przecięż najzdrowszym w święcie człowiekiem, gdy wszedł do tego tajemniczego pokoju.
Co się z nim działo? Nie miał siły widzieć jasno, nie mógł się podnieść, a raczéj nie chciał, bo widok anioła żywo nad nim unoszącego się, przecudną pięknością rozjaśnionego, był powabny, rozkoszny nawet dla zawsze nie bardzo miękkiego i czułego Marcina, który wcale nie był przyjacielem malowideł i tym podobnych rzeczy, który nigdy nie dał się oczarować niewieściéj piękności, który przedewszystkiém zawsze był praktyczny i myślący.
Czuł, że krew jego wre jak morskie bałwany podczas burzy — czyliż to wzrastające uczucie zaczarowało w nim myśl o jego ukochaném morzu? Czuł, że ma twarz poczerwieniałą i rozgrzaną, że teraz mocno biły jego pulsa zawsze tak spokojne i zimne, że często naśmiewając się z siebie mawiał: że jest na wpół ziemno-wodném zwierzęciem, rzeczą, która żyć może powietrzem i wodą, jakimś gatunkiem foki w ludzkiéj postaci.
Cóż się tedy z nim działo? Marcin pokonany tajemniczemi wzrastającemi w nim wrażeniami, zapomniał zupełnie o przestrodze Mora, o wątpliwych opowiadaniach Sandoka, zdawało się, że bujający anioł sparaliżował jego członki, odmienił jego wnętrze — patrzał z upodobaniem na piękną postać, która teraz w naturalnéj wielkości unosiła się nad nim jak przecudnie powabna kobieta — widział mile uśmiechając się twarz, która go zachwycała — widział piękne, pełne, na pół odkryte łono unoszącego się anioła — zdało mu się, że porusza ustami, i czuł że jego serce coraz szaleniéj uderza, że krew jego wre coraz gwałtowniéj — widział wszystko wyraźnie przy łagodnym blasku światła — doznawał przyjemnością marząc tak z otwartemi oczami, przyjemności dotąd mu nieznanéj.
Ale zarazem wzrastała w nim powolna trwoga, jakby mu powietrza brakowało — mocno otworzył usta i silnie odetchnął.
Czyliż bajeczne opowiadanie czarnego miało się sprawdzić? czyliż tego miał na prawdę dożyć, on, który się na to jak na bajkę niedorzeczną oburzał?
Już przez pół był Marcin w mocy anioła, bo już sparaliżowany, nie mógł stawić oporu.
Lecz cóż to miało tak tajemniczą, zagadkową potęgę nad spoczywającym człowiekiem, który teraz leżał jak marzący w gorączce?
Sprawiały to jakieś niepojęte, nadziemskie czary. Nie był to cud, ale są cudowne siły przyrody, których najmniejsze poznajemy dopiero po całém ich działaniu.
Upłynęła prawie godzina, gdy Marcin w czujnym zawrocie wyraźnie mniemał, że się anioł ku niemu spuszcza — że otaczający go pokój znikł — że widzi tylko około siebie piękną, uśmiechającą się postać — coraz bardziéj się zbliżającą — zdało mu się, że czuje już dótknięcie jéj, chciał użyć rąk, ale nie mógł — był jak urzeczony, jak odurzony. Anioł tak uporczywie spoglądaj na niego — zaległ jak chmura na jego członkach — a Marcin nie bronił się, czegóż mogła chcieć od niego ta wymarzona istota? dla czegóż miał się jéj obawiać? Czyliż rozjaśnione wdzięki tego anioła sprawiły, że zapomniał o wszelkich przestrogach, że się one rozproszyły?
Zdało mu się, że jakiś cichy, nieopisany i łagodny głos szepce mu:
— Nie bój się — przeprowadzę cię do wiecznéj rozkoszy, walka będzie krótka — bez boleści nie ma żadnéj radości!
Marcin nie ruszał się — ale teraz zaciężyło mu na piersi — dyszał — widział na sobie anioła, czuł jego zimne jak lód policzki na swojéj pałającéj twarzy — chciał wołać, ale głos odmówił mu posłuszeństwa.
Wtém — a była to chwila niewypowiedzianej, okropnéj trwogi i męczarni — poczuł Marcin ręce anioła na swojéj szyi objęły ją jak żelazne kleszcze — gniotły ją, że aż powietrze uchodziło — chciał wołać — chciał się podnieść...
Nadaremnie.
Zimny pot przerażenia wystąpił na jego czoło. Chciał rękami odtrącić od siebie postać co z uśmiechem szyję mu ściskała.
Nadaremnie.
Ręce jego leżały po nad głową, jakby już nie jego były — był zgubiony.
Chrapał — jego wyniosła, szeroka, silna pierś, gwałtownie podnosiła się i opadała.
Był to stan, którego całéj okropności opisać nie podobna... a zawsze jeszcze męczony widział anioła tuż przy sobie — nie, na sobie.
Wtém nagłe zdało mu się, że jakieś dalekie, niezrozumiałe głosy dochodzą do niego coraz bliżéj — zdało mu się, że go ktoś uniósł...
Godzina upłynęła.
Moro i Sandok weszli do pokoju — to były ich głosy, które mocno już odurzonemu wydały się z daleka nadchodzące mi.
Dwaj czarni zostawiwszy drzwi otwarte, pośpieszyli do łóżka, na którém Marcin z otwartemi oczami leżał jak w malignie.
— O, zły zapach, złe powietrze w pokoju, zawołał Sandok — o biedny sternik Marcin!
— Będzie wierzył w anioła! mruknął lękliwie spoglądając na spokojnie nad łóżkiem unoszącą się postać prędko zdecydowany Moro, który przedewszystkiém zdjął ramiona Marcina z poduszek i potém wsunął czarne swoje ręce pod barki muskularnego sternika — weź go za nogi i wynieśmy z pokoju.
Sandok prędko usłuchał, i pierwszy za wskazaniem Mora otworzył okno. Wziął Marcina za nogi, i tak dwaj czarni wynieśli omdlałego, który nie bardzo był lekki, z pokoju, który przy niepewném świetle jeszcze bardziéj złowrogie na nich wywarł wrażenie.
Anioł z mile uśmiechniętém obliczem unosił się nieruchomy na ścianie po nad łożem, jakby nigdy nic nie zaszło.
Moro i Sandok, powodowani prawdziwym instynktem, wynieśli chrypiącego sternika „Germanii“ przez korytarz na otwarte powietrze — tam położyli go pomiędzy drzewami na miękkim, pachnącym mchu w parku.
Stary zamkowy zegar ponurym głosem zapowiedział Pierwszą godzinę po północy.
— O! sterniku Marcinie, dobry sterniku Marcinie! Wołał Sandok klęknąwszy obok ciągle jeszcze chrapiącego i ocierając mu pot z czoła.
— Bądź spokojny, Sandoku, sternik już wraca do życia! O! teraz sternik uwierzy, uczuł jak anioł dusi — Moro czuł także, ale nie czekał, uciekł, a wtedy anioł 2uowu zabujał na swojém miejscu!
Świeże, chłodne nocne powietrze rzeczywiście dobroczynny wpływ wywarło na Marcina, a gdy Moro przyniósł przytém kubek zimnej wody i dał mu się napić, zawsze zdrowy i silny człowiek, ocknął się z ciężkiéj niemocy.
Przedewszystkiém musiał przypomnieć sobie, co zaszło — wielkiemi oczami spojrzał na dwóch murzynów.
— O dobry sterniku Marcinie! wołał Sandok, wielce uszczęśliwiony widokiem przychodzącego do siebie Marcina, brat Sandok lękał się o życie...
Marcin uśmiechnął się na tak szczerą troskliwość czarnego.
— Niech pioruny trzasną! mruczał chrapliwym głosem — Boże przebacz grzechy — to był żyjący djabeł — chciał mi zgnieść szyję!
— A czy sternik Marcin wierzy teraz w anioła? powtórzył Moro poważnie kiwając głową.
— Niech cię djabli porwą — zdaje mi się — że wierzę! Moje kości są jeszcze jak rozbite! Już mnie i w dziesięć koni nie przyciągniesz do téj przeklętéj dziury z jedwabnemi poduszkami!
Sandok był nadzwyczaj szczęśliwy i śmiał się zadowolony.
— Dobry sternik Marcin zapewne nie będzie mógł z powrotem jechać do pałacu? zapytał troskliwie.
— Zapewne, że pojedziemy, i to niedługo, tylko cokolwiek odpocznę — to były piekielne męki, w sam raz dostateczne dla łajdaka, dla którego je wymyśliłeś!
— O Sandok będzie dotrzymać przysięgi! Baron przyjdzie do anioła śmierci w pokoju!
— Nie wspominaj mi więcéj tego anioła, nie trzeba wierzyć w bajki o upiorach, ale... w tém tkwi jeszcze coś innego! mruknął Marcin kiwając głową, gdy Moro pośpieszył do pokoju po świecę i rewolwer, aby potém wysokie, rzeźbione, białe drzwi znowu zamknąć bezpiecznie.
W godzinę późniéj Marcin zupełnie odzyskał siły i mógł wsiąść na konia; Sandok uczynił to samo.
Obaj pożegnali Mora i odjechali, aby przed nadejściem dnia stanąć mogli w pałacu przy ulicy Rivoli.
Marcin teraz jeszcze wstrząsał się cały, gdy pomyślał o tém co przebył, ale nikomu nie wspomniał ani słowa.


ROZDZIAŁ VI.
Tajemnica pana d’Epervier.

W kilka dni późniéj przybyli do Eberharda dwaj goście, których przyjął otwartemi ramionami — dwaj przyjaciele, którzy dotąd jeszcze w jego duchu w odegłéj stolicy działali. Byli to doktór Wilhelmi i Justus Von Armand.
Malarz Wildenbruch znowu był w podróży, i oświadczył Justusowi, iż najmocniéj pragnie raz jeszcze zwiedzić posiadłości księcia de Monte-Vero, i zastać tam samego Właściciela, którego mocno poważał.
Eberhard wkrótce domyślił się, że podróż Wilhelmiego i Armanda, oprócz chęci zwiedzenia Paryża, miała jeszcze inny, bardzo poważny cel, który też obaj wkrótce księciu objawili.
Ulrych cierpiący na nieuleczoną konsumpcyę, który W ostatnich czasach szukał ulgi w Palermie, przed kilku tygodniami uległ swojej powolnéj chorobie, która niegdyś tyle silnego, pełnego, mocnego człowieka, w ciągu lat kilku w nieszczęśliwy szkielet przemieniła.
— Podziękuj Bogu Eberhardzie, że go nie widziałeś, ze zachowałeś jego dawniejszy obrazi powiedział Wilhelmi — my mieliśmy bardzo smutny widok — częstokroć z zakrwawioném sercem wyznawałem sobie, gdy mu nic pomódz nie mogłem, że my lekarze jesteśmy nędzni partacze, którzy w ciemnościach macamy i mało co umiemy — ale przy nim dopiero najciężéj bolałem, że mu nic pomódz nie mogłem! Chętnie jeszcze byłby żył — aż do ostatnich dni pocieszał się nadzieją — ale potém wszystko się skończyło!
Wiadomość ta mocno zasmuciło Eberharda. Armand i Wilhelmi nie domyślali się, że blizko był ze zmarłym spokrewniony.
— I nie było mi dopuszczono, widzieć go jeszcze raz i pomówić z nim?! boleśnie powiedział książę.
— Jego ostatnia myśl, ostatnie słowo było o tobie, donosił Justus von Armand; przywozimy ci jego ostatnie pozdrowienie!
— Obawa śmierci spowodowała, że kazał mnie zawołać, a zarazem pewność śmierci, o któréj przez chwilę był przekonany, aby potém znowu nabrać nadziei wyzdrowienia, sprawiła, że zaprosił Armanda do swojego łoża, opowiadał Wilhelmi, odemnie spodziewał się ratunku — sądził, że przyjaciel więcéj potrafi niż obcy lekarze! A przecięż gorzko się zawiódł; gdy przystąpiłem do niego, widziałem już śmierć w jego rysach — krewni płakali, bo czuli, że już nie ma żadnéj rady! Przywołał do siebie naszego Justusa von Armand, aby mu poruczyć zarząd swojego majątku i objawić swoją wolę. Aż do śmierci był szlachetnym, podobnie jak ty myślącym, Eberhardzie, był godzien nazywać się twoim przyjacielem! Zostawił po sobie wielki spadek, tak, że nietylko rodzina jego żyć może bez troski, ale nawet i biedne, niezdolne już nic zapracować robotnice, mają sobie zapewnioną znaczną summę!
— Poznaję po tém mojego brata Ulricha, poszepnął książę, miał wielkie, szlachetne serce!
— Każde choćby najmniejsze jego życzenie wypełnię sam z największą troskliwością; jest to mój najświętszy obowiązek, rzekł Justus von Armand; obowiązek podwójny, gdyż twój to wysoki duch, książę Eberhardzie, temu wszystkiemu przyświeca.
— Według życzenia, jakie umierając wynurzył, ciało jego jest już w drodze z Palerma do Niemiec — bo chciał spoczywać we własnéj ojczyźnie, zakończył Wilhelmi, a spoczywać będzie błogosławiony, bo życie jego było czyste!
Eberhard zaprowadził przyjaciół do córki, a także i Marcin ośmielił się przystąpić i powitać tych panów, którzy wnet z radością postanowili jakiś czas pozostać w gościnie u księcia.
Była to dobroczynna rozrywka nietylko dla zranionéj duszy Eberharda, ale i dla Małgorzaty, mocno cierpiącéj od śmierci małego Janka.
A chociaż widzenie się z Waldemarem wywarło na niéj wrażenie przynoszące ulgę i napoiło wzniosłą ale niepewną nadzieją, jednakże boleść po stracie Janka zawsze i zawsze we łzach się wylewała.
Gwałtowna śmierć tego ulubieńca książęcego, jak się, zaraz przekonamy, sprowadziła za sobą nadto daleko sięgające następstwa.
Wypadek ten tak nieprzyjemnie dotknął cesarza, iż przez kilka tygodni nie mógł o nim zapomnieć, chociaż interesa rządowe czasami na drugi plan go odsuwały.
Głównie zajmowało go i oburzało to, że taki wypadek morderczy mógł nastąpić w jego obecności, a prefekt policyi z tego powodu miał wiele do zniesienia.
Ale sprawa przybrała jeszcze poważniejszy charakter, gdy niewątpliwie udowodniono, że mordercą był nie kto inny tylko Fursch, więzień zbiegły z la Roquête.
Ztąd wrócono jeszcze raz do wniosku, że ucieczka tego zbrodniarza, pierwsza w swoim rodzaju, dopełniona została w pośród okoliczności pokrytych mistyczną ciemnością.
Wprawdzie ścisłe śledztwo prefekta, jeszcze raz ponowione, przekonało, że więzień uciekł jako pomocnik, ale nie zdołano wyjaśnić, jakim sposobem dostarczono przebrania temu niebezpiecznemu zbrodniarzowi.
Śledztwo wykazało, że oprócz brata Furscha nikt nie wchodził do celi, a tego brata przyprowadził naczelny inspektor w la Roquête, pan d’Epervier.
Nikt więc nie wpadł na myśl, że on przyniósł odzież do celi, bo prędzéj przypuszczano wszystko, niżeli-to, że pan d’Epervier liczył się także do współwinnych, ponieważ zaszczycał się rzadkiém i rzeczywiście wielce zasłużoném zaufaniem.
Że na godzinę wyjechał z domu, nikt mu tego nie mógł brać za złe, bo naczelny inspektor nie jest przecięż sam więźniem, któremu la Roquête opuszczać nie wolno. A nawet zachował tę ostrożność, że wyszedł z domu boczném wyjściem.
Całe zatém podejrzenie padło na dozorcę Grila, który, jako biedny podrzędny officyalista, jak to często bywa, musiał pokutować za wszystko, chociaż był niewinny.
Grila osadzono w śledczém więzieniu i zrobiono mu zarzut, iż przekupiony ułatwił więźniowi ucieczkę.
Na zeznanie i zaklęcie biednego człowieka prawie nie zważano, nie miano nawet względu na opowiadanie odźwiernego, że więzień z la Roquête, zuchwale przechodząc obok sędziów, jako oprawca, przytoczył, że go pan d’Epervier bocznemi drzwiami wpuścił — jednak musiało to uderzać, że Fursch o tém wiedział.
Przypuszczano, że Gril go o tém uwiadomił, bez względu na to, iż ten niewinny daleko pierwéj opuścił więzienie niż pan d’Epervier wyjechał, nie mogąc nawet przeczuć, iż naczelny inspektor wyjedzie z domu o godzinie dziesiątéj.
Gril miał pozostawać w więzieniu, dopóki Fursch nie będzie znaleziony i dostawiony.
Biedny Gril niecierpliwie i ze spokojném sumieniem oczekiwał tego dostawienia zbiegłego zbrodniarza, który nietylko szydził z władz, bo śmiał bazgrać na wzniesioném dla niego rusztowaniu, ale nadto tak się rozzuchwalił, że zastrzelił ulubieńca księcia de Monte-Vero, właśnie kiedy był gościem u cesarza.
Lecz najrozleglejsze rozporządzenia i usiłowania policyi pozostały bez skutku — Furscha nie znaleziono. Nie trafiono nawet na ślad jego wspólnika Rudego Dzika, chociaż słudzy prawa zachęceni przyobiecanemi nagrodami, z największym trudem starali się położyć koniec zabiegom obu tych niebezpiecznych złoczyńców.
Była to hańba, że połączonym usiłowaniom nie udało się wyśledzić ich kryjówki, i groziło niebezpieczeństwo narażenia się przez to na pośmiewisko, gdy cały Paryż i cesarz czekał na skutek.
Można sobie wyobrazić, że biedny Gril wiele na tém cierpiał, bo urzędnicy wywarli na niego całą swoją wściekłość.
Badano go bez liku, i zawsze wracano, wypytywano się, obarczano najcięższemi wyrzutami za domyślne przeniewierzenie się w obowiązkach.
Gril wpadał nadaremnie w bezwładną wściekłość, pozwolił robić z sobą co chciano. Ze stoicką spokojnością powtarzał tylko zawsze, że jest niewinien i o niczém nie wie. Biedny człowiek nie mógł też nic więcéj zeznać, choćby go na śmierć męczono.
Lecz nikt mu nie wierzył.
Kto mógł myśleć, że nie on, ale właściwie pan d’Epervier był winowajcą?
Zawsze znakomity naczelny inspektor wyszedł na czysto, a dozorca musiał pokutować. Jakże często w życiu urzędniczém popełnia się taka niesprawiedliwość!
Ale pan d’Epervier, chociaż bardzo lubiał rozkosze i był już nieco przeżyły, uczuł, wyrzuty sumienia. Nie był jeszcze złym — był tylko lekkomyślnym i łatwo kochającym się. Lecz jest rzeczą doświadczoną, że lekkomyślni są zarazem dobroduszni — jedno z drugiém łatwo się brata.
Pan d’Epervier bolał nad biednym, niewinnie cierpiącym Grilem. Ale miałże go ratować, a poświęcać siebie, ogłaszając się za winnego?
To nawet dla dobrodusznego było za ciężkie zadanie.
Albo miałże powtórnie dopuścić się przekroczenia w urzędowaniu, dozwalając przy pomocy wszelkich swoich doświadczeń i uwodzeń Grilowi uciec z więzienia?
Zły czyn wywołuje, zawsze drugie nowe. Z tego tworzy się zawsze łańcuch, który winnego nakoniec bez ratunku w przepaść pociąga, i co z początku było lekkiém przekroczeniem, to w następstwie wyradza się w coraz cięższe występki.
Pan d’Epervier namyślał się i wahał. Żałował chwili urojonéj rozkoszy w zamku Angoulême, za którą kupił sobie dni i tygodnie wyrzutu. Za widok pięknéj hrabiny Leony Ponińskiéj sprowadził sobie bezsenne noce, a biednemu Grilowi wyjednał ciężkie więzienie.
Zaiste — kara nastąpiła prędko, kara sroga dla pana d’Epervier.
Dojrzało w nim postanowienie nadania innego obrotu téj sprawie; nie chciał od razu oddać się na zatracenie, ale też nie chciał także oszczędzać owego barona, który w gruncie rzeczy wszystkiemu był winien.
Ale zastanowił się nad tém, że gdy skompromituje chytrego i niewątpliwie wpływowego barona, to upadnie z nim razem — nie mógł także zataić przed sobą potęgi hrabiny Ponińskiéj.
Cóż czynić wypadało? Pan d’Epervier postanowił na własną rękę wykonać wycieczkę na Furscha i jego wspólnika, a był to dosyć wytrawny prawnik.
Niewątpliwą było rzeczą, że dwaj zbrodniarze przebywali w Paryżu, bo gdzież indziéj byli bezpieczniejsi, niż w niezliczonych ulicach i domach téj Sodomy? Ale wątpił bardzo pan d’Epervier, aby ich należało szukać w kryjówkach i osławionych domach.
Poznał Furscha jako wielce doświadczonego zbrodniarza i nie przypisywał mu takiéj nieostrożności i głupoty.
Do prywatnych rodzin zapewne nigdzie nie miał wstępu: raczéj przypuszczać należało, iż gdzieś w klasztorze pod płaszczykiem dobrze udanéj obłudy znalazł schronienie.
W każdym razie, mówił sobie naczelny inspektor z la Roquête, zawsze jeszcze pozostawał w stosunkach z baronem von Schlewe i przez niego mógł najłatwiéj gdzieś istnieć.
Tajemnica ta mocno ciężyła pąnu d’Epervier — chciał nie gubiąc wprost siebie samego, pozbyć się jéj i wszystko naprawić.
Lecz komuż miał i mógł się zwierzyć?
Gdyby swoją tajemnicę, to co się stało, mógł powierzyć jakiemu człowiekowi, byłby wolny jak ptak.
Musiał więc w tak krytyczném położeniu być sam swoim sługą i poufnikiem.
Chętnie byłby tę pracę opłacił innemu, chętnie byłby ofiarował znaczną summę, aby się wywiedzieć i zbadać, jakie ma stosunki baron von Schlewe — ale to się nie dało uskutecznić.
Pan d’Epervier pojął jasno, że mą tylko jedną drogę do śledzenia miejsca pobytu więźnia z la Roquête, a mianowicie sam powinien podjąć się roli szpiega.
Postanowił zatém odegrać tę rolę, i wieczorem wyszedł z domu, udając się do hotelu Schlewego.
Ale przekonał się, że rzecz miała swoje trudności.
Nietylko że go utrudzało i nudziło wyczekiwanie na ulicy, póki baronowi nie podoba się wyjechać z hotelu; ale z powodu wielkiego oświetlenia obawiał się, aby go wnet służba nie postrzegła, zachowywał wszelką możliwą ostrożność. Poznał to z téj przyczyny, że zawsze wprzód nim baron opuścił hotel, służba przeglądała ulicę, a sam von Schlewe bacznie siwemi oczkami mierzył każdego, kto mu się zdał podejrzanym.
Atoli pan d’Epervier nie zaniechał tak prędko raz ułożonego planu.
Naprzeciwko hotelu Schlewego znajdowała się kawiarnia, co stanowiło bardzo sprzyjającą miejscowość.
Naczelny inspektor bywał w téj kawiarni co wieczór, pił likier i uważał na hotel.
Dwa razy jeździł już fiakrem za powozem barona, który zawsze udawał się w kierunku zamku Angoulême.
Trzeciego wieczoru postanowił pan d’Epervier, potajemnie czekać przy zamku i przyglądać się temu co się, przed nim dziać będzie.
Wytrwałość jego miała być uwieńczona pomyślnym skutkiem.
Nie poszedł do kawiarni, lecz pojechał wprost da zamku, w którego okolicy wysiadł i niepostrzeżony wszedł do parku.
Przybywali tam rozmaici goście, po większéj części bardzo znakomici panowie, i wysiadali pod gankiem.
D’Epervier uważał na wszystko, okryty wieczornym cieniem, wpośród kilku z boku stojących drzew.
Ponieważ już było ciemno, gdy zamierzał wyjść z ukrycia, zbliżył się do wjazdu jeszcze jeden ekwipaż.
— Miałżeby to być ekwipaż barona? mruczał niecierpliwie oczekujący, i pochylił się naprzód, aby lepiéj mógł widzieć — przez wszystkich świętych, tak jest — zbliża się ku przodowi parku — ale co to znaczy? — nie podjeżdża pod ganek?
D’Epervier widział, że powóz barona cicho po żwirze toczy się i przejeżdża przed zamkiem, aby opóźnionych gości wysadzić w tylnéj stronie jego.
W każdym razie była to rzecz dziwna!
Pan d’Epervier przeto wyszedł ze swojego ochronnego miejsca i udał się za powozem — ale tak był tém gorliwie zajęty, że nie zachował potrzebnéj ostrożności, i aby lepiéj widzieć, zbliżył się do terrasu, przy którym stanął powóz barona.
Teraz był oświetlony, nie zakrywał go cień drzew, wysiadający zatem mogli go tak dobrze widzieć jak on ich, chociaż usiłował ukryć swoją postać za jednym z szerokich postumentów, otaczających u spodu bluszczem obrosłą galeryę.
Służący otworzył drzwiczki ekwipażu. Von Schlewe wysiadł z niego pierwszy i zaraz wszedł do zamku bocznemi drzwiami — po nim zaś wysiadł z powozu jakiś ciemnym płaszczem okryty człowiek, w którym d’Epervier niewątpliwie poznał poszukiwanego.
A tak Furscha skrycie przechowywano w zamku Angoulême — może nawet przeciw albo i bez wiedzy hrabiny.
Rzeczywiście było to najlepsze ukrycie, bo nikt nie domyślał się obecności więźnia z la Roquête w tym domu, w którym dla rozrywki bywały tylko najznakomitsze osoby.
D’Epervier nie mógł się wstrzymać od mocnego wyciągnięcia szyi, aby się dostatecznie przekonać,! przez to wydał się przed uważnym sługą barona; gdy naczelny inspektor szybko wracał do Paryża, ów jak najprędzéj uwiadomił swojego pana o tém co zauważył.
Zaledwie więc pan d’Epervier wrócił do la Roquête, dla przedsięwzięcia kroków, gdy mu zameldowano przybycie jakiegoś pana, który niezwłocznie z nim mówić pragnie.
Naczelny inspektor niedomyślający się, aby go baron już miał odwiedzić, odpowiedział odźwiernemu, że o tak późnéj godzinie mówić z nim nie można.
Ale odźwierny wrócił jeszcze raz z doniesieniem, że pan ten nie odszedł, ale wręczył mu swoją wizytową kartę.
D’Epervier wyczytał na niéj nazwisko von Schlewe, i nim znalazł dostateczny powód do odmówienia, nieprzyjemny gość ukazał się na progu.
Baron von Schlewe wyglądał nieco wzburzony. Pomarszczona jego twarz była bardzo blada, otarł pot z czoła, a siwe jego oczy znowu przybrały zezowate spojrzenie, zawsze świadczące, że baron był niespokojny.
— Przebacz, drogi panie d’Epervier, zawołał, podając zdziwionemu chude palce odziane w nienaganne rę kawiczki: po tysiąc razy proszę, przebacz, że przeszkadzam o tak późnéj godzinie.
Von Schlewe przerwał sobie i pytająco spojrzał na odźwiernego, który jeszcze stał w pokoju.
— Zamierzam wyjechać, panie baronie, chłodno powiedział naczelnik więzienia, nie zważając na spojrzenie Schlewego: niech mój powóz czeka na dole!
Odźwierny ukłonił się i wyszedł.
Von Schlewe czekał, aż się drzwi zamknęły i portyera, potém porywczo przystąpił do d’Eperviera.
— Przybywam śpiesznie i tak późno, aby szanownego pana ustrzedz od pośpiechu, któryby pana szyję kosztował. Chciałeś pan jechać do prefekta policyi.
— A gdyby i tak było, panie baronie?
— To byłoby nieszczęściem — nie, więcéj niż nieszczęściem — to byłaby śmierć pańska!
— Pan mówisz zagadkowo, panie baronie!
— Pozwól mi pan pierwéj tchu nabrać! Byłeś pan w zamku Angoulême?
— Być może — słucham daléj!
— Ujrzałeś pan tam — von Schlewe następujące słowa wymówił bardzo cicho — więźnia z la Roquête?
— Także być może — cóż daléj?
— Chciałeś pan przedsięwziąć kroki ku uwięzienia go na nowo?
— Jak pan dobrze umiesz zgadywać, baronie! Nasza niedawna umowa jest z obu stron dotrzymana?
— Dotrzymana, ale jeszcze niezapomniana!
— Co pan chcesz przez to powiedzieć?
— Że przypłaciłbyś pan własną głową, gdybyś teraz więźnia na nowo chciał wydać prawu.
— Nie jestem bojaźliwym, panie baronie! Mogę więc zezwolić na wszelki zamach na mnie.
— Otóż mój domysł sprawdził się, moja obawa uzasadniona! zawołał wielce rozdrażniony von Schlewe. Słuchaj mnie pan, drogi panie d’Epervier! nie sądź, że mną powoduje osobisty interes. Niedawna umowa dotrzymana już ubiegła, ale zapominasz pan, że obaj przez nią niestety! wydaliśmy się na zawsze owemu Furschowi w ręce!
— Co do mnie, nie wierzę temu! Gotów jestem dopuścić do wszystkiego! z lodowatą spokojnością odparł naczelny inspektor.
— Zaklinam cię drogi panie d’Epervier, przez wzgląd na siebie samego nie próbuj. Mówiono mi właśnie, że ten Fursch gotów w takim razie nas obu wydać sprawiedliwości — pomyśl pan, nas obu!
— Zapewne ów Fursch sam się panu z tém zwierzył?
— No, zgadłeś pan — tak jest!
— Rzeczywiście dobre źródło, z nieco szyderczym uśmiechem zauważył naczelny inspektor; mimo tego, ponieważ raz dałem się uwieść i zapomnieć obowiązku, teraz nie powinienem wahać się naprawić pośpiechu!
— Pan gubisz siebie i mnie.
D’Epervier wzruszył ramionami.
— Jeszcze czas możesz pan powziąć postanowienie i przygotowania! powiedział zimno.
— Ależ posłuchaj mnie pan tylko! Byłby to krok przedwczesny, bez żadnego celu! Pan może myślisz, że ów Fursch znajduje się jeszcze w zamku Angoulême?
D’Epervier dopiero teraz uczuł, że popełnił nieprzebaczony błąd przez to, iż nie kazał natychmiast dostatecznie obsadzić zamku. Rzeczywiście byłoby to napotkało największe trudności i przeszkody, a prócz tego wina jego nie była tak wielka, bo nie uważał, iż obecność jego postrzeżono.
Von Schlewe poznawszy zaraz, że jego słowa wywarły wrażenie, mówił daléj:
— Chccsz pan uwięzić Furscha w zamku, ale zapominasz szanowny panie d’Epervier, że gdy my tu rozmawiamy, on od odawna już wyniósł się ztamtąd. Krokami swojemi zatém nic nie dopniesz, a siebie samego wtrącisz w podwójny kłopot, który cię bez ratunku zgubi!
— Chociaż czuję, że pan masz słuszność, pragnę jednak dowiedzieć się od pana, na czém zależy ten podwójny kłopot? nieco ponuro powiedział naczelny inspektor, bo widział, że go chytrze oszukano. Pan z jednéj strony mniemasz o mojéj winie, którą panu z powodu ucieczki zawdzięczam?
— Z jednéj strony — tak jest, drogi panie d’Epervier; ale z drugiéj mianowicie zemstę samego człowieka, który się niczego nie lęka i w takim razie zaprzysiągł panu śmierć. Jest to okropny człowiek! Jestem w tém samém położeniu, w tém samém co pan straszliwém niebezpieczeństwie — zważ pan zatém zamiar, jaki mnie tu sprowadza!
— Ale jeżeli mnie wszystko nie myli, pan i teraz przyczyniasz się do ukrywania zbrodniarza?
— Na miłość bozką, czyżem nie zmuszony? Jestem najnieszczęśliwszym człowiekiem w świecie, bo ten niegodziwy Fursch na to tylko używa przysługi, jaką mu wyświadczyłem, aby mnie napiętnować i zmusić do czynienia wszystkiego czego żąda, gdyż mi grozi, że wyda i mnie i pana, drogi panie d’Epervier. Cóż sobie robi taki szubienicznik z tego że nas zgubi? Jest to najniebezpieczniejszy człowiek, jakiego ziemia nosi, a ja najnieszczęśliwszy, dopóki się nie wyrwę ze szponów tego okrutnika!
Baron wypowiedział te słowa z tak naturalną trwogą i tak wzruszonym głosem, że d’Epervier nie mógł się wstrzymać od uwierzenia jego opowiadaniu, tém bardziéj, że brzmiało bardzo naturalnie.
— Więc pan dla tego tylko ukryłeś i broniłeś złoczyńcy, że obawiałeś się jego zemsty? spytał.
— Rzeczywiście! naturalnie, mój jedyny panie d’Epervier! zawołał von Schlewe, ściskając rękę Eperviera aby swoim słowom dodać wartości.
Przychodzę tu przeciąż dla zasiągnięcia pańskiej rady, w jaki sposób moglibyśmy uwolnić się od tego okropnego człowieka? Żałuję mojéj dawniejszéj dobroduszności, w którą pana wplątałem jak najgłębiéj. Ale to się już stało i pozostaje nam tylko połączyć się i wspólne mi siłami uczynić tego człowieka nieszkodliwym.
— A wiesz pan dokąd się udał?
— Nie, drogi panie d’Epervier; nie miałem czasu dowiedzieć się o tém, bo niezwłocznie tu pośpieszyłem,, aby przeszkodzić najgorszéj rzeczy. Pomyśl pan tylko, gdybyś nas obu bezpotrzebnie był wydał prawu — ach, to okropna myśl! A wszystko przez niewczesną dobroduszność! Daj mi pan na to rękę, że mi nie odmówisz pomocy w uwolnieniu się od tego okropnego człowieka; daj mi pan słowo honoru, że potajemnie i ostrożnie razem obmyślimy właściwe środki do uczynienia nieszkodliwym tego nędznika.
Głos Schlewego zdradzał wielką trwogę — drżał.
— Chętnie, powiedział d’Epervier, kładąc swoją dłoń w dłoni barona; nie wiedziałem jaki jest stan rzeczy! Teraz mi pan wszystko objaśniłeś, wierzę że pańskie troski są usprawiedliwione. Mogliśmy byli obaj ich sobie oszczędzić. Masz pan już jaki plan?
— W drodze przyszła mi myśl — bojaźń mi ją podszepnęła. Wyjeżdżając tu z zamku, znalazłem jeszcze sposobność skłonienia hrabiny Ponińskiéj, aby usiłowała dowiedzieć się od Furscha, dokąd się udaje, bo dla mnie było to niepodobieństwem?
— Hrabina — miewa także stosunki ze zbrodniarzem? spytał zdziwiony d’Epervier, bo wyrażenie się barona kazało domniemywać się poufałości.
— Zdaje mi się, że panu kiedyś wspominałem, drogi Panie d’Epervier, że idzie tu o pewną rodzinną tajemnicę — ten Fursch był kiedyś bardzo porządnym człowiekiem, kancelistą, hrabina zna go jeszcze z owego czasu!
— I pan mniemasz, że zwierzył się téj pięknéj kobiecie z tém dokąd się udaje?
— Nie wątpię o tém — ale aby się nawet tego dowiedzieć, musimy postępować z największą ostrożnością; pan nie uwierzysz jak niebezpieczny, mściwy i przebiegły jest ten Fursch!
— Wierzę panu, a jednak nie boję się go tyle co pan! odrzekł pan d’Epervier.
— Tém lepiéj! Jeżeli uda się nam uwięzić podstępem, wtedy uwolnimy się od kłopotów, których niestety! moją dobrodusznością znowu przysporzyłem. Zjedz się pan zemną jutro wieczorem w zamku Angoulême, drogi panie d’Epervier!
— W zamku Angoulême? powtórzył naczelny inspektor z pewną przyjemnością.
— Zasięgniemy rady hrabiny, kobiety równie roztropnéj jak pięknéj — ale gdy się tam spotkamy, pamiętajmy o jak największéj ostrożności — nikt o tém nie powinien wiedzieć! Słyszysz drogi panie d’Epervier? Nikt!
— Zgadzam się — spotkanie nasze nastąpi zupełnie potajemnie!
— Nie przyjeżdżaj pan nawet swoim powozem, lepiéj weź pan dorożkę!
— Tak też zrobię! O ktôréj godzinie będziesz mnie oczekiwał baronie?
— Zdaje mi się, że najstosowniéj około dziesiątéj wieczorem. Będziesz pan widział nieco przedstawienia, sam nie będąc widzianym.
— O, pan jesteś nadzwyczaj łaskaw i uprzejmy!
— Proszę, proszę, kochany panie d’Epervier, poszepnął von Śchlewe, ściskając mu rękę z zobowiązującym uśmiechem — naradzimy się z hrabiną przy szklaneczce wina!
— Winu dajmy pokój, od kilku dni cierpię na dosyć silne uderzenia krwi!
— Ach — i nie radziłeś się pan lekarza?
— Powiedział mi właśnie, że dla uniknienia apopleksji powinienem się wstrzymać od wszelkich rozpalających napojów!
— Dobrze, drogi panie d’Epervier! Do widzenia jutro wieczorem. w czarodziejskim zamku przy. lasku Bulońskim! Odchodzę od pana z przyjemną myślą, iż przekonałem pana, że najlepiéj wyjdziemy działając razem bardzo ostrożnie — zaręczam, że mi pan niedowierzałeś?
— Coś podobnego było w rzeczy saméj — proszę po tysiąc razy o przebaczenie!
Von Schlewe uśmiechnął się uprzejmie.
— Szczęśliwy jestem, że pana nawróciłem, rzekł żegnając się — bywaj pan zdrów, panie d’Epervier!
Naczelny inspektor odprowadził, barona aż do powozu czekającego na ulicy la Roquête, i zupełnie był przekonany o szczerości zamiaru Schlewego.
Ten baron był to zręczny komedyant.


ROZDZIAŁ VII.
Zatruta Limoniada.

Gdy służący doniósł Schlewemu, że w kilkakrotnie przechodzącym poznał niewątpliwie pana d’Epervier, wiedział zaraz, że ten d’Epervier byłby dołożył wszelkich starań ku uwięzieniu zbiega, w skutek czego nietylko baron za ułatwienie ucieczki i czynną pomoc byłby stawiony przed sądem przysięgłych, ale nadto zamek Angoulême i hrabina byliby pociągnięci do odpowiedzialności.
Należało więc cokolwiekbądź przeszkodzić temu niebezpiecznemu zamiarowi Eperviera — pojął to baron natychmiast.
Nie tracąc więc czasu na naradę z hrabiną, pośpieszył czémprędzéj do la Roquête, lecz tymczasowo miał. na oku jedyny cel przeszkodzenia téj nocy krokom pana d’Epervier.
Jakoż rzeczywiście było to najważniejsze zadanie chwili.
Wystąpieniu Eperviera zapobiegł tak usilnie i łatwo, że teraz gdy uspokojony w powozie wracał do hotelu, uśmiech tryumfu spoczywał na jego siwém, pomarszczoném obliczu.
Ale przy téj sposobności przekonał się, że Epervier może być dla niego człowiekiem niebezpiecznym, jeżeli go nie uczyni nieszkodliwym.
Von Schlewe wiedział dobrze, że tego rodzaju dobrodusznych ludzi, gdy ich sumienie nagle dręczyć zacznie, wielce obawiać się należy, bo działają na ślepo.
A oprócz tego musiał bronić zagrożonego Furscha, nietyle z powodu szlachetnéj wdzięczności za spełnione dla niego czyny, ile raczéj, że jeszcze dobrze użyć go zamyślał.
Baron wiedział bardzo dobrze, dokąd się uda Fursch, gdy mu się zamek wyda niebezpiecznym: znał dobrze schronienie obu zbrodniarzy.
Może i sam je dla nich przygotował.
Policyanci mogli ich długo szukać po wszystkich cyrkułach Paryża — byli pewni, że ich nikt nie znajdzie.
W domu jakkolwiek odosobnionym, pomimo wszelkiéj ostrożności, zawsze im groziło niebezpieczeństwo zdrady, bo policya, jak wiadomo, zawsze utrzymywała swoich sprzymierzeńców właśnie po kryjówkach — potrzeba zatém było wynaleźć bezpieczniejsze schronienie, znaleźli je na jednym szonerze, stojącym za miastem przy brzegu Sekwany.
Niewielki ten, ale bardzo przyzwoity statek, którym w razie potrzeby dopływano aż do morza i nawet na niém się utrzymywano, baron tanio najął dla Furscha i Rudego Dzika.
Nikt nie domyślał się obecności dwóch zbrodniarzy na tym zdala od zgiełku miejskiego spoczywającym szoferze, bo Fursch postarał się, aby ten stał na kotwicy w dosyć niezaludnioném miejscu Sekwany.
To tém mniéj uderzało, że w niejakiém oddaleniu, stały jeszcze na kotwicach liczne większe i mniejsze okręty.
Policya portowa nie dokonała na nich rewizyi, dla tego, że stały daleko po za miastem.
Gdy nadszedł najbliższy wieczór, baron na godzinę przed umówieniem się przybył do zamku hrabiny Ponińskiéj, dla należytego przygotowania jéj do odwiedzin i pana d’Epervier.
Właśnie podjeżdżały pod ganek liczne ekwipaże gości Leony, którzy w sali jéj zamku szukali i znajdowali rozkosze życia.
Chociaż po innych salonach usiłowano naśladować jéj widowiska, a nawet oprócz przedstawiania żywych obrazów, kopiowano także drażniące zmysły śpiewki Teressy, tudzież kankan, były to jednak dotąd tylko naśladowania, niewyrównywające oryginałowi.
W zamku Angoulême upajano się szampanem, zmysłowością, pianą pryskającą, świeżą, nieporównaną pianą — w innych zaś miejscach męty, drożdże, gruba zmysłowość, za nadto ich zamiar zdradzały.
U Leony wszystko było grzechem wyrachowanym, zalotnym, wyzywającym grzechem — ale plastycznym, poetycznie przyodzianym i osłonionym.
Kłamała tylko małemi szatańskiemi szponami i rękami ukrytemi po za firankami z brokatu, a czarować tém więcéj, im się mniéj pokazywała.
I dla tego wieczory pięknej hrabiny nie traciły nic na swojéj przyjemności, chociaż ich pustoszące tchnienie coraz się bardziéj rozprzestrzeniało i zarazę roznosić.
Leona sama nigdy się nie pokazywała, nie należała nawet nigdy do gości w salonie — podobna do szatańskiego bóztwa, z ukrycia kierowała zgubnemi przedstawieniami — była duszą wszystkiego — użyciu dodawała powabu, ale tylko kierując niém, urządzając i wymyślając.
Miała do tego talent, którego jéj piekło udzieliło.
Czuła to — wiedziała — że cel swój osiągnęła. Wykonywała władzę, była despotką — a jéj siepaczami były: użycie, grzech, czar i zmysłowość.
Panowała — z zamku rozszerzała się jéj władza coraz daléj a daléj... ona, córka owego pierwszego Napoleona, owego chciwego władzy Korsykanina, posiadała tę samą żądzę panowania, którą po nim odziedziczyła.
Nie przebierała w środkach dopięcia swojego celu — podobnie jak jéj ojciec, który swojéj ambicyi poświęcał życie milionów ludzi.
Co ją obchodziły zatracone dusze?
Siniała się szyderczo, gdy jéj o tém mówiono — śmiała się, jakby chciała powiedzieć: Czémże są dla mnie ci głupcy? Pragnę bądź co bądź panować — oni wszyscy mają być niewolnikami mojéj woli — w prochu u nóg moich tarzać się, a nogą grzbiety ich przygniatać pragnę.
Powodziło się Leonie — radowała się tém powodzeniem.
Siedziała w przymkniętéj niszy salonu, z któréj niewidziana przypatrywać się mogła przedstawieniom i gościom, z któréj wychodziła na korytarz idący po za Ułudnie urządzonemi pozostałemi niszami, altanami i grotami.
Wiemy już, że z tego ukrytego korytarza mogła zaglądać do wszystkich nisz na pozór nie dających się podpatrzyć i ukrytych.
Lubiła widzieć oddanych grzechowi w całém ich odurzeniu — bo się cieszyła — na taki widok doznawała rozkoszy — czuła przytém zaspokojenie, użycie, wstrząśnienie nerwów.
Dało się słyszeć lekkie pukanie i spłoszyło pulchną hrabinę z ottomanki, na któréj w niszy spoczywała, gdy czarowne tony do jéj uszu dochodziły.
Pukanie przestraszyło ją — jednemu tylko człowiekowi wolno było wchodzić na korytarz za niszami, był nim baron von Schlewe — on też ukłonił się i wszedł do matowo czerwonawo oświetlonéj rotundy, gdy się drzwi otworzyły.
— Jesteś pan wzruszony baronie, jakieś różowe tchnienie spoczywa na twoich policzkach, z uśmiechem poszępnęła pani z Angoulême — co słychać? Ale przypominam sobie, że wczoraj wieczorem wyjechałeś z zamku niezmiernie wzruszony?
— Niezmiernie, moja łaskawa hrabino, z pewnością niezmiernie, bo dzisiaj przybywam z gotowemi planami jako zwycięzca!
— Jak zawsze, baronie! Kiedyż to uległeś, ilekroć tylko chodziło — o roztropność i chytrość?
— Bardzoś łaskawa, moja najszanowniejsza przyjaciołko! poszepnął von Schlewe i podniósł, kłaniając się, miękką, białą rękę Leony do ust swoich — ona nie broniła mu tego — ale na jéj pulchnie pięknéj twarzy zadrgał ironiczny uśmiech.
— Któż tym razem jest tym nieszczęśliwym zwyciężonym? spytała hrabina, wskazując baronowi, aby usiadł.
— Podziwiam swobodę i spokojność mojéj łaskawczyni, powiedział siadając z odpowiedniém poruszeniem głowy — mnie się zdaje, że pani słyszałaś wczoraj w wieczór doniesienie mojego służącego?
— Co do pana d’Epervier?
— Tak jest!
— Więc, — i czémże się przerażasz z tego powodu <o mnie?
— Wielką odwagą i małą ciekawością!
— Muszę ci wyznać, kochany baronie, że ten pan d’Epervier i jego sprawy prawie mnie nie obchodzą!
— Podzielam to zdanie pani — ale tym razem sprawy jego są naszemi sprawami!
— Mniemasz pan, że ze względu na Furscha?
— Właśnie jak łaskawa pani mówisz!
— Nie wiedziałam, że ta sprawa pana d’Epervier staje się moją...
Schlewe wyglądał mniéj blady i siwy niż zawsze — śmiał się...
— Nie zważając już na moją nic nieznaczącą osobę, która w tę sprawę jest zawikłana...
— Ach, tak, przypominam sobie. Pan ocaliłeś tego człowieka.
— Nie zważając na to, powiadam, byłoby rzeczą wielce fatalną, wielce kompromitującą, moja łaskawa pani, gdyby wczoraj wieczorem była policya obsadziła zamek Angoulême, i zbiegłego więźnia z la Roquête w nim znalazła!
— A to dla czego baronie? Czyżby ów zbieg, aby się czuć bezpiecznym, nie mógłby się równie łatwo wcisnąć i do Tuileries, i dać się w cesarskim zamku schwytać policyantom?
Von Schlewe złośliwie się uśmiechnął.
— Hm — hm! Pani zapominasz, że ów Fursch wie o nas więcéj aniżeli o cesarzu!
— Przystąp pan do rzeczy — co stanowi pańskie zwycięztwo?
— Skutek jego dopiero od pani zależeć będzie, najłaskawsza przyjaciółko!
— Ach, co za galant! zaśmiała się Leona, ciekawam!
— Pan d’Epervier przybędzie tu za godzinę, aby od pani i odemnie dowiedzieć się, gdzie się Fursch znajduje, i naradzić się, jakimby go sposobem pochwycić.
— Nic na to odpowiedzieć nie umiem baronie!
— A jednak musiałem tak postępować, moja łaskaw — czyni, dla zapobieżenia temu, aby niepospolicie dla nas niebezpieczny d’Epervier zeszłéj już nocy nie poczynił kroków, mogących sprowadzić dla pani i dla mnie najgorsze następstwa! Nie ukrywajmy przed sobą dłużéj najłaskawsza hrabino, najgorszych następstw — bo Fursch nie byłby nas oszczędzał!
— Mniemasz pan, że ów d’Epervier skłoni się do zaniechania zamiaru wydania urzędnikom swojéj tajemnicy?
— To nic, dostojna przyjaciółko, on stanowczo załatwi przykrą sprawę, czego pierwéj nie obawiałem się — jeżeli tylko tego dożyje!
— Czy pana dobrze rozumiem, baronie? — D’Epervier będzie nam szkodził, zgubi nas, skoro pozna, że nie jesteśmy jego stronnikami i przyjaciółmi; strasznie nam szkodzić będzie, jeżeli jutrzejszy dzień przeżyje!
—— A więc gotów jesteś...
— Nie dopuścić tego, uzupełnił von Schlewe; nie zapominaj łaskawa pani, że mamy tylko do wyboru między nim a nami!
— Pan jesteś Mefistofil! Z jakąż szatańską spokojnością i zdecydowaniem podpisujesz i uzasadniasz wyrok! rzekła cicho i nadsłuchując spojrzawszy na stronę.
— Nazwiéj mnie pani raczéj przezornym, który nietylko myśli o sobie, lecz też swoją łaskawą i dostojną przyjaciółkę od zguby uchronić pragnie!
— A więc jest także łaskaw i troskliwy! odpowiedziała Leona, a jéj marmurowe rysy usiłowały przybrać minę pokrywającą niepokój, jaki ostatnie słowa Schlewego w niéj wywołały.
— Łaskawa pani zdajesz się być niezadowoloną ze mnie, to mnie mocno zasmuca — ale działam w najlepszym przeświadczeniu! Nie powinno przyjść do tego, aby ten d’Epervier popełnił szalony czyn wykrycia tajemnicy dotyczącéj ucieczki Furscha — nie powinno przyjść do tego aby nas zdradził — niezmierne obawiam się następstw, i dla tego mówię: musimy naczelnego inspektora z la Roquête przyjąć tu uprzejmie i zręcznie zabawić go, coś mu o Furschu powiedzieć, knuć plany — przedewszystkiém postarać się, aby nie przedsięwziął szkodzących nam kroków.
— Pan już zapewne coś postanowiłeś, drogi baronie? Uprzejmości i zabawy nie zabraknie!
— Wiem o tém najłaskawsza hrabino! Jak mogłem ośmielić się użyć tych słów? Kto wejdzie do zamku Angoulême, ma do zbytku wszystkiego o czém wspomniałem! Widzę karafkę na marmurowym stoliku — zawiera jakiś pięknie zabarwiony płyn.
— To limoniada, baronie, a na srebrnéj podstawce lód, dla chłodzenia jéj, lubię ją, bądź łaskaw nalać mi jéj trochę!
— Szczęśliwy jestem, że mogę pani usłużyć, moja najłaskawsza! poszepnął baron, i wstał, aby przystąpić do małego stolika, stojącego na boku w matowo oświetloné rotundzie. Von Schlewe wziął karafkę z różowym płynem bardzo zimnym, i napełnił jedną z ozdobnych, kosztownych, kryształowych szklanek, obok na srebrnéj tacy stojących.
Poczém podał limoniadę hrabinie.
— Dziękuję — reszta zostaje do pańskiego rozporządzenia!
Leona napiła się ze szklanki i udała, że nie widzi, jak baron ukłoniwszy się znowu przystąpił do marmurowego stolika i coś wsypał do prawie pełnéj jeszcze karafki; limoniada przez chwilę zapieniła się — ale potém znowu zupełnie była jasna.
Zbliżyły się do niszy bujające kroki, cicho otworzyła drzwi jakaś zamkowa bajadera. Piękna Miranda, złotem połyskujący motyl z czarnemi włosami i ciemnemi oczami, z miną zapytującą wytknęła zachwycającą główkę przez otwór.
Leona spojrzała ku niéj — von Schlewe powitał ją siwém okiem.
— Pan d’Epervier, zameldowała półgłosem zalotnie ładna bajadera.
— Jaki słowny! poszepnął baron.
— Wprowadź go tutaj, kochana Mirando! rozkazała hrabina.
Ładna dziewczyna znikła.
— Zdaje się, że już był w salonie, powiedział von Schlewe po cichu, w przeciągu czasu jaki mu pozostał na zrobienie tej krótkiéj uwagi, ten naczelny inspektor jest to bardzo gorliwy wielbiciel utworów mojéj łaskawczyni!
Leona zaledwie powstrzymywała wyraz swojego marmurowego oblicza — gdzie klękali arcyksiążęta i książęta, tam nic nie znaczył poklask takiego inspektora.
Ładna Miranda otworzyła drzwi obicia w niszy — na progu ukazał się z głębokim ukłonem pan d’Epervier.
Hrabina z uprzejmą miną powstała z sofy, na któréj siedziała.
Bajadera zamknęła drzwi.
— Pozwól mi, najłaskawsza hrabino, powiedział von Schlewe wstępując między nią a gościa, przedstawić ci pana d’Epervier, naczelnego inspektora z la Roquête — jest to przyjazny mi pan, o którym właśnie wspominałem pani!
— Witam pana! wymówiła Leona, a na jéj pięknej twarzy zabłysł pogodny, nieprzeparty uśmiech.
Zaślepił on, porwał Eperviera — ujrzał znowu przed sobą hrabinę bez tiulowéj sukni w zimowym ogrodzie zamku, jako wzór Zuzanny wstępującej do kąpieli.
— I mnie niezmiernie zobowiązuje wysoka gościnność pani hrabiny, wyrzekł nieco pomieszany d’Epervier — przedewszystkiém więc moje najczulsze dzięki za takie odznaczenie!
— Pragnę, abyś pan mógł jak najczęściéj u mnie szukać rozrywki! odpowiedziała z uśmiechem i pięknie ukształtowaną, białą ręką, z któréj zwieszał się szeroki rękaw koronkowy, wdzięcznie wskazała blizkie krzesła.
— Byłeś pan już w salonie? spytał von Schlewe, gdy usiedli.
— Nie mogłem oprzeć się pokusie; czarownie piękne wszystko, co się tam słyszy i widzi!
— Ale przez to już tu pana zauważano? spytał von Schlewe nieco spokojny, ale jednak nie tyle, aby to uderzało.
— Rozumiem, co pan baron chcesz powiedzieć! Pamiętałem słowa pańskie i nikt mnie nie widział, prócz świecącego złotem motyla, który na moją prośbę wprowadził mnie do jednéj z nisz, a potém tutaj.
— Wybornie drogi panie d’Epervier! Nie byłbym mianowicie w stanie zaręczyć panu, że ów zręczny a niebezpieczny człowiek nie ukrywa się w sali pod maską jakiego generała lub posła. Wiesz pan że tu w Paryżu a dworze nawet często nie jesteśmy pewni czy nie siedzimy obok jakiegoś w najgorszym rodzaju niegodziwca.
— Urząd mój niestety! aż nadto dobrze poznajomił mnie z nimi! Wyznać muszę, iż ma tę niekorzyść, iż zamiast swobody wszędzie nieufność wzbudza. To tak częste i stwierdza się nieraz tak trudnemi do uwierzenia doświadczeniami, że są towarzystwa, które odwiedzam tylko skrycie uzbrojony i w których nic do ust nie biorę.
— Czyś pan tę nieufność i tutaj z sobą przywiózł? z zimnym uśmiechem spytała Leona, patrząc na Eperviera skamieniałym wzrokiem.
— W obec kwiatów i motyli, w obec najad i dryad trzeba się tylko uzbrajać we wstrzemięźliwość! z uprzejmością odpowiedział naczelny inspektor.
— I mimo tego myślę, że pański pancerz pękł, że pańska ostrożność, niedowierzanie i uzbrojenie nic panu nie pomogły, szelmowsko zaśmiał się baron — z tego, kto go głębiéj przejrzał, djabeł w owéj chwili naśmiewał się.
— Słyszę, przerwała rozmowę Leona, że chcesz dopomagać baronowi w pozbyciu się i zabezpieczeniu od owego niewdzięcznika i niepoprawionego, nad którym i ja niestety! za długo miałam miłosierdzie — straszny to złoczyńca!
— Wierzyłem równie długo, że przynajmniej dotrzyma słowa i niezwłocznie wyjedzie z Europy, dodał von Schlewe, ale oszukał mnie!
— Dla tego to postanówmy niezwłocznie, aby go uczynić nieszkodliwym i naprawić nasze bezprawie! z zapałem na seryo powiedział d’Epervier.
— Chętnie, ale pizedewszystkiém — pozwólcie mi panowie małéj przerwy! wtrąciła Leona i poruszyła złotym dzwoneczkiem, który przed nią stał na stoliku.
Ukazała się złotem błyszcząca bajadera.
— Każ, kochana Mirando, aby nam podano szampana!
Czarująca, lekka, jak sarna tancerka miała już zniknąć i rozkaz wypełnić, gdy von Schlewe szybko podniósł rękę.
— Za pozwoleniem, powiedział uprzejmie: pan d’Epervier jest nieco cierpiący — lekarz zakazał mu używać wina!
Leona napiła się stojącéj przed nią limoniady.
— Za nadto pan jesteś łaskaw, drogi baronie. Rzeczywiście wołałbym prosić o trochę limoniady!
— Lękam się, czy pan tylko przez grzeczność nie chcesz podzielać mojego gustu! z uśmiechem rzekła Leona, gdy bajadera, jedną z kosztownych kryształowych szklanek napełniła chłodnym płynem z karafki i na srebrnéj tacy podała ją panu d’Epervier, który wypił.
— Jakże orzeźwiające, chłodne i smaczne! wyznał.
Miranda chciała napełnić drugą szklankę dla barona — ale podziękował prędko, widocznie aby piękną bajaderę jak najprędzéj wyprawić.
— Przystąpmy do rzeczy, rzekł przytłumionym głosem, gdy się drzwi zamknęły — czy mogę przełożyć mój projekt?
Leona odpowiedziała zapraszającém poruszeniem ręki.
Pan d’Epervier przyłączył się do niéj.
— A więc, uważam za najlepsze, abyśmy tego człowieka uprzątnęli, to jest abyśmy go na zachodnio-indyjski okręt wsadzili — środki i drogi po temu łatwo znajdziemy!
— Przebacz, szanowny baronie, zapominasz na ten raz, że ten Fursch pierwszym lepszym okrętem powróci?
— Już on niemłody — prócz tego dadzą się poczynić przygotowania, które mu to niepodobném uczynią.
— Ale przedewszystkiém potrzeba, abyśmy dowiedzieli się gdzie przebywa! zauważył Epervier.
— Tę wiadomość, jak już oświadczyłem panu, zawdzięczamy łaskawéj hrabinie! Fursch i kompanista znajdują się w oberży pod „Trzema liliami,” znajdującéj się w końcu Vincennes na lewo od drogi.
— I tam policya nie była?
— Zapewne być musiała, z przelotnym uśmiechem odpowiedział von Schlewe; nie zawsze się to znajduje, czego się szuka! Ta oberża ukrywa w niełatwo odkryć się dającéj izbie, złoczyńców.
D’Epervier rzucił pytające spojrzenie na Leonę.
— Tak jest, jak mówi pan baron, i wyznać muszę, że i ja wołałabym wysłanie niż wydanie sądowi.
— To życzenie rozstrzyga — odrzekł d’Epervier, i gdy mu było gorąco, napił się znowu zimnéj limoniady.
— A zatém — słuchajcie państwo! Na ten przypadek już zebrałem niejakie objaśnienia. Okręt „Rekin“ za trzy lub cztery dni odpływa z Hawru udając się do Kalkutty — ale przy ujściach Gangesu panuje pustosząca cholera, któréj ulegają prawie bez wyjątku wszystkie starsze przybywające tam osoby. „Rekin“ gotów jest zabrać tego człowieka.
— To wszystko byłoby bardzo sprzyjające! wyznał d’Epervier.
— Jutrzejszéj nocy jak najciszej musimy ująć dwóch łotrów i natychmiast ich wysłać do Hawru!
— Mówisz pan, że oberża leży odosobniona — samotna?
— Zupełnie; tam robota pójdzie nam całkiem łatwo, jeżeli będziemy mieli wieczorem w pogotowiu sześciu silnych chłopów — zamknięty powóz ja przygotuję!
— Wybornie, drogi baronie! O czasie i bliższych okolicznościach znajdziemy jeszcze czas pomówić jutro w dzień.
— Zaszczycisz mnie pan swojemi odwiedzinami — cieszę się bardzo, że będę mógł pana przyjąć — lecz dla czego pan się śpieszysz?
— Fatalne uderzenie krwi! wyznał pan d’Epervier wstając.
— Proszę, limoniada sprowadzi krew na dół, radził baron: wybornie chłodzi!
— Bardzo dobrze działa, pochwalił d’Epervier, wypróżniając szklankę; bardzo orzeźwia!
Potém ukłonił się uniżenie ulotnie podnoszącéj się hrabinie, która pozostawiła baronowi odprowadzenie gościa.
— Do widzenia, mój drogi! szepnął von Schlewe, gdy pożegnał Eperviera na terrasie.
— Około południa będę u pana, odpowiedział tamten cicho i odszedł przez park.
— Już z tego nic nie będzie! mruknął von Schlewe, patrząc za nim.
Nazajutrz rano pan d’Epervier uczuł się bardzo cierpiącym, i gdy przywołany lekarz wszedł do jego pokojów, znalazł naczelnego inspektora już nieżywego leżącego na podłodze obok fotelu.
Zaniesiono go natychmiast do łóżka, ale lekarz oświadczył, że już dla pana d’Epervier nie ma żadnego ratunku — stwierdził, że śmierć nastąpiła w skutek apopleksyi, i że zapewne pan d’Epervier nie usłuchał jego przestrogi co do wstrzymania, się od rozpalających trunków.
Lekarz mylił się, jak się to często dzieje.
Pan d’Epervier nie w skutek rozpalającego lecz chłodzącego napoju, do którego baron coś domieszał, co za nadejściem śmierci zostawia znaki podobne do skwapliwie za przyczynę skonu podawanéj apopleksyi.
W orszaku żałobnym pana d’Epervier, wielkim i okazałym, widziano także barona Schlewego w bardzo eleganckim powozie.


ROZDZIAŁ VIII.
Sandok i Moro.

Upłynęło kilka tygodni, gdy do pałacu przy ulicy Rivoli zbliżała się ostrożnie lekkonoga postać, śpieszyła zaś tuż przy domach i kratach.
Był to pachnący letni wieczór, a ulice pokrywał zmrok powstający wówczas, gdy miejsce słońca na ciemno-błękitném niebie zajmie księżyc i gdy zabłysną gwiazdy.
Lekkonoga postać, która widocznie korzystała z cienia drzew po części aż do sztachet do ulicy sięgających, prędko zbliżała się do pałacu księcia — nogi miała czarno ubrane.
Ale gdy się bliżéj przypatrzono powoli jak kot podsuwającemu się, poznawano, że nietylko nogi były nieobute, ale i od natury czarną miały barwę, tak jak i twarz nakryta kapeluszem było czarna, a przynajmniéj bardzo ciemno-brunatna.
Gdy przybył do wejścia w kracie i znalazł je zamknięte, namyślał się, czy przechodząc werandę dostać się do Parku, jakby nie chciał aby go widziano.
Namyślał się jednak niedługo, obejrzał się, i gdy nikogo blizko nie było, z zadziwiającą zręcznością i siłą przelazł przez kratę do ogrodu.
Tu przez chwilę czekał i słuchał.
Delikatny słuch dał mu poznać, że w parku jeszcze ktoś chodzi.
Czy Moro co złego zamierzał, że tak starannie unikał, aby go nikt nie postrzegł?
Elastycznie i giętko podczołgał się pod cień drzew i uważał, kto to chodził po aleach parku.
Oko przekonało go wkrótce że to książę i jego dwaj ze stolicy przybyli w liściastych aleach spacerowali, że Małgorzata i Józefina szły za nimi, a nakoniec, że Marcin postępował o kilka kroków w tyle.
— O biedna córka massy! mruknął czarny wspomniawszy o zabitym chłopcu: nosi czarne suknie i bardzo smutna — biedna piękna córka!
Nagle zabłysły oczy Mora.
Znalazł tego właśnie kogo szukał, i dla którego tu przyszedł.
Za Marcinem szedł jeszcze ktoś przez alee — zdawało się, że i on jako wierny sługa idzie za swoim panem.
Moro w tym ostatnim poznał czarnego brata Sandoka.
Cicho i szybko jak myśl przedarł się przez krzaki ku alei i dotknął ramienia Sandoka, tak, że tego przechodzący nie widzieli.
— Ach — dobry bracie Moro!? szepnął Sandok cicho, gdy się szybko obrócił i poznał czarnego.
Moro położył palec na ustach.
— Nikt wiedzieć! szepnął.
— Czekaj tutaj — massa iść do pałacu — Sandok przyjdzie potém tutaj, dobry bracie Moro!
Czarny zrobił nieme, zgadzające się poruszenie, i szybko napowrót poskoczył pomiędzy drzewa, gdy Sandok, jakby nigdy nic nie zaszło, za Marcinem pośpieszył ku werandzie, pomiędzy któréj zielono otwartemi ścianami zapraszająco przeglądał stół wspaniale nakryty i kosztownemi lampami oświetlony.
— Gdy wszyscy zasiedli, a lokaje przynieśli potrawy i napełniwszy kieliszki uwijali się tu i owdzie, Sandok znalazł sposobność szepnąć kilka słów sternikowi Marcinowi, blizko niego stojącemu.
— Jeżeliś przybył w tym celu, to bądżże ostrożny Sandoku, wiesz, że baron i hrabina jeszcze cię śmiertelniéj nienawidzą, od czasu jak im zabrałeś listy, powiedział cicho. Robisz minę, jakbyś chciał powiedzieć, żeś szybszy i przebieglejszy niż oni! Mimo to ostrzegam cię, najsilniejszego i najdoświadczeńszego nieraz okpiewają!
— Nie bójcie się, sterniku Marcinie, poszepnął Sandok, obaczymy kto wygra. Sandok przysiągł, że albo zły anioł udusić barona, albo Sandok umrzeć w Sekwanie!
— Idź już idź — ja tu pozostanę! z lekkim uśmiechem odparł Marcin, bo widział, że czarnego dręczy niepokój.
Kiwnął więc sternikowi głową i wielce uradowany znikł w ciemnych aleach.
Zaraz potém przystąpił do Mora nieruchomo stojącego niedaleko.
— Cóż to, dobry bracie? zapytał błyskając oczami.
— Baron jest w willi hrabiny. Noc sprzyja, marszałek zamku odjeżdża!
— Więc myślisz że powinniśmy schwytać barona?
— Téj nocy bracie Sandoku — noc najlepsza! Baron przyjechał powozem do willi hrabiny, znowu odjedzie z samym tylko stangretem. Sandok i Moro dopędzą powóz, baronowi gębę zawiążą i porwą go!
Albo i stangreta zabija?
— Nie dobrze jest, jeżeli Moro cesarski zabije człowieka, szepnął Moro; stangret musi żyć, a barona potajemnie wziąć do zamku St.-Cloud!
— O, brat Moro ma dobry plan — Sandok ma przyjaciół, przeklęty baron dostanie się do pokoju śmierci, co za wielka radość! — Sandok zdjąć liberyę i także pójść jak brat Moro!
— Ale prędko, bardzo prędko, poszepnął Moro, gdy Sandok śpieszył do mieszkania służących.
— Wkrótce potém Sandok przystąpił znowu do Mora pod cieniem drzew. Zdjął swoją niebieską, srebrem wyszywaną liberyę, przywdział ciemny płaszcz, stary i szary kapelusz, i krótkie po kolana spodnie jak Moro, tak że jego czarne nogi od spodu widne były.
— Można dobrze podsunąć się, i dobrze biegać! mruknął pokazując nogi.
— O, bardzo dobrze, bracie Sandoku! odpowiedział Moro, widocznie w najlepszym humorze będący, jakby i jemu zamierzone schwytanie barona sprawiało największą radość.
Dwaj czarni wleźli łatwo na drzewa, przebyli kratę i spuścili się na ulicę Rivoli, potém prędko pobiegli w stronę lasku Bulońskiego.
Ulice były bardzo ożywione. Powozy i piesi jak szeleszczące koniki polne zapełnili całą szeroką drogę, a kto był nieuważny i niezręczny, ciągle narażał się na niebezpieczeństwo zostania przejechanym lub stratowanym.
Dwaj murzyni bardzo szybko przesuwali się pomiędzy tłumem i wkrótce też dostali się na drogi lasku Bulońskiego.
Mogło być około godziny jedenastéj, gdy się ujrzeli obok parku i willi hrabiny Ponińskiéj. Okna i drogi były tam jasno oświetlone, po drugiéj stronie drogi stał szereg powozów.
Moro pociągnął Sandoka do kraty leżącéj w głębokim cieniu, aby ich nie postrzegli rozmawiający z sobą stangreci i lokaje.
Udało się im niepostrzeżenie przejść przez szeroki wjazd do przodowego parku.
Sandok, jak wiemy, znał nietylko zarośla i klomby, lecz także i wewnętrzny rozkład zamku.
— Dwa wyjścia, poszepnął swojemu towarzyszowi, gdy się ostrożnie pomiędzy drzewami przesuwali. Moro zostanie tu od przodu — Sandok przejść tam do tylnych drzwi!
Moro skinął na znak że zrozumiał i poskoczył ku gruppie drzew, znajdujących się naprzeciw portyku.
Miał tu wyborne, spokojne stanowisko, z którego można i było zauważyć każdy powóz.
Sandok nie tak dogodne miał miejsce. Na terrasie paliły się wielkie kandelabry, w korytarzach paliły się tu świetne klosze, tam balony i lampiony — tam na klombach błyszczały niezliczone palące się kwiaty, a na licznych drzewach jaśniały światła aż do samych prawie Wierzchołków, jak na drzewkach Bożego Narodzenia.
Przytém wszędzie przechadzały się pary, rozmawiający panowie, śmiejące się tancerki, które śmiało swawoląc często wpadały w najgęściejsze zarośla, goniły się i drażniły.
Niełatwo zatém było znaleźć dobre ukrycie, z któregoby bez przeszkody można było uważać na wyjście obok terrasu.
Sandok musiał zaufać swojemu szczęściu, bo nigdzie nie był pewien i wkrótce to poznał, bo miłośne pary żadnego skrytego miejsca nie pozostawiły bez użytku, i właśnie najmocniéj ocienione najchętniéj wybierały na krótkie sielankowe chwile.
Nie pozostawało nic innego do czynienia, jak poprzestać na miejscu odleglejszém, gdyż byłoby wprost szaleństwem, gdyby Sandok chciał wyszukać sobie miejsca w blizkości czarownie oświetlonego terrasu. Nie ulegało wątpliwości, że tam by go znaleziono i uwięziono jako nieproszonego, z powierzchowności bardzo źle wróżącego gościa, a potém wkrótce poznanoby w nim znienawidzonego murzyna księcia.
To wszystko żadną miarą nie powinno było nastąpić.
Sandok więc umieścił się w pewnéj odległości tak ochroniony, że go niełatwo można było zamknąć, on zaś mógł widzieć dobrze, czy zbliża się jaki powóz ku tylnemu wyjściu, i czy to powóz barona, który on znał doskonale.
Goście już po części zaczęli się rozjeżdżać. Wychodzili na terras — a daleki trzask piasku świadczył, że wyjeżdżali, że powozy zbliżały się dla zabrania swoich znakomitych panów i odstawienia ich z powrotem do miasta.
Lecz Sandok pilnujący tylnego wyjścia, musiał także uważać na znak, który mógł dać w każdéj chwili Moro, w razie gdyby baron, podobnie jak inni goście, wsiadał do powozu we frontowym ganku.
Piękne balleryny, tu i owdziéj jeszcze jak elfy przechadzające się i swawolące po zielonych aleach, z cichym uśmiechem rozmawiały o swoich zdobyczach, o księciu de Montfort, o uprzejmym margrabi de Chalbert, o marnotrawnym perskim księciu Ulughu i stu innych. Oczy i uszy Sandoka były wszędzie.
Wtém nagle na wysokości terrasu spostrzegł dumną, wysoką kobietę — była to hrabina — a obok niéj jakiegoś nieco kulawego pana. Czarny porwał się — oczy jego ponuro zabłysły, pokazały się ich białka.
Sandok poznał barona — ten zdawał się na coś czekać — wtém potoczył się powóz po żwirowéj drodze — zbliżył się do terrasu, aby koło niego objechać. To byłe dosyć dla patrzącego, chciał zawiadomić Mora i czekać z nim na drodze, aż powóz z baronem przejedzie.
Szybko i zręcznie przebiegł przez puste już teraz alee — w rogu postrzegł niecierpliwego już Mora, który szedł za powozem i na wszelki przypadek chciał zwrócić nań uwagę swojego towarzysza. Radość i niecierpliwość zrobiła go jednak nieco opieszałym, tak iż można było przypuścić, że stangret Schlewego postrzegł go — lokaja przy nim nie było.
Dwaj czarni zeszli się i pomiędzy drzewami pośpieszyli do bramy wjazdowéj; nie mogli czekać w parku aż baron wsiądzie, boby jego powóz stracili z oczu.
Zatrzymali się zatém przy kracie ocienionéj drzewami i czekali, aż von Schlewe przejedzie.
— Tak bardzo dobrze, szepnął Moro, powozy wszystkie odjadą! Nie będzie żadnéj przeszkody!
— Masz słuszność, zdaje się, że już wszyscy goście — odjechali do Paryża, a baron będzie ostatni!
— Moro dobrze biegać, dopędzi powóz i wskoczy z tyłu!
— Oho, Sandok także umie biegać! Każdy z nas pobiegnie z innéj strony, nie z tyłu, z dwóch stron napadniemy na barona, a nim stangret usłyszy lub obaczy, baronowi szyję zdusimy i z powozu go wyciągniemy!
Padło właśnie kilka ciężkich kropli na liście drzew — chociaż nie było zupełnie ciemno, jednak panowała nocna pomroka, czego też sobie dwaj czarni życzyli. Gęste powietrze w koło się rozniosło, a głęboka cisza panowała w alei prowadzącéj do miasta.
Północ dawno już minęła.
Wtém drogą od przodowego parku, trzeszcząc po żwirze, zbliżył się powóz barona ku wyjazdowi.
Moro i Sandok pochyleni stali na czatach, jak dwa tygrysy, naprężone do rzucenia się na swoje ofiary.
Już widzieli ciemne zarysy powozu. Ponieważ deszcz zaczął padać, więc zawieszono w górze powozowe nakrycie, boków jednak z oknami nie wstawiono — zapewne aby wewnątrz powietrze przewiewało.
To się bardzo podobało dwom czarnym, którzy się trącili, bo to zasłaniało ich robotę przed wzrokiem stangreta.
Już powóz przybył do wyjazdu — już Moro i Sandok czekali, aby po ich stronie skręcił w alee — już zamierzali pozrzucać stare płaszcze przeszkadzające im w biegu.
Wtém postrzegli zdziwieni, że powóz kieruje się nie ku nim, lecz w stronę przeciwną.
Co to znaczyło?
Czy baron przeczuł, że go w alei czeka niebezpieczeństwo?
Czy stangret postrzegł Mora i ostrzegł swojego pana?
Te pytania lotem błyskawicy przebiegły po głowach dwóch czarnych; jednak mimo tego, nie tracąc czasu i nic nie mówiąc, przejęci tą samą myślą, poskoczyli na pokrytą ciemnością i bezludną drogę, dążąc za powozem barona, który szybko pędził w stronę odległéj Sekwany.
Wiadomo jak murzyni lekkie mają nogi, kiedy im chodzi o schwytanie ofiary.
Stangret Schlewego gwizdnął biczem dla popędzenia koni; nigdy tego nie czynił i czynić nie potrzebował — czy wiedział, że tu chodzi o wyścigi?
Sandok i Moro wnet postrzegli, że odległość między nimi a pędzącym powozem zmniejsza się — ale mimo tego tak się wysilali, że dla innych przebyć tę odległość byłoby niepodobieństwem.
Sandok przypuszczał już także, iż wie, że jest ścigany, bo nie mógł pojąć ani tego kierunku, ani pośpiechu powozu. Być więc może, że wypadnie i stangreta uczynić nieszkodliwym. Lecz to nie mogło w niczém zmienić raz ułożonego planu. Dla murzyna Eberharda było to niezrównaném dobrodziejstwem, módz nakoniec ukarać i uczynić nieszkodliwym tego łotrowskiego barona.
Moro i Sandok coraz bardziéj zbliżali się do powozu — coraz prędzéj śpieszyli za nim, zaledwie końcami nóg dotykając ziemi — biegli w równéj linii, tak jednocześnie dostać się mogli na stopnie powozu. Za kilka minut mieli dosięgnąć celu, bo już rękami mogli dotknąć powozu. Wtém zdało się Sandokowi, że ktoś wyjrzał z głębi powozu.
Mógł się bardzo mylić. Ciemność nocy i pośpiech mogły spowodować taki łudzący obraz.
Sandok nieco wyprzedził, bo chwytał za stopień. Moro usiłował uczynić to samo. I tak byliby po dwóch stronach go dopadli.
Sandok o jeden krok był na przedzie — pochylony wskoczył z boku na żelazny stopień przy drzwiczkach i jak kot uczepił się sprężyny przy budzie.
W téj chwili uczuł, że i Moro również dopadł do drzwiczek z drugiéj strony.
Czarna skóra oddzielała ich jeszcze od wygodnie wewnątrz siedzącego barona, a wysoko podciągnięta ściana od kozła nie dozwalała stangretowi spostrzedz ich, musiałby chyba przechylić się na jedną stronę.
Sandok uważał, że teraz czas rozpocząć dzieło.
Wyprostował się i zamierzał zajrzeć do wnętrza powozu, a wtém dwie ręce nagle pochwyciły go za szyję i ścisnęły.
Był to napad tak nagły i okropny, że nawet prędko decydujący się Sandok tylko co ze stopnia nie zsunął się na drogę — i to byłoby jego szczęście. Ale chcąc rękami uwolnić się od niemiłéj tortury, która go tak niespodzianie pochwyciła, gdy barona chciał wydać aniołowi dusicielowi na ofiarę, sam nagle ujrzał się ofiarą jakiegoś dusiciela. Jedno spojrzenie przekonało go, że ma do czynienia nietylko z jednym baronem, ale i z Furschem, który siedząc po téj stronie powozu, może go już oczekiwał, gdy z drugiéj strony Rudy Dzik usiłował to samo zrobić z Morem.
Von Schlewe, niby nie dbając o siebie, siedział między dwoma zbrodniarzami, którzy niezawodnie już przy zamku wsiedli do jego powozu, czego dwaj czarni nie mieli czasu dostrzedz.
Rzeczywiście stangret barona postrzegł i poznał Sandoka, a baron nie przeczuwając nic dobrego, tak umieścił dwóch na wszystko zdecydowanych zbrodniarzy, aby w razie napadu pochwycić mogli murzynów.
Gdy Rudy Dzik ujrzał Furscha mocującego się z takim czarnym djabłem, tak się przeląkł, że wypuścił Mora z rąk swoich, ale Sandok nadaremnie bronił się od uścisków Furscha.
Gdy baron trwożliwie krył się w głąb powozu w ciągu téj walki, pośpieszył Rudy Dzik swojemu wspólnikowi na pomoc, i połączone ich usiłowania zdołały pokonać Sandoka, chociaż ten wściekle się bronił. Rudy Dzik związał mu sznurkiem ręce, i gdy go potém dusił, Fursch dopełnił reszty, bo wciągnął całkiem Sandoka do powozu i związał także mu nogi tak mocno, że biedny czarny schwytany w pułapkę, ani ruszyć się nie mógł, lecz cierpliwie musiał się zdać na los, pełen oczekiwania patrząc na Mora, po którym spodziewał się jeszcze pomocy. Nie wiedział, że Moro z trudnością tylko uniknął tego samego losu, więc myślał, że zeskoczył ze stopnia, aby dokonać nowego napadu na powóz.
Ale przypomniał sobie wnet, że Moro równie jak i on nie był uzbrojony.
Zależał więc zupełnie od trzech łotrów, którzy go całkiem mieli w swojéj mocy, bo mu ręce i nogi tak mocno i pewno związali, że nie można było zgoła pomyśleć o uwolnieniu się lub wysunięciu z pędzącego śpiesznie powozu.
Baron mocno przerażony usiadł na przodzie, gdzie na prawdę nie było dla niego właściwe miejsce, a tylne siedzenie pozostawił dla dwóch zbójców, którzy wzięli pomiędzy siebie Sandoka.
— Otoż mamy ptaszka, tryumfował Fursch i oglądał więzy jego rąk. Ej! patrz-no, to murzyn księcia de Monte-Vero! Cóż cię tu sprowadziło do powozu, przyjacielu Sandoku? Czyś także przystał do krzakowych złodziejów i opryszków?
— Dziwna rzecz, szydził von Schlewe, który teraz odzyskał odwagę, bo widział, że Sandok ma ręce i nogi związane: książę ci winien nagrodę? Wystaw sobie kochany Furschu, że ten złodziej dostał się do sypialń hrabiny i wykradł jéj najważniejsze papiery!
— Ma talent jak wszyscy czarni, śmiał się Fursch; można się od niego czegoś jeszcze nauczyć, dla tego nie zaraz jeszcze nakręcimy mu karku!
— Boże zachowaj tego czarnego człowieka — mniemał von Schlewe.
— Czarni to nie ludzie, przerwał Rudy Dzik, i tak mocno uderzył w twarz bezbronnego Sandoka, że aż krew z nosa poszła.
— Przeklęty morderco-podpalaczu! zgrzytnął związany i pokazał białe zęby: przyjdzie i na ciebie koléj!
— Nie zabijajcie go, ale zamkniéjcie w pewném więzieniu, mówił znowu von Schlewe. Czarny pies może nam wyjawić jeszcze niejedno, jeżeli go do tego przymusimy!
— Troszkę gorącéj smoły na piersi albo topniejącego laku, to mu język rozwiąże, mówił Fursch ze zwierzęcym uśmiechem. Nie wyszczerzaj zębów, czarny djable, albo ci je powybijam!
— Zróbcie to — zróbcie tylko! Dzień odpłaty przyjdzie! zgrzytnął Sandok i zatoczył oczami.
Nadaremnie szukał sposobności zwrócenia się do dwóch otwartych stron, aby wyskoczyć, pomimo że miał związane ręce i nogi — Fursch i Edward pilnowali go jak dwa brytany.
— Tak, tak, śmiał się zadowolony baron: nieco gorącéj smoły to rozwiąże język temu zwierzęciu! Z takim czarnym inaczéj nic nie poradzimy, z takim zawsze trzeba gwałtu! Założę się o tysiąc przeciw jednemu, że murzyna nasłał Monte-Vero, aby mnie tu na drodze zamordował bo zkądżeby inaczéj ta czarna bestya; wzięła się tu przy naszym powozie?
— Już my to z łajdaka wydusimy, utrzymywał Rudy Dzik. Czekaj-no mój czarny młodzieniaszku, jak cię weźmie my w naszą kuracyę, to ty i wzrok i słuch stracisz!
— Wy na kuracyę? powtórzył von Schlewe śmiejąc się serdecznie; wy na kuracyę? To żart! Kto pod kim dołki kopie, sam w nie wpada! Jakże się hrabina ubawi, kiedy jéj jutro ten wyborny żart opowiem!
— Już dawno zwróciłem uwagę na tego przeklętego szpiega! powiedział Fursch, gdy Sandok ciągle jeszcze nadaremnie oczekiwał ukazania się Mora. A teraz sam do nas przyszedł!
— Tak niejeden sam wpada w sidła, zaśmiał się budy Dzik wychylając się z powozu i wyglądając. Gdzie to, został drugi czarny złodziéj? Dałem mu porządnie w łeb, ale ci murzyni mają twarde życie jak koty!
— Te czarne psy to tchórze, powiedział Fursch; przekonałem się o tém w Rio i na drodze do Monte-Vero. To są niepewne szelmy, i raz chciałbym spróbować, czy ten tu za sto franków swojego pana nie zdradzi!
Sandok z gniewu ugryzł się w język, ale milczał, choć się w nim gotowało — był związany, uwięziony, coby mu pomogło, gdyby w bezwładnych słowach wywarł swoją wściekłość? nie mógł ich poprzeć siłą ramion. Pilnie tylko uważał, dokąd go wiozą.
— Zrobimy jednak próbę, powiedział baron, to rzecz zajmująca! Tymczasem proszę was, moi panowie, abyście należycie pilnowali murzyna i starali się, by nam nie uciekł!
— Tak mu na sucho nie ujdzie, rzekł Rudy Dzik. Wszystkiego co ma związek z tym Monte-Vero, który nas zaprowadził na galery, nienawidzę jak śmierci i kata! Tak, tak, czarny szelmo, i ciebie nienawidzę, bo ty jesteś murzyn z Monte-Vero!
Fursch śmiał się.
— I zemną dzieje się to samo! pomruknął.
— A więc panu Sandokowi wcale nie będzie się dobrze powodziło, z zadowoleniem powiedział Schlewe; ale to bardzo słusznie, bo się przynajmniéj nie rozpieści! Znieście go z powozu bardzo starannie, moi panowie, bo kto wie na co się jeszcze może nam przydać! Muszę wyznać panom, że nietylko sam chciałbym dowiedzieć się od niego wielu rzeczy, ale i łaskawa hrabina zapewne zechce wybadać go o to i owo.
— Tymczasowo pozostanie przy życiu, a mianowicie póty, pokąd nie zniknie wszelkie dla nas niebezpieczeństwo! Skoro nam coś zagrozi, pozbędziemy się tak uciążliwego towarzysza, stanowczo powiedział Fursch. Pamiętaj to sobie, czarny djable, i módl się pilnie do twojego bożka, aby z dala od nas utrzymywał wszelkie niebezpieczeństwo — to jest twój interes!
Powóz zbliżył się do Sekwany i wjechał w aleę ciągnącą się przez pewną przestrzeń nad jéj brzegiem, ale potém ustępuje miejsca pustéj, piaszczystéj przestrzeni.
Rudy Dzik pilnie baczył na drogę, i wnet poznał, że się zbliżano do kresu.
— Zawiążemy oczy czarnemu albo mu je wyjmiemy, aby nie widział dokąd go zaprowadzimy! mruknął do Furscha.
— Pański stangret będzie świadkiem tego, panie balonie, to rzecz fatalna! rzekł odwróciwszy się.
— Nic nie szkodzi, on tylko to widzi co powinien, moi panowie, uspakajał baron róbcie co tylko za potrzebne uznacie!
— Zawiąż mu oczy, rozkazał Fursch, a potém powiedział do Sandoka: Biada tobie, jeżeli dobrowolnie nie dasz się poprowadzić i nie pójdziesz z nami — przy pierwszém podejrzaném poruszeniu przybiję cię do ziemi!
— Iść? zaśmiał się Sandok; a czy Fursch umie chodzić ze związanemi nogami?
— Nie, mój przyjacielu, szyderczo odpowiedział Fursch. Masz słuszność; ale biada tobie, jeżeli uczynisz podejrzane poruszenie, gdy zdejmę więzy z czarnych nóg twoich!
Schlewego widocznie niezmiernie to bawiło, że szpieg księcia znajdował się w ręku nie bardzo delikatnych zbójców.
Rudy Dzik zwrócił ku sobie głowę Sandoka, wyjął z jego kieszeni chustkę i mocno zawiązał mu oczy, gdy mu Fursch rozwiązywał nogi ze sznurów, aby je potém włożyć na szyję murzyna i prowadzić go jak dzikie zwierzę.
Stangret zatrzymał powóz, gdyż przybyli do końca alei.
Fursch i Edward grzecznie polecili się względom barona, który pozostał w powozie, i zmusili potém czarnego, aby wysiadł.
Sandok uczynił co chcieli, nie opierał się, bo to byłoby szaleństwem.
Fursch trzymał w prawéj ręce koniec powroza jak wąż skręconego około szyi Sandoka.
Von Schlewe pożegnał dwóch zbrodniarzy, uprowadzających z sobą jego ofiarę, i czekał aż odejdą i znikną w nocnéj ciemności, potém zaś wrócił do swojego hotel.
Ale Fursch i Edward zaprowadzili uwięzionego Sandoka nad brzeg Sekwany aż do miejsca, w którém stal szoner „Rekin.“
Rudy Dzik zręcznie wskoczył na jego pokład, zarzucił na brzeg mostek, a Fursch przekonawszy się spojrzeniem, że w pobliżu nie ma nikogo, wprowadził czarnego na statek.
Sandok bardzo dobrze poczuł i poznał gdzie się znajduje, to jest nie wiedział wprawdzie, na którém miejscu Sekwany i na jakim jest okręcie — ale poznał, że dwaj zbójcy zaprowadzili go na pokład okrętu.
Wtrącili go w jakąś głęboką przestrzeń, w któréj zdołał nakoniec pozbyć się swoich więzów, ale o ucieczce nie było co myśleć: Fursch mocno zamknął zwierzchni otwór, a w małéj cuchnącéj przestrzeni nie było żadnéj drabiny.
Sandok poznał że miejsce to znajdowało się w tylnéj części szoneru, pod sterniczém kołem.
Sandok zgrzytnął zębami; tym razem zamiar jego nie powiódł się tak haniebnie, jak jeszcze nigdy. Zamiast dostać barona w swoje ręce, wpadł sam w ręce jego wspólników.


ROZDZIAŁ IX.
Cesarz i książę.

Zaledwie poranek zajaśniał na błękitném niebie, które wysuszyło aż do ostatniéj wszystkie krople nocnego deszczu, zaledwie pierwsze promienie słońca padły na park pałacowy, gdy już pracującemu w pokoju Eberhardowi doniesiono o przybyciu okrytego kurzawą i zaledwie oddychającego murzyna, który koniecznie z nim mówić pragnął.
Tak ranne i szczególne odwiedziny zdziwiły nieco księcia, lecz rozkazał służącemu, aby mu czarnego przyprowadził.
Zaraz potém wszedł Moro i padł na kolana, a skrzyżowawszy ręce na piersiach, czekał aż książę pierwszy przemówi.
— Wstań-no, rozkazał Eberhard i łaskawie skinął ręką: wszak jesteś murzynem cesarza i widziałem cię w zamku St.-Cloud?
— Tak jest, to ja, massa! O wielki massa bardzo łaskaw, poznać biednego Mora!
— Cóż tak rano tu przybywasz i czego żądasz odemnie?
— O wielki massa, racz przebaczyć biednemu Morowi tak wczesną godzinę — ale potrzebny jest wielki pośpiech!
— Cóż więc się stało? Jesteś zupełnie tchu pozbawiony; odzież twoja pokryta kurzem i poszarpana! Siadaj tu przy mnie — słudzy przyniosą ci posiłek.
— O, nic, tylko świeżego napoju, tylko wody massa!
— Podobasz mi się Moro, jesteś wstrzemięźliwy! Oprócz mojego Sandoka, rzadko to u was murzynów dostrzegałem! powiedział Eberhard, przystąpił do marmurowego stolika, na którym stała kryształowa karafka z czystą wodą i nalał murzynowi szklankę. Pij, powiedział, i podał mu szklankę.
— O, wielki massa, podawać sam biednemu Morowi szklankę! to za wielka łaska dla biednego Mora! Woda smakować jeszcze raz tak dobrze! — i czarny chciwie wypróżnił szklankę.
— A teraz mów! rozkazał książę.
— O! zła wiadomość, wielki massa, zaczął Moro, a oczy jego na wspomnienie tego co się stało dziko zabłysły: Sandok uwięziony!
— Co! zawołał Eberhard: mój Sandok — jak to się stało? Czy ty go znałeś?
— Brat Sandok był w zamku z wielkim massa, Moro bardzo kochać brata Sandoka!
— On się wydalił z pałacu?
— O, Moro winien! Moro przybył wczoraj w wieczór i zabrał Sandoka, aby ukarać złego barona za złe uczynki!
— Ja o tém nic nie wiem! Jesteście parą dziwnych służących! Co was baron obchodzi?
— Sandok bardzo zły na złego barona, bo baron jest winien śmierci małego ulubieńca w lesie.
— Hm, jednak Sandok powinien był zasiągnąć mojéj rady, z lekkim wyrzutem powiedział Eberhard.
— Dobry brat Sandok myślał, że wielki massa nie dozwoli ukarać złego barona!
— Kto wie — myślę, że ten nędznik już przebrał miarę!
— Wielki massa za wspaniałomyślny i szlachetny Sandok i Moro chcieli ukarać barona!
— A nie rozważyliście, że takie rzeczy gładko nie uchodzą, że bylibyście za to również ukarani?
— Plan był dobry! Sandok i Moro nie byliby karani, gdyby wszystko nie chybiło!
— Otóż mamy! Jeden w pułapce! Sandoka zapewne ukryli w pewném miejscu?
— W ciężkiém zachowaniu, powiedział czarny.
— Panowie policyanci nie powinni mieć na nic względu! Oni was wyśledzili na nieprawych drogach, a teraz wzywacie mojéj pomocy? Ale to tak bez dalszych następstw nie ujdzie, w obec prawa jest każdy równy i Sandok może teraz pokutować!
— To nie policya, on nie wyśledzony, szybko zawołał Moro, bo nie mógł tak prędko zdobyć się na wyrażenie swojéj myśli: on schwytany przez pomocników barona w nocy!
Eberhard słuchał uważniéj — zadrgała w nim myśl, możliwość.
— Opowiadaj spokojnie, co się stało! rozkazał.
— Sandok i Moro biedz za powozem barona — i złapać powóz...
— Gdzie? Tak opowiadasz, jakbyś przypuszczał, że ja tam byłem!
— W alei lasku Bulońskiego! Baron jechał powozem z zamku hrabiny, nie do Paryża, ale w przeciwną stronę! Sandok i Moro biegli za powozem — a potém z dwóch stron wskoczyli.
— Toście postąpili jak rabusie!
— O, zaraz też i ukarano nas! Sandok schwytany, Moro schwytany przez ludzi w powozie!
— A myśleliście, że baron był bez towarzyszy?
— Tak, tak, kiwnął czarny: nagle ręce na szyi! Moro bardzo się bronił i uciekł, upadł na trawę obok drogi — ale Sandok zgubiony! Człowiek z siwą brodą...
— Zapewne to Fursch!
— Schwytał Sandoka i zatrzymał w powozie! Moro bez broni, bez pomocy, biegł za powozem i nie dał się widzieć! Powóz jechał bardzo daleko, aż się alea skończyła, tam baron siedział, a dwaj ludzie wywlekli biednego, związanego jak bydlę Sandoka na drogę nad brzeg Sekwany! Baron powozem odjechał, ale Moro ostrożnie ścigać ludzi aż do okrętu, gdzie biednego Sandoka w dolny pokład wrzucili!
— A potrafisz wskazać ten okręt i poznasz tych ludzi, gdy ich znowu zobaczysz?
— O! Moro wszystko znaleźć i poznać! Jeden z siwą brodą, drugi bez brody, blady, niebardzo duży!
— To oni! Nie ulega wątpliwości! Oni to schwytali Sandoka i trzymają w więzieniu!
— O biedny Sandok, może już nie żyje!
— Nie powinniście byli przedsiębrać tego napadu, z gniewem rzekł Eberhard: należało mnie to pozostawić!
— Gdyby nie Moro i Sandok, nie byłoby ani śladu, odpowiedział czarny, baron jest bardzo chytry!
— Prawda, że bez was nie miałbym żadnego śladu o tych dwóch zbrodniarzach, którzy się schronili na okręcie i tam znikli z oczu urzędników! Ale teraz mam nadzieję, że już nam nie ujdą!
— Wielki massa, tylko nic policyi nie mówić i nie działać w dzień, inaczéj gniazdo puste, albo okręt precz! Wielki massa sam l wiernymi sługami W nocy zrobić połów.
— Zawsze ci się zdaje, że jesteś w twojéj ojczyźnie, gdzie podobne rzeczy uchodzą i są w porządku — ale wtém masz słuszność, że potrzebna jest jak największa ostrożność!
— Inaczéj wszystko zgubione, a biedny Sandok zabity!
— Toby mnie bardzo zmartwiło! Sandok to wierna dusza, a jeżeli popełnił bezprawie, które się na nim mści tak ciężko, to popełnił, przez miłość dla mnie, która go w błąd wprowadziła. Więc wszelkich starań dołożę, aby go uratować i dwóch nędzników nakoniec wydać sprawiedliwości, do któréj należą.
— Samemu ukarać, wielki massa, więzić to nie dobrze, to nie dosyć — źli ludzie znowu uciekną i mścić się będą.
— Powracaj do St.-Cloud, abyś się nie naraził na karę, Moro. O wszystko się postaram. Jak cię zapotrzebuję, to każę przywołać. Masz, weź tę nagrodę twoich trudów! I Eberhard podał czarnemu napełniony złotem woreczek.
Moro upadł na kolana i podniósł rękę do księcia.
— Moro nie zasługuje na żadną nagrodę! Moro chętnie zniesie karę, jeżeli go tylko wielki massa zatrzyma tu na nocny połów.
— Dziwna z ciebie istota, z życzliwym uśmiechem powiedział Eberhard: moją nagrodę odrzucasz i chcesz mi pomagać w ściganiu?
— Największa nagroda dla biednego Mora, jeżeli go massa tu zatrzymać i na połów weźmie.
Eberhard podniósł czarnego — podobał mu się, murzyn cesarza miał w sobie coś dobrodusznego.
— Zobaczymy co wypadnie czynić, całą rzecz trzeba dokładnie rozważyć. Tymczasem nie mów nikomu ani słowa o tém co zaszło!
— O! Moro uczynić wszystko, co wielki massa rozkazać!
— Eberdhard stanął na srebrnéj sprężynie, umieszczonéj tuż przy nim w podłodze.
Ozwał się daleki głos dzwonka, i wkrótce potém Marcin wszedł do pokoju, a widząc Mora bez Sandoka, niezmiernie się zdziwił.
— Przyjmiéj tego czarnego jak najlepiéj, Marcinie! rozkazał książę. O jego przybyciu i zasługach późniéj ci opowiem.
— O dobry sternik Marcin! serdecznie powiedział Moro, kłaniając się uśmiechniętemu barczystemu Marcinowi, który na to powitanie nie uchodzące tu w salonie swojego pana, nieco krótko odpowiedział.
— Jakto! znacie się? powiedział zdziwiony Eberhard, gdy Marcin na myśl o nocy w St.-Cloud nieco się zakłopotał i jak zawsze w takim razie, kilka razy pogładził ręką po swojéj ciemno-blond brodzie. Ale właśnie ten manewr powtarzany tém bardziéj go zdradzał.
— O! Moro znać dobrze dobrego sternika Marcina przez brata Sandoka! objaśnił czarny.
— Tak jest, przez Sandoka! potwierdził Marcin.
— No, to tém lepiéj pamiętać będziesz o twoim znajomym! Nie oddalajcie się obaj z pałacu ku wieczorowi, a może i prędzéj potrzebować was będę. Tymczasem rozkaz koniuszemu, gdy pójdziesz z Morem do domu, aby o godzinie dwunastéj zajechał mój ekwipaż w sześć karych koni zaprzężony!
Marcin wytrzeszczył oczy. Książę zwykle jeździł parą koni, chociaż miał stajnię mogącą się mierzyć ze stajnią niejednego króla, a dzisiaj miał być użyty powóz galowy i sześć arabskich ogierów?
Książę zrozumiał dobrze tę zapytującą minę Marcina.
— Aby cię napróżno ciekawość nie dręczyła, śmiejąc się powiedział do swojego starego poufnika, dla którego nie miał żadnych tajemnic: powiem ci tylko Marcinie, że masz wykomenderować także dwóch lokajów dla towarzyszenia mi — jadę do cesarza!
— Wszystko będzie spełnione panie Eherhardzie, odrzekł z uśmiechem zadowolenia Marcin; wszystko się będzie iskrzyło i błyszczało! A sześć koni, niech pioruny trzasną, to prawdziwa rozkosz!
— Cieszysz się bardzo naturalnie z tego, że jadę do cesarza, i robisz jak próżna kobieta, co się starzeje. Chcesz mnie wystroić? Stara, poczciwa duszo!
— Nie pierwszy to cesarz i król, do którego pan Eberhard jedzie, ani też ostatni! z pewną dumą powiedział Marcin.
Skinął ręką na czarnego, aby szedł za nim i oddalił się z salonu, w którym pozostał sam cicho uśmiechający się książę.
— Jego można nazwać wiernym sługą i prawie przyjacielem! Czyliż zawsze, co się nieczęsto zdarza, nie podzielał zemną radości i cierpienia! poszepnął rozmyślający Eberhard. Kocham go całém sercem, tego dobrego, starego Marcina, z jego „niech pioruny zatrzasną,“ które mu się tak często mimowolnie z ust wymyka, tak, że się powstrzymać nie może. Jeszcze był dumny z tego, że jadę do cesarza; jestem mocno o tém przekonany, że przegląda wszystko z jak największą starannością, co mi do wyjazdu potrzebne. Teraz dręczy go jedynie niepewność co do Sandoka i moich zamiarów. Wkrótce dowiesz się o wszystkiém, dobra, wierna duszo, bo musisz mi pomódz w położeniu nareszcie końca zdrożnym postępkom tych zbójców. Pragnę być surowym, krwawym sędzią, a wy poczujecie moją rękę! Chciałem was uczynić nieszkodliwymi, wydając was na galery, na których mogliście się poprawić; ale wy, aby się uwolnić, poświęciliście dwa ludzkie życia. Lecz i wtedy jeszcze nie zaspokoiły się wasze krwiożercze dusze: wydarliście mi mojego małego Janka! Biada wam, jeżeli moja cierpliwość wyczerpie się, jeżeli ręka moja was dosięgnie. Co się nie udaje znacznéj liczbie urzędników mimo ich starań i ofiar, po to dla mnie będzie dosyć tylko wyciągnąć rękę. Znacie mnie! Dawno już ostrzegałem cię Furschu, i dowiodłem ci, że dla mnie jesteś piórkiem — dwa razy darowałem ci życie — ale teraz czas twój już przeminął. I twój towarzysz także będzie osądzony — to moja ostatnia praca tutaj!
Ów nędznik, sprzymierzeniec Leony, pragnący mnie obalić i boleści mi przygotować — ów politowania godny, który nie uważa za ubliżenie swojéj godności używać pospolitych zbrodniarzy do swoich celów, niech się sam zgubi — on i hrabina nie ujdą swojego losu, chociaż moja ręka gardzi ich ukaraniem! Grzech ich uniesie i zagrzebie. Ale dopomagać ludzkości, abym ją podniósł, abym udzieloném mi mieniem na jéj dobro rozporządzał! Im pomyślniéj wieść się będą moje przedsięwzięcia, tém skuteczniéj pomagać mogę z dala i z blizka — w owéj stolicy, która dziecię moje w sobie ukrywała, przyjaciele moi nie poprzestają wspierać nieszczęśliwych i ubogich — bez odpoczynku usiłuję i tu także przeprowadzać moje dzieło, a jakkolwiek powodzenie w porównaniu z wielkością zadania jest zbyt małe, lecz jednak już się czuć daje. Gdyby każdy w swojém kółku i w miarę sił swoich do tego samego dążył, wkrótce wszędzie panowałoby szczęście i błogosławieństwo podobne jak w Monte-Vero, w mojéj ojczyźnie, do ktoréj wkrótce powrócę. Bóg ciężko mnie doświadczał, ale też obdarzył mnie niewypowiedzianą łaską!
Eberhard przygotowywał się do wyjazdu do pałacu Tuileries. Nie przywdział świetnego stroju; miał na sobie odzież bogatego i znakomitego prywatnego człowieka, umieścił tylko na piersiach gwiazdy orderowe otrzymane od przyjaznych mu władców. Jego wysoka, szlachetna postać, spokojna, łagodna, piękna twarz, stanowiły jego najpiękniejszą ozdobę, Sześciokonny powóz dla tego tylko kazał zaprządz, aby cesarzowi i powierzchownie dowieść czci, jaką mu był winien.
Wsiadł do ekwipażu, przy którego drzwiczkach stali dwaj przeznaczeni do towarzyszenia mu lokaje. Stanęli z tyłu powozu, i sześć wspaniałych rumaków lotem powiozło księcia de Monte-Vero do szerokiego, wysokiego portyku Tuileries, gdzie grenadyerowie cesarscy broń przed nim sprezentowali.
Zamek monarszy w Paryżu uległ wielu przemianom i przekształceniom, a nawet cały Paryż, stosownie do woli swoich rozmaitych władców, często zmieniał zewnętrzną postać. Król lipcowy zbudował potężne forty — Napoleon III rozszerzył ulice, aby lud uspokoić pracą? zasypał stare bulwary i na wielką skalę powznosił nowe; był twórcą owego olbrzymiego dzieła, które już zamierzał wykonać Henryk IV; nie szczędząc niesłychanych kosztów, ani też dając się powstrzymać stojącym na zawadzie ulicom i domom, umożliwił połączenie Tuileryów z Luwrem i utworzył pałac niezrównany. Widok jego jest zadziwiający i zachwycający. Postrzegamy przed sobą pełno słupów, arkad, pawilonów i olbrzymich figur, które tworzą wspaniałą całość. Z Luku Tryumfalnego, z którego widzieć można cały front obu części, przedstawia się oku przecudny obraz, tak, iż widz z trudnością może oderwać oczy od tak przemożnego widoku.
Cudnie piękne są arkady otaczające części obu połączonych pałaców i wypełniające przedziały między pałacami. Po nad temi arkadami postrzegamy najznakomitszych mężów Francyi w kostiumach swojego czasu. Ale We wszystkich architektonicznych pięknościach występuje naprzeciw nam różnokolorowo ubarwione N. Ta litera ukazuje się na dźwiganych przez kolumny marmurowych łukach, na obficie liściastych kapitelach i na kamiennym wieńcu kwiatów, otaczającym pałac.
Ekwipaż księcia de Monte-Vero przejechał obok dwóch lwów strzegących portyku.
W kilka minut potóm książę wchodził na wielkie marmurowe wschody, do salonów adjutantów i szambelanów.
Cesarz pracował w dolnych pokojach, tych samych, które niegdyś zamieszkiwała Marya Antonina.
Jakież to wspomnienia wiążą się z tém samém imieniem! Czy też niekiedy przychodzą one na myśl cesarzowi?
Zresztą nic tu więcéj nie przypomina Burbonów. Niebieski kolor i lilie zbladły i znikły. Wszystko co przeszłość przypominało, upadło ustępując miejsca Napoleonizmowi... nazwiska nawet zmieniono; teraz słychać tylko nazwy: „Salon pierwszego konsula “ „cesarskie Schody“ „buduar cesarzowej “ „perron cesarskiego księcia.“
Ale czyliż to nie było tak samo za upadłych dynastyj? czyliż to mogło położyć tamę spiżoéj pięści losu? czyliż mogło powstrzymać niszczący bieg historyi świata?
Niewielki to trud zmienić szereg nazwisk i przemalować kolory — kamień jest cierpliwszy niż naród!
Ale ten mały człowiek z prawie żółtawo połyskującą, odznaczającą się twarzą, garbatym nosem, mocno czarnym wąsem i małą spiczastą bródką, który stoi zamyślony przy wielkim okrągłym stole w swojéj pracowni, zna swój czas i zmienny, płochy, łatwo przekupny naród — wie, jak go w karbach trzymać, jak go także łatwo podarkami pozyskać. Wie, że przedewszystkiém zatrudniać go należy, aby mu nie przychodziły do głowy złe myśli, i stara się dla niego o rozrywki, o wojny, o pracę — jest to doświadczona, roztropna, wyrachowana głowa — naśmiewa się z wypadków, które jego poprzedników pozbawiły znaczenia i przewagi — mocno i sprężyście trzyma wodze w swoich ręku, nie słuchając rad, nie powierzając ich poufnikom, popuszcza je i znowu ściąga podług potrzeby.
Napoleon III lubi pracować sam — to też stał bez otoczenia w swoim pokoju, gdy go książę de Monte-Vero prosił o posłuchanie.
Cesarz, który nie łatwo uczuwał skłonność dla kogokolwiek złudzi, który niedowierzał nikomu, bo może sam po sobie sądził, jak mało ludziom wierzyć należy, dla księcia de Monte-Vero powziął rzadką i uderzającą w nim przychylność. Czy Ludwik Napoleon czuł wielką wyższość tego szlachetnego męża, i czy mógł jeszcze pojmować, że uszczęśliwiające przymioty tego księcia, których mu brakowało, mają na sobie jakąś cechę bozkiéj łaski?
Cesarz dał znak meldującemu adjutantowi, aby wprowadził księcia, i wnet wspaniała postać Eberharda okazała się na progu.
Napoleon powitał go swojém zwyczajném poruszeniem ręki, ale na jego żółtawéj, prawie martwo wyglądającéj twarzy osiadł uśmiech, który rzadko i coraz rzadziéj na rysach jego postrzegać się dawał.
— Witam pana, mości książę, rzekł do kłaniającego się Eberharda, którego nie widział od czasu nieszczęśliwie zakończonego polowania w St.-Cloud, witam podwójnie, bo mam obowiązek o ile możności wynagrodzić pana za stratę, którą przezemnie poniosłeś. Przybywasz pan użalać się, że winnych jeszcze nie dosięgła zasłużona kara.
— Przybywam, sire, pewnym, spokojnym głosem odpowiedział Eberhard: wyprosić sobie łaskę! Tych zbrodniarzy urzędnicy pana prefekta policyi nigdy nie wynajdą.
— To byłaby rzecz uderzająca — prawie haniebna!
— Więcéj jeszcze! Ci winowajcy zawsze znajdą środki i drogi uniknienia kary.
— Przypominasz mi mości książę wypadek z la Roquête, powiedział Napoleon widocznie nieprzyjemnie dotknięty: potrafię postarać się, aby uniemożliwić powtórzenie się takowego.
— Racz przebaczyć, sire, mojéj otwartości, ale to nie da się wykonać!
— Jak to mam rozumieć, mości książę? Główny inspektor z la Roquête, któremu uszedł ten wypadek i który zapewne już wtedy był cierpiący, umarł, a kto inny już go zastępuje.
— I ten także umrze, sire!
— Co! czy dobrze rozumiem? Pan mniemasz! że główny inspektor z la Roquête umarł nienaturalną śmiercią?
— Pan d’Epervier był otruty!
— Niepodobna! zawołał niezmiernie oburzony Napoleon i zadzwonił stojącym obok niego na stole dzwonkiem: zupełnie niepodobna! Mimo to chcę jasno widzieć i rzecz jeszcze raz zbadać! Posłać natychmiast szambelana do prefekta policyi, rozkazał wchodzącemu adjutantowi, dzisiaj jeszcze ma być otwarty grób pana d’Epervier i dokładnie przeszukać czy w ciele zmarłego nie znajdzie się trucizna!
— A jeżeli zdanie moje sprawdzi się, sire? spytał Eberhard po wyjściu adjutanta.
— Wtedy przyznam ci, mości książę, iż lepiéj wiesz o wszystkiém niż ja, i sądzę iż łatwiéj wynajdziesz i pojmasz winnych, aniżeli cesarz za pomocą swoich organów — nie przeceniaj pan tego wyznania, jeszcze go nigdy nie uczyniłem! Rzecz załatwiona. Ale jeszcze jedno! Z panem dzieje się to samo co ze wszystkimi ludźmi godnymi zazdrości. Pan masz nieprzyjaciół, mości książę.
Napoleon pytająco i badawczo spojrzał na stojącego przed nim ze wzniosłą spokojnością Eberharda, jakby chciał czytać w jego rysach.
— Dopóki, sire, ci nieprzyjaciele swoją nienawiść tylko przeciw mojéj własnéj osobie wymierzają, nie patrzę na nich wcale — istnieją dla mnie dopiero wtedy, gdy dla podrażnienia mnie i zranienia wylewają żółć swoją na tych, których kocham!
— Bardzo pięknie i szlachetnie, mości książę — ale sądzę prawie, że ta zasada nie zawsze da się wprowadzić w wykonanie!
— Jeżeli nastąpi taki wypadek, sire, potrafię i ja karać, nie gorąco rozdrażniony, lecz spokojnie i z żelazną, nieugiętą wolą! Dawniéj często musiałem być surowym sędzią, gdy jeszcze moje posiadłości nie kwitły w całéj pełni, jaką się dzisiaj cieszą, a ten urząd sędziego bogate wydał owoce. Teraz doszedłem do tego, że tylko rzadko, a nawet prawie już nigdy wykonywać go nie potrzebuję!
— To godne zazdrości! poszepnął nie mogąc się powstrzymać Napoleon i spojrzał na księcia z mimowolném podziwieniem.
Szczególne sprawiał wrażenie widok tych dwóch tak rozmaitych ludzi, stojących naprzeciw siebie w gabinecie — różnych wewnętrznie i powierzchownie. Cesarz Francuzów wyglądał jak chorobliwa, niedoskonała, mała istota w porównaniu z księciem de Monte-Vero, który stał w obec niego wyprostowany, wielki ciałem i duszą, bohatersko piękny i wspaniały. Czy Ludwik Napoleon chciał przygnębić następują — tém pytaniem tak nad nim przeważającego księcia, czy chciał go ugiąć gdy wspomniał o bolesnym punkcie jego życia?
— Mówią mi, mości książę, że tajemnicze związki łączą pana z pewną damą, która niejako wiele daje o sobie mówić — mam tu na myśli hrabinę Ponińską, wyprawiającą w zamku Angoulême uczty ze wschodnią okazałością — czy to prawda?
— Tak, sire, śmiało i spokojnie odpowiedział Eberhard: ta dama to moja małżonka!
— To mnie zadziwia — nie domyślałem się tego — dawałem pani hrabinie przed kilku dniami posłuchanie, na którém rzeczywiście wykryły się bardzo dziwne, awanturnicze stosunki familijne, ale o tych nic nie wspomniała, prócz wzmianki o nienawiści, która mi o związkach wnieść kazała. Strzeż się mości książę, téj nienawiści! Owa hrabina wielką ma potęgę, któréj żadne stosunki Wydrzeć jéj nie mogą. A sprzymierzeńców ma więcéj niż myślałem!
— Przeznaczenie moje chce, aby w czasie długiego pobytu mojego w Europie, drogi hrabiny Ponińskiéj zawsze się z mojemi krzyżowały. Ciężkie to zrządzenie sire, ale umiem je znosić bez gniewu! Plany moje i życzenia, które mnie tu gwałtem sprowadziły; zresztą załatwione będą i skończone, skoro dopełnię kary, jaką winien jestem ludzkości; spodziewam przeto wkrótce już powrócić do moich posiadłości!
— A plany, które pana sprowadziły i z Monte-Vero oddaliły, czy wszystkie wykonane i szczęśliwie się powiodły?
— Składam dzięki Wszechmocnemu, za to, że po wielu latach udało mi się to co osiągnąłem, sire! że nie zostaje mi nic do życzenia, nic do żałowania! Życie nasze to dane, abyśmy umieli być zadowoleni, abyśmy uczyli się odrzekać i dziękować Bogu! Z takiemi uczuciami wracam do owéj odległéj części świata, w któréj znalazłem nową ojczyznę! Tam, na moich rozległych pięknych błoniach, na których spoczywa błogosławieństwo i pokój, pragnę dążąc daléj przepędzić resztę mojego życia.
— I to pana zaspakaja? zapytał Napoleon, jakby był przekonany, że umysł podobny Eberhardowi nie tak łatwo zaspokojony być może.
W posiadłościach moich, nietylko ciesząc się kiełkowaniem pól, ale i stanem moich niezliczonych pomocników, niezmordowanie daléj szerzyć będę cywilizacyę, całemi siłami daléj dążyć, aby ludzkości, o ile słabe moje ramiona dosięgną, dać udział w szczęściu życia, które znajdujemy w wynagrodzonéj pracy. Takie jest zadanie mojego bytu, taki powinien być piękny cel życia, które mi Bóg jeszcze zostawić raczy!
Napoleon zamyślił się i milczał — stanęło mu na myśli porównanie, parallela, nie pomiędzy nim a księciem de Monte-Vero, lecz ważniejsza, dziwna, która ze swojemi następstwami i możliwościami, z towarzyszącemi jéj obrazami, utworzyła interesujący obraz czasu.
— Rzecz szczególna, pomruknął nakoniec: jest to pojedynek, jakiegośmy jeszcze nie widzieli, — pojedynek tak wielki i nowy, że wzbudza mój podziw i mocno mnie obchodzi. Owa hrabina Ponińska tworzy ponęty i świetne drogi do ruiny i upadku, do nędzy i zepsucia — pan, mości książę poświęcasz swoje życie podniesienie ludzkości, daniu jéj udziału i doprowadzeniu do prawdziwego szczęścia, które się znajduje tylko w wynagrodzonéj pracy! Oto gra, oto walka o świat, która mnie w zdumienie wprawia. Życzę panu i nadal najrozleglejszego powodzenia, jakie już osiągnąłeś, i pozostaję przy mojéj obietnicy, że panu w całym moim kraju nadane ma być moc ścigania i ukarania owych winowajców, skoro się sprawdzi coś mi pan poprzednio wyjawił. Dowiesz się pan o mnie, mości książę!
Eberhard oddał ukłon cesarzowi, który go na pożegnanie pozdrowił skinieniem ręki i potém pewnym krokiem zmierzył ku wyjściu z gabinetu.
U portyery obrócił się jeszcze raz i ukłonił cesarzowi, którego spojrzenie, prawie z poszanowaniem, spoczęło na pięknéj wysokiéj postaci księcia.
Duch i pojawienie się tego człowieka nawet władcę Francuzów, który przepędził tak ruchliwe życie, przejęły podziwem i czcią, które na chwilę wzbudziły w nim chęć naśladownictwa.
Ale potém, gdy znikł książę de Monte-Vero, zajął się znowu poprzedniemi myślami, i mniemał, że się sam przed sobą usprawiedliwia i podnosi, gdy z ironicznym wyrazem twarzy poszepnął:
— Od marzeń należy się odzwyczajać, jeżeli się panować pragnie...
Nazajutrz Eberhard otrzymał własnoręcznie przez cesarza zredagowane upoważnienie, do ujęcia winnych i do ukarania ich według prawa i sumienia. Rzeczywiście, jak powiedział książę, w ciele zmarłego Eperviera znaleziono truciznę, gdy otworzono grób i trumnę, a ciało W trupiarni poddano lekarskiemu zbadaniu.


ROZDZIAŁ X.
Modlitwa wygnańca.

Sandok w dzikiéj wściekłości wstrząsał balami i deskami swojego więzienia i zgrzytał zębami, a poznawszy swoją niemoc, zdał się na los. Miał nadzieję, że Moro uszedł szczęśliwie, że wyśledził jego uwięzienie i powiedział sobie, iż Moro niezwłocznie pośpieszył do pałacu księcia, iż mu pomoc sprowadzi.
Przestrzeń pod sterem „Rekina,“ w któréj się znajdował Sandok, była tak ciemna, bez żadnego otworu, że nawet nie był w stanie rozróżnić, czy to była noc czy dzień, lecz po czasie swojego tam pobytu liczył, że się zapewne zbliża wieczór drugiego dnia.
Rudy Dzik dwa razy spuścił mu przez otwór na długich hakach chleb i wodę, ale potém zaraz mocno i szczelnie ten otwór zamykał.
Sandok przejrzał znowu ze wzrastającym gniewem swoje kieszenie i przekonał się, że nie ma przy sobie ani broni, ani, oprócz ogrodniczego noża, żadnego narzędzia do wyłamania się ze swojego więzienia — a oprócz tego nie wiedział, gdzie się dostanie, jeżeli tę stronę trójkątnego więzienia wyłamie, która prowadzi do wnętrza, gdy dwie inne strony oblewa Sekwana. Ucieczka bowiem bez zemszczenia się na Furschu i Rudym Dziku nie zadawalała go, tak był zły i wściekły, że sam siebie gotów był przytém poświęcić, byleby tylko dwóch szelmów mógł sprzątnąć.
Właśnie z zaiskrzoném okiem namyślał się, jak użyć noża, jedynego narzędzia, które posiadał, gdy posłyszał nad sobą na pokładzie nagłe i szybkie bieganie kilku ludzi. Sandok słuchał uważnie — doszły go głosy, ale belki, przestrzeń jego otaczające, nie dozwoliły mu rozróżnić słów — poznał tylko głos Furscha, potém cichszy kogoś tylko co na okręt przybyłego — był to głos znienawidzonego barona.
Murzyn zaniepokoił się — krew burzyła mu się W żyłach, a muskuły czarnéj twarzy gwałtownie drgały.
Lecz cóż było czynić?
Nagle zabłysło mu w ponurych oczach — jego silna, muskularna postać przybrała takie stanowisko, jakby miał zamiar chwycić się rozpaczliwego planu — wyjął wielki nóż ogrodniczy z kieszeni i otworzył klingę — Sandok chciał wyciąć dziurę w dolnych belkach i wpuścić wodę do okrętu — poświęcał siebie chętnie aby tylko przygotować śmierć trzem łotrom, którzy nie przeczuwając jego myśli, znajdowali się na okręcie.
Już się położył na ziemi — już zaczął utrudzającą pracę, przebicia nożem grubego drzewa — wtém przyszło mu na myśl, że ci, którym chciał śmierć zgotować, mogą zawsze jeszcze umknąć na brzeg, bo szoner leżał tuż przy nim, a zatonięcie, chociażby nawet czekał na noc i sen znienawidzonych, nie tak prędko nastąpi, aby ich bez ratunku na śmierć naraziło.
— To nic, mruczał sam do siebie, Sandok musi coś lepszego wymyślić! Jak biegają i rozmawiają! Sandok słuchać!
Murzyn zerwał się — trzymał nóż w ręku i wzrokiem przywykłym do ciemności mierzył odległość do sufitu przestrzeni — rękami dostać jéj nie mógł. Słowa mówione na górze, już jednak zapewne usłyszy, gdy zrobi w bocznéj ścianie dziurę, dla tego też śpieszył się, aby wykroić takową w belkach jak można najwyżej.
Sandok był zręczny i wprawny we wszystkich tego rodzaju robotach, udało mu się też prędzéj niż komu innemu swój zamiar wykonać.
Już po kilku minutach wydobył kawał drzewa i zaczął świdrować!
Dziki uśmiech przebiegł mu po twarzy, gdy przebił się ku niemu pierwszy, jasny promyk światła, i prędko też powiększył otwór, tak że wkrótce mógł przezeń ujrzeć wodę i niebo. Ale na szczęście przedziurawił stronę okrętu do lądu zwróconą tak że i brzeg mógł przejrzeć, musiał tylko pilnować się, aby nikt nie postrzegł téj dziury w bocznéj ścianie, która już miała wielkość talara.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze! mruczał uradowany Sandok i przekonał się, że się nie mylił, licząc, że wieczór nadchodzi.
Ujrzał w dali w cieniu kilku drzew stojący powóz barona, znajdującego się na okręcie i właśnie rozmawiającego z Furschem i Edwardem na pokładzie, po nad miejscem, w którém Sandok podsłuchywał.
Murzyn przyłożył ucho do otworu i słuchał.
— Nie turbuj się mój drogi baronie, słyszał mówiącego Furscha: jesteśmy przygotowani do takich odwiedzin. Jeżeli na prawdę pan de Monte-Vero zaszczyci nas swoją wizytą, może być pewien, że przyjmiemy go należycie!
— Rzecz się ma gorzéj niż myślicie, mówił von Schlewe nieco stłumionym głosem. Doszła mnie za pośrednictwem hrabiny wiadomość, że książę wyjednał sobie u cesarza upoważnienie do wymierzenia kary, bo się przekonano, że naczelny inspektor d’Epervier został otruty!
— Téj trucizny mu nie podawałem — ale wszystko jedno! Co się nie udało cesarzowi, tém mniéj uda się księciu!
Sandok wydał głos zdziwienia, po tych słowach nastała przerwa w rozmowie, a on wyjrzał i w oddalenia dojrzał tuman kurzawy coraz się przybliżający. Jakiś wewnętrzny głos mówił mu, że ten kurz powstaje z powodu zbliżania się powozu jego pana.
Słyszał jak von Schlewe mówił do Furscha:
— Oni zdają się być pewni swojéj rzeczy, książę jest to człowiek, który umie przeprowadzać swoją wolę! Jeżeli cię ściga, jeżeli czarnego, którego więzisz bądź co bądź uwolnić pragnie — jeżeli was dostanie i przed swoim sędziowskim trybunałem stawić każę...
— Przewidzieliśmy ten wypadek, drogi baronie, odpowiedział Fursch w szatańsko uprzejmy sposób. Jeżeli nas książę ścigać będzie i pokona tak, że się w jego ręce dostaniemy, wtedy...
— Co wtedy, wahasz się powiedzieć?
— Czy widzisz pan tam powóz? przerwał Fursch rozmowę.
— Przez wszystkich świętych — to on...
— Czego się pan przestraszasz, panie baronie? To ekwipaż księcia de Monte-Vero, i pan niestety! jesteś teraz zmuszony, mimowolnie być uczestnikiem naszéj wycieczki na wodę — nie bój się, drogi baronie! Na „Rekinie” będziesz tak dobrze ukryty jak na łonie Abrahama! Odbijać! rozkazał Fursch głośno trzem marynarzom, których przyjął i którymi jeszcze dopomagał Rudy Dzik; przejedziemy się trochę po Sekwanie, podnieść żagiel! Mówicie, że nie ma wiatru? No, to płyńcie trochę, chociaż powoli.
— Co czynisz? zawołał baron: nie dozwalasz mi powrotu na ląd!
— Myślę, że taka mała przejażdżka powinna być dla pana pożądańsza, niż spotkanie z księciem, którego może nie byłbyś w stanie uniknąć, odparł Fursch. Powierz się pan raz naszéj opiece i naszemu dobremu szczęściu!
— Najświętsza Panno — to ucieczka!
— Jeżeli panu podoba się ta nazwa, to tak jest! twierdził Fursch z podziwienia godną spokojnością duszy; tymczasem cofnięto z lądu pomostoową deskę, okręt zbliżył się na środek rzeki, i o ile można śpiesznie oddalał się od miejsca, w którém ekwipaż księcia do brzegu dojechać musiał.
— To oni zawołał baron, on znajdzie sposób ścigania nas na wodzie!
— Przedtém przerwałeś mi moje sprawozdanie, panie baronie, słuchajże teraz! Jeżeli nas ścigać będzie i tak przeważny będzie, że się ujrzymy zgubionymi, tośmy na taki przypadek należycie przygotowani.
— I na czém, zależy to przygotowanie?
— Na pięciu beczkach grochu, które są przygotowane pod przodowym pokładem!
— Co okrutniku! chciałbyś...
— Wysadzić „Rekina“ w powietrze! Czy pana tak bardzo przeraża ten plan, panie baronie?
— Ależ obaj w takim razie zginiemy? jęknął von Schlewe.
— Cóż ztąd, mój szanowny! W każdym razie pożądaniéj wylecieć w powietrze i zginąć zaszczytnie, niż wytknąć głowę przez okno gilotyny!
Baron stracił głowę i wyglądał mocno wzruszony.
— Każ spuścić łódź — ja chcę na brzegi zawołał, i gwałtownie począł biegać po pokładzie okrętu.
Fursch śmiał się szyderczo.
— Żądasz niepodobieństwa, drogi baronie, a prócz tego zapominasz, że jeżeli teraz na ląd wysiądziesz, to bez ratunku wpadniesz w ręce księcia i jego kreatur, które właśnie wysiadają z powozu, a oni pewno nie tak delikatnie się z panem obejdą! Wznieś się pan do myśli, że w razie gdy książę nas ścigać będzie i doścignie, wyleci w powietrze razem z nami, skoro tylko rzucę pochodnię w przestrzeń z prochem!
— Czy on zginie czy nie, to dla mnie nic nie znaczy, jeżeli przytém mam zginąć! narzekał baron, który załamywał ręce i w niezmiernéj był rozpaczy.
— Ej, ej, mój drogi! miałem pana za mocniejszego i więcéj zdecydowanego, rzekł Fursch, widocznie napawający się trwogą Schlewego — załóżcie żagiel! Ciemność sprzyjać nam będzie — pod zasłoną nocy ujdziemy ścigań księcia!
— Nigdy — nigdy! wołał baron; to moje nieszczęście! Puśćcie mnie z okrętu, zaklinam was na miłość Boga!
— Wspólnie uwięziony — wspólnie powieszony! szydził Fursch z humorem szubienicznika, który tchórzliwemu baronowi obosiecznie krajał przelękłą duszę.
Sandok, chociaż mu podobny los zagrażał, śmiał się serdecznie mocno uradowany, gdy posłyszał rozpacz znienawidzonego barona, który teraz gdy mu śmierć w oczy zajrzała, drżał i truchlał.
— Stary złoczyńco, mruczał, stary biały z czarną duszą! Jakże on drży i biega jak szczur po rozbitym okręcie! Massa przybędzie, a okręt z baronem i Furschem, a także i z Sandokiem wyleci w powietrze! Żeby tylko i massa nie wyleciał! Massa musi mieć ratunek!
Sandok usiłował wyjrzeć przez dziurę w bocznéj ścianie — ale nie mógł już dostrzedz na brzegu ani powozu ani wysiadających z niego, bo „Rekin“ za bardzo się już od tego miejsca oddalił.
— O przeklęta rzecz! rzekł murzyn zgrzytając zębami i zaczął gorliwie i szybko rozszerzać dziurę, wielkim nożem dzielnie krając drzewo, trzeba massę ratować! O czarnym widocznie zapomniano. Nikt nie otwierał luki dla podania mu chleba i wody jak co wieczór, a murzyn Eberharda właśnie tego pragnął, bo mu nikt nie przeszkadzał w pracy, która też szybko postępowała. W godzinę późniéj dziura już była tak wielka że mógł przez nią wytknąć głowę i widzieć, jak jego pan, któremu towarzyszyli Marcin i Moro, układał się z jakimś żeglarzem, którego statek znajdował się niedaleko od miejsca, gdzie „Rekin“ stał na kotwicy.
— Bardzo dobrze, mruczał Sandok, najmą okręt i ścigać będą — ale się nie domyślają niebezpieczeństwa!
— Słońce zaszło, a wieczór coraz bardziéj rozpościerał swoje głębokie cienie.
Murzyn rozmyślał, w jaki sposób najlepiéj mógłby ostrzedz swojego massę i dobrego sternika Marcina, tudzież brata Mora o zgubie. Miałże czekać aż się zbliżą i dopiero wtedy wołać?
To było bardzo niepewne. Gdyż najprzód przy szybkiém płynięciu nie usłyszanoby jego głosu, a powtóre był pewny, że przy wszelkim zamiarze uratowania księcia, przeszkodzą mu tém, iż bez namysłu go zabiją — bo i bez tego Fursch pozostawił go przy życiu tylko dla wyciągnięcia z niego korzyści.
Ale Sandok powiedział sobie, że cokolwiekbądź ratować musi odbijający od brzegu okręt z niedomyślającymi się nic ścigającymi, a czarny w takich razach zawsze umie sobie dać radę. To też zapewne i murzyn księcia musiał nagle powziąć myśl szczęśliwą, bo z nowym pośpiechem zaczął krajać otwór w boku okrętu i wyłamywać go, tak że ten otwór zaledwie o stopę po nad wodą będący, coraz się powiększał. Wprawdzie była to praca męcząca i utrudzająca, ale dla silnéj ręki czarnego nie za ciężka. Chciał tak rozszerzyć dziurę, aby się przez nią mógł wyśliznąć — elastyczne członki murzyna potrzebują tylko małego otworu, który dla nas byłby bezpożyteczny. O to się tylko obawiał, aby na górnym pokładzie nie postrzeżono pierwéj jego roboty, aż mu się uda rzucić w nurty Sekwany.
Ale nie zaniechał swojego zamiaru, lecz krajał i wyłupywał belkę coraz bardziéj.
„Rekin“ rozwinąwszy kilka żagli, szybko ślizgał się po żółtawo siwéj wodzie, a Fursch stojący z tyłu przy sterze, widział z zadowoleniem, że jego okręt znacznie wyprzedzał statek księcia. Poznał też wkrótce, iż ten statek o wiele był mniejszy od „Rekina.“ Rudy Dzik stał na przedzie, majtkowie, nie wiedzący, komu podają pomocną rękę i o co chodzi, gorliwie pracowali za otrzymane pieniądze i jeszcze zajęci byli przy żaglach i linach — a baron stał na środku okrętu i trwożliwie spoglądał to na brzeg, to na ścigających. Zimny pot wystąpił mu na czoło — śmiertelnéj doznawał trwogi, która odznaczała całą nędzotę tego nikczemnego tchórza. Kiedy chodziło o wymyślenie z obronnéj zasadzki jakiéj zemsty, jakiego nienawistnego czynu i o wykonanie go, ten blady, nędzny von Schlewe zawsze okazywał największą odwagę, zawsze knuł najhaniebniejsze plany; ale gdy szło o otwartą walkę, o jego życie, wtedy ulegał śmiertelnéj trwodze, której nawet nie miał siły ukryć przed innymi. O ile był wyrachowanym i okrutnym, chytrym i złośliwym, gdy chodziło o zaspokojenie żądz swoich, o poświęcenie młodych dziewcząt swoim grzesznym chuciom, o tyle znowu przedstawiał obraz tchórzliwego łotra, był bezradny i pogardy godzien, gdy przyjść miało do jawnego spotkania, gdy za mordercze i chytre plany miał być pociągnięty do odpowiedzialności.
Ucieczka, szczęśliwa ucieczka, było to ostatnie źdźbło słomy, którego się chwytał baron. Prędko pojął, że jeżeli przy wysadzeniu okrętu na prawdę przez to uniknie śmierci, że odważy się skoczyć w Sekwanę, co już dla niego było okropnością, to czekał go widok dostania się w ręce księcia, który podług jego rachuby, bardzo sprawiedliwie na nim się pomści. Wiedział przecięż najlepiéj co zawinił i na co zasłużył, i dla tego przejmowała go tak wielka trwoga, że zupełnie nieumiał nad sobą panować. Trząsł się i w swojéj nieradnéj rozpaczy nie czuł nawet zimnych kropli, z czoła jego spadających — doznawał śmiertelnéj trwogi, wszelki opis przechodzącéj. To spoglądał — na okręt ze ścigającymi, to znowu na „Rekina“ i na wodę.
Ucieczka stanowiła jego jedyną nadzieję — ale wnet jego siwe, szeroko rozwarte oczy poznały, że odległość między nim a ścigającymi zmniejsza się, że okręt księcia pod kierunkiem Marcina prędzéj idzie naprzód niż „Rekin“ — trwoga zaostrzyła mu wzrok.
Słusznie twierdzą, że każdy z nas zauważył to na sobie, że trwoga uczy modlić się; że dopiero w godzinie najwyższéj niedoli, zwraca się ku Niebu ten, który dawwniéj nigdy się nie modlił — i co dotąd szatańsko uśmiechającemu się baronowi nigdy się nie zdarzało, co go do szyderstwa skłaniało na innym postrzegał, to go w téj chwili rozpaczą i śmiertelną trwogi mimowolnie przejęło — bez wiedzy złożywszy ręce mruczał modlitwę — może po raz pierwszy w życiu, przelękły i prawie zmysłów pozbawiony, zwrócił się do Boga, błagał go o ratunek, o szczęśliwą ucieczkę.
Baron modlił się. Ten człowiek, w którym nie było ani jednéj dobréj żyłki, ani jednéj uczciwéj myśli, widząc że jego władza i własna pomoc przepadły, zwrócił się teraz do Boga i żądał dla siebie ratunku. Ale czy też ta modlitwa wyklętego, w grzechach i zbrodniach osiwiałego wygnańca, mogła znaleźć drogę do tronu Wszechmocnego Ojca? Czyliż to śmiertelną trwogą natchnione usiłowanie nędznika, mogło spodziewać się wysłuchania u Boga?
Modlił się, nie z prawdziwéj, pobożnéj potrzeby serca, lecz że śmiertelna trwoga nastręczała mu modlitwę jako ostatni środek ratunku — a chociaż może teraz na prawdę modlił się serdecznie — jakąż wartość mogło mieć to nawrócenie, które równie prędko przeminąć i zapomniane być mogło, gdyby nastąpił ratunek?
Młodzi grzesznicy — starzy nabożnisie. Te słowa często się sprawdzają w życiu. Kiedy się starość zbliża, żal zwykle na kulach przychodzi, a ci, którzy niegdyś mocno grzeszyli, gdy upominająca śmierć przed nimi stanie, gdy siły opadają, usiłują pobożnością naprawić popełnione niegdyś złe.
Ale nawet tak taniéj poprawy, tak niebłogosławione — go nawrócenia, po baronie spodziewać się nie można było, bo tylko dla chwilowéj trwogi zaniechał swojéj roli, bo modlił się jedynie dla wymknięcia się z niebezpieczeństwa tak wielkiego, iż nie miał na to innéj drogi.
Gdyby Fursch widział był tę przemianę Schlewego, wybuchnąłby sprawiedliwie szyderczym śmiechem — ale nie widział wcale téj modlitwy nędznika, bo było ciemno, a prócz tego całą uwagę zwrócił na ścigających.
— Héj, krzyknął zuchwały zbrodzień na Rudego Dzika: lubię takie polowanie! Zaciągniéjcie flagi na uczczenie téj nocy i przynieście tu wino i broń! Jak się dostatecznie ku nam zbliżą, damy im do skosztowania kilka pigułek! Teraz ściganie nie powinno im się tak udać, jak wówczas na morzu! Oho, mości książę, nie zapomnieliśmy ci twojéj miłéj przysługi i teraz. Ty albo my! Pisz testament! Bezkarnie nie zbliżysz się teraz do nas!
Rudy Dzik przy tych słowach swojego towarzysza, pogroził ręką i pośpieszył na dół do prochowéj przestrzeni, w kóréj obok beczułek prochu stała broń i inne beczki z winem. Wszystko gorliwie wyniósł na pokład, a mianowicie na tylną część okrętu, a położywszy obok Furscha kilka strzelb i pistoletów, przyniósł wielkie szklanki i tak gwałtownie odbił czop od beczki, że wino strumieniami pokład zalało.
Po tym czynie nastąpił piekielny śmiech — to było stosowne towarzyszenie do modlitw barona.
— Chodźcie tu, zawołał Fursch na majtków, którzy zaczęli rozmyślać o swojém położeniu, bo jego grozę dopiero teraz poznali; chodźcie i pijcie! Wino dodaje odwagi i rozwesela serce człowieka! Trąć się zemną Edwardzie, na zniszczenie naszych prześladowców! Dawno już przyrzekliśmy im pamiątkę na całe życie.
Fursch napełnił szklankę, Rudy Dzik uczynił to samo — uniosła go wściekłość i odwaga jego wspólnika, który się z nim trącił.
— Precz z nimi z tego świata, zawołał grożąc, niech Bas poznają! — i nalał wina, tak że majtkowie, poczuli pragnienie i przystąpili bliżéj, aby wziąć udział w uczcie, po za którą uśmiechała się śmierć.
Fursch znowu napełnił szklanki i trącił się z nimi — twarze zarumieniły się, głosy stały się silniejsze. „Rekin“ wyglądał jak okręt piratów, taka na nim panowała dzikość i spustoszenie, taka ponurość. Beczka, z ktôréj bezprzestannie toczono i broń przy niéj, wzrastająca ciemność i groźne wołania, wszystko to pomnażało okropność wrażenia, jakie sprawiał okręt śpieszący po szerokiéj rzece.
Tu i owdzie stały dotąd przy brzegu większe i mniejsze statki — teraz „Rekin“ przybył na otwarte miejsce i wkrótce na przodzie i z tyłu nie widziano innego prócz okrętu ścigających.
Fursch był w dobrym humorze. Wino go rozgrzało — wyglądał jak potwór, mordujący z zimną krwią i dziką rozkoszą. Wychylił jeszcze jedną szklankę i zaśmiał się do Rudego Dzika, który zagłuszył powstające w nim myśli i chęci ratunku i zachowania życia.
I majtków odurzyło użycie wina, dzikiemi okrzykami życzyli Furschowi długiego życia, a ten cieszył się takiemi honorami.
Wtém nagle rozległ się trzask, jaki powstaje gdy kto drzewo łamie. Pomimo głośnéj wrzawy ucztujących, Fursch usłyszał ten uderzający łoskot, bo przez użycie wina zaiskrzyły się jego zmysły — zerwał się — oczy jego zabłysły — porwał jednę z leżących koło niego nabitych strzelb — słyszał dobrze że trzask rozległ się blizko niego. Prędko przejrzał pokład — potém przystąpił do poręczy i spojrzał na jedną stronę okrętu — nie mógł nic dostrzedz.
Ale jeszcze raz rozległ się ten sam trzask i teraz Rudy Dzik poskoczył do drugiéj poręczy, aby wyjrzeć, bo odgłos dał się słyszyć z téj strony.
— Murzyni krzyknął — przeklęty czarny ucieka! Widział, że Sandok dostatecznie rozszerzywszy otwór w belkach, wysunął się przezeń prawie aż po biodra i teraz zamierzał, wyciągnąć za sobą jak kot resztę ciała, i skoczyć w wodę, ktôréj ręce jego już sięgały.
Krzyk Rudego Dzika działał gwałtownie. Nim sam odskoczyć zdołał i pochwycił jedną ze strzelb stojących przy sterze, Fursch już stanął przy poręczy po jego stronie. Postrzegł od razu niepewne ciemne zarysy czarnego, który tylko co zanurzył się w falach i już w téj chwili przyłożył strzelbę... padł strzał — po nim nastąpił gwałtowny plusk, jakby Sandok rozpaczliwie robił rękami.
Rudy Dzik przyskoczył — i także nie celując strzelił w to samo miejsce — nie było wątpliwości, że jeden z tych strzałów trafił murzyna. Ale jeżeli był nawet tylko raniony lub ogłuszony, to musi zginąc w falach, bo go zgniecie pędzący okręt Eberharda, na którego maszcie wisi latarnia.
— Będzie miał dosyć! zawołał Fursch: — czarny szelma już nam zawadzać nie będzie na drodze! Dać tu pochodnię, musimy być w pogotowiu — może Paryżanie obaczą fajerwerk, jakiego jeszcze nie widzieli!


ROZDZIAŁ XI.
Gorejący okręt.

Gdy Eberhard powrócił z Tuileries do swojego pałacu, powitał przy wspólnéj kolacyi córkę i milutką Józefinę, załatwił potém niektóre pilne roboty i interesa i wreszcie rozkazał sternikowi Marcinowi, tudzież murzynowi Morowi, aby mu towarzyszyli.
Nasz marynarz wiedział zaraz o co chodzi, i wielce go uradowała myśl, że idą ścigać ludzi, którzy tyle cierpień księciu zadali.
— Niech pioruny zatrzasną, mówił do Mora, gdy kazawszy zajechać powozowi, wszedł do domu służących niech pioruny zatrzasną, Boże przebacz mnie grzesznemu — ale jeżeli któryś z tych łotrów dostanie się w moje ręce, to już się z nich żywy nie wymknie! i przytém muskularny, długi, barczysty sternik tak wyrabiał pięściami, iż o prawdzie jego słów ani na chwilę wątpić nie można było. Skręcę kark przeklętemu gałganowi, mianowicie temu Furschowi — a jeżeli to być może, to i Rudemu Dzikowi!
— Bardzo dobrze sterniku Marcinie, uśmiechnął się zadowolony Moro, a jeżeli się uda, to i baronowi!
— Zgoda młodzieńcze, i baronowi! A jeżeli rzeczy inaczéj pójdą, to według umowy, powierzymy tę robotę tobie i Sandokowi!
— O biedny brat Sandokl — siedzi na spodzie okrętu jak biedny murzyn na niewolniczym kuterze!
— Wyprowadzimy go znowu na światło, jeżeli mu ci mordercy nie wypłacili już wszystkiego do reszty — te szelmy na wszystko są gotowe! Jeżeli tylko nie spodziewają się po Sandoku żadnych korzyści, to nim zdążymy do nich przybyć, bardzo już mogli zagasić światło jego życia!
— O śpieszyć, dobry sterniku Marcinie, bardzo śpieszyć!
— Gdy ciebie słyszę mówiącego, to mi się zawsze zdaje, że to Sandok mówi! Chodź, powóz wyjeżdża — słońce zachodzi — już wielki czas! Znaszże dokładnie okręt, do którego te łajdaki twojego czarnego brata zaciągnęły?
— Doskonale! Okręt nazywa się „le Requin“ — o! Moro poznać go wśród tysiąca.
— Więc dobrze — chodź! rozkazał Marcin, dał czarnemu mały rewolwer, a większy włożył do kieszeni swojego surduta i poszedł przez park do kraty, przy któréj stał powóz.
Wnet połączył się z nimi pan Eberhard, kazał murzynowi usiąść na koźle obok stangreta, i ze zwykłą sobie poufałą dobrocią powiedział do starego Marcina, aby usiadł naprzeciw niego w powozie.
Gdy książę i jego poufnik zajęli miejsca. Moro wskazał stangretowi kierunek, którym udać się należy, aby o ile można niepostrzeżenie dostać się do miejsca Sekwany zewnątrz ogromnego miasta, gdzie stał szukany okręt.
Moro radził wysiąść w niejakiéj odległości i czekać aż się zupełnie ściemni, aby Fursch i jego towarzysz, bez wątpienia będący na okręcie, ich niepostrzegli — ale to miało swoje trudności, bo w tém miejscu brzeg był otwarty.
Gdy książę i Marcin wysiedli z powozu i Moro wskazał im na pewno w dali stojący okręt, czarny stanął nagle i słuchał, poczém z lekka dotknął ramienia sternika.
— Co nowego? spytał Marcin.
Moro położył palec na ustach i gdy pan Eberhard rozkazał stangretowi wracać do domu, wskazał powóz stojący niedaleko przy kilku samotnie rozrzuconych drzewach.
— Niech pioruny trzasną, wykrzyknął Marcin: to ekwipaż barona!
Moro potwierdzająco kiwnął głową, i z rozkoszą zwrócił także na to uwagę nadchodzącego księcia.
— Są wszyscy razem na okręcie, mruknął.
— Zabijemy trzy muchy jedną klapką, powiedział Marcin: to się wybornie zdarza!
— Ostrożnie, rozkazał książę — nie strzelać, nie rozpoczynać nieprzyjacielskich kroków, aż dam znak! Może zdołamy bez walki dostać ich w moc naszą.
— Za pozwoleniem, panie Eberhardzie, tak nie sądzę. Ci łotrzy już nas zwietrzyli — podnoszą kotwicę i chcą odbić od brzegu!
— Sternik Marcin ma słuszność. Widzę pięciu ludzi na pokładzie — nie, sześciu — mają trzech majtki!
— Prawda! Niech pioruny trzasną, te łotry nam umkną!
Książę również postrzegł przygotowania, śpiesznie czynione na „Rekinie, u do jak najprędszéj ucieczki — zaraz okiem przejrzał cały brzeg, i już w téj chwili według swojego zwyczaju wiedział co ma czynić.
— Będziemy ich ścigali! powiedział mocnym głosem i poszedł ku oddalonemu miejscu brzegu, w ktôrém stał jakiś okręt, wprawdzie nieco mniejszy do „Rekina“ ale niewątpliwie szybszy, bo daleko wysmuklejszy.
Marcin i murzyn udali się za księciem, czoła ich pofałdowały się z gniewu, gdy postrzegli, że trzéj razem znalezieni przeciwnicy przy pomocy trzech majtków zbliżali się ku środkowi rzeki i przez to dosyć daleko się odsunęli. Sternik „Germanii“ mimowolnie mruczał przeklęctwa i czuł jak go ręce świerzbiały. Moro zaś do tego stopnia nie umiał powstrzymać swojéj niecierpliwości, że przeszedł koło księcia, aby się prędzej dostać do brzegu.
Na okręcie, do którego zbliżał się pan Eberhard, znajdował się jakiś stary żeglarz i jego syn, zatrudnieni uporządkowaniem sznurów żaglowych i t. p.
— Słuchąjcie-no ludzie, zawołał książę, możebyście mi pożyczyli swojego okrętu na wieczór i noc?
Dwaj ludzie spojrzeli zdziwieni na nieznajomego, a potém na siebie pytająco.
— Wypłacę wam zaraz za to całą wartość waszego okrętu, mówił daléj Eberhard, widząc, że się wahają: a nawet czystém złotem.
Te słowa nie chybiły skutku i wpłynęły na biednych widocznie ludzi.
— Jeżeli tak chcesz dostojny panie, to ci pożyczymy i naszych ramion dopóki ci się spodoba! odpowiedzieli z zadowoleniem.
— Więc dobrze! Idzie mi o to, aby dopędzić tamten szoner, który tylko co ztąd odpłynął.
— To niedługo potrwa, dostojny panie! odpowiedzieli dwaj żeglarze, i gdy Eberhard z towarzyszami wszedł na statek, niezwłocznie przygotowywać się zaczęli do płynięcia za „Rekinem.“
— Widzę, że macie wielkie zaufanie w waszym okręcie i drogo go cenicie — nie chcę z was korzystać. Oto macie tu 10,000 franków — a gdy dopędzimy „Rekina,“ jeszcze dodam 2,000. Czyście kontenci? No, więc odwiążcie sznury i rozpuśćcie żagle!
Z radosną gorliwością dwaj ludzie zabrali się do roboty, wsparci przez Marcina, w którym wnet poznali bardzo doświadczonego marynarza. Zajął miejsce przy sterze. Moro położył się w nosie statku i czatując wytknął głowę z pokładu — książę zaś stanął przy maszcie, aby z tego miejsca uważać na ściganie i wybierać potrzebne kroki.
Już się ściemniało, a „Rekin“ był znacznie na przedzie, gdy mniejszy okręt zbliżył się ku środkowi rzeki i posunął się po wodzie jak strzała, z początku bez żagli i tylko gnany wiosłami dwóch żeglarzy.
Eberhard chciał koniecznie tym razem dosięgnąć dwóch zbrodniarzy i podzielającego ich sprawę barona i mieć ich w ręku — chciał prócz tego przyjść w pomoc biednemu Sandokowi, który się znajdował w ich mocy. Pragnął być surowym sędzią i uwolnić świat od tych złoczyńców.
Wkrótce można było coraz wyraźniéj słyszeć dziką wrzawę, dochodzącą od strony „Rekina“ — do którego się coraz bardziéj zbliżano. Nie ulegało wątpliwości, że oba okręty musiały poznać, iż uciekający jeszcze w nocy, chociaż daleko od Paryża, po rozpaczliwie wysilonéj żegludze dognani zostaną.
Wtém nagle Moro wydał głos gardłowy, właściwy swojemu pokoleniu, podskoczył, jak strzała, wskazywał i patrzał na wodę — mimo ciemności postrzegł na falach czarne ramię i głowę.
— Oho! zawołał i skinął na żeglarzy — człowiek na wodzie — człowiek jak Sandok — i z godną podziwu szybkością, nim ktokolwiek do niego przyskoczyć zdołał, porwał linę i rzucił ją na wodę.
Książę podbiegł ku poręczy okrętu i dostrzegł także człowieka walczącego z falami, który już tracił siły.
— Tu — bracie Sandok — sznur! prędko zawołał Moro, i błyszczącém okiem śledził ruchy płynącego i mocnéj wyrzuconéj liny.
Marcin także szybko się przez pokład pochylił i zaraz postrzegł, że okręt gnany coraz przyjaźniejszym wiatrem, pędził niezmiernie szybko ku walczącemu z falami po za sterem.
— Niech pioruny trzasną, zawołał, woda tramowa pozbawi go ostatnich sił — chwyta za linę — ten Sandok jest i pozostanie tak zręczny jak kot! Ale co to on tylko jedną ręką władać może? — lina mu się znowu wyśliźnie... Stopp! ludzie, na dół żagle,“ krzyknął Marcin, a widząc punktualne wykonanie rozkazów, całą siłą nacisnął ster, tak że okręt chwiejąc się nagle się obrócił, a woda wysoko w górę trysnęła.
Śmiertelną trwogą przejęty Moro, pośpieszył na tylną część okrętu — książę przystąpił szybko do Marcina.
— O, Sandok mieć mocno linę w ręku, cieszył się czarny, schwycił ją jak żelaznemi kleszczami — dobry Sandok uratowany!
I zaczął ciągnąć ku sobie znajdujący się na okręcie koniec liny. Marcin prędko i skutecznie mu w tém dopomagał.
Nadaremnie książę spodziewał się usłyszeć jakiś głos znajdującego się w wodzie Sandoka — nie rozległo się żadne wołanie o pomoc, żaden ton — Sandok gardził tém. Pochwycił linę zdrową ręką i czuł, że go ciągniono do okrętu.
Przez ten czas „Rekin“ znowu wyprzedził i noc zapadła — wkrótce zginął ślad uciekających, bo latarni nie zapalili.
Gwałtownemu wysileniu barczystego Marcina udało się wydobyć czarnego z wody na pokład, i dopiero wtedy spostrzeżono, że mu z lewego ramienia krew płynie, że jedna kula za nim wysłana trafiła go.
Ale Sandok nie skarżył się. Nic nie świadczyło, że przetrwał okropne boleści, uśmiechnął się, i widząc; że Eberhard znajduje się na pokładzie, rzucił mu się do nóg.
Była to rozrzewniająca scena. Zapomniał wierny czarny o przebytych niebezpieczeństwach, a tylko radość i miłość jaśniała na obliczu jego, gdy klęczał przed swoim massą.
— Wstań Sandoku, i opowiedz co się stało, łaskawie przemówił książę do murzyna. Tyś raniony!
— O, lekki strzał rozdarł ramię, powiedział Sandok, którego podniosła ręka Eberharda; za parę dni wszystko się zgoi!
— Trzymali cię w więzieniu, a jednak udało ci się umknąć, pochwalił książę, gdy Moro pośpieszył z bandażem, który prędko zrobił z kawałka materyi i zręcznie Sandokowi ranę zawiązał.
— Raczéj śmierć niż niewola, massa! Fursch, Rudy Dzik i baron na okręcie pienią się z wściekłości, że Sandok wykroił dziurę w ścianie okrętowéj! Massa być bardzo ostrożnym — proch na pokładzie i Fursch z pochodnią w ręku!
— Co! te szelmy chcą „Rekina“ wysadzić w powietrze? zawołał Eberhard.
— Bardzo wierzę, oni wiedzą co ich czeka, niż się w nasze ręce dostaną, mniemał Marcin.
— Baron truchleć ze strachu, Rudy Dzik i Fursch piją wino, dodają sobie odwagi, opowiadał Sandok. Kiedy mnie zobaczyli na wodzie, dali ognia — jeden strzał trafił — ale Sandok żyje, aby powrócił do massy i ostrzegł. Sandok musiał żyć, aby massa musiał żyć!
Marcin kicnął głową na potwierdzenie i przystąpił do żeglarzy, aby im powiedzieć, że teraz jak najprędzéj „Rekina“ muszą dopędzać.
— Jesteś wierna dusza Sandoku, powiedział książę i podał rękę czarnemu, którego wielka utrata krwi tak osłabiła, że aż białe zęby ścisnąć musiał, aby nie stracił przytomności: dziękuję ci za tę przysługę. Ale twoje doniesienie nie może nas powstrzymać! Będziemy ścigali winnych, choćby nawet groziło nam niebezpieczeństwo śmierci razem z nimi. Teraz nam nie ujdą. Połóż się Sandoku, jesteś wyczerpany.
Moro pomógł czarnemu bratu wyszukać legowiska, na którémby owiązanie ucierpiało, » aby rana nie rozkrwawiła się. Marcin wrócił do steru i po rozpuszczenia na nowo żaglów, nadał okrętowi dawniejszy kierunek — książę zaś z pochmurną twarzą wrócił na swoje miejsce przy maszcie. Czuł, że się zbliża stanowcza chwila, że tu idzie o śmiertelną walkę. Ale był to bohater do takich walk przywykły i nie lękający się ich.
Wielki też był czas, aby Sandok dostał się na pokład okrętu — wysilenia i utrata krwi wyczerpały nawet twarde siły czarnego, tak, że teraz leżał nieruchomy obok Mora, który mu podawał napój i zimny pot z czoła ocierał. Potém przyniósł z kajuty żeglarzy kilka sztuk suchéj odzieży, zdjął z Sandoka wilgotne suknie i okrył go starannie, bo było chłodno.
Upłynęła prawie godzina po północy, gdy książę i Marcin w niewielkiéj od siebie odległości ujrzeli tułów „Rekina“ i posłyszeli głuche z niego wołania — wkrótce mieli dosięgnąć zbiegów.
Nastąpiła cisza zapowiadająca wybuch burzy — wszyscy czuli, że nastąpi coś nadzwyczajnego, i że żadna z dwóch stron nie ustąpi.
Fursch ujrzał zbliżające się światło okrętu prędzéj niż „Rekin“ płynącego, i nie było już sposobu ucieczki, nie pozostawało nic do wyboru. Już dawno wiedział o tém, że teraz nie mógł pokładać nadziei w ocaleniu lub ucieczce, jeżeli się dostanie w ręce księcia — szatańsko zatém cieszyła go myśl, że ten razem z nim zginie! Liczył na to, że zapalenie i wysadzenie „Rekina“ udzieli się okrętowi Eberharda, i dla tego postanowił czekać ze zrzuceniem zapalonéj pochodni do składu prochowego poty, aż ścigający, o których sądził, że się nie domyślają, bo myślał że murzyn zabity, tuż przy nim będą.
Fursch nie truchlał jak bezradny baron, nie był także pijany jak Rudy Dzik, który stał na przodzie okrętu, i ochrypłym głosem wyśpiewywał łajdackie pieśni — był to spokojnie obliczający łotr, który z szatańsko błyszczącym okiem rzuca się na śmierć, skoro widzi, że już go nic nie ocali, on zaś swoich nieprzyjaciół pospołu z sobą zgubić może. Blada i chuda twarz jego z siwo-rudawą brodą przybrała okropny wyraz. Na ustach biegał dziki uśmiech, sam zaś ani drgnął, i zapalił pochodnię, któréj chciał użyć do spełnienia swojego straszliwego planu.
Trzéj majtkowie „Rekina“ nie domyślali się tego planu, inaczéj byliby w téj chwili opuścili okręt, poświęciwszy go zgubie, rzuciliby się w wodę, aby uratować życie — widzieli wprawdzie że ścigający okręt coraz bardziéj się zbliża, lecz jakież niebezpieczeństwo mogło im grozić, kiedy tylko swoje siły wynajęli? Kto im płacił temu służyli, nie pytając o co chodziło.
Książę de Monte-Vero widział, że na okręcie otoczonym nocną ciemnością zabłysła pochodnia — znał jéj cel — wiedział, że ją zapalono, aby i jemu śmierć zadać. Ale to bynajmniéj nie zachwiało zimnéj spokojności jego i oznaczało wielkość i doskonałość jego duszy. Wszakże w każdéj chwili gotów był stanąć przed tronem Boga. Czegóż się miał obawiać ten najszlachetniejszy mąż swojego czasu? Jeszcze wisiał amulet na jego piersiach, wiele mówiący, drogi znak, dziedzictwo po dostojnéj jego matce, jaśniały na słońcu krzyż i trupia główka, które tak się głęboko wypiętnowały na jego duszy, tak wrosły w jego wnętrze, że ich znaczenie wydało w nim owoce.
Eberhard de Monte-Vero nie wahał się zatém. Miał do spełnienia obowiązek — a zginąć wśród pełnienia obowiązku, to najwznioślejsze uczucie dla takiéj jak jego natury — czysty był przed Bogiem i ludźmi. Gdyby umarł w téj godzinie, pozostałoby innym tylko opłakiwać swojego najszlachetniejszego przewodnika — on zaś, ta doskonała dusza, uniósłby się w wieczną szczęśliwość.
Ale jeszcze nie dopiął swojego celu, los jego nie spełnił się. Niebo potrzebowało jeszcze szlachetności i przewodniczéj ręki tego człowieka, tego messyasza ludu, te, go obrońcy sprawiedliwości. Miał jeszcze dosyć chwili, w której Bóg zagoi rany domowi jego zadane, bo przecięż ten szlachetny człowiek zasłużył, na to dobrodziejstwo, aby dziecię swoje ujrzeć szczęśliwém.
Jeszcze nieprzenikniony obłok zasłaniał przed jego okiem losy odszukanéj, którą nieraz zeszedł łzami zalaną i pogrążoną w żarliwéj modlitwie — jeszcze nie można było dośledzić drogi, która Małgorzatę doprowadzić miała do celu jéj życia.
Eberhard, jako wierny, a pełny miłości ojciec widział ten gorąco upragniony cel córki... ale chociaż z ciężkiém sercem, musiał go przeciąć, gdy jak wiemy, powiedział:
— Nigdy książę nie otrzyma ręki mojéj córki!
Od owego dnia ani on ani ona nie wspomnieli nigdy ani słowa o Waldemarze i jego miłości — ale Eberhard z głęboką boleścią czuł ile jego dziecię cierpiało. Szczęście życia, którego dla niéj mimo walk i burz, zawsze się spodziewał, teraz czuł to dotkliwie na zawsze było dla niéj stracone.
Ale przy tém wszystkiém był stały i niezachwiany, nieugięty w swojém postanowieniu, bo w ojcowskiém sercu żywił przekonanie, że po tém wszystkiém co zaszło, książę nie może uszczęśliwić jego dziecięcia.
I to przekonanie dozwoliło mu spoglądać w przyszłość. Wybrał dla córki najlepsze, bo szlachetniéj jest i wzniośléj cierpieć w zaparciu się, niż na osiągnięciu celu zawieść się tak okropnie, jak to mogło się zdarzyć w tym razie, jak tego Eberhard z ciężkiém sercem się obawiał. Jakkolwiek dusza Małgorzaty także się wydoskonaliła i podniosła — ale o tak wysokiéj doskonałości jak księcia, jaka do osiągnięcia tego szczęścia potrzebna była, nie otrzymał żadnego dowodu przekonywającego.
Spodziewał się, że mu się uda na pięknych polach Monte-Vero całkiem uzdrowić duszę Małgorzaty, i widzieć, jak spada z niéj ostatnia ciężka i ciemna zasłona.
Wszak mógł i w tym względzie być dla niéj jasnym wzorem, wszak mógł ją pocieszać słowy, które tém bardziéj do serca jéj przeniknąć musiały, że pochodziły, także z jego ruchliwego i doświadczonego serca.
Wiemy, jak okropnie zawiodła i oszukała go ta, która niegdyś posiadała jego całą miłość i teraz jeszcze dążyła do poniżenia go i występowania naprzeciw niemu — ale wiemy także, że przeznaczono mu było jeszcze raz uczuć miłość — miłość dla szlachetnéj, pięknéj istoty — i widzieliśmy, że się jéj w ciężkiéj walce wyrzekł, że się przezwyciężył. Na wieki pożegnał Karolinę i równie jak się jego silnéj duszy udało znaleźć szczęście życia w gotowości do ofiar dla ludzkości, w tym bozkim celu, tak również spodziewał się, że łagodnością i kochającą ręką powoli i Małgorzatę naprowadzi na tę szlachetną drogę.
Te myśli zajmowały Eberharda w ciągu nocnéj żeglugi — towarzyszyły mu w chwili ciężkiego niebezpieczeństwa, naprzeciw któremu dążył — widział jak pochodnia na „Rekinie“ ponuro świeciła — jéj światło złowrogo odbijające się w wodzie powiadało mu, co ma nastąpić — a gdy okręt jego coraz bardziéj zbliżał się do uciekających, już mógł rozpoznawać ich postaci.
Wtém przystąpił do niego Marcin.
— Panie Eberhardzie, rzekł nieco stłumionym głosem: te łajdaki za kilka sekund przyjmą nas wystrzałami — mam tu kilka nabitych pistoletów.
— Postaramy się, Marcinie, uciekających żywcem dostać w nasze ręce, zdaje mi się, że oni nie są godni umrzeć z naszéj ręki.
— Wiemy, czego się spodziewać mamy, panie Eberhardzie: oni postarają się aby nas powystrzelać, a jeżeli się im to nie uda, „Rekina“ wysadzą w powietrze!
— To pozbawią nas obowiązku sądzenia, Marcinie, ale jesteśmy w ręku Boga!
Książę wymówił te słowa z uroczystą spokojnością, która nie omieszkała wywrzeć wpływu na starzejącego się sternika „Germanii,“ długoletniego zaufańca Eberharda.
Opuścił rękę podającą księciu nabitą broń.
— Jak pan Eberhard rozkażesz, rzekł i z dumą spojrzał na wysoką, wspaniałą postać szlachetnego i człowieka: jesteśmy w ręku Boga! Ale pan Eberhard pozwoli staremu sternikowi Marcinowi pozostać tu blizko, aby w razie potrzeby...
— Na mojém miejscu pozostaniesz Marcinie, masz do tego prawo! Ileż to razy stałeś w walce obok mnie!
— Dla tego wołałbym raczéj umrzeć z panem, panie Eberbardzie!
— Dobrze, mój przyjacielu, są to słowa, które od ciebie słyszeć przywykłem! Podaj mi rękę, stary wierny Marcinie! Ani okiem nie rusz — strzelą do nas, ale drugi raz nie będą mieli czasu strzelić.
Widok dwóch wyprostowanych ludzi stojących przy maszcie nieruchomie i służących za cel strzelbom nieprzyjaciół, sprawiał prawdziwie wzniosłe wrażenie. Był to olbrzymi dowód sprawiedliwości ich sprawy, odwagi i spokojności.
Hukły strzały na „Rekinie“...
Ale właśnie nieruchoma postawa dwóch ludzi, która obłąkała strzelających, czy też dreszcz śmiertelny, który ich przejął w stanowczéj chwili, sprawiły, że dwie wymierzone przeciw nim kule gwizdnęły obok nich, a okręt zbliżył się do „Rekina“ o jakie 50 kroków.
Eberhard postrzegł, że Fursch rzucił strzelbę i znowu chwycił za pochodnię — zdało mu się, że słyszy okropne przeklęctwo miotane przez Furscha, gdy się rzucił ku przedniéj części okrętu.
Nadeszła przerażająca chwila — miała nastąpić okropność, na „Rekinie“ biegano tam i napowrót! Majtkowie odrąbali sznury, które przytrzymywały małą łódź ratunkową, aby poznawszy grożące im niebezpieczeństwo, mogli się ocalić.
Baron pobiegł ku poręczy — chciał skoczyć w wodę — miał szkaradny wybór, śmierć w pośród ognia lub w zimnych falach wody. Tę ostatnią zapewne wołał, bo może spodziewał się, że chociaż pływać nieumiał, życie swoje ocali. Zgubne zamięszanie opanowało sześciu ludzi będących na „Rekinie.“
W téj chwili Eberhard, który tak dalece zachował żelazną spokojność, iż na jego twarzy nie drgnął ani jeden muskuł, przywołał do siebie dwóch łudzi, którzy ściągali żagle.
— Chodźcie tu moi ludzie, rzekł, i podał im sakiewkę ze złotem, oto reszta: którą wam wypłacić przyrzekłem. Macie zdrowe ramiona i tak dobrze pływacie, że to złoto z sobą zabrać możecie! Rzućcie się w wodę i płyńcie do brzegu — zostawcie nas i zapłacony wam okręt naszemu losowi!
Dwaj ludzie usłyszawszy strzały nabrali pojęcia o znaczeniu téj żeglugi, jednak nie znali całego niebezpieczeństwa, jakie im groziło, jeżeli pozostaną na okręcie. Wahali się zatém przez chwilę, przyjmując pieniądze.
— Nie ociągajcie się ani sekundy, nalegał Eberhard; opuśćcie okręt i ratujcie swoje życie! Ci ludzie tam wysadzą „Rekina“ w powietrze, a przytém mogłaby i was śmierć zaskoczyć!
— Najświętsza Panno, zawołał starszy żeglarz bledniejąc i ciągnąc za sobą syna: dla czegóż panowie nie chcecie się ratować? może mógłbym wam w czém dopomódz?
— Umykajcie prędko — póki jeszcze czas, powiedział Eberhard; my pozostaniemy tutaj, chociaż także pływać umiemy!
Marcin popchnął żeglarzy ku poręczy — i w chwili kiedy się rzucali w wodę, dał się słyszeć straszliwy trzask, który zatrząsł okrętem i zagłuszył plusk wody, która na chwilę pod dwoma okrętami zawirowała... zabłysł żółtawy płomyk i okropnie oświecił wodę i brzeg — zdawało się, że świat się zapada, że nastąpi sąd na wyklętych od Boga, znajdujących się na „Rekinie...“
Marcin modlił się — książę de Monte-Vero czuł, że okręt pod nim drży, że go fale podnoszą — ale to wszystko trwało przez chwilę, przez okropną chwilę. Czarne deski i części rozsadzonego szoneru bujały w jasno oświetloném powietrzu — żaden głos, żaden krzyk nie dał się słyszeć przy strasznym trzasku — woda w koło wysoko tryskała, potém szumiała, jakby w nią wpadały palące się kawały drzewa.
Eksplozyę tę musiano słyszeć daleko — ale okoliczne brzegi były puste i niezamieszkane, a w dalekim Paryżu, chociaż nocny huk wielu przebudził ze snu, nikt z razu nie mógł poznać, zkąd ten huk pochodzi i co go spowodowało. Nagle szerokim ognistym pasem zabłysł płomień, prócz tego w jednéj chwili przytłumił się — potém nastąpił głośny trzask i plusk — wyrzucone w powietrze Części znowu wpadły w wodę, na resztki palącego się i węglącego „Rekina “ i na okręt księcia, który groził prawie zanurzeniem się i zaczął palić na przodzie.
Gdy niebezpieczeństwo przeminęło, Eberhard postrzegł, że Marcin śpieszy ku palącemu się miejscu okrętu — obaj wcale nie byli ranieni. Moro i Sandok, znajdujący się w tyle okrętu, także ocaleli i nie trafiły ich spadające deski, bo dowiódł tego ich głośny okrzyk. Eberhard wcale nań nie zważał, bo go całkiem zajęły resztki palącego się „Rekina,“ do których się zbliżano.
Obraz straszliwego spustoszenia nastręczył się jego oczom. Zwęglone, tlące się deski i wystające w powietrze szczątki masztu na wpół rozszarpanego szkieletu, przedstawiały przerażający widok. Nie można było dostrzedz ani śladu życia; zdawało się że ani jeden z ludzi, którzy znajdowali się na okręcie, nie ocalał. Eberhard, przechylony przez poręcz, ujrzał obok czarnych części rozerwanego okrętu, pływające po falach ludzkie ciała. Ale to były poszarpane — nie do poznania massy, pozbawione życia resztki.
W dali tylko coś pluskało, jakby jedna jakaś ludzka istota ocalała, lecz było? za daleko, iżby Eberhard mógł rozpoznać co to było właściwie.
Marcin zdołał szybko ugasić ogień na przodzie okrętu — a tak zniszczone zostało niebezpieczeństwo grożące księciu i jego towarzyszom. Wrażenie tego wypadku tak było silne, iż Eberhard i Marcin przez kilka minut niemi spoglądali na gorejące szczątki rozsadzonego szoneru, które powoli sycząc w wodzie zatonęły — dopiero wtedy usłyszeli głosy dwóch czarnych, którzy wołali tryumfująco. Ta radość w obec straszliwego wrażenia chwili, wstrętnie podziałała na księcia, ale Marcin oświadczył, że Sandok musi mieć coś osobliwego, bo nie ma zwyczaju wydawać napróżno tego rodzaju okrzyków.
— O sterniku Marcinie — tutaj! brzmiał głos czarnego — bywaj!
Książę usłuchał wołania i poszedł z Marcinem na tył okrętu — przy blasku latarni wziętéj z kajuty, postrzegł dwóch murzynów klęczących obok okropnie poszarpanego trupa, którego tu przyciągnęli — głowa się jeszcze trzymała, ręce i nogi zaś wisiały nieruchome.
Marcin schylił się i spojrzał na bladą, zmienioną, krwią zalaną twarz zmarłego, którego wskazywał Sandok — poznał zmienione rysy — przed nim leżał poszarpany Rudy Dzik.
— I Fursch zapewne nie uszedł tego samego losu, mruknął: oni się sami osądzili!
— O i baron także ukarany, zawołał Sandok, baron był na „Rekinie!“ Uszedł od anioła dusiciela w St.-Cloud! Wielka szkoda dla Sandoka!
Eberhard nie słyszał tych słów — przedewszystkiém rozkazał Marcinowi i murzynowi Morowi, aby o ile ciemność dozwalała, pomogli mu przejrzeć w koło wodę, bo być mogło, iż jeden z nieszczęśliwych ocalał i trzymał się jakiéj deski pływającéj około okrętu.
I Sandok podniósł się, aby przy tém pomagać, bo mówił, że już go rana nie boli.
Czarne resztki „Rekina“ w koło pływały po falach — Marcin ułowił kilka długiemi hakami, przedstawiały pełny zgrozy widok spustoszenia — ale na żadnéj nie znaleziono śladu człowieka.
Gdy zaczynało dnieć, nurty rzeki uniosły już tak daleko ku morzu większą część pływających resztek i martwych ciał zabitych, że widać było tylko małe oznaki tego co się stało.
Z dwóch żeglarzy, którzy się w ostatniéj chwili w wodę rzucili dla uratowania życia, ani śladu nie znaleziono. Eberhard spodziewał się, że dostali się na brzeg i trafili do chat swoich. Z Paryża, gdzie zamierzał donieść o tém co się stało, chciał telegrafować do Hawru, dla otrzymania ztamtąd wiadomości, czy nie znaleziono ciał nieszczęśliwych. Chciał wiedzieć koniecznie, co się stało z Furschem i baronem.
O wschodzie słońca Marcin przypłynął do brzegu; Moro sprowadził z przylegléj wsi dwa powozy — do jeddnego wsiedli książę i Marcin, aby wrócić do Paryża, do drugiego dwaj murzyni, dla oddania ciała Rudego Dzika do trupiarni.
Po kilku dniach doniesiono z Hawru, że oprócz kilku zwęglonych części okrętu, złowiono ciała trzech ludzi, które chociaż w części pogniecione, wskazywały jednak ciała majtków.
Śledzenia po obu brzegach ciał Furscha i barona pozostały bez skutku, tak, że książę nie mógł wykryć ich śladu.
Ale niedługo miał pozostawać w niepewności o losie obu tych osób. Ślad ich znalazł się w zupełnie inném miejscu, aniżeli po tém co zaszło spodziewać się można było.


ROZDZIAŁ XII.
Taniec umarłych o północy.

Sandok po kilku, tygodniach wyzdrowiał, rana jego zagoiła się. On jeden nie wierzył w śmierć Furscha i barona, i pojmiemy to niedowiarstwo, skoro usłyszymy, że na swoją rękę jeszcze raz całą nadbrzeżną okolicę Sekwany aż do Hawru poddał gruntownemu zbadaniu.
Przy téj sposobności nie zaniedbał mianowicie wstępować do licznych chat rybackich, i zdołał wynaleźć dwóch żeglarzy, którzy w owéj nocy podczas eksplozji dopłynęli do brzegu. Od nich dowiedział sié tyle, że mógł zaraz wrócić do Paryża i tam daléj odbywać swoje poszukiwania. Tak przytém postępował tajemniczo, że nawet sternika Marcina o swojém powodzeniu nie uwiadomił.
To miało ważny powód. Najprzód wiadomości dotąd zebrane były tego rodzaju, że Marcin mógł je wyśmiać, a powtóre, postanowił] nie prędzéj wyjawić wszystko, aż sprawdzą sié słowa, które dawno już powiedział sternikówi „Germanii:“ — „W przeciągu roku anioł w St.-Cloud udusi barona, albo Sandok utopić się w Sekwanie!“
Chciał dotrzymać obietnicy. Żadna myśl nie dręczyła tyle murzyna księcia, ile wyśmianie przez Marcina; wszystko mógł znieść, byle nie szyderstwo i na nic nie zważające urąganie.
Było to podczas dżdżystego, jesiennego wieczoru. Około godziny ósméj Sandok ostrożnie wyszedł z pałacu przy ulicy Rivoli — przekonał się, że nikt nie zważa ani na niego, ani na drogę, którą iść zamierza. Miał na sobie ciemny płaszcz, którym się okrył, bo powietrze było wilgotne chłodne.
Karety i fiakry pędziły ulicami, ku którym zwracał się murzyn, mocno nasunąwszy na głowę ciemny kalabryjski kapelusz.
Widocznie bardzo mu się śpieszyło, bo mimo natłoku tak porywczo dążył daléj, że kilka osób zawadzających mu, bez ceremonii na bok odtrącił.
Nakoniec skręcił na wielki dziedziniec jakiegoś domu. Był na nim napis wielkiemi literami, że w dzień i w nocy można tu dostać wszelkiego rodzaju powozów.
Sandok widocznie znał już wnętrze tego domu, bo zaraz udał się do téj części jego, w któréj były stajnie.
— Powóz do St.-Cloud, zawołał przy oknie pokoju zarządu: z dwoma dobrymi biegunami — ale natychmiast! Tu jest złoto! I rzucił kilka dziesięcio-frankówek na płatniczą deskę przy oknie.
W kwadrans stał lekki powóz na podwórzu, zaprzężony w parę wybornych, młodych koni.
Sandok zajął w nim miejsce, rozkazawszy stangretowi zatrzymać się przy murze zamku St.-Cloud.
Konie ruszyły, a powóz potoczył się jak strzała po Ulicach, następnie zaś po drodze do parku St.-Cloud.
Gdyby Sandok piechotą tę drogę odbywał, byłby późno przybył na bal, na który chciał sprowadzić swojego brata Mora: na to poświęcił z radością kilka oszczędzonych dukatów.
— O, dobrze się jedzie w powozie, bardzo dobrze! kruczał sam do siebie i wyciągał się wygodnie; — zwykle siadywał na koźle, albo stał na stopniu — teraz czuł, sobie jedzie jak pan.
Wkrótce przebył drogę do St.-Cloud. Wysiadając z powozu, kazał stangretowi, aby kilka minut pod murem poczekał, bo go zabierze na powrót razem z towarzyszem, którego zaprosił do Paryża na salę Valentino, w któréj się odbywa bal maskowy, późno się zaczynający, a kończący nad ranem.
Poczém pośpieszył do zamku i poszedł do skrzydła w którém mieszkał Moro.
Mogło być około godziny dziesiątéj — większa część okien zamkowych była jeszcze oświetlona.
Sandok szybko wstąpił na znany nam flizowany korytarz i otworzył ostatnie jego drzwi po lewéj stronie.
W pokoju nie było nikogo. Moro zapewne miał jeszcze do czynienia w zamku. To było fatalnie, Sandok musiał czekać, choć go niecierpliwość dręczyła.
Na stoliku w pokoju paliła się świeca. Czekający zatém mógł dla przepędzenia czasu przypatrzyć się przestrzeni, w któréj mieszkał Moro.
Był to bardzo przyzwoity pokój. Wygodne łóżko, kilka stołków i stół oraz rzeźbiona szafa w nim się znajdowały. Na téj szafie jakby dla ozdoby stały dwie trupie głowy, dwie z wypadłemi oczami czaszki ludzkie. Moro zapewne je gdzieś wynalazł i tam ustawił.
Sandok, jak każdy czarny, lubował się w tych ozdobach — jest to czarnym wrodzone, że podzielają gust cudzy i téj zawisłości nie tracą, chociaż od dawna są z ojczyzny wyrwani. Sandok przypatrując się tym trupim głowom powziął dobrą myśl — uśmiechnął się i wziął obie czaszki w ręce. Były mocne i nieuszkodzone. Żółtawo białe części kości okropnie wyglądały przy jamach oczu, nosa i ust.
— Bardzo dobrze — bardzo dobrze, szeptał sobie ciągle Sandok: będzie wielka radość! Baron będzie drżał, a Sandok śmiał się!
Nakoniec Moro wszedł do pokoju — zdziwił go widok murzyna książęcego u siebie, powitał go zatém ze wszelkiemi oznakami wielkiéj radości.
— Bardzo pilno, szepnął Sandok: czy mój brat Moro ma jeszcze służbę w nocy?
— Żadnéj służby, zupełnie wolny, odpowiedział czarny.
— Bardzo dobrze! Mój brat Moro pójdzie z Sandokiem na bal maskowy! O, bardzo piękny, bardzo rozmaity! Sandok i Moro będą także przebrani, niebiesko, czerwono i biało złotem wyszywane!
Ten opis bardzo wielkie wrażenie zrobił na czarnym, którego rasa lubi pstre kolory. Tańcując kilka razy podskoczył i przewracał oczami.
— Dobry Sandok myślał o mnie! powiedział potém.
— Baron jest w sali Valentino i rzucił okiem na piękną dziewczynę!
— O, Moro rozumieć! Brat Sandok chce barona zwabić do pułapki?
— Do St.-Cloud, do anioła dusiciela. Moro pomoże!
— Ale baron obaczyć murzyńską skórę i domyślić się złego?
— Nie widzieć murzyńskiéj skóry, tylko widzieć piękne białe pończochy, ciasne i pełne, tylko widzieć piękne kształty! Czarne maski na twarzy! Baron myśleć o pięknych kobietach — a w nich tkwić będą Moro i Sandok! Przyprowadzą tutaj barona i umieszczą na łóżku pod aniołem!
Moro zrozumiał zamiar Sandoka, z radości i rozkoszy skakał dziko. Plan podobał mu się, bo nastręczał mu sposobność, znalezienia się raz w różnobarwnéj odzieży w pośród maskowego zgiełku, który wprawdzie często widywał u dworu, lecz nigdy tak swobodnego nie miał udziału.
— Brat Sandok wie na pewno, że baron odwiedzi salę Valentino? zapytał.
— Najpewniéj! Biedni żeglarze uratowali barona i Furscha. Baron skoczył z pokładu przed wielkim ogniem na „Rekinie“ i machał łapkami jak pudel. Biedni żeglarze płynąc zabrali z sobą barona na brzeg. Fursch musiał być ten drugi co uszedł śmierci, bo trzéj majtkowie zostali zabici!
— O, przeklęty Fursch uciekł! zgrzytnął Moro.
— Dokąd — Sandok nie wie! Ale baron wrócił do swojego pałacu i Sandok codzień szpiegował. Wtém wczoraj wieczorem baron wyszedł z pałacu podczas deszczu na bulwary — wieczorem wiele dziewcząt na bulwarach.
— Sandok ścigał barona?
— Zawsze tuż za baronem! Ładne dziewczęta podczas deszczu — podniesione suknie — baron biegał za białemi pończochami i małemi nóżkami. Sandok wszystko widział!
— Dla białych pończoch baron na bulwarach? śmiał się Moro; chciał widzieć piękne nóżki i zamoczył swoje własne!
— Brawo, brawo! śmiał się Sandok: nakoniec znalazł ładną dziewczynę! Nie była bardzo młoda, ale pięknie zbudowana. Powiedziała baronowi... dzisiaj w wieczór w sali Valentino jak Turczynka... Baron chciał iść!
— Znajdzie dziewczynę i nie pójdzie z Sandokiem i Morem!
— Baron musi tu do anioła do pokoju i tu musi umrzeć, gwałtownie zgrzytnął Sandok; wszystko pójdzie — podstępem albo gwałtem! Teraz znowu wpadnie w ręce złego nieprzyjaciela, Sandok ostrożny i...
Zamiast zakończyć murzyn księcia wydobył z pod płaszcza sztylet, i tak go gwałtownie ścisnął w nerwistéj pięści, że z tego ruchu sądzić można było, iż zamierzył położyć koniec życiu barona.
Moro pochwycił płaszcz i kapelusz i ruszył prędko za śpieszącym się Sandokiem, zagasiwszy światło.
Za kilka minut dwaj czarni byli w powozie, który ich prędko dostawił na ulice Paryża i wysadził przed salą Valentino.
Sandok zalecił stangretowi, aby przy najbliższym rogu czekał póty, aż trzy osoby wsiądą do jego powozu i rzucą mu sakiewkę, a kierownik biegunów chętnie przystał na ten projekt.
Dwaj murzyni pośpieszyli potém do jasno oświetlonego wchodu, do bardzo ulubionéj sali Valentino, przed którą już wysiadały liczne maski, aby się rzucić w wir zabawy.
Sandok i Moro kupili bilety wejścia i udali się do rozległéj garderoby, któréj jedna część zawierała obfity wybór gotowych kostiumów. Były tam także małe pokoje do ubierania się. Sandok już w ciągu dnia wywiedział się o wszystkich okolicznościach, obstalował dwie maski Turczynek, które mu zarządzający garderobą wręczył z poufnym uśmiechem.
Sandok wprowadził Mora do jednego z przyległych pokoików, zamknął drzwi i z wielkiém upodobaniem oglądał pstre jedwabne kobiece suknie, które niewątpliwie pasowały, bo dwaj murzyni nie byli zbyt wysocy. Pozrzucali więc swoją odzież i z niezmierném zadowoleniem wkładali nogi w białe pończochy a na nie trzewiki. Oglądali się wzajemnie i znaleźli, że przemiana tych niższych części doskonale im się udała, że każdy uważać je będzie za nogi dwóch pulchnych piękności.
Szerokie niebieskie jedwabne spodnie, bogato wyszywany krótki kostium, łańcuchy z półksiężycem, zalotne turbany, mocno podtrzymujące czarne maski okręcone woalami — wszystko to było tak wybornie zastosowane, tak ułatwiało złudzenie, że gdy obaj włożyli białe rękawiczki, jeden drugiego podziwiał i zdumiewał się. Maski były tak wyborne, iż nikt pod niemi nie mógł się domyślać dwóch mężczyzn, a témbardziéj dwóch murzynów. Nawet ubiór ten miał coś porywającego, témbardziéj że szyje i łona mieli owinięte tajemniczo szatami.
Murzyni często są pięknie i plastycznie zbudowani. To też Sandok i Moro mieli pięknie utoczone nogi, chwilowo okryte jedwabnemi spodniami, łydki dobrze zaokrąglone i wyrównywające najpiękniejszym kobiecym kształtom. Nawet w ruchach obie męzkie Turczynki nie potrzebowały sobie zadawać trudu, aby były miękkie i lekkie, co bardzo łatwo wyradza się w nienaturalność.
Wyszli prędko z gabinetu i pośpieszyli na korytarz, a potém z tłumem masek do sali, tak wielkiéj i rozległéj, że cała massa obecnych jeszcze się w niéj swobodnie poruszać mogła.
Były też tam i sale poboczne, które poprzemieniano w pachnące zimowe ogrody, — i do nich to udali się nasi dwaj przyjaciele, przeszedłszy kilka razy tam i nagłowną salę. Zbliżało się tam kilku kawalerów, ale barona nie było pomiędzy nimi.
Z dobrém wyrachowaniem zabrano się do dzieła. Moro wszedł do przyległéj sali na lewo, a Sandok umówiwszy się, że w każdym razie spotkają się w sali głownéj, udał się do sali leżącéj po prawej stronie, aby się tam pokazać.
Jeden tylko wypadek mógł powstrzymać dotychczas tak wybornie udające się plany dwóch murzynów — mianowicie możliwość, iż baron znalazł już właściwie oczekiwaną Turczynkę i z nią wyniósł się z sali Valentino. Byłaby to rzecz przykra, ale Moro odpowiedział na to przypuszczenie Sandoka, że mu ta noc w pośród zbiegowiska masek sprawia wielką przyjemność, jakiéj dotąd nigdy w życiu nie doznawał, i że dla tego niezbyt go to rozgniewa, jeżeli baron im ujdzie.
W salonach było jeszcze kilka innych Turczynek, Sandok więc nie tracił nadziei.
Liczba masek co minuta wzrastała, i tak było gorąco, że liczne wodotryski powietrza ochłodzić nie mogły, bo w salonach mnóztwo gazowych płomieni oświetlało je jak w dzień.
Kiedy Moro znajdował tak wielkie upodobanie w pstrym zgiełku i powabnych bachantkach, że zapomniał o właściwym celu swojéj tu obecności i wyznaczonym czasie, Sandok tymczasem przechadzając się w przyległym salonie, postrzegł jednego kawalera w staroświeckim francuzkim kostiumie, cokolwiek, jak mu się zdawało, kulejącego. Okoliczność ta wzbudziła w Sandoku nadzieję, że właśnie to jest poszukiwany.
Lecz nagle kawaler zwrócił się w stronę salonu, w któréj pod ścianą siedziała Turczynka; baron, bo on to był pod maską tego kawalera, zginął dla Sandoka, jeżeli w téj Turczynce znalazł poszukiwaną.
Szybko zdecydowany Sandok przebił się przez tłum, aby zajść drogę kawalerowi.
Nadeszła stanowcza chwila.
Połów znienawidzonego barona témbardziéj drażnił książęcego murzyna, że towarzyszyły mu niebezpieczeństwa i przebiegi, niezmiernie go zadawalające. O ile poświęcająca się i bogata w skutki była jego miłość i przywiązanie, o tyle pożądliwa i niewygasła także była jego nienawiść i chęć zemsty. A ten kulawy, szatański baron, ten blady w grzechach posiwiały łotr, ciągle podżegał nienawiść czarnego.
Przez wrodzoną chytrość i zgrabność Sandok umiał przesunąć się po posadzce tak lekko i wdzięcznie, że każdy byłby wziął tę Turczynkę za kobietę — szeroki ubiór sprzyjał niezmiernie rozległéj przestrzeni fantazyi ścigających ją spojrzeniami panów.
Mocno welonem otulona Turczynka, gdy się jéj droga skrzyżowała z drogą barona, lekko dotknęła jego ramienia — poczém szła daléj, jakby się nic nie stało.
Ale kawaler, oznajomiony z miłosnemi przygodami, postrzegł ruch ręki i zmienił drogę udając się za Turczynką.
Pod filarami blizko głównéj sali, gdzie było nieco inniéj ludzi, dopędził ją.
— Ej, piękna maseczko, poszępnął kawaler i tak raźno pochwycił rękę Turczynki, tak ją właściwie ścisnął, iż Sandok nabrał pewności, że znalazł w nim pożądanego: czyś to ty, któréj szukam?
Sandok nie mógł pozwalać sobie za wiele mówić, bo chociaż maska i welon szepcący jego głos nie do poznania zmieniły, jednakże wadliwa wymowa łatwo go zdradzić mogła.
— Zkądże mam o tém wiedzieć masko? odpowiedział cicho. Lecz jesteś ten, którego wczoraj spotkałam; więc na znak, że to ty jesteś, powiedz mi swoje nazwisko!
— Wybornie! zaśmiał się kawaler; patrzcie jaka przebiegła, ta piękna Turczynka — tak to się wypytuje ludzi! Lecz prawie sądzę, żeśmy się nawzajem szukali i znaleźli, żeśmy się wczoraj spotkali i do salonu Valentino zamówili. Przekonaj mnie i zdejm maskę i welon.
— Nigdy — precz! — poszepnął Sandok, i niby zasmucony odwrócił się — to się przeciwi maskaradowéj swobodzie!
— Miluchna, mała filutko, przymilał się kulawy kawaler i przyglądał postaci Turczynki: no, to przynajmniéj wyznaj, dla zniesienia mojéj wątpliwości, gdzieśmy się wczoraj spotkali?
— Na bulwarach. Proszę o rękę! Kawaler, chociaż nie miał już żadnéj wątpliwości, więcéj dla żartu, podał Turczynce rękę, a Sandok na jego dłoni wypisał B. i Sch.
— Tak, tak, moja czarowna Franciszko — to my! Chodźmy do któréjkolwiek niszy w głównym salonie; przedewszystkiém obchodzić będziemy to szczęśliwe spotkanie. Musisz się trącić zemną.
— To nie uchodzi — moja siostra spotka się z nami na sali — ona chce jechać do domu!
— Twoja siostra? powiedział zdumiony von Schlewe. Powiedziałaś mi przecię wczoraj, że nie masz żadnych krewnych?
Sandok zląkł się — czuł, że powinien być ostrożniejszym.
— Tak jest, jak wczoraj powiedziałam, poszepnęła Turczynka i razem z kawalerem przybliżyła się do głównéj sali: mam tylko macochę i przyrodnią siostrę!
— Toś ty jest rodzaj kopciuszka, biedne dziecko, rozumiem! Twoja chciwa władzy przyrodnia siostra da się namówić, aby tu jeszcze pozostała. Wczoraj tak mi uporczywie odmówiłaś wstępu do twojego domu — dzisiaj muszę go zwiedzić!
— Nie nalegaj pan na mnie...
— Muszę go zwiedzić! Twoja piękność, którą wczoraj bardziéj podziwiać mogłem niż dzisiaj, zrobiła mnie twoim wielbicielem! Tak, tak, twoim wielbicielem! Jeszcze nigdy nie widziałem dziewczęcia, które możnaby porównać z tobą, z twoją wysoką, pełną postacią! Chciałbym cię poznać bliżéj. Twoją siostrę przyrodnią potrafię sobie pozyskać, odprowadzę was do domu!
— To nie uchodzi — macocha!
— Każecie jéj iść spać, a potém, tak, że się nie domyśli, darujecie mi kilka chwil towarzystwa.
— Stangret nas zdradzi!
— Mój woreczek zamknie mu usta, bądź spokojna! Czy jeszcze kogo trzeba się obawiać — może ojca?
— Ojciec umarł — był kamerdynerem cesarskim!
— Kamerdynerem u cesarza — to wy jeszcze mieszkacie w Tuileries?
— Nie, w St.-Cloud!
— Dla czegóż szepcesz tak niewyraźnie i cicho?
— Aby nas nikt nie słyszał!
— Czarownie, moja najukochańsza Franciszko! Jakże możecie po nocy same jechać do St.-Cloud? Ja wam towarzyszę!
— Otóż i moja siostra idzie!
— Turczynka w tych samych barwach co ty? — możnaby was wziąć jedną za drugą! powiedział von Schlewe, bujający w nadziei spędzenia nieporównanie rozkosznéj nocy.
Gdy sobie wyobrażał, że siostra przyrodnia może mieć równie piękną postać jak Franciszka, przyznał, że nie samo tylko szczęście, ale i biegłe jego oko wczoraj sprawiło, iż wybrał prawdziwą, ofiarę. Córki cesarskiego kamerdynera przedstawiały niejako rękojmię tego, że schwycił coś dobrego, a wspomnienie o pulchnych kształtach, których świadectwo ograniczenie tylko mógł widzieć na bulwarach, do najwyższego stopnia drażniło jego pożądliwość. Przyczyniał się do tego obszerny ubiór i gęste zasłony masek, każące się domyślać piękności i gorączkowo jego żądzę podżegające.
— Jak się nazywa twoja siostra Franciszko? spytał gdy się do niéj zbliżyli.
— Babetta — nie mów pan do niéj — ona szkaradna!
„Ach! pomyślał von Schlewe: patrzcie, ta mała filutka trochę zazdrosna. Jeżeli się obawia siostry, można przypuścić, że ta jeszcze piękniejsza od niéj — obaczmy.“
— Szkaradna — jak to rozumiesz? spytał cicho.
— Ona panu nie odpowie. Pozwól pan, postaram się skłonić ją do tego, abyś pan z nami jechał!
— Wybornie moja czarowna Franciszko, czyń co tylko można — ginę z niecierpliwości!
Gdy mniemana Turczynka przystąpiła do siostry i z nią rozmawiała, von Schlewe miał czas podziwiać dwie jak na dziewczęta wysokie i piękne postaci. Nie powziął najmniejszéj wątpliwości, że nie będą jego ofiarami, tak jak często dotąd wszystkie inne, lecz że przeciwnie tym razem on będzie ofiarą swoich grzechów. Napawał się widokiem pięknie zbudowanych, niezakrytych łydek i w swojéj pożądliwéj fantazyi tak żywo malował sobie inne kształty dziewcząt, że aż drżeć począł, a nerwy jego rozdrażniły się. Ten niewolnik namiętności swojéj od téj chwili aż do osięgnąć się mającej rozkoszy, był ślepy ze wzruszenia i chuci — według swojego mniemania, tak dalece już miał w swojéj moc ydwie piękne postaci, a radował się myślą upojenia się niemi i ochłodzenia krwi wzburzonéj, która dziko w żyłach jego wrzała. Gdyby nim teraz wzgardziły, gdyby swojéj niewinności bronić chciały, był w stanie, jak to już nieraz uczynił, gwałtem zmusić je do uległości. Zręcznych planów i dobrych doświadczeń, zdecydowanych i milczących sług nie brakło mu nigdy, a wszelkich tłómaczeń umiał się zawsze wybornie wystrzegać.
Wtém postrzegł nagle, że Franciszka nieco się ku niemu zwróciła i zdało mu się iż postrzegł ruch podobny do skinienia. Szedł więc za dwiema Turczynkami do wyjścia i na drodze zbliżył się do nich.
— Baron chce nas odprowadzić do domu! posłyszał jak powiedziano.
— Jeżeli bierzesz na siebie odpowiedzialność? niby odpowiedziała Babetta.
— Już późna noc, rzekł z cicha, tuż idąc obok Turczynek śpieszących do rogu ulicy, przy którym zatrzymał się ekwipaż: pozwólcie, abym was wziął pod opiekę!
— Pod jednym warunkiem, poszepnęła Franciszka, że w drodze pan nie wymówisz ani słowa i uczynisz wszystko co panu powiem!
— Przysięgam ci to — o ja jestem posłuszny!
„Jesteś w pułapce, tryumfując pomyślał sobie Sandok: jak drży ten niegodziwy!“
Moro wsiadł do powozu.
— Nie zapominaj pan o stangrecie! poszepnął Sandok i także wsiadł.
Według umowy stangret dostał sakiewkę i krótki rozkaz:
— Napowrót do St.-Cloud.
Na konie było cokolwiek za ciężko, ale u takich ludzi otrzymany pieniądz usuwa podobne uwagi. Gdy więc von Schlewe usiadł na przodzie, powóz ruszył po ciemnych ulicach drogą do St. Cloud.
Baron tak usiadł, że był naprzeciw mniemanéj Franciszki. W powozie było dosyć ciemno. Gdy Sandok poczuł członki Schlewego w drażliwie ścisłém zetknięciu ze swojemi, brała go chęć, już w ciągu jazdy położyć koniec życiu nędznika, który był głównym sprawcą najcięższych przeciwności księcia i Małgorzaty — ale przezwyciężył się wspomniawszy, że temu szatańskiemu rozkosznikowi należy przygotować śmierć, jaką, obmyślił, tak, aby skonał wśród swojéj chuci i namiętności i w mękach szaleństwa.
Sandok miał plan przypominający straszliwe kary ludów dzikiego pokolenia — plan, w którym świeciła cała jego murzyńska dusza: — chciał patrząc jak znienawidzony powoli umiera, mordować go własną jego pożądliwością i przedstawić widowisko pełne zgrozy tańca umarłych murzyńskiego pokolenia. W jego dalekiéj ojczyźnie winnego kneblowano, a potém tańcowali około niego fantastycznie pomalowani i poubierani murzyni wśród dzikiego hałasu. Każdy przebijał nożem skazanego, zaczynając od członka ciała, którym zgrzeszył, i ten obrzydły taniec trwał poty, aż z winnego zrobiła się martwa massa.
Wyrok Sandoka nie był tyle okropny — ale zdradzał się swoém pochodzeniem.
Baron był zgubiony! Teraz nie mógł ujść kary, na którą niedomyślny szedł sam w zmysłowém upojeniu — sam utorował przygotowania do należytego powodzenia téj kary, tak, że na oślep, podobny do dzikiego zwierzęcia w czasie ciekania się, rzucił się na broń swojego przeciwnika.
Wtém powóz zatrzymał się w głębokim cieniu murów zamku St.-Cloud.
— Cicho, szepnął Sandok baronowi, który prędko wysiadł pierwszy, aby pomódz wysiąść Turczynkom i przypatrzyć się lepiéj ich postaciom.
Von Schlewe, po wyjściu Sandoka z powozu, podał grzecznie rękę Morowi, a Sandok rozkazał stangretowi, aby wracał do Paryża.
Przy zamku panowała śmiertelna cisza — mogło być około godziny pierwszéj. Ciemna noc otaczała zamek i ogrody. Powóz odjechał — von Schlewe szedł za dwoma czarnymi, którzy teraz zdjęli welony, przez przodowy park do bocznego skrzydła zamku — cicho i ostrożnie przesuwali się wszyscy trzéj po żwirowéj drodze.
Nakoniec dostali się do drzwi bocznego wchodu. Moro otworzył je — Sandok poszepnął baronowi, aby stąpał ostrożnie w ciemnym korytarzu i dla tego pozostał tuż przy nim.
Von Schlewe rozkosznie się uśmiechał.
Był na drodze do bujającego rusztowania, po nad ktérém unosił się powabny anioł.
Moro pobiegł naprzód, otworzył ostrożnie swój pokój i przyniósł klucz od pełnego zrządzenia pokoju.
Wszystko to odbyło się tak cicho i tajemniczo, iż przez to nadzieje barona jeszcze bardziéj wzrosły — ta miłosna przygoda niezmiernie łechtała jego zmysły, bo miała rozmaite niebezpieczeństwa. Myślał o matce pięknéj ofiary, o mogącéj się przebudzić służbie — a potém o rozkoszy, jakiéj doznawać będzie w nocném towarzystwie dwóch sióstr.
— Chodź pan tu, poszepnął Sandok i wciągnął Schlewego do pokoju, z którego już nigdy wyjść nie miał: tu nikt nas nie usłyszy!
Moro zapalił lampę wiszącą u sufitu, któréj matowo czerwonawe światło rozwidniało nieco duszną przestrzeń.
— Wybornie — wybornie, wołał baron, położył kapelusz z piórami i zdjął maskę. Teraz możemy porozwiązywać nasze uciążliwe ubiory i godzinkę porozmawiać.
Von Schlewe chciał sam przyłożyć rękę do atłasowych masek Turczynek, ale nie dozwoliły tego, bo mu się wymknęły i roześmiały — nie chciały zdjąć masek, bo też i baron miał na sobie złotem wyszywany kawalerski spencer.
Trzéj w pokoju anioła dusiciela znajdujący się odbywali śmiertelną maskaradę.
Baron przyglądał się pokojowi. Widział zamknięte okna i firankami zasłonione drzwi balkonu, widział sprężyste, wabiące jedwabne poduszki łóżka pod bujającymi uśmiechającym się aniołem, utrzymującym kotarę — a wszystko przy przycmioném świetle lampy wydawało się jeszcze wonniejsze, jeszcze ułudniejsze.
Sandok dał znak baronowi, aby dla wypoczynku położył się na miękkich poduszkach — ten chciał pochwycić maskę i przyciągnąć do siebie, ale mu się wymknęła, radował się oglądaniem tych części jéj członków, które odkryć zdołał.
Moro wyszedł z pokoju — Sandokowi udało się zręcznemi ruchami, odurzonego pustaka umieścić na poduszkach — ukląkł przy nim i wskazał powabnie uśmiechającego się anioła, który się nad baronem unosił i wywierał na nim wrażenie.
Wtém Moro wsunął się do pokoju — coś niepostrzeżenie położył na kobiercu, tak, że leżący tego spostrzedz nie mógł — potém rozpoczął z Sandokiem jakiś dziki, rozpustny taniec po białym kobiercu pokoju, który przygłuszał stąpanie — kręcili się w koło, gwałtownie, zręcznie.
Taniec ten odznaczał się jakąś dziką, pałającą cechą Południa i Wschodu — raz członki ich dotykały poduszek, na których baron niby sułtan spoczywał i nie mógł się napatrzyć temu widokowi, aby potém w chwili najwyższego rozdrażnienia wychylić kielich rozkoszy; to znowu kręciły się szybkim wirem w ułudnych pozach po głębi niepewnie oświetlonego pokoju.
Dobrze odgrywali swoją rolę. I w nich zatliło się coś nakształt żaru dalekiéj ich ojczyzny. Ruchy ich podobnie jak wszystkich murzynów, były obok swojéj dzikości tak miękkie, tak zwinne w zwrotach, że nawet oszukały spoczywającego rozkosznika, którego zmysły coraz się bardziéj rozpalały i jak w czuwającém marzeniu używały chwilowéj rozkoszy, podobnie temu, kto się przez opium upoił lub zażył haszyszu.
Oczy Sandoka jak oczy tygrysa wpatrywały się w stan jego ofiary — spojrzenia odurzonego jeszcze zawsze spoczywały na tańczących członkach masek — twarz jego pałała — żyły wzbierały — krew strasznie uderzała — stękał namiętnie rozpalony, zamierzał wyskoczyć i zaspokoić chuć swoją do szaleństwa posuniętą — oczy przewracał — musiał zebrać wszystkie siły, aby się podnieść z poduszek i pochwycić którąś z masek.
Lecz Sandok uchylił się i podniósł coś z podłogi — Moro uczynił to samo — były to przedmioty, które po przednio przyniósł — w jednéj chwili welony fałdziste opadły na ramiona, a z pomiędzy nich wychyliły się trupie głowy z ciał tańcujących masek i zbliżyły się do przerażonego rozkosznika.
Na tak nagły widok wyraz szaleństwa dziko zmienił twarz Schlewego — śmierć zaśmiała się do niego z ciał tańcujących masek... obłąkane, niezaspokojoną żądzą pałające zmysły odmówiły mu nagle posługi, jakby się zerwała struna nad siły wyprężona.
Ofiara swoich ofiar, łup szalonéj chuci upadł znowu na poduszki... jego oczy jak koła kręciły się w głowie — członki okropnie drgały — biała piana wystąpiła na usta...
Moro szybkim ruchem zagasił lampę.
— Anioł dusiciel dopełni swojego obowiązku! rzekł, i wyszedł razem z Sandokiem szybko z pokoju śmierci, bo zatrute jego powietrze i na nich już działać zaczęło i dech im wstrzymywało.
Czaszki zanieśli znowu na swoje miejsca. Moro pożyczył czarnemu bratu nieco swojéj odzieży, i wkrótce na dwóch murzynach nie było ani śladu tego co się stało.
Blizko w godzinę potém weszli ze świecą w ręku do pokoju anioła i przystąpili; do jedwabnych poduszek, na których leżał ukarany.
Przedstawiał okropny widok — walkę, jaką stoczył ze śmiercią, znać było nietylko na jego pokurczonych palcach, na przygryzionych ustach — ale wypisana okropnemi literami na jego obliczu, że kara, którą tylko co wycierpiał, nie była jeszcze największa, że zamiast spokoju i zbawienia, za nieskończoną liczbę zbrodni i występków oczekuje go sprawiedliwość bożka.
Sandok przeżegnał się — poczém z Morem wyszedł z pokoju, mimowolnie spojrzawszy pierwéj na anioła, który uśmiechając się błogo i niezmiennie, bujał po nad ciałem człowieka, po którym nigdy nikt łzy nie wylał.
Równo ze świtem Sandok wrócił do Paryża i doniósł księciu de Monte-Vero o wszystkiém co się stało.
Około tego czasu znaleziono w St.-Cloud w osławionym pokoju ciało barona i poznano mimo przebrania. Kwestya, zkąd się on tam wziął, z powodu intendenta wyrodziła się w śledztwo, przyczém głównie winnym okazał się Moro, bo u niego były klucze w zachowaniu.
Murzyn wypierał się ciągle wszelkiego wpływu na ten wypadek, i pragnął, aby go stawiono przed księciem de Monte-Vero.
W kilka godzin późniéj powóz Eberharda zatrzymał się przed zamkowym gankiem. Zaszczycił intendenta odwiedzinami mającemi na celu okazać mu pismo cesarza, które naturalnie zawiesiło wszelką karę i odpowiedzialność na czarnego sługę Mora wymierzoną.
Opuszczając jednak zamek, gdy Moro rzucił mu się do nóg, książę ostrzegł go, aby drugi raz nie dopuszczał się nigdy podobnego spełniania katowskiego urzędu.
Po upływie kilku dni, gdy pochowano barona, cesarz przybył do St.-Cloud, i długo, a jak powiadano, gwałtownie rozmawiał z intendentem. Przedmiotem rozmowy zapewne był ów pokój złowrogi i bujający anioł, bo cesarz kazał się tam zaprowadzić i długo a gruntownie oglądał przyległe przestrzenie, dla powzięcia wyjaśnień co do strasznych własności tego pokoju. W skutek tego zwiedzenia, usunięto natychmiast bujającego anioła, zniszczono całkiem zewnętrzne ściany pokoju, i na zawsze rozproszono zjadliwe wydobywające się tam gazy. Dopiero po dokonaniu tego wyprowadzono nowe mury, i przestrzeń tę przeznaczono na przechowywanie narzędzi ogrodniczych, do czego i dzisiaj służy. Wszystko co tam zaszło, dzisiaj pokrywa gęsta zasłona — niechętnie wspominają przeszłość tego pokoju, nie wzmiankują nigdy o aniele dusicielu — ale starzy słudzy zamkowi zawsze jeszcze unikają wejścia do téj przestrzeni, bo nie mogą tak łatwo stłumić w sobie pamięci na to, co się w niéj niegdyś działo.


ROZDZIAŁ XIII.
Ostatnia noc w pałacu Angoulême.

W kilka dni po tak straszliwéj śmierci barona, w pośród nocy, właśnie gdy hrabina Leona Ponińska przybyła do swojego buduaru, weszła tam jeszcze raz mocno pomieszana jéj sługa.
— Racz pani przebaczyć, wyjąkała: jakiś pan tak uporczywie żąda wejścia, że muszę go zameldować, aby nie sprawdził swojéj groźby, że się sam zamelduje!
Hrabina, w lekkiém nocném okryciu i z rozpuszczonemi włosami na sofie spoczywająca i widocznie zatopiona w myślach, które zachmurzyły jéj czoło i oczy, słysząc to zerwała się i zawołała:
— Kto śmie? co to za zuchwalec? pozwala sobie mówić takie słowa?
— Nie chciał wymienić swojego nazwiska i utrzymywał, że często jest tutaj przyjmowany!
— Niesłychane rzeczy! pomruknęła Leona — czy wiedzą, że hrabina Ponińska wyczerpała wszelkie źródła i śmią w nocy zbliżać się do niéj z rachunkami?Nie pojmuję, gdzie ten baron bawi — już mu także nie wierzę...
— Najświętsza Panno — nieznajomy! zawołała sługa, postrzegając w portyerze natrętnego człowieka, w nieco zniszczonéj odzieży i ze zdziczałą siwo-rudawą brodą.
— Fursch! wykrzyknęła Leona, cofając się, bo widok jego był straszny, oczekiwała raczéj każdego innego niż jego.
— Żadnéj komedyi, pani hrabino! Nie lubię długo pozostawać w przedpokoju! Czas mój na to za kosztowny, mówił Fursch, wchodząc do buduaru obok osłupiałéj pokojówki. Możesz odejść, moja kochana: mam do pomówienia na czworo oczu z twoją panią! Nie prawdaż, pani hrabino, pani pochwalasz moje na pozór uderzające znalezienie się? Jeszcze bardziéj pochwalisz, jeżeli mnie wysłuchasz! Zawsze to wielka rzecz odważyć się wstąpić do pałacu pani, i spodziewam wdzięczności pani za ten dowód mojego interesowania się.
Gdy służąca z pomieszaną miną odeszła, Fursch niedbale położył na marmurowym stolika niezbyt elegancki kapelusz i rzucił się na krzesło.
Leona patrząc na to poruszenie, nie mogła zdobyć się na przemówienie — stała jak skamieniała.
— Jestem niezmiernie strudzony, moja łaskawa pani! Siadajmy. Mam pani wiele do powiedzenia, co wymaga spokojnéj rozwagi. Pani i nasze interesa stoją źle!
— Mój panie, widzisz mnie bardzo przerażoną! dumnemi usty wymówiła Leona.
— Bardzo to pojmuję, moja łaskawa pani! pani nie wiesz jeszcze wielu rzeczy, o których niestety! mam zawsze zaszczyt wiedzieć!
— Widzisz pan, że czekam niecierpliwie!
— Ten ton dziwi mnie! Albo może to fałszywa pogłoska, że właścicielka zamku Angoulême liczy się do upadłych paryzkich wielkości, że zamkowi, grozi subhastacya, bankructwo.
Po obliczu hrabiny przebiegła śmiertelna bladość — widocznie z trudnością wstrzymywała się od okazania Wewnętrznego wzruszenia — wszystko na raz niby zwarło się na hrabinę tyle zawsze zdolną do stawiania wszystkiemu czoła.
— Pan widzę chcesz próbować mojéj cierpliwości. — Kto śmie podobne rzeczy rozgłaszać o zamku Angoulême?
— Zwykle dobrzy przyjaciele nie wahają się mówić prawdy i rzetelnie donosić o tém, co inni po cichu opowiadają! sarkastycznie utrzymywał Fursch.
— Jutro baron zniszczy te wieści, bo niezwłocznie uporządkuje interessa.
— Baron — o jakim baronie myślisz łaskawa pani? spytał Fursch zdziwiony, lecz z djabelskim uśmiechem.
— Baron von Schlewe, który ciągle zarządza interesami zamku Angoulême.
— Jeżeli masz w piekle do uregulowania to i owo, moja łaskawczyni, rzekł radując się z przestrachu Leony, to zapewne nie znajdziesz lepszego administratora swoich interesów — ale tu na ziemi, trudno byłoby baronowi od dni kilku jeszcze ziemskiemi marnościami się zajmować.
— Co pan mówisz! — nie rozumiem pana...
— Pani zdajesz się nie wiedzieć, moja łaskawczyni, że jéj zaufany przyjaciel, baron von Schlewe, przed kilku dniami uległ pod nastawaniami księcia de Monte-Vero?
— On nie żyje? — zawołała przerażona Leona — to kłamstwo — to niepodobna!
— To panią gniewa, rzekł Fursch jak najspokojniéj, a mnie na prawdę przykro przynosić pani taką wiadomość, bo przewiduję jak to niemiłe dla pani następstwa sprowadzi. Będziesz pani musiała przywyknąć do myśli obchodzenia się bez barona! Tém mniéj sądziłem, że ta smutna wiadomość będzie dla pani nowością, że jutro już baron jak najciszéj ma być pochowany.
Leona słysząc to odsunęła z czoła pełny, ciemny włos, i tym ruchem złożyła dowód wrażenia, jakie ta nagła wiadomość na niéj wywarła. Do téj chwili nie przychodziło jéj na myśl, że ten, od którego jedynie w kłopotach swoich spodziewała się czynnéj pomocy, już należy do zmarłych — a pomocy téj tak potrzebowała, iż bez niéj czekało ją co może być najgorszego, Nigdy niczyjéj rady niepotrzebująca, zbladła i zachwiała się...
Lecz powoli zapanowała nad sobą, bo widziała przed oczyma świadka swojéj słabości; jéj ciemne oczy znowu zapałały — marmurowa spokojność znowu osiadła na twarzy.
— Zdaje mi się, że pan wiesz wszystko! wymówiła? cicha z odzyskaną dumą, ale i z goryczą, mającą ukryć jéj upadek przed bezwstydem rozwalającego się na krześle Furscha. Pan wiesz wszystko — kto mi to zrobił, kto winien nagłéj śmierci barona?
— Łaskawa pani zapytujesz o to? Ten, w którego ręku znajdujemy się wszyscy, w obec którego wszyscy winni jesteśmy!
— Książę...
— Książę de Monte-Vero otrzymał upoważnienie, wszystkich nas, którzy jesteśmy jego nieprzyjaciółmi, ukarać według swojéj woli i upodobania — wygnać nas, poćwiartować, pooślepiać lub jak mu się podoba!
Leona spojrzała na człowieka, który i w takiéj chwili jeszcze mógł żartować.
— I któż miał owemu księciu nadać taką moc? mówiła pogardliwie. Uważam, że do żartów czas teraz zupełne niewłaściwy!
— Niech mnie Bóg strzeże od żartów, moja łaskawczyni! czas mój drogi i wymierzony! To już ostatnia noc bezpieczna dla mnie w Paryżu, bo jak słyszę, ten przeklęty murzyn księcia wie, że mi się udało płynąc uniknąć ognistéj śmierci, którą obmyślałem dla księcia i jego towarzyszy. Pełnomocnictwo do ukarania nas wszystkich dawniejszemu małżonkowi pani dał cesarz, a pierwszym przykładem ostrzegającym, w jaki sposób to pełnomocnictwo wykonać zamierza, jest baron, którego jutro zagrzebią w ziemię. Kto teraz jest pierwszy z rzędu, pani czy ja, to Niebu wiadomo — a książę!....
— Jeżeli pan mówisz prawdę... jękła Leona walcząc z wściekłością i obawą — ta wiadomość mogła ją pozbawić zmysłów.
— Wszelka wątpliwość, moja łaskawczyni w tych dniach już tak się ciężko a mściwie sprawdzi, że powinienem usilnie przypomnieć pani obowiązek pomyślenia o swojém ocaleniu. Jedyném dla nas zbawieniem jest ucieczka!
— Ucieczka? — z pogardą powtórzyła Leona — czyż to pan jesteś ów Fursch, który mi dawniéj niejednokrotnie przysięgał i płacić sobie kazał za to, że tego księcia... nieszkodliwym uczyni?
— Zdaje mi się, że wszystkiego pod tym względem próbowałem — ale zamiast powodzenia...
— Zrobiłeś pani tyle, jakbyś był tajemnym jego sługą lepsze od niego pobierającym wynagrodzenie, że księciu, wszystko się powiodło! Znalazł córkę — znalazł jéj dziecię — przerwała szyderczo uśmiechająca się Leona, bo oburzenia swojego dłużej powstrzymać nie mogła.
— A stracił chłopca! To rzeczywiście było jedyne zdarzenie, które mi się udało. Przeciw takiéj potędze jak książę, moja częsta gotowość poświęcenia życia, które narażałem, okazała się daremną. Ale nie traćmy czasu, łaskawa pani, na takich gawędach! Mamy do pomówienia o rzeczach ważniejszych. Powtarzam, że zbawienia naszego tylko w ucieczce szukać należy, i to w ucieczce natychmiastowéj!
— Zdaje mi się, że pan już ułożyłeś jéj plan: posłuchajmy!
— Plan dotyczę pani i mnie!
— A więc ja w pańskiém towarzystwie? zauważyła Leona.
— Rzeczywiście! Musisz pani na to przystać, moja łaskawczyni, chociaż widzę, że to pani zdaje się być za trudne, ale w dniach potrzeby musimy przyzwyczaić się do pożegnania z dumą!
— Mów pan — na wszystko jestem przygotowana!
— Zapewne pani posiadasz jeszcze dostateczne środki do ucieczki do Północnéj Ameryki — kilkakroć sto tysięcy franków wystarczą dla nas obojga! O! będziemy skromni, moja łaskawczyni!
— Daléj — daléj — nalegała Leona.
— Zwyczajną drogą ucieczka niepodobna, bo po wszystkich miejscach nastawiona przez księcia policya czynnie nas pilnuje. Bez ratunku wpadlibyśmy w jéj ręce, gdybyśmy chcieli odbyć podróż okrętem wychodźców lub każdym innym statkiem. Trzeba więc wykonać coś genialnego, aby owych szpiegów omylić!
— Spodziewam się, że plan, który pan przygotowałeś, jest lepszy niż dawniejsze, które po większéj części się nie udawały.
— Mam nadzieję, że nam ocali życie. Nie zapominaj pani, że dla siebie samego człowiek jest najbardziéj wynalazczym i że ucieczkę z panią podzielam!
— A zatém wyjaw mi pan swoją tajemnicę!
— W kilku słowach ją wyłożę! W takich razach najlepsze są najprostsze środki. Do przejazdu musi nam posłużyć bryg parowy księcia, stojący na kotwicy W Hawrze!
— „Germania?“ — To myśl szalona!
— Tak się zdaje prostaczkom! Lecz pozwól pani dać sobie bliższe objaśnienie, może wtedy odpowiesz inaczéj. Pamiętaj, łaskawa pani, że mamy przecięte wszystkie drogi, że wszystkie bramy obsadzone, wszystkie ulice pilnowane — to rzecz ważna! Jeżeli pani wybierzesz drogę żelazną, to wprost wpadniesz w ręce policyjnych agentów. Jeżeli zechcesz jechać ekstra-dyliżansem, to na najpierwszéj stacyi zatrzymają nas i uwiężą. Wszystkie porty, wszystkie miejsca graniczne, osadzone są Urzędnikami, którzy nad nami czuwają i przed którymi nawet z cudzemi pasportami nie ujdziemy — bo oni posiadają nasze fotografie. Widzisz pani, że o wszystkiém pamiętają, że do nas wielką wagę przywiązują. O „Germanii“ nikt nie myśli! Stoi sobie w Hawrze, gotowa na rozkaz księcia wypłynąć na morze. Osada nie zna nas — odwiezie nas niezwłocznie do Calais albo do Londynu, jeżeli przywieziemy podsternikowi rozkaz księcia, i nikt nie przeszkodzi wypłynięciu „Germanii,“ gdy inne okręty podlegają mniéj lub więcéj ścisłéj rewizyi!
— Ależ niepodobieństwo otrzymać taki rozkaz księcia!
— Pani i ja potrzebujemy ocalić życie, moja łaskaw — czyni, więc dla nas nie ma niepodobieństw! Pani doskonale umiesz naśladować charakter pisma dawniejszego swojego małżonka! Daj mi pani pismo zawierające te słowa: Okaziciele mają być natychmiast przewiezieni do Londynu! Słowo daję, że za kilka dni będziemy stąpali po angielskiéj ziemi, jeżeli ręka pani nie zadrży, lecz pismo niejako naśladować zdoła. Herb księcia jest zawsze ten sam jaki się znajduje na pierścieniu z pieczątką, który niegdyś na pani pięknéj ręce widziałem — przyłóż pani tę pieczęć na naśladowaném piśmie, a mnie pozostaw przewiezienie pani do Hawru na „Germanię.“
Leona rzuciła badawcze, przeszywające spojrzenie na Furscha, który wstał i jakby znajdował się we własnym domu, zbliżył się do biurka hrabiny.
— Jeżeli pan jesteś kreaturą księcia, mającą zamiar złapać mnie w sidła, aby przez to wyjednać dla siebie wynagrodzenie, to zwracam pańską uwagę, że skazanym często się robią obietnice, aby ich skłonić do zeznań i pomocy, lecz tych obietnic nigdy nie dotrzymują! powiedziała Leona, widząca się już w otoczeniu nasłańców Eberharda.
— Dotąd byłaś pani w oczach moich kobietą, któréj przypisywałem kiedyś rodzaj bohaterstwa! Teraz, gdybym był na prawdę tak zaślepiony, jak pani mniemasz, pozostaje jeszcze dla pani śmierć Kleopatry, która wołała raczéj umrzeć, niż oddać się w ręce nieprzyjaciół. Nie, nie, moja łaskawczyni! Potrzebuję pisma, które pani przygotujesz, i pieniędzy, aby umożliwić naszą ucieczkę. Widzisz pani, że jestem nadzwyczaj szczery! Proszę, siadaj pani! Oto papier — i pióro! Dobrze byłoby pierwej spróbować, czy się pani uda sztuka naśladowania pisma dawniejszego pani małżonka!
— Leona wahała się... namyślała — widocznie zastanawiała się w duchu nad rozpaczliwém swojém położeniem.
— Niech i tak będzie, rzekła; dyktuj pan, jesteś mistrzem w takich rzeczach!
— Każdy w swoim rodzaju, łaskawa pani, nie trzeba się za nizko szacować! zaśmiał się Fursch i przysunął hrabinie krzesło do biurka.
Leona usiadła i pochwyciła pióro — ręka jéj nie drżała. Gdy wszystko wrzało i huczało w jéj wnętrzu, powierzchownie zachowała marmurową spokojność — i w téj nawet godzinie ta kobieta dowiodła siły i umiejętności przezwyciężania siebie, spokojności i panowania nad sobą. Ale i dla niéj istniały pewne granice — a jeżeli je złamała, zachwiała, się to już na zawsze.
— Proszę najprzód o próbę — tu, ten kawałek papieru wystarczy! A więc, — Fursch przechadzał się po buduarze i dyktował:
„Okaziciele tego rozkazu mają być bez zwłoki przewiezieni moim brygiem parowym „Germania“ do Londynu.“ Na dole na lewo, w rogu: „Do podsternika Germanii,“ na teraz w porcie Harwu.“
Leona napisała — Fursch przystąpił do niéj i spojrzał na kartkę przez jéj ramię.
— Wybornie, na honor, wybornie! ta próba może ujść za oryginał, którego użyjemy! Teraz tylko o pieczęć proszę i wszystko będzie w najlepszym porządku. Pomyśl pani, jakiego figla wyrządzamy księciu, wystawiamy go na pośmiewisko. A cóż jest gorszego, co dokuczliwszego nad pośmiewisko? Używamy jego okrętu do ucieczki! Nie ma się co namyślać! Jutrzejszej nocy staniemy w Hawrze — za dwa dni jesteśmy w Londynie. Zaufaj pani hrabina zupełnie mojemu przewodnictwu; wygramy!
— Miejmy tę nadzieję — tu jest papier opatrzony pieczęcią! Mówiłeś pan poprzednio o pieniądzach, które mieć musimy...
— Przypuszczałem, że pani jak każdy bankrutujący, zachowasz coś dla siebie, moja łaskawczyni, powiedział Fursch, chowając papier do kieszeni; sądzę, że pani pamiętałaś o swojéj prywatnéj szkatułce! Bez pieniędzy...
— Baron zawiadywał moją szkatułką — w biurku mam zaledwie tysiąc franków!
— Tak bez środków to się jest zaledwie żoną dziennego najemnika: pani musisz mi zapłacić tysiąc razy tyle, abym ją z sobą mógł uprowadzić!
— Z pozostałości po baronie wypłacą mi moją należytość!
— Baron panią oszukiwał w czém tylko mógł, moja łaskawczyni i w każdym razie przerachowałaś się pani, bo majątek jéj przyjaciela przypadł skarbowi. O jakże mocno pani żałuję! Co to za wyszukany zbieg nieszczęśliwych okoliczności!
— Potrafię sobie dostać pieniędzy!
— O ktôréj godzinie?
— Jutro około południa. Wszak dopiero jutro w nocy zamierzasz pan jechać do Hawru!
Fursch wzruszył ramionami.
— Jutro około południa — niepodobna moja łaskawczyni, wszystkobyśmy przez to zniszczyli! Nie jestem w stanie jeszcze raz zwiedzać tego zamku, bo to wyrównywałoby uwięzieniu mnie.
— Więc pan chcesz sam uciekać?
— Z wielkim moim żalem — tak jest!
Leona wstała z krzesła — a to mówiąc kurczowo ujęła ręką za jego poręcz — dziki, rozpaczliwy rys osiadł na jéj ustach — oczy ogniem tryskały — ujrzała się opuszczoną nawet przez tego łotra, kiedy się do tego stopnia poniżyła, że gdy wszystko runęło, jemu się powierzyła i do ucieczki dopomogła.
Tego już dusza téj kobiety przenieść nie mogła. Cała siła i okropność, jaka pierwéj wybuchła w niéj, kiedy chodziło o posłużenie jéj dumie i celom, zabłysły w téj chwili na jéj obliczu, podobném do głowy Meduzy — zacisnęła pięści — usta jéj trzęsły się — w takiéj chwili była w stanie udusić nędznika, który w téj godzinie był w stanie pogardliwie z nią postępować i naśmiewać się.
Fursch dostrzegł téj zmiany, postrzegł rozpacz, jaka owładnęła hrabiną — znał jéj stanowczość i energię — ale się jéj już nie lękał, a tém mniéj na nią zważał, że już się nie spodziewał wyciągnąć z niéj żadnéj korzyści.
Ukłonił się z uśmiechem, na wpół uprzejmym, wpół szyderczym, nie odwracając od niéj oczu i śledząc każde najmniejsze poruszenie.
— Pamiętaj łaskawa pani, że mnie tu nie było, i czyń swoje rozporządzenia bezemnie. Przyznasz mi pani zarazem, że daleko łatwiéj i korzystniéj jest starać się o siebie samą i uciekać, aniżeli dbać o dwoje — korzyść ta służy zarówno pani jak i mnie!
— Pan odchodzisz — wyzionęła Leona, gdy Fursch przystąpił do portyery. Pan uciekasz sam...
— Bywaj pani zdrowa — spodziewam się, że się w Londynie zobaczymy! odpowiedział Fursch i rozsunął Portyerę.
— Nędzniku! zawołała Leona przytłumionym głoa wielkie jéj oczy rozszerzyły się — i cisnęły błyskawicami za wychodzącym z pokoju zbrodniarzem — grożąc wystąpiła krokiem naprzód: — ja zginę — ale pierwéj ciebie za sobą w przepaść pociągnę! Tę rozkosz, uciechę pragnę sobie zapewnić, nim się sama zgubię, a potém umrę zaspokojona. Nie uciekniesz. Nie dostaniesz się do Londynu! Leona to poprzysięga — Leona, którą w godzinie przekleństwa godnéj słabości oszukałeś i poniżyłeś!
Oblicze zrozpaczonéj wyglądało okropnie — rysy jéj zmieniły się jak u furyi — drżała z gniewu i chęci zemsty — trzęsącą się ręką pochwyciła za dzwonek — jasny jego dźwięk rozległ się głośno po zamożnie urządzonéj przestrzeni, w któréj kiedyś spoczywała Wenus, a dzisiaj stała Megera.
Zapomniała o nieradności i słabości, jakim na chwilę uległa — Leona była znowu dumną, despotyczną kobietą — teraz śmiertelnie obrażoną i gniotącą na miazgę tego, który ośmielił się ją zhańbić.
Służąca wpadła do pokoju i ujrzała przed sobą swą panią tak okropnie groźną, że zbladła ze strachu.
— Pobudź służbę — śpiesz na dół. Niech wszyscy będą przy mnie! Pozapalaj świeczniki! Przyszléj mi tu lokaja do pokoju!
Pokojówka wybiegła, wykonać nagłe rozkazy hrabiny — nigdy jeszcze nie widziała swojéj pani w takiém jak teraz usposobieniu — lękała się jéj.
W kilka minut późniéj przyszedł do buduaru lokaj, przygotowany do porywczości hrabiny, ale i on cofnął się przerażony widokiem, jaki przedstawiała groźna, trzęsąca się jéj postać.
— Biegniéj natychmiast na ulicę Rivoli! Czy znasz pałac księcia de Monte-Vero? porywczo zapytała hrabina.
— Pałac znam!
— Żądaj aby cię wpuszczono do Sandoka, książęcego murzyna.
— Do murzyna, który przed pewnym czasem...
— Wsunął się tu do pałacu! Powiedz mu, aby zaraz z tobą — tu przyszedł!
— Będzie się wzdragał!
— Nie będzie, jeżeli mu powiesz, że hrabina Ponińska ma mu coś bardzo pożądanego oświadczyć! Powiedz mu, że go proszę, aby tu przyszedł — tylko zaraz jeszcze teraz w nocy! Jutro jużby mogło być za późno! — Śpiesz się — czekam niecierpliwie twojego powrotu!
Lokaj nie mogąc pojąć tak nagłego rozkazu swojéj pani, wybiegł.
Leona chodziła niespokojna po pokoju... Czy w godzinie rozpaczy i rozczarowania przebudziło się w niéj przekonanie o winie? Czy też może był to gniew, z powodu, że ją nagle wszyscy opuścili, że wszystko przepadło?
— Zgubiona — mruczały jéj usta. Całkiem zgubiona! Gra się skończyła — jam w jego mocy! Ale nie — nigdy, Eberhardzie! Tylko mój trup do ciebie należy!
On mnie każę ścigać — on przyszłe tu do pałacu swoich siepaczy — on mnie ukarze, nie zmieniając żaddnego rysu twarzy, jak nieznajomy! Tego tryumfu Leona ci nie dopuści, takiego końca nie przeżyje!
Albo może mną do tego stopnia pogardza, że mnie uważa za niegodną swojéj nienawiści? Dumny — a tak się spodziewam! W takim razie mimo wszelkich powodzeń, to jedno mi się nie udało! Powinieneś był mnie nienawidzieć, Eberhardzie, to był mój cel, ciebie i świat opanować! Oni przedemną klęczeli, wszyscy w prochu się tarzali... tylko ty ani razu nie dałeś o sobie znaku, nigdy nie tchnąłeś nawet nienawiścią! Nic — nic! Że nie oszalałam z powodu niezaspokojonych usiłowań, które nic nie szczędziły, które się nic nie lękały, a na które nie zważałeś, jakby mnie już święta ziemia nie nosiła!
Zuchwały... Chciałeś być podobny Bogu — to mnie do piekła zagnało! I ty masz zwyciężyć... tego nie może przenieść na sobie moja pałająca dusza — raczéj zginąć — umrzeć — przysypana ziemią nie widzieć, co się stanie! Może zmarła przyniesie ci znak uczucia — nie miłości! Tylko chodzi mi głównie o jeden znak, o jedno słowo... chociażby o przekleństwo...
Leona zachwiała się — namiętnie oburącz twarz zakryła — była gorączkowo rozdrażniona — czuła się zwyciężoną, złamaną, bezwładną — co dla jéj olbrzymiéj, obłąkanéj duszy to samo znaczyło co śmierć!
Córka straszliwego Korsykanina, co gnany nieopisaną chęcią panowania, był plagą świata, miała jego krew w żyłach — lecz u niéj ta krew, zmieszana z krwią namiętnéj Polki, znalazła inne środki i drogi do objawiania swojéj niesforności. Gdyby zamiast na wzór straszliwego, wszystko pustoszącego ojca, zwróciła była swoją olbrzymią duszę raczéj ku celom szlachetnym i wzniosłym, jakichże w połączeniu z owym wspaniałomyślnym, wielkim mężem, którego drogi dziwne zrządzenie z jéj drogami zetknęło świat uszczęśliwiających byłaby doznała powodzeń!
Teraz pozostawiła za sobą niebłogosławione, klątwami obciążone życie do dzikiéj, nieprzejrzanéj pustyni podobne, z któréj piasku wyglądały tylko jak groźne oznaki wspomnień tu i owdzie na wpół rozwiane trupy pielgrzymów, sterczące wśród palącego, pożerającego powietrza — czekając aż i na nią powieje samum, to tchnienie śmierci, i wszystko wyrówna, wszystko zagasi...
Leona zerwała się — posłyszała nadchodzące kroki w korytarzu prowadzącym do jéj pokoju — lokaj powracał.
Gorączkowo wstrząśniona słuchała.
Szedł sam? Murzyn książęcy nie usłuchał jéj rozkazu, słyszała tylko stąpania lokaja. Porywczo rzuciła się ku portyerze — szybko ją rozsunęła.
Lokaj stał tuż przed nią.
— Przychodzisz sam nędzniku! Gdzie Sandok, murzyn księcia?
Lokaj usunął się na bok, a wnet ukazała się hrabinie postać murzyna — tak śpiesznie usłuchał wezwania, że boso jak we własnym kraju, stanął przed Leoną uśmiechającą się z zadowolenia.
Sandok ukłonił się i skrzyżował ręce na piersiach.
— Przychodzisz... wynagrodzę cię za to — wejdź do mojego pokoju! rzekła hrabina.
Murzyn udał się za nią bez oznaki nieufności. Musiało go to wprawdzie dziwić, że ta, która miała powód nienawidzieć go od owéj nocy, kiedy się zakradł do jéj pokoju i porwał jéj tak ważne dla księcia listy, teraz go nagle w pośród nocy do siebie zawołać kazała.
Sandok nie wahał się, bo lokaj wspominał mu o ważnym interesie, a zresztą nie obawiał się żadnego zamiaru zemsty ze strony hrabiny. Ciemnemi oczkami śledził każde jéj poruszenie i pod odzieżą trzymał prawą rękę — zapewne na jakiéj broni. Gdy się drzwi i portyera zamknęły, Leona nic, nie mówiąc wzrokiem zmierzyła murzyna.
— Czy wyświadczysz mi za tysiąc franków przysługę, wymagającą pośpiechu i odwagi? rzekła przystępując do biurka i wyjmując z niego rolkę złota.
— Sandok słucha — pierwéj wysłuchać, potém mówić!
— Dobrze! Wiem, że jesteś śmiały i zręczny chłopak. Raz dowiodłeś mi tego! Nie chcę o tém pamiętać, jeżeli ci się uda czyn, dla którego cię tu w nocy przywołałam. Usłuchałeś mojego żądania, już to samo zasługuje na nagrodę!
I hrabina podała czarnemu swoje ostatnie pieniądze.
— Sandok jeszcze nie zasłużył na nagrodę! Hrabina prosiła. Sandok przyszedł!
— Ach, szczególny chłopcze — zaraz widać, żeś sługa księcia. Przyszedłeś nie dla nagrody, lecz że cię prosiłam — więc dobrze! Jeżeli prośba tak skutkuje, to słuchaj! Chcę zgubić jednego człowieka, którego jak wiem i ty nienawidzisz! Może się boisz...
— Sandok nie boi się nikogo na świecie, odpowiedział czarny. Sandok boi się tylko Boga!
— Tego człowieka, którego zgubić pragnę, ściga twój pan, książę de Monte-Vero — on mu ucieknie, jeżeli nie uczynisz natychmiast tego, co ci powiem!
— O Sandok słyszy! Fursch — mruknął i spojrzał ciekawie, pytająco.
— Widzę, że wiesz o kogo chodzi! Następnéj nocy Fursch ucieknie mimo wszelkich, ostrożności i szpiegów, powinieneś przeszkodzić téj ucieczce — ty jeden tylko możesz jéj przeszkodzić!
— Fursch nie może uciec, mniemał Sandok, z niedowierzaniem wstrząsając czarną głową, na drogach pilnują!
— On się dostanie do Hawru i okrętem umknie do Londynu!
— Massa da znak do Hawru i Fursch uwięziony zostanie na okręcie.
— Gdyby nie ja i ty, Fursch ucieknie w przeciągu 24 godzin i to na parowym brygu „Germania“ należącym do księcia!
Sandok zerwał się — ta wiadomość była w stanie przekonać go o niebezpieczeństwie ucieczki Furscha, pomimo wszelkich ostrożności, bo miała na sobie cechę całéj przewrotności tego zbrodniarza.
— Sandok uprzedzi! zawołał, a na twarzy jego zabłysła radość i stanowczość.
— Śpiesz do Hawru — przeszkodź ucieczce — zabij tego nędznika! powiedziała Leona.
— Czy Fursch nie jest przyjacielem hrabiny? właściwym tonem nagle zapytał — dziwna rzecz, że hrabina chce zgubić przyjaciela!
— On musi umrzeć, on nie może uciec, ten nędznik śmiał mnie zhańbić i oszukać! Proszę cię — słyszysz — proszę cię! Śpiesz do Hawru na „Germanię!“ znajdziesz tam Furscha ze sfałszowanym rozkazem księcia, w którym napisano, aby „Germania“ okaziciela natychmiast do Anglii przewiozła!
— Sandok wpadnie na niego, jak tygrys na ofiarę. Już więcéj nie puści przeklętego Furscha — udusi go...
— Podobasz mi się! Nie myliłam się domyślając się w tobie tego, który usłuży mojéj zemście — teraz jestem spokojna! Wiem, że ten nędznik skazany jest na zgubę. A teraz jeszcze jedno murzynie! Powiedz twojemu panu, że widziałeś mnie i mówiłeś zemną, aby wiedział, gdzie ma przysłać swoich siepaczów, aby mnie pojmali!
— Massa tego nie czyni! Massa nie mówi o hrabinie — dla massy hrabina nie żyje! odpowiedział Sandok, nie wiedząc, jak mocno ubódł temi słowy Leonę.
— Śpiesz, rozkazała mu ponuro i nakazująco. Wiesz jakie masz polecenie!
Murzyn ukłonił się i wyszedł z pokoju hrabiny.
Przez ciężkie firanki przebijała się poranna pomroka — świece znacznie się upaliły — niepewny ich blask, walczący z szarzejącym porankiem, zgadzał się z ponurém usposobieniem duszy Leony.
Dumnie założyła ręce — postać miała wyprostowaną — rysy jéj i postawa odznaczały się jakąś potęgą. Pulchność jéj junońskiéj postaci wyglądała w téj chwili jak zewnętrzna oznaka niezwykłej siły napełniającéj duszę téj kobiety — włosy spadały jéj po barkach — czoło zachmurzyło się... z oczu błyskały myśli o śmierci — dumne usta wskazywały, że dla córki Napoleona, dla hrabiny Leony Ponińskiéj pozostał tylko jeden krok, i że nań bohatersko odważyć się gotowa...
Przystąpiła do biurka i otworzyła jedną szufladę małym kluczykiem, który zawsze na złotym łańcuszku na piersiach nosiła — przecudny zapach rozległ się ztamtąd, gdy ją wysunęła. Biurko widocznie zawierało skarby, które Leona przechowywała troskliwie, i które od dawna światła dziennego nie oglądały.
I z czegóż to składały się te skarby?
Dusza téj kobiety była nieodgadniona. Zdawało się, że zostawała pod władzą złego ducha, z którego więzów dawniéj rzadko się oswobadzała, a teraz już wcale uwolnić się nie mogła.
Ręka Leony wyjęła z otwartéj szufladki starannie owiniętą paczkę. Były to listy, listy młodego oficera von der Burg do młodéj hrabianki Ponińskiéj. Pożółkły. Nie były już do poznania. A jednak Leona nie mogła nigdy ich zniszczyć.
Przy nich były listy, które Napoleon pisywał do jéj matki — tych było tylko trzy.
Leona połączyła je z listami Eberharda, i trzymała je przy płomieniu świecy stojącéj obok niéj na biurku.
Nie odwracając oczu przypatrywała się pożerającemu żywiołowi, który prędko chłonął te ostatnie pamiątki miłości, dawno, dawno zagasłéj.
Kupka tlejącego się popiołku upadła na podłogę... a ileż to świata miłości, jaki ogień, ile nadziei zawierały w sobie skreślone na kartkach, które teraz rozwiane pędem powietrza, rozpadły się w czarnych i popielatych cząstkach!
Leona przez kilka minut stała nieporuszona — i jéj marmurowe serce miewało sentymentalne chwile — była kobietą! Ale wnet znowu na jéj twarzy osiadł chłód lodowy; straszliwa rzeczywistość, rozbudziła ją z tych marzeń.
Już dniało... musiała działać.
Jéj biała ręka jeszcze raz wysunęła tajemną szufladę. W jéj palcach zabłysła, cienka złota obrączka, przedstawiająca węża, i mały kosztowny flakonik pięknie szlifowany jak wschodnie flakony z różanym olejkiem.
W téj chwili weszła służąca do buduaru, dla rozniecenia ognia na kominku — znalazła panią tak jak ją o północy po raz ostatni widziała.
Gdy ogień zapalił się, hrabina skinęła na służącą, aby wyszła z pokoju.
Wzięła złotą obrączkę, przedstawiającą węża, oraz pierwéj użyty pierścień z pieczątką, i oba rzuciła w płomień na kominie — tym sposobem zniszczyła ostatnie pamiątkowe znaki Eberharda i patrzała w płomień, który jakby się nigdy nic nie stało, strawił złoto.
Potém pochwyciła mały flakonik, który zawierał w sobie kilka kropel czystego jak woda płynu. Flakonik ten, przed wielu, wielu laty podróżując w stronach południowych, otrzymała od staréj Włoszki, która podziwiała ją walczącą ze lwami i przecisnęła się do niéj przez tłumy.
— Przyjm ten flakonik, poszepnęła jéj stara, zawiera on dziesięć kropli — jedna może cię odurzyć na kilka godzin — dwie tak cię rozdrażnią, że nabierzesz sił olbrzymich — a jeżeli zażyjesz, wszystkie dziesięć, to za kilka godzin uwolnisz się od wszelkich męczarni tego świata!
— Męczarni, pogardliwie zawołała Leona — nie znam żadnych męczarni — co mi po twoich kroplach?
— Przyjm i schowaj je! Przyjdzie chwila, w któréj cię lwy zranią — wtedy zażyj jedną kroplę, a zagłuszysz boleści! Zażyj dwie, a zgnieciesz bestyę, która na ciebie łapę podniosła — zażyj wszystkie, kiedy bez ratunku zraniona będziesz!
Leona zachowała flakonik. Dotąd nie miała sposobności spróbować działań czystych jak woda kropli, bo lwy nigdy jéj nie zraniły.
Teraz jednak nadeszła chwila, o któréj wspomniała stara Włoszka; teraz zapragnęła połknąć krople, aby się uwolnić od czekających ją męczarni, od upokorzeń, prześladowań i wstydu widzenia się zwyciężoną, biedną i opuszczoną.
Jasny dzień zajrzał do pokoju hrabiny, a jeszcze paliły się w niém matowo połyskujące światła nocne — nie widziała tego — otaczały ją obrazy przeszłości, przerażająco wzrastające i duszę jéj zaciemniające.
Leona widziała swoje dziecię błąkające się po nocy i mgle — widziała własną rękę chwytającą sztylet dla usunięcia tego dziecka, które jéj w ambitnych planach przeszkadzało — widziała wracającego Eberharda, którego od dawna miała za zmarłego, przebrzmiałego i zaginionego — widziała go ze stroskaném sercem szukającego swojego dziecka — słyszała szalone wołania Małgorzaty w wieży przy sadzawce... widziała ją w łańcuchach, a siebie w szatach zakonnicy... swoje plany zemsty, swoje zatrute strzały dla Eberharda — szukała uciechy w panowaniu przez grzech i nienawiść, byłaby się niemi zagłuszyła, a teraz nie chciała już ocknąć się nie chciała przeżyć upadku, ani słabą się okazać.
Szybkim ruchem pochwyciła kryształową szklankę, w któréj jeszcze było wino, które na noc pijać zwykła — bez zadrżenia wpuściła do tego wina krople z flakonu... i nakoniec całą szklankę aż do dna wychyliła.
Po mnie potop! wyzionęła — szklanka wypadła jéj z rąk — wykonała swój wyrok! Czekała śmierci.
Taka była ostatnia noc w zamku Angoulême... już promienie słońca wpadały do buduaru bladéj hrabiny, która w nocném odzieniu stała jeszcze na miejscu z rozpuszczonemu włosami.
Przypomniała sobie słowa staréj Włoszki, jakby jakie dobrodziejstwo, słowa:
„Za kilka godzin wybawiona będziesz od wszelkich męczarni...“


ROZDZIAŁ XIV.
Sąd Ostateczny.

W pałacu przy ulicy Rivoli nikt się nie domyślał tego» co zeszłéj nocy przytrafiło się w zamku Angoulême.
— Książę de Monte-Vero siedział w pracowni i pisał list do rządcy swoich dalekich posiadłości, w którym oświadczał mu, że zamyśla wkrótce powrócić do Monte-Vero. Potém napisał kilka rozkazów o nowych urządzeniach, o cenach zboża i o powiększeniu swojego księztwa przez uprawę nowych obszarów ziemi. W tym celu rządca miał przyjąć znowu tysiąc robotników, a w ostatnich czasach prawie wszyscy wychodźcy udawali się do Monte-Vero, szukając w téj kolonii nowéj szczęśliwéj ojczyzny.
Oblicze Eberharda rozjaśniło się na myśl, że znowu przez pracę doprowadzi do szczęścia dobrobytu część owych nieszczęśliwych, którzy w Europie popadli w nędzę — bo za pomocą swoich coraz to nowych bogactw, był w stanie z blizka i z dala niezmordowanie wpływać na wydźwignięcie ludzkości z nędzy i kłopotów. Raporta doktora Wilhelmiego, bankiera Armanda, malarza Wildenbrucha i wielu innych osób, które się do tych szlachetnych ludzi przyłączyły, a nie przez rozgłośne mowy i zbiegowiska ludu, lecz czynami ludowi pomagać usiłowały, przekonywały go codziennie coraz bardziéj, o błogości tych usiłowań i o powszechnéj korzyści dobrego wszędzie zastosowania jego ogromnych zasobów dla dobra robotników. Bo też bez odpoczynku, starał się rozsiewać błogosławieństwo i żadnéj nie szczędził ofiary.
Wtém wszedł Sandok do pokoju — ponieważ było zimno, więc miał na sobie szeroki płaszcz i ubrany był tak jak do podróży.
— Co tam nowego? zapytał książę. Taką masz minę, jakbyś mi miał przynosić jakąś ważną, tajemną wiadomość?
— Sandok ma bardzo ważną wiadomość, massa! odpowiedział czarny.
— Wyglądasz jakbyś się do czegoś przygotowywał.
— Sandok prosić o pozwolenie wyjechania na cały dzień i noc, massa!
— I gdzież cię twoja droga prowadzi?
— Do Hawru! do „Germanii!“
— Co! czy ci już w Paryżu nie dają spokojności? Jeszcze nie czas jechać do „Germanii“ z rozkazem rozgrzania machiny. Bądź cierpliwy jeszcze kilka tygodni!
— Nie ma ani godziny do stracenia, massa! Fursch będzie dzisiaj w Hawrze, a jutro na morzu!
— Fursch — zkąd wiesz o tém?
— Od hrabiny w zamku Angoulême!
Książę spojrzał na murzyna niezadowolony i gniewny.
— To mi się nie podoba, Sandoku, rzekł poważnie; cożeś tam znowu robił?
— Przebacz, massa! Hrabina kazała prosić Sandoka, aby ja w nocy odwiedził dla ważnéj wiadomości, — Sandok poszedł!
— I hrabina uwiadomiła cię, że ów Fursch zamyśla uciec?
— Fursch ucieknie, jeżeli Sandok nie pojedzie! Fursch wyłudził u hrabiny rozkaz do „Germanii.”
— Co! ten nędzny zbrodniarz, który nie powinien ujść kary, chce użyć „Germanii” do ucieczki?
— Dobry ma plan — na „Germanii” bezpieczny!
— Więc poszlę rozkaz do Hawru, aby w przeciągu 24 godzin nie wypuszczano żadnego okrętu z portu!
— To będzie przestroga dla Furscha i on znowu ucieknie — Sandok bardzo prosić massa, nie posyłać téj wiadomości do Hawru. Sandok sam pośpieszy do „Germanii,“ ukryje się i schwyta niegodziwego Furscha!
— Rozumiem! Zdrożność tego zbrodniarza zadziwia mnie! Odważa się na krok rozpaczliwy.
— Który się uda massa, jeżeli Sandok nie uprzedzi go! Hrabina naśladowała rękę massa, a podsternik „Germanii“ prędko przewiezie Furscha do Londynu!
— Czuję, że to ostatni cios, który mi zadają. Więc śpiesz, aby go odwrócić i nakoniec tego ostatniego łajdaka, który zawsze ucieka od zguby, tym razem w nasze ręce dostawić! Strzeż się go Sandoku, niechętnie cię puszczam, bo przeczuwam, że nie sprostasz rozpaczliwéj obronie tego zbójcy?
— O Sandok jest silny! Sandok uśmiecha się z rozkoszy, że niegodziwy Fursch wpadnie w jego ręce! Sandok pochwyci i w żelaznych kleszczach trzymać będzie chytrego niegodziwca który zabił małego massę Janka! To wielka łaska dla Sandoka, że massa dajesz takie polecenie, powiedział czarny, twarz mu zajaśniała radością, i Sandok nie powróci bez Furscha! Wtenczas massa na „Germanii“ opuści ten niegodziwy kraj i Sandoka zabiedzę do pięknego kraju Monte-Vero — o Sandok bardzo tęskni!
— Wierzę ci, czarny, który masz duszę więcéj przywiązaną wierniejszą, niż niejeden szlachetnie urodzony, i zemną dzieje się to samo co z tobą, i ja tęsknię do Monte-Vero! Coraz bardziéj zbliża się godzina, w ktôréj popłyniemy do Rio, a wtedy zacznie się dla nas wszystkich czas radości. Zawsze powiadają, że wy murzyni jesteście niewdzięczni, fałszywi, nie zasługujący na wiarę. Ty dajesz mi dowód, że i między wami czarnymi, znajdują się dobrzy ludzie, tak samo jak i między tak zwanymi cywilizowanymi! Wszystko zdaje mi się, zależeć od tego, jak się z wami obchodzą. Niewolnik nienawidzi nas i nietrudno znaleźć powód téj nienawiści. Murzyn traktowany jak człowiek podnosi się do lepszych uczuć — tego doświadczyłem. Idź Sandoku, Bóg cię dla mnie zachowa!
— O wielki massa! Sandok odda życie swoje za massę i piękną córkę! wszystko będzie dobrze i obaczymy znowu piękny kraj Monte-Vero! O! to dodaje odwagi, a sternik Marcin zawsze będzie mówił z radością: bracie Sandoku, do biednego murzyna, którego massa zrobił dobrym murzynem!
Eberhard uśmiechnął się na te słowa murzyna, tak z serca wypływające. Podał mu rękę i pożegnał go — zdawało mu się, że go nigdy więcéj nie obaczy, a jednak nie mógł wiernemu odmówić życzenia, które go tu sprowadziło. Sandok miał prawo spełnić ostatnie dzieło, jakie jeszcze do wykonania pozostało — postanowił więc niepostrzeżenie w nocy udać się za nim, aby w chwili potrzeby przynieść mu pomoc. Gdy Sandok wyszedł, książę udał się do pokoju Małgorzaty.
Kto z wielu przeciwności wyszedł zwycięzko, ten złożył dowody niezwykłéj siły.
Córka Eberharda należała do tych istot, które niewypowiedzianie cierpiały, a mimo to zachowały miłość ludzkości i czystość wewnętrzną. Ukazanie się jéj na każdym kto uważał na jéj postępowanie, wywierało nieopisanie dobroczynne wrażenie — każde jéj słowo, każdy ruch tchnął miłością i dobrocią. Sama w sposób wzruszający wolna od pretensyi, w całém swojém postępowaniu, dążyła do uszczęśliwienia drugich, do widzenia w koło siebie miłego Bogu zadowolenia.
Żyła w swojém ukochaném dziecku, Józefinie! Matka i córka wyglądały jak dwie siostry, obie rozjaśnio»6 tchnieniem skromności. Widząc je razem z sobą obcujące, każdy czuł się wtajemniczonym w błogie ciche życie, jakie wiodły, w prostotę ich zachowania się, która jednak miała w sobie tyle piękności i wdzięku!
Józefina wyrosła na pysznie rozwijającą się dziewczynkę, tych samych czarownych rysów, które niegdyś stanowiły piękność jéj matki, a dzisiaj jeszcze takim cieniem wybijały się na twarzy Małgorzaty, mimo wszelkie przebyte jéj cierpienia.
Ale obok tych rysów dobroci serca i niewinności, milutka twarz Józefiny otrzymała jakby tajemniczo wypisane wspomnienie Waldemera. Małgorzata, gdy jéj córka śpiąc na poduszkach spoczywała, często czytała te cudne oznaki, i wtedy przypominał się jéj duszy obraz księcia — obraz ukochanego, do którego wiecznie należała, chociaż na zawsze była z nim rozłączona.
Wtedy pochylała się chętnie ku téj drogiéj pamiątce swojéj miłości, a usta jéj wyciskały pocałunek na zarumienionych snem policzkach Józefiny, niedomyślającéj się, że matka czuwa we łzach przy jéj łóżku.
— Czy cię kiedy jeszcze obaczę? szeptały wtedy usta Małgorzaty — czy będziesz kiedy w stanie dotrzymać twojéj przysięgi, mój Waldemarze? Czego nikt, czego nawet mój ojciec nie domyśla się, to w téj cichéj godzinie wymówić mogę, niesłyszana przez nikogo, tylko przez twoją duszę, która unosi się w koło mnie, bo mnie kochasz. Bez ciebie nie ma dla mnie szczęścia na téj ziemi! Bez ciebie usycham, niepocieszona, mimo wszelkie bogactwa i przepych, opuszczona nawet w pałacu mojego ojca!
Odkąd wiem, że kochasz mnie, że twoja miłość wiecznie do mnie należy, jedną tylko zasyłam do Boga modlitwę, aby mi zesłał ciebie — aby nas połączył! Jeżeli mi to na ziemi odmówione, to choćby tam po nad gwiazdami; gdzie się wszyscy znowu obaczyć mamy!
Takie to najserdeczniejsze słowa wymawiała Małgorzata, wśród cichéj nocy siedząc przy łóżku Józefiny.
Eberhard domyślał się takiéj modlitwy — widział skrytą boleść, wyrytą na obliczu córki — ale przezwyciężył się i milczał. Powiedział księciu ostatnie słowo i w żaden sposób nie mógł spodziewać się szczęścia dla Małgorzaty.
Gdy wszedł do jéj pokojów, zastał u niéj i u Józefiny, młodego, bardzo mu miłego hrabiego Ramira de Teba, który przybył na pożegnanie. Obowiązki powoływały go napowrót do Madrytu, ale nie mógł wyjechać z Paryża bez odwiedzenia jeszcze raz pałacu księcia de Monte-Vero i bez widzenia jeszcze Józefiny i jéj matki, które obie wywarły tak trwałe wrażenie na jego duszy czułéj na wszystko piękne i szlachetne.
Dowiedział się od Eberharda i kobiet, że pałac przy ulicy Rivoli wkrótce opustoszeje, bo wszyscy wyglądali dnia, w którym udadzą się w podróż do Monte-Vero, a dzień ten już niedaleki.
— A więc niech mi wolno będzie, rzekł młody don, do Eberharda, odwiedzić pana kiedyś w jego dalekim raju! Sądzę, że powietrze powiewające w pobliżu pana będzie dla mnie silnym magnesem. Nie mniéj pociągać mnie będzie życzenie obcowania ze szlachetnemi donnami, które pałac pański zdobią, mówił daléj don Ramiro; chociaż byłem w nim obcy, wszystko mi jednak tutaj tak sympatyzowało, że drogo cenić będę chwilę, która mnie do państwa sprowadzi!
Spojrzenia Józefiny niedostrzeżone przez nikogo z upodobaniem zawisły na ustach młodego, hiszpańskiego oficera — widziała, że żegnał się i że nie ulęknie się takiéj podróży do Monte-Vero, byle tylko ujrzał się w ich kółku — czuła także mimowolnie, że te słowa pochodzą z jego duszy i że je urzeczywistni.
— Będziesz pan przyjęty z otwartemi ramionami, mości hrabio, powiedział Eberhard, i spodziewam się, że moje posiadłości podobają się panu!
— A zatém do widzenia! rzekł don Ramiro żegnając Eberharda i Małgorzatę.
— I czyż nie podasz panu hrabiemu ręki na pożegnanie, Józefino? spytała ostatnia.
— Bardzo chętnie! Do widzenia! wyrzekła zarumieniona dziewczynka, i położyła drobną, delikatną rączkę na ręku Ramira, który ją do ust poniósł.
Książę przypatrywał się téj scenie ze szczególném przeczuciem — potém odprowadził młodego hrabiego de Teba aż do werandy.
Po obiedzie Małgorzata udała się do pałacowego treibhauzu, który się rozciągał tuż obok pałacu i w niepogodnych dniach zieloném liściem i bujnemi klombami nastręczał przyjemne miejsce pobytu.
Eberhard, jak się zdawało, miał jakąś ważną rozmowę z Marcinem, a Józefina poszła do swojego pokoju, gdzie zajęła się malarstwem, swojém ulubioném zatrudnieniem.
W przejściach treibhauzu panowała głęboka cisza. Kwiaty rozsiewały zapach, a palmy rzucały głęboki cień na spoczywającą Małgorzatę, która chciała zasnąć na jednéj z wygodnych ławek w altanie. Ani jeden listek nie poruszał się — nic nie naruszało kościelnéj tam spokojności — żadne tchnienie wiatru nie poruszało gałęzi drzew i krzaków — pachnący przewiew powietrza napełniał przestrzeń.
Ramiona Małgorzaty opadły — oczy zamknęły się — zaległa uśpiona na miękkiéj ogrodowéj ławce, łono jéj wznosiło się i opadało regularnie — jaśniejąca pięknością, objęta prostą obcisłą suknią, przedstawiała w téj chwili zachwycający obraz najdoskonalszéj żeńskiéj postaci — uśmiechała się — marzyła o Waldemarze. Może przychodził ją nazwać swoją, i nigdy się już z nią nie rozłączać.
Wtém nagle zadrgał jakiś bolesny rys na obliczu śpiącéj — we śnie zadano jéj pytanie, jakiego w taki sposób nigdy jeszcze sobie nie czyniła. Znała swojego ojca — Bóg dozwolił jéj znaleźć go, i w modlitwach swoich dziękowała mu za to.
Lecz gdzież była jéj matka? Jakiż straszliwy los nie dopuścił jéj widzieć i kochać téj, która jéj życie dała?
Zdało się jéj, że musi znowu błąkać się jak włóczęga, aby matkę swoją wynalazła.
Serce jéj biło gwałtownie — widziała siebie na rozległéj, wyschłéj równinie — bez celu szła ku zwiędłemu kwietnikowi — żadne drzewo, żaden krzak, nie zapewniały jéj cienia, nigdzie jéj szukające spojrzenia nie dostrzegały miejsca spoczynku — pośpieszała daléj, musiała szukać matki — serce jéj gnało ją całą siłą. Marzyła tak żywo, iż czuła cierń raniący jéj nogi — lecz bez namysłu gnała ku ciemno w oddaleniu wystającemu przedmiotowi, który zdawał się przed nią uciekać.
Wewnętrzny głos mówił jéj, iż musi dopędzić ten cień uciekający — przyjęła ją śmiertelna trwoga, aby ten cień nie rozprysnął się i nie uniknął jéj spojrzeń — chciała wołać — ale głos odmówił jéj posługi — na czoło jéj wystąpiły krople potu — nogi zachwiały się — czuła, że nie może już tak jak dawniéj biedź milami — z tęsknotą wyciągnęła ramiona, aby zatrzymać swą matkę, aby ją do siebie przyciągnąć — pulsa jéj bić przestawały — dech przerywał się.
— Litości, wyrwało się z jéj ust, matko — moja matko — nie mogę iść daléj — a jednak muszę cię dopędzić, muszę cię zatrzymać i na twojém łonie spocząć, chociażby tylko na jedną rozkoszną chwilę!
Wtém cień zaciemnił się — zdawało się, że uciekająca usłyszała te słowa błagającéj, że je usłyszeć musiała.
Małgorzata posunęła się daléj — spojrzała — krzyknęła przeraźliwie — ujrzała przed sobą hrabinę Leonę, ową okrutną, która w zamku księcia i w leśnym domu groźnie przeciw niéj wystąpiła.
— Jestem twoja matka! przemówiło zjawisko.
— Ty — ty — moja matka? odpychająco wyciągnąwszy ręce wyjąkała udręczona.
Serce jéj ucichło — padła — te słowa przezwyciężyły ją.
— Nie bój się, było słychać. Ścigałaś mój cień — przychodzę pożegnać cię! Ja twoja matka!
Małgorzata przebudziła się — patrzała osłupiałe w otaczający ją zielonawy blask treibhauzu — ale przed sobą widziała postać, którą we śnie spostrzegła — rzeczywistość stanęła jéj znowu przed oczami — przecięż czuwała, widziała i słyszała wszystko, co się działo.
— Coś mnie ciągnęło do ciebie, słyszała Małgorzata jak mówiła jéj matka — dla ciebie przestąpiłam ten próg! Nadeszła ostatnia godzina, moja duma upokorzona, siły moje złamane. Gdy jedném okiem widzę ciebie i przy tobie czuwam, drugiém postrzegam już wieczność, otwierającą swoje wrota — pałający ogień wygląda przez nie ku mnie — płomienie groźnie ku mnie buchają — słyszę szum burzy i huk piorunu — chciałabym uciekać, ale za każdym krokiem zbliżam się ku otchłani — ciała szydzących szatanów powstają z przepaści i wyciągają do mnie chciwe polipie ramiona... tam są wszyscy obrzydliwcy! Patrz, tam rozkosz z pełnemi piersiami i pożerającym wzrokiem... tam chciwość z kościstemi palcami — tam łakomstwo — pycha — nienawiść i gniew — śmieją się, bo widzą, że przybywa im nowa ofiara... Ratuj mnie — ratuj... jestem twoja matka!
Małgorzata powstała — czuła, że czuwa, że sen już przeminął — że żyje ta, która drżące ręce ku niéj wyciąga jakby w téj godzinie szukała ucieczki w jéj sercu.
Szklane drzwi treibhauzu były otwarte.
Leona w szaleństwie śmiertelnéj walki szukała i znalazła drogę do swojego dziecka.
Matka to wyciągała ramiona. Jéj widok, jakkolwiek okropny, przywołał Małgorzatę do przytomności. Wewnętrzny głos powiadał jéj, że straszliwie cierpiąca, która wytrzymała wszystkie męczarnie piekła, była jéj matką, nie mogącą umrzeć bez otrzymania od niéj przebaczenia... poskoczyła więc bez bojaźni i zgrozy — rozszerzyła ramiona i przyciągnęła do siebie okropnie mordowaną.
— Tutaj — tu żyć powinnaś, moja matko, zawołała Małgorzata, pragnę cię strzedz i odpędzić od ciebie okropne obrazy! Przebaczone niech będzie wszystko co po za nami leży, Bóg będzie dla ciebie miłosierny!
— Obejmiéj mnie twojém ramieniem! Przy tobie jestem od nich obroniona! Czy słyszysz ich donośne śmiechy? Słychać je coraz daléj — ich obrzydłe ramiona nie mają siły, kiedy mi przy sobie spocząć pozwalasz... Przebaczenie — wymów jeszcze raz to słowo — zdaje się, że ono mi skrzydeł dodaje, że zdejmuje ołów z członków.
— Jesteś tu przy twojéj córce! Nie ma tu nikogo — przebudź się z ciężkiego snu! Bóg cię tu sprowadził, abyś żyła! rzekła Małgorzata i objęła ramionami chwiejącą się...
Ale zaledwie, utrzymać ją zdołała — z trudnością położyła umierającą, złamaną na duszy i ciele, na ogrodowéj ławce — płacząc klęczała obok niéj, i łzami zalane oczy wznosiła w niebo.
Małgorzata nie widziała, że w otwartych drzwiach treibhauzu ukazała się postać jéj ojca — że Eberhard na przedstawiający się mu widok pobladł, stał nieporuszony i słowa wymówić niezdolny.
— Zbliża się sąd świata! zawołała Leona szeroko roztwierając oczy i z przerażeniem na twarzy — z płomieni wznosi się tron Boga — na ziemi noc i tylko w koło niéj błyszczy nocne światło., kto w nie spojrzy, ślepnie! Biada mi! Tam daléj stoją sprawiedliwi i dzieci — uśmiechają się — klęcząc wyciągają ramiona ku Wszechmocnemu, który błogosławiąc podaje im rękę — a tu około mnie stoją odwróceni potępieńcy. Błyskawice Boże ku nim migają — odwraca On oblicze — biada mi! Bądźcie wszyscy przeklęci! wołają Jego usta, a przedemną otwierają się wieczne jaskinie piekielne... ognie z nich buchają... nadszedł sąd ostateczny... ogień obejmuje moje ciało... łaski... miłosierdzia!... Kurczowo wyciągnięte ramiona Leony opadają... oczy jéj gasną... pada na piersi Małgorzaty, która się za nią modliła.
I Eberhard załamał ręce — był świadkiem straszliwéj śmiertelnéj walki, męczących wizyj swojéj umierającéj małżonki.
Marząc przyszła tu — Bóg wiódł jéj kroki, aby umarła na ręku córki, która błagała Nieba o jéj zbawienie i jéj przebaczyła...
Dumna, potężna hrabina Ponisńka, ręką śmierci w nicość została obrócona.
Eberhard przystąpił ku Małgorzacie, która w dłoniach utuliła oblicze.
— Modlisz się i czuwasz przy twojéj matce, wyrzekł poważnie — oby Bóg się nad nią zmiłował!
Małgorzata nie mogła zdobyć się na słowa — to co dopiero przeżyła, tak nagle i strasznie ją uderzyło, że do głębi duszy wzruszona klęczała obok Leony, któréj ostatnie słowa przebrzmiały — która leżała tam jak obraz marmurowy — jéj dumna postać była złamana, a ta godzina zatarła całą przeszłość.
— Ani jedna chwila prawdziwego szczęścia nie uśmiechnęła się do biednéj, powiedział Eberhard, i podał rękę córce, przyciągając ją do ojcowskiego serca; była zbłąkaną, przebiegającą puste łąki i nie mogącą znaleźć spokoju — zwodziła sama siebie, szukając w ciemnych przepaściach celu życia, porywając zaślepionych; była zbyt dumna i uparta, nie mogła się cofnąć... więc błądząc ścigana przeczuciem ostatecznego sądu, przybyła tu skonać w twoich objęciach! To dobrodziejstwo dozwala nam spodziewać się dla niéj łaski Nieba!
— Bóg przyprowadził ją do nas, mój ojcze, poszepnęła Małgorzata i podniosła się z przed martwéj, któréj lica ucałowała — spełnij prośbę twojéj córki i dozwól przewieźć do Monte-Vero ciało jéj matki! Tam w cichych godzinach przy jéj grobie klęczeć i modlić się będę!
— Twoje życzenie spełnione będzie, Małgorzato, szlachetne, drogie dziecię! rzekł książę i zamknął w objęciach córkę, która równie jak on złe wynagrodzić usiłowała niewygasłą dobrocią i miłością.
— Zapomnijmy o czynach żyjącéj — pokój niech będzie między nami a jéj duszą, co oczyszczona znajdzie drogą do tronu Stwórcy — żyjemy na padole łez i błędnych dróg! Twórca, który nas wiedzie na krzyżowe drogi dobrego i złego, będzie sędzią łaskawym! My błądzimy wszyscy, wszyscy, dopóki z ciemnością walczymy!


ROZDZIAŁ XV.
Pojedynek.

Tego samego wieczoru, w którym Małgorzata z zakrwawioném sercem modliła się przy ciele matki, odegrała się w porcie Hawru scena, tak straszna i pełna zgrozy, że zajmuje wybitne miejsce w aktach sprawiedliwości, w których ją zapisano.
Z Paryża do Hawru, tego największego portu w północnej Francyi, jest około 25 mil. Koléj żelazna łącząca te dwa miasta należała do najpierwszych w Europie.
Sandok mógł zatém z niéj korzystać, aby pomimo wszelkich okoliczności przeciąć ucieczkę zbrodniarza, którego występne czyny zwróciły wówczas na siebie oczy całéj Francyi. Pana Renarda, tak jeszcze zawsze znanego, niższe warstwy ludu uważały na prawdę za sprzymierzeńca złego ducha, nietykalnego i opierającego się kulom, a w wyższych nawet kołach śledzono jego postępki z niejakiém podziwieniem. Z dosyć jawném szyderstwem wyśmiewano władzę, któréj usiłowaniom nie udało się pochwycić tego złoczyńcy, a nawet bawiono się tém, że on tak śmiało i pewnie uważał je za głupców.
Niektórzy utrzymywali, że Fursch czy też Renard umknął od dawna, może już czuł się zupełnie bezpiecznym w Ameryce, i wyśmiewał ciągle jeszcze trwające poszukiwania go. Inni znowu sądzili, że poszukiwany jak najspokojniéj przebywa w Paryżu, bo jak wiadomo nie ma lepszego schronienia i kryjówki dla ściganych nad stolicę z jéj niezliczonemi zakątkami i często przez długie lata niezwiedzanemi gniazdami złoczyńców.
Sandok słyszał powszechne o tém rozmowy, śpiesząc przez ulice i place Paryża, aby w każdym razie przed zapadnięciem nocy dostać się do Hawru. Mimowolnie rozśmieszały go te sprzeczki tłumów, bo sam jeden tylko wiedział, gdzie Furscha szukać należało. Gardził wszelką pomocą. Sam jeden zapragnął położyć koniec postępkom najniebezpieczniejszego zbrodniarza, bo pomimo to, nie chciał podzielać z nikim zaszczytu schwytania go; bardzo słusznie przypuszczał, iż tak przebiegły i rozdrażniony, tak doświadczony i ze wszystkiém obeznany zbieg jak Fursch, natychmiast przeczuje zdradę, skoro ujrzy krzątających się dwóch ludzi. Kiedy jednemu łatwo przyjdzie ścigać go niepostrzeżenie, jeżeli go tylko znajdzie, daleko więcéj uderzać będą dwie osoby depcące mu po piętach, a Sandok musiał się i tak mieć wielce na ostrożności, bo Fursch znał go za nadto dobrze.
Wprawdzie przedewszystkiém nasz czarny przyjaciel postarał się niejako o to, aby go na pierwsze spojrzenie nie poznano, a zimna, posępna, dżdżysta pora dopomogła mu do tego. Miał stary, długi płaszcz żołnierski, rzemieniem w połowie przepasany, przytém stary, szeroko-skrzydły kapelusz, pod którym jeszcze okręcił uszy czarnym szalem. Kto więc nie wiedział że w takiém okryciu tkwi murzyn księcia, témbardziéj nie mógł poznać, że zziębli i dla tego bardzo po europejsku zamaskowani czarni, nie byli wcale rzadkością na drogach łączących Paryż z portami.
W takim płaszczu i kapeluszu ubiór i postać Sandoka wywierały zupełnie inne wrażenie. Opakowany, chorobliwy i trzęsący się od zimna murzyn, miał krótkie spodnie, na nich faję, po za którą oprócz rewolweru tkwił sztylet, tudzież czerwoną wełnianą koszulę. Przedstawiał więc widok groźny i niezwykły, skoro nagle zrzucił swoje dobrze wyrachowane okrycie.
Sandok jeszcze sam nie wiedział na pewno, czy nie badając w jaki sposób Fursch znalazł drogę do Hawru, bez dalszego namysłu ma korzystać z żelaznéj drogi i udać się do „Germanii.“ Pewien był, że przed nocą inną drogą nie dostanie się do Hawru, ale nim się w nią uda, chciał mieć jakiś ślad zbiegłego. Ale chociaż znał kierunek, w jakim się Fursch udać musiał, jakże go mógł znaleźć w ogromnym Paryżu?
Sandok więc musiał poprzestać na tém, że się niezwłocznie udał na stacyę drogi żelaznéj i pojechał do Hawru. Przybywszy tam, zamierzał w jakiéj kawiarni, najbliższéj „Germanii,“ czekać wieczoru, aby Fursch, jeżeli czatuje, nie postrzegł jego obecności na okręcie i aby pod zasłoną nocy mógł pierwéj wstąpić na pokład. Tak był rozdrażniony i taką zemstą pałał, iż wcale nie dozwolił osadzie „Germanii“ aby mu do schwytania Furscha dopomogła. Prócz tego nie mógł wiedzieć, czy się temu chytremu i zręcznemu przestępcy nie udało przekupić któregoś majtka, coby go ostrzegł o przybyciu Sandoka na okręt. Z tych powodów postanowił dopiero w ostatniéj chwili pośpieszyć na „Germanię“ i napaść na zbiega czującego się zbyt bezpiecznym. Ten zaś rzeczywiście musiał się czuć zupełnie bezpiecznym, bo do Hawru nie przybył rozkaz niewypuszczania z portu żadnego okrętu.
Temi myślami zajęty Sandok, dostał się na stacyę drogi żelaznéj, na któréj panował ruch niezmiernie urozmaicony. Powozy, dorożki i wozy z pakami i tłomokami tamowały przystęp — mężczyźni i kobiety biegali tu i tam — w pośród tego zgiełku słychać było wołania urzędników, odbierających pakunki, ostrzegające stojących od uszkodzeń.
Sandok bacznie spojrzał po tym natłoku, chcąc się przekonać, czy nikt na niego nie patrzy i zamiarów jego nie poznaje. Pod tym względem równie był niespokojny jak złoczyńca, pragnący uciec i wszędzie domyślający się ścigających.
Ale nic nie dostrzegł, co by go uderzało.
Przystąpił więc do szerokich i wysokich drzwi szklanych, przy których poręczy stały różne osoby w ścieśnionym szeregu, zamierzające kupić sobie bilety.
Przezornie i ostrożnie, aby nikt nie postrzegł co on ma pod płaszczem, wyjął z kieszeni pieniądze, i orlém okiem powiódł po licznie przed nim natłoczonych osobach.
W téj chwili posłyszał, że najbliżéj przy okienku stojący powiedział:
— Proszę o bilet do Hawru!
Słowa te nie byłyby wcale uderzające, jako często powtarzane, ale uderzał cichy głos żądającego. Wyprostował się więc, aby obaczyć jeżeli nie twarz, to przynajmniéj postać i odzież tego, który jak wszyscy inni przed nim stojący, plecami był do niego obrócony — ale liczba osób i szczupłość miejsca pomiędzy żelazną poręczą nie dozwoliła mu osiągnąć swojego celu. Zaraz też ów podróżny, głosem przypominający Furscha, znikł w tłumie obecnych. Mimo to jednak powstała w Sandoku myśl, że Fursch wybrał najprostszą drogę do Hawru, nie chwytając się żadnych manowców. Doświadczeni i wypróbowani zbrodniarze tyle zuchwali co Fursch, zwykle i słusznie czują się tam najbezpieczniejszymi, gdzie bojaźliwi ścigani nie chcieliby się dać poznać i to ma tę wielką korzyść, że urzędnicy w takich miejscach daleko mniéj uważnie działają, niż w ukrytych.
Ścisk około Sandoka wzrósł tak dalece, iż musiał użyć całéj siły, aby przy nim stojącym nie dać poczuć swojéj broni. Nakoniec i jego popchnięto ku oknu, kupił bilet i torował sobie drogę przez tłum, stojący w rozległéj sali obok nagromadzonego swojego mienia, aby je argusowém okiem ustrzedz od długich palców, których, jak dowiedziono, znajduje się wiele na banhofach Paryża i innych stolic.
Powierzchowność Sandoka nie bardzo była ujmująca, i niejeden spojrzał nań niedowierzająco, gdy przechodził obok obecnych, do pokoju oczekujących.
Ale on śmiał się-z tego w cichości, nie biorąc nikomu za złe jego obawy — bo, wiedział dobrze iż w jego rassie jest wielu takich, którzy przy właściwéj sposobności lubią jak kruki wzbogacać się cudzą własnością.
Gdy się zbliżał przez korytarz do sali oczekujących, w któréj popieścić się mogły tysiące osób, nim do niéj wszedł, zachował tę ostrożność, że przez okno we drzwiach niepostrzeżenie zajrzał do środka. Skłonił go do tego uderzający ton głosu.
Przy niezliczonych stołach siedzieli oczekujący na odejście pociągu, jedli przekąski lub popijali wino. Inni pozajmowali krzesła i ławki stojące pod ścianami, a większa część stała lub przechadzała się pomiędzy żelaznemi filarami, dźwigającemi tę ogromną przestrzeń.
Przejrzeć zamęt, i wynaleźć w nim jedną osobę, trudniéj jest niż się zdaje. Ale bystre oko Sandoka szybko przebiegło po twarzach i przyjrzało się postaciom podróżnych. Dostrzegł pomiędzy przechadzającymi się kilku tajemnych policyantów, którzy podobnie jak on przypatrywali się obecnym i ich postępowaniu. Gdyby pomiędzy nimi dostrzegli byli albo przynajmniéj domyślali się tak długo poszukiwanego Furscha, nie byliby tak swobodnie przechadzali się tu i owdzie wypróżniając podaną szklankę, w ogóle ukazując jak najlepszy humor.
Ta spokojność i bezpieczeństwo urzędników nie wprowadziło w błąd, ani powstrzymywało jego uwag — przywykł wierzyć tylko własnym zmysłom. Chciał przedewszystkiém przekonać się na pewno do kogo należał ów głos, którzy go niedawno tak szczególnie wzruszył.
Wtém nagle zwrócił na siebie jego uwagę człowiek, który stojąc tyłem zwrócony do niego i do urzędnika, uderzająco wiele miał do czynienia z pledem, z wełnianéj chustki, jakie zwykle noszą studenci.
Człowiek ten miał bardzo elegancki surdut, skórzany podróżną czapkę i był średniego wzrostu. Wystające z pod czapki włosy jego niepewnéj barwy i cała postawa przekonywały czarnego, że osoba ta bynajmniéj nie jest w wieku studenta.
Sandok więc przypatrywał mu się dłużéj i dostrzegł nareszcie, że schylając się naprzód, korzystał ze sposobności i z pod oka patrzał na przechadzających się policyantów.
— Oho, powiedział nasz murzyn: tak ukradkowo postępuje tylko ten, który ma powód obawiania się ludzi!
Jeden urzędnik, uważniejszy niż inni jego koledzy lubiący wino i rozmowę, także z pod filaru dostrzegł uderzająco długo trwającą postawę pochylonego człowieka, przystąpił do niego nagie i dotknął go, chcąc z nim pomówić.
Wyprostował się więc nieznajomy, i gdy nie można było inaczéj, obrócił się do urzędnika, który widocznie zażądał jego papierów legitymacyjnych. To żądanie wyraźnie oburzyło już niemłodego jegomości, bo jego twarz, na któréj wielkie okulary i szeroki czarny plaster widoczniejsze były niż wszystko inne, wskazywała wielkie rozdrażnienie.
Wydobył z kieszeni pugilares i pokazał urzędnikowi jakieś papiery, które go zdawały się tak dalece przekonywać o nietykalności i pewności właściciela, że ten prawie z pełnym uszanowania ukłonem prosił go o przebaczenie i tłómaczył temu jegomości, że w obec teraźniejszych okoliczności tego rodzaju rewizyi nikt z dobrze myślących za złe brać nie powinien.
Gdy zaczepiony wyprostował się, Sandok wielkiemi oczami przypatrywał się wszystkim jego minom i ruchom. W pierwszéj chwili, myśląc o głosie i o Furschu, znalazł tak wielkie podobieństwo między tym jegomością a poszukiwanym, że już miał zamiar otworzyć drzwi i ku niemu pośpieszyć... ale potém, postrzegając, że urzędnik cofnął się, lepiéj się namyślił. Przypadek mógł zrządzić, że się to podobieństwo wyjaśni. Nie przypuszczał też, aby policyant odstąpił bez należytego przekonania się.
Ale późniéj wielkie niebieskie okulary i czarny plaster tak uderzyły murzyna, że znowu nie mógł się pozbyć przekonania, iż Fursch wymyślił tę sztukę dla zmienienia się i uczynienia niepodobnym do poznania. Figura, wiek i pewność ruchów zgadzały się z poszukiwanym, który po odejściu urzędnika znowu zabrał się do swojego pledu, jakby z nim miał wiele do czynienia, tak że oczy Sandoka zapałały i nie mógł sobie odmówić otwarcia drzwi i wejścia do sali. Jednak nie chciał się żadną miarą dać poznać Furschowi, jeżeli to on był w istocie.
Wtém otworzono wyjścia na platformę, iw chwili gdy Sandok chciał się zbliżyć do człowieka w niebieskich okularach, ozwał się dzwon, wzywający podróżnych do wsiadania.
Sandok widział, że poszukiwany już się znajduje w tłumie cisnącym się do wyjść — przez chwilę niepodobna było dostać się do niego ~ nim więc wsiadł do powozu, bo jeszcze było kilka minut czasu, pośpieszył do urzędnika.
— Za pozwoleniem, spytał Sandok policyanta: kto był ten jegomość w niebieskich okularach, z którym pan mówiłeś?
Urzędnik zdziwionym wzrokiem spojrzał na czarnego, niewielkie wzbudzającego zaufanie.
— Cóż panu do tego — kto pan jesteś? zapytał policyant.
— Jestem murzyn księcia de Monte-Vero, szepnął Sandok; ścigam uciekającego zbrodniarza, na którego i pan zwróciłeś uwagę!
— Więc dowiedz się, że ów podróżny jegomość — zdaje mi się nazwiskiem Pédon — jedzie do Hawru, z polecenia twojego pana!
— Czy to polecenie, które pan widziałeś, ściągało się do „Germanii?“ bez tchu spytał Sandok, bo już wsiadać musiał.
— Rzeczywiście! Było ręką księcia napisane do podsternika parowca.
— Dosyć! zawołał Sandok i rzucił się ku powozom.
W saméj rzeczy był to Fursch — nie mógł dłużéj wątpić — nie powinien był go z oka spuścić.
Gdy urzędnik kiwając głową za nim patrzał, Sandok biegał od powozu do powozu, aby usiąść jak najbliżéj nic niedomyślającego się zbójcy.
Ale pociąg już miał odchodzić, a konduktor prawie wtrącił czarnego do najbliższego wagonu — poczém zamknął za nim drzwi, a on usiadł na ławce.
Gdy pociąg ruszył, Sandok miał czas obejrzeć się po wagonie — musiał się skupić, aby nie zdradzić się z przyjemném wzruszeniem, bo na ostatniéj ławce kilku innemi od niego oddzielonéj, postrzegł podróżnego w niebieskich okularach, który już zdawał się na niego uważać.
Sandok więc na pozór zupełnie obojętny, tak się wsunął w kąt powozu, że nakoniec znalezionego Furscha ciągle miał na oku.
Trzeba było podziwiać spokojność i zuchwalstwo tego człowieka. Chociaż ostrożnie uważał na siedzącego z boku murzyna, nic w nim jednak nie zdradzało zbiega, ściganego i poszukiwanego. Pochylił się, niby zmrużył oczy pod niebieskiemi okularami i opuścił nieco pled, tak, że można było widzieć jego ciężki złoty łańcuch od zegarka i kosztowną spinkę. Wyglądał na podróżującego zamożnego kupca, który zapewne zwiedzał Paryż dla operacyi czarno zaklejonego policzka, a teraz wracał do domu.
Jeden z panów siedzących przy nim najbliżéj, chciał go wciągnąć w rozmowę — ale Fursch udał strudzenie i sen, aby mówić nie potrzebował. Wiedział z doświadczenia, że nie masz nic zdradliwszego nad głos, i że największém głupstwem jest chęć zmienienia go.
Wzrok Sandoka zezowato na Furscha strzelający, dostrzegł, że ten od czasu do czasu otwierał oczy i jemu się przypatrywał — widocznie nie dowierzał czarnemu, chociaż i on podobnie jak Fursch zmienił się nie do poznania.
Na każdéj stacyi Fursch z trudnością tylko ukrywał obawę, aby telegrafem nie dano znać o jego przybyciu, bo mu to niebezpieczeństwo groziło.
Gdy o sześć mil od Hawru na jednéj stacyi zbliżyło się do pociągu kilku policyantów, Fursch tak dalece stracił spokojność i przytomność umysłu, że się zerwał i stanął w oknie wagonu, aby zważać na urzędników.
Mimowolnie i Sandok w skutek tego poruszenia także się zerwał i stanął przy swojém oknie.
Fursch to dostrzegł i zaraz odzyskał przytomność i panowanie nad sobą, ujrzawszy, że odwiedziny policyantów nie ściągały się do jego osoby. Teraz zwrócił całą uwagę na murzyna, którego zakrytych rysów, mimo wszelkich usiłowań, dokładnie rozpoznać nie mógł.
Ale stan rzeczy dawał mu do myślenia — przygotowywał się więc do stanowczego kroku, na który Sandok nie długo miał czekać. W każdym razie murzyn księcia postanowił za nic w świecie nie dać ujść znalezionemu. Przyznawał to przed sobą, że wprawdzie byłoby mu bardzo przyjemnie, aby stanowcza chwila nadeszła dopiero na „Germanii,“ bo można było obawiać się, aby publiczność podczas nagłego napadu łatwo nie przechyliła się na stronę Furscha w przekonaniu, że Sandok zamierza tylko napaść rabunkową. Nimby więc udało mu się w takim razie, odtrącający go tłum przekonać o prawności swojéj napaści, Fursch, korzystając z chwili, mógł mu tymczasem wymknąć się swojemi zręcznemi sposobami — należało więc postępować z jak największym namysłem i ostrożnością.
Pociąg z podróżnymi szybko popędził ku swojemu celowi.
Przed Hawrem była jeszcze jedna stacya i miano tam przybyć w przeciągu kilku minut.
Gdy wcześnie nastał wieczór, więc Sandok znowu wsunął się w swój kąt i bez ustanku patrzał na swoją ofiarę teraz nieco niespokojną.
Wtém przybyli na miejsce przystanku.
Platforma była po stronie gdzie siedział Fursch.
Konduktorowie oznajmili nazwisko stacyi i że się zatrzymują dwie minuty, z Sandok chętnie to usłyszał. Usiłował jeszcze lepiéj udać obojętność i oddalić wszelką myśl o zważaniu na uciekającego. Nie patrzał więc wcale na niego.
Fursch widocznie czekał tylko téj chwili — machina gwizdnęła — już pociąg ruszał, wtém Fursch wychylając się przez okno, nacisnął klamkę drzwiczek, i nim Sandok postrzegł tę jego rozpaczliwą ucieczkę, już zeskoczył ze stopni przy szynach i upadł pomiędzy zarośla, znajdujące się z boku drogi.
Okrzyk zdziwienia, wybiegły z ust współpodróżników, zwrócił uwagę Sandoka na szczęśliwe udanie się tak śmiałego kroku zbiega — porwał się za nim do okna — ale go podróżni cofnęli i szybko zamknęli drzwi, a tymczasem pociąg leciał jak strzała, a Furscha ani śladu nie było widać.
Cały ten wypadek nie trwał i chwili.
Podróżujący tak się przerazili tym nagłym czynem, że nikt nie mógł przeszkodzić ucieczce lub szalonéj pokusie zbiega. A teraz gdy drugi, jakby ta pokusa była zaraźliwa, chciał to samo popełnić, oprzytomnieni podróżni gwałtownie i stanowczo mu w tém przeszkodzili.
Pochwycili Sandoka i nie dali mu się wyrwać z rąk swoich, dawszy mu poczuć przewagę. Po większéj części brali go za waryata, tém bardziéj że wcale nie chciał prawdy powiedzieć. Dopiero gdy wyznał, że zbieg był to zbrodniarz, którego ściga, wyjaśnił się stan rzeczy, a i teraz podróżni usiłowali łagodnemi słowy objaśnić murzynowi, że gdyby był wyskoczył z pociągu, byłby to niezawodnie życiem przypłacił. A gdyby nawet i wyszedł cało, niepodobnaby mu było znaleźć zbiega, bo w kilku minutach od chwili ucieczki, oddalono się już od zbiega o tyle, że podczas wieczoru o wyszukaniu go i znalezieniu wcale myśleć nie można było.
Sandok przekonał się o prawdzie tych słów, i chociaż ze zbolałem sercem, poddał się konieczności.
Szczęściem ta ostatnia stacya oddalona była od Hawru tylko o kilka mil, i wkrótce też zatrzymano się na banhofie tego miasta.
Wszyscy wysiedli — i Sandok także szybko wyszedł z wagonu.
Nie wiedział co począć. Fursch domyślał się jego obecności, i wyskoczył, aby uniknąć niebezpieczeństwa oddania go przez prześladowcę policyi w Hawrze.
Zapewne uważał z zarośli czy kto za nim nie wyskoczy — a jeżeli nieufność jego będzie uzasadniona, to spodziewał się, że murzyn księcia, bez namysłu za nim się uda, i na taki przypadek przygotował sobie rewolwer. Jedna z sześciu kul, które Fursch miał do wystrzelenia, pewnoby Sandoka trafiła.
Ale nadaremnie czekał na goniącego za nim, i teraz śmiał się ze swojego, jak mówił, przedwczesnego kłopotu, bo ów czarny zapewne nie był to murzyn księcia.
Fursch więc ruszył w dalszą drogę, dążąc po nad szynami po nocy do Hawru.
Miał zaledwie jakie dwie mile do przybycia na banhof i spotkania tam urzędników. Przybywając do Hawru piechotą, mógł pod zasłoną nocy bez niebezpieczeństwa przejść przedmieścia i dostać się do portu!
Uczucie spokojności coraz bardziej w nim wzrastało. Nad jedném się tylko namyślał. Była to niepewność, czy książę de Monte-Vero jakim wypadkiem nie dowiedział się o jego zamiarze i w ostatnich chwilach nie telegrafował do Hawru z rozkazem zamknięcia portu. Wiedział dobrze, że jest do tego umocowany — ale nie domyślał się, aby przed śmiercią zdradziła go ta, któréj nie posądzał o takie zaniedbanie swojéj roli. Nie wiedział, że tak głęboko zraniona i uciśniona kobieta w takich chwilach zawsze na wszystko się narażając, mści się na tym, który ją na ostatku w jéj nadziejach zawodzi.
Nakoniec zdołał późnym wieczorem przybyć na ulice ludnego miasta i wmieszać się bez przeszkody między przechodniów. Czuł się jeszcze tyle bezpiecznym, że postanowił wstąpić do kawiarni na bulwarze portowym i tam zaspokoić głód i pragnienie, a potém jakby tylko co przybył, udać się na pokład „Germanii“ i tam z zupełném bezpieczeństwem odegrać rolę, którą sobie sam nadał. W szynkowni chciał się przekonać, czy nie mówią o zamknięciu portu, i śmiał się mocno na myśl, że plan jego teraz mu się powieść musi.
Bo jeżeli rzeczywiście książę de Monte-Vero mógł sprawić to, że żadnemu okrętowi nie wolno było wypłynąć z portu, zawsze pozostawała mu otwarta droga wycofania się w nocy z miasta i oczekiwania korzystniejszéj sposobności dostania się na drugi okręt przy innym brzegu stojący.
Fursch więc cieszył się zupełném bezpieczeństwem i szedł po bulwarze, przy którym w dalekim okręgu wznosił się w powietrze las masztów. Brzmiały pieśni majtków i wszystko szło niezakłóconym porządkiem; tu jeszcze wyładowywano przy domach opłaty podatkowéj, tam znowu spuszczano pakunki do wielkich okrętów i t. p. Nie mógł tedy ani przypuszczać zakazu dotyczącego portu.
Gdy przechodził obok jednego z wielkich parowców, które regularnie krążyły między Londynem, Hamburgiem, Nowym Yorkiem i innemi wielkiemi miastami, postrzegana pokładzie kilku majtków i przystąpił do nich.
— Héj, zawołał, zapewne panowie znacie parowiec „Germania,“ albo widzieliście go stojącym na kotwicy, gdzie go znajdę?
— „Germania,“ powtórzył stary majtek, podnosząc się i wskazując ku portowi: to będzie zapewne parowy bryg o jakie sto kroków ztąd stojący przy Angliku, który jeszcze téj nocy odpływa!.
— Jeszcze téj nocy? powtórzył Fursch, bo mu się ta wiadomość podobała: do Londynu zapewne? Jak się ten okręt nazywa?
— Jest to parowiec „Snowdown,“ przy nim stoi „Germania!“
— Tuż przy szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ któréj czerwona latarnia świeci tam w pośród wieczoru, mówił drugi majtek. Trafisz pan idąc wprost bulwarem!
Fursch podziękował i pośpieszył we wskazanym kierunku. Mocno go ucieszyła wiadomość, że parowiec „Snowdown,“ stoi obok „Germanii,“ bo jeżeli mimo rozkazu, który miał w kieszeni, czynionoby na „Germanii“ wiele ceremonii, będzie mógł za pomocą cudzych papierów, w które umiał się zaopatrzyć, w ostatnim razie korzystać jeszcze z tego angielskiego parowca.
Wkrótce też posłyszał szumiący huk, powstający przy rozgrzewaniu machiny wielkiego okrętu, i postrzegł z daleka pół-białe, pół-czarne kominy „Snowdowna,“ z których już od czasu do czasu wychodziła para.
Jeszcze godzina, a Fursch, ta plaga ludzkości, ujdzie na prawdę, aby znowu na innych miejscach dopuszczać się zbrodni.
Ale na radzie bozkiéj postanowiony był koniec krwawéj karyery tego nędznika. Dosyć długo wiódł wojnę z bliźnimi i nie dostał się w ręce sprawiedliwości, teraz rachunek jego był zamknięty, czas jego przeszedł.
W szynkowni pod „Złotą Kotwicą“ było głośno i bardziéj niż wesoło. Majtkowie z rozmaitych krajów, dziko wrzeszczący, robotnicy okrętowi i mnóztwo podejrzanych, szkaradnie wyglądających chłopów, siedzieli lub leżeli przy wielkich drewnianych stołach, pili i puszczali wielkie kłęby dymu ze swoich krótkich fajeczek, Fursch skierował się ku napełnionéj białą parą szynkowni, znalazłszy pierwéj „Germanię“ i usłyszawszy na niéj, że podsternik poszedł na wino pod „Złotą Kotwicę.“ Zaraz kazał sobie dać znak, po którymby go poznał, a ten był tak dokładny, że nie potrzebował żadnego towarzysza.
— Podsternik Gabryel ma na brodzie szczecinowaty zarost, a głowę łysą! powiedziano mu, i to było dostateczne.
Opuścił więc „Germanię“ któréj majtkowie, pozwieszawszy nogi z pokładu, siedzieli na poręczach, i przeszedł obok granitowego filaru, o który okręcone były łańcuchy „Germanii,“ udając się do szynkowni, dla wyszukania podsternika Gabryela.
Z powodu panującéj ciemności Fursch nie uważał, że za tym filarem skrył się skulony człowiek, który słyszał rozmowę z ludźmi „Germanii“ i ścigał wzrokiem Furscha.
Tym człowiekiem, który wyszedł z po za głębokiego cienia filaru, skoro tylko Fursch wstąpił na próg szynkowni, był Sandok — majtkowie „Germanii“ nie widzieli go, bo jeszcze nie wchodził na okręt.
Czarna twarz Sandoka rozjaśniła się, gdy ujrzał, że upragniony tak bezpiecznie i bez troski przygotowuje się do ucieczki — przy czerwonawém świetle palącém się nade drzwiami szynkowni w zawieszonéj latarni, można było poznać jego dziko błyszczące oczy i białe szeregi zębów — zacisnął pięści i zbliżył się do okna izby szynkowéj, aby przez nie uważać co się stanie.
Fursch wprawném okiem spojrzał po obecnych — przekonał się także dobrze, że ów czarny, którego w drodze już miał za murzyna księcia, nie znajduje się w téj zadymionéj i pustą wrzawą napełnionéj przestrzeni. Poczém szukał między obecnymi podsternika „Germanii,“ którego włosy przenieść się miały z głowy na brodę, a wielu tam miało takie szczotkowate brody.
Ale Sandok nagle postrzegł, że Fursch swoim dobrym wzrokiem poznał tego kogo potrzebował, i zbliżył się do siedzącego samotnie przy jednym stoliku przed butelką wina podsternika.
Co obaj między sobą mówili, tego zapewne i w pobliżu siedzący przy takiéj wrzawie rozumieć nie mogli, a témbardziéj stojący po za oknem i ostrożnie czuwający Sandok, ale brak ten zastąpiły jego oczy.
Widział, że stary Gabryel podniósł się, że kłaniał się swoim białym kapeluszem, potém jeszcze go bardziéj nasunął na czoło, a wreszcie przypatrywał się przystępującemu do siebie.
Fursch siadł przy stole, kazał sobie podać butelkę wina, nalał podsternikowi i zarazem widocznie zawiadomił go o tém, co go tu sprowadziło.
Na ten widok serce Sandoka uderzyło tak gwałtownie, a niecierpliwość tak go dręczyła, iż takiego niegodziwca widział obok bardzo usłużnie wyglądającego Gabryela, że musiał użyć całych sił do powstrzymania się od wpadnięcia pomiędzy nich. Zgrzytał zębami z wściekłości i postrzegł teraz, że Fursch pokazał sternikowi rozkaz, tak wybornie naśladowany i tak wyraźną pieczęć księcia noszący, iż stary Gabryel nie mógł bynajmniéj wątpić, lecz szybko wypróżnił swoją butelkę i zdawał się zabierać do wyjścia.
Lecz Fursch zatrzymał go jeszcze, nalał mu swojego wina i zręczną przemową jeszcze więcej pewniejszym i skłonniejszym go uczynił.
— O, ale pomimo tego, to twoja ostatnia godzina, zgrzytnął Sandok: wszystko nic nie pomoże! Jeszcze dosyć czasu, „Germania“ musi pierwéj nabrać pary!
W téj chwili Gabryel skinął na siedzącego w pobliżu majtka i dał mu jakiś rozkaz.
Sandok widział, że ten szybko wyszedł z szynkowni i pośpieszył na „Germanię,“ na któréj już w kilka minut rozpoczął się ruch. Wiadomo że osada tego okrętu była wyborna, pracowano na nim tak punktualnie i szybko, iż gdy Gabryel i Fursch siedzieli jeszcze przy winie, machina już sapać zaczynała. Sandok drżał z niecierpliwości, ale nie wchodził na okręt, aby Fursch nie uszedł mu jeszcze z powodu jakiéj okoliczności.
Tymczasem wielki angielski parowiec „Snowdown“ przygotowywał się do wypłynięcia. Na nim i na bulwarze zapalono kilka jasno świecących latarni, aby przybywający passażerowie siebie i swoje pakunki bez niebezpieczeństwa na pokładzie umieścić mogli. Para gęsta buchała z obu kominów.
Ale już ciemny dym zaczął wydobywać się z machinowéj przestrzeni „Germanii.“
Wtém stojący za oknem Sandok postrzegł, że Fursch i Gabryel podnoszą się.
Stanowcza chwila nadchodziła.
Sandokowi serce bić przestało — zdawało mu się, że krew w jego żyłach zastygła.
Zręcznie jak kot odskoczył od okna i ukrył się w kącie.
Fursch i podsternik „Germanii“ wyszli z szynkowni. Gdy pierwszy szpiegując oglądał się, jakiś przechodzący kapitan zawołał na ostatniego:
— Dokąd kmotrze Gabryelu wasza „Germania“ już dymi?
— Do Londynu, Willu! odpowiedział podsternik.
— Oho! czy to jaki zakład ze „Snowdownem?“
— Być może! Do jutra rana wyprzedzimy go!
— Szczęśliwéj drogi, rzeki kapitan, kończąc krótką rozmowę i poszedł daléj.
Fursch miał czas przekonać się, że wszystko w koło było w najlepszym porządku.
— Kiedy odpływamy? spytał Fursch towarzysza, idąc z nim ciemną, szeroką nadbrzeżną ulicą ku oświetlonemu placowi, przy którym stały „Germania“ i „Snowdown.“
— Za godzinę, panie, odpowiedział stary Gabryel; bądź pan spokojny, dobrześ pan zrobił, że na wszelki przypadek uzyskałeś od naszego księcia rozkaz. Gdyby ów zbiegły złoczyńca, którego pan masz ścigać, rzeczywiście dzisiaj opuścił Hawr, spotkamy go jeszcze przed Londynem, tak, że pan przy pomocy urzędników będziesz mógł schwytać ptaszka. Ale „Snowdown“, mówił Gabryel z dumą, chociaż o godzinę pierwéj niż my odpływa, za późno przybędzie do Londynu — „Germania“ płynie jeszcze raz tak prędko jak on!
— Wybornie! Spieszcie się kochany przyjacielu, powiedział Fursch, i postępując za sternikiem po mostku przechodowym wszedł na „Germanię.“
W téj chwili dochodzący aż do szpiku odgłos dzwonu na gotującym się do odpłynięcia „Snowdownie,“ tak zajął uwagę uciekającego zbrodniarza, że nie postrzegł nadchodzącego od ulicy murzyna, którego zaraz byłby poznał po ubiorze.
Ściągnięto mostek wielkiego parowca, rozwiązano łańcuchy i liny, i z kajuty kapitana dały się słyszeć pierwsze rozkazy.
Fursch poszedł na tylny pokład „Germanii,“ najbliższy odchodzącego „Snowdowna,“ aby się przypatrzyć okrętowi, a późniéj w tę część również przygotowującéj się do odpłynięcia „Germanii,“ która w téj chwili oświetlona nadbrzeżnemi lampami, za kilka minut pogrążyć się miała w ciemności i oczekiwać czasu wypłynięcia.
Wtém posłyszał głośne zapytujące wołanie Gabryela — obejrzał się, sądząc, że to wołanie jego dotyczę.
Fursch ujrzał na mostku prowadzącym na „Germanię“ postać jakiegoś człowieka.
Niespodziewana trwoga wstrząsnęła złoczyńcą, bo w przybywającym poznawał owego czarnego, który go w dzień niepokoił w wagonie. Gabryel rzucił temu człowiekowi, który mu się wydał obcym, pytanie: czego żąda? Ale Sandok nie słuchał tego pytania.
W jednéj minucie stanął na pokładzie „Germanii,“ i schyliwszy się, z taką szybkością i siłą zerwał mostek łączący z bulwarem, dla przecięcia kommunikacyi, że Gabryel stanął oburzony — mostek z łoskotem wpadł w wodę.
Wypadek ten trwał tylko chwilę.
Sandok głośno się rozśmiał i spojrzał ku Furschowi, który nie mógł jeszcze wyjaśnić sobie przyczyny tego co się stało, ale coś złego już przeczuwał — widział, że odcięty został od bulwaru.
— Sandok, zawołał stłumionym głosem murzyn księcia do podsternika i groźnie nadbiegających majtków — Sandok przybyć, aby uwięzić złego nieprzyjaciela massy!
— Boże dopomóż! powiedział stary Gabryel, zdumiony ukazaniem się jakby z pod ziemi wyszłego czarnego, a majtkowie już zamierzali okazać wątpliwość co do tożsamości Sandoka, to jest chcieli spróbować na nim swoich pięści, bo ich czekała niemała robota z mostkiem.
Ale Sandok odskoczył w tył, zrzucił kapelusz, chustkę i płaszcz, tak, że wnet stanął groźny przed nacierającymi w czerwonéj koszuli, krótkich spodniach i schwycił się za pas.
— Precz, zawołał i odepchnął na bok stojącego przy nim majtka — Sandok nie jest żaden duch! Sandok pochwyci złego nieprzyjaciela massy!
I w kilku poskokach przeszedł koło starego Gabryela — i wszedł na tylny pokład „Germanii.“
Fursch spojrzał i poznał murzyna księcia.
Dzika klątwa wybiegła mu z ust, — wydobył rewolwer.
Lecz w téjże saméj chwili powziął lepszą myśl, niż myśl o bezpożytecznéj obronie! Powiedział sobie, że gdyby nawet ranił Sandoka i odparł go od siebie, zawsze majtkom uledz musi, bo na okręcie był jeńcem.
Jednak prędko umiał sobie poradzić. Aż do ostatniéj chwili życia był to przebiegły i mimo dosyć podeszłego wieku dziwnie zręczny i gibki zbrodniarz, zachowujący zawsze przytomność umysłu.
„Snowdown,“ zamierzał właśnie przepłynąć tak blizko tylnéj części „Germanii,“ że jéj majtkowie uznali za potrzebne, długiemi drągami oba okręta od siebie odpychać.
Tę okoliczność zagrożony i jak się zdawało teraz już zgubiony Fursch miał na oku.
Jeszcze ani na bulwarze, ani na przepływającym parowcu nie zwrócono na niego uwagi — właściwa zatém była chwila, do ujścia o ile można bez walki przed prześladowaniami Sandoka.
Gdy nacierający murzyn z wyciągniętemi rękami i tryumfującym krzykiem zaledwie o trzy kroki był od niego oddalony, Fursch wskoczył na poręcz „Germanii“ i schwycił drąg wiosłowy, którego majtkowie używali do odepchnięcia cięższego, wyższego i większego „Snowdowna.“
Gdyby drąg ześliznął się był z „Germanii“ — gdyby się złamał pod ciężarem wiszącego na nim Furscha! — ale zgiął się straszliwie, gdy Fursch trzymając się go torował sobie rękami drogę do żelaznéj galeryi otaczającéj wysoki pokład powoli poruszającego się wielkiego parostatku.
Zdawało się, że ten rozpaczliwy krok uda się zbiegowi.
Majtkowie dwóch okrętów, nie wiedząc o co chodzi, widzieli, że Fursch dostał się do żelaznych krat pokładu i na nich wisiał.
W téj chwili Sandok skoczył przez powietrze na posuwający się naprzód „Snowdown.“
Wszystkie spojrzenia skierowały się na odważnego murzyna, który zdawał się chcieć ścigać zbiega i dostać go nieodzownie.
Sandok dobry skok wymierzył — schwycił za nogi wiszącego u żelaznych sztab Furscha, który głośno i wściekle krzyknął, tak, że aż ramiona i biodra zbrodniarza zatrzeszczały, bo podwójny ciężar dźwigać musiały.
Tłum zebrany na „Snowdownie“ i na brzegu radował się z tak dzielnego skoku.
Sandok wisiał jak tygrys, który się uczepił swojéj ofiary i bujał z nią po nad wodą.
Fursch czuł, że będzie zgubiony, jeżeli nie uwolni się od czarnego, bo się nie mógł dłużéj utrzymać, a walka w wodzie przy przeważającéj sile lepiéj pływającego Sandoka, wypaść musi na jego niekorzyść.
Śmiertelną trwogą przejęty, chwycił się ostatniego wybiegu.
Odważył się oswobodzić swą prawą rękę, wisząc tylko na lewéj, i wyjął nóż z kieszeni — poczém w jednéj chwili tak gwałtownie pchnął błyszczącą bronią w prawie ramię Sandoka znajdujące się przy jego nodze, że mu rozciął ścięgna aż krew trysnęła.
Ale czarny nie stracił przytomności, i wściekły ze straszliwego bólu, tak mocno ścisnął brzuch i miękkie części Furscha, iż ten jęcząc puścił żelazne sztaby i razem z przeciwnikiem wpadł w wodę.
Okropny krzyk napełnił powietrze — wydali go widzowie okropnéj walki, bo powiedzieli sobie, że dwaj walczący wpadli pod śrubę „Snowdowna,“ któréj tak prędko powstrzymać nie można. Nie mogli oprzeć się prądowi wody, a śruba ich zgnieść musiała.
Nastąpiła cisza bez tchu — chwila okropnego oczekiwania i wytężenia.
Posłyszano plusk — posłyszano szum wody poruszanéj śruby parowca.
Wszystkie oczy zwróciły się na słabo oświetloną, falistą powierzchnię wody, na pokryte pianą miejsce, które „Snowdown“ pozostawił za sobą.
Wszyscy nie oddychając prawie spojrzeniem szukali dwóch przeciwników.
— Zgubieni — obaj zabici! wołały pojedyncze głosy, gdy nic dośledzić nie można było — ale wtém wyjrzała z fal czyjaś ręka — w jéj pięści zabłysł sztylet... czajaż to była ręka? uciekającego zbrodniarza, czy też nie zważającego na życie swoje wiernego murzyna?
Nikt jeszcze nie mógł tego rozpoznać... liczba widzów na brzegu wzrastała — majtkowie na „Germanii“ usiłowali rzucić płynącym liny, albo hakami ich dosięgnąć.
— Murzyn — murzyn! rozległ się w téj chwili radośny okrzyk stronników Sandoka — poznano czarne ramię, za którém pokazała się głowa i barki.
Lecz Sandok widocznie zaledwie się już mógł utrzymać na wodzie — umiał pływać wybornie — ale go siły opuszczały.
— Ratujcie go tam hakami — trzyma drugiego lewą ręką! wołano zewsząd.
Rzeczywiście zdawało, się że murzyn schwytał ciało Furscha — ale jeszcze sekunda a sam zginie, bo prawa ręka mocno w ramieniu skaleczona, odmawiała mu posłuszeństwa.
Majtkowie „Germanii“ wysilali się, aby go dostać hakami.
Nakoniec jeden z nich schwycił jego czerwoną koszulę.
Hak rozdarł Sandokowi skórę — ale on to zaledwie czuł, bo go przejmowała śmiertelna trwoga: byłby się zanurzył, gdyby go w téj chwili pomoc nie dosięgła.
Straszliwy pojedynek w ostatnich chwilach odbył się między murzynem a Furschem. Walczący o życie zbrodniarz, gdy wpadł w wodę z Sandokiem, użył wszystkich sił na uwolnienie się z uścisków murzyna — ale ten trzymał go jak kleszczami, a nawet silne uderzenia wody nie zmusiły zanurzonego pod nią Sandoka do puszczenia swojéj zdobyczy.
Sandok dopiero wtedy odepchnął swoją ofiarę, gdy pod wodą dotknął ściany „Snowdowna“ i gdy go porwał prąd śruby. Tyle był przytomny, że puścił Furscha i za pomocą całéj swojéj siły odpłynął od okrętu, tak, że się o kilka stóp od niego oddalił.
Ale w tym krótkim czasie Fursch wpadł pod śrubę, ktôréj części na niego trafiły i zgruchotały mu głowę — potém gdy pozostał w falach nurtu, w których Sandok dotknął znowu jego ciała, tenże schwycił go znowu za rękę.
Takim sposobem ciężko zraniony murzyn ciągnął za sobą pokaleczone ciało zbrodniarza.
Jak wiadomo zmarły jest w wodzie lekki. Sandok więc, chociaż mu było trudno, bez wielkiego wysilenia ciągnął go za sobą dopóki mógł.
Teraz gdy siły jego zupełnie się wyczerpały, bo rany strasznie go osłabiły, poczuł, że go ciągnie hak majtka — ramiona jego opadły strudzone i sztywne — prawie bezprzytomny, krwią swoją farbując w koło wodę, dał się ciągnąć na pokład „Germanii.“
Trup Furscha wymknął mu się z rąk — ale jeden majtek dostrzegł go i razem prawie z Sandokiem wyciągnął na „Germanię.“
Zgromadzone na brzegu tłumy cisnęły się ku stronie leżącéj najbliżéj parowego brygu, aby się dowiedzieć o skutku okropnéj walki, a tymczasem „Snowdown“ bez przeszkody teraz ruszył w dalszą podróż, bo wypadek ten wcale nie zatrzymał kapitana.
Ponieważ mostek przechodowy na „Germanię“ jeszcze leżał w wodzie, tłumy jak to z radością postrzegł stary Gabryel, odcięte były od jego okrętu, i można było swobodnie a bez przeszkody zwrócić uwagę na potrzebujących ratunku. Na parowym brygu księcia jeszcze nie wiedziano przytém właściwego powodu i związku tylko co odbytéj straszliwéj walki.
Fursch pokazał rozkaz księcia, o którego prawdziwości Gabryel ani na chwilę wątpić nie mógł... potém zaś ukazał się Sandok, którego w pierwszéj chwili zupełnie nie poznano.
Teraz wydobyto obu z wody, a podsternik przecisnął się do nich, aby mieć jakieś wyjaśnienie. Ale to nie tak łatwo można było otrzymać, bo Fursch miał głowę roztrzaskaną, Sandok zaś leżał zemdlony i krwią zalany.
Znaleźli się na brzegu policyanci i tak gwałtownie zażądali wstępu na „Germanię,“ że musiano za pomocą mocnéj deski ułatwić z nią związek.
Ponieważ Fursch w walce pod wodą stracił okulary i wielki czarny plaster, więc mimo zdruzgotanéj głowy, policyanci wkrótce po całych częściach jego twarzy poznali w nim długo poszukiwanego pana de Renard, a osada „Germanii“ nie wątpiła dłużéj, że widzi przed sobą murzyna księcia.
Sprowadzono lekarza, który opatrzył rany Sandoka, po zdjęciu z niego przemokłéj odzieży.
Oprócz pchnięcia w ramię, Sandok miał jeszcze dwie niebezpieczne rany w piersiach, tak, że lekarz, który mu pierwszą pomoc przyniósł, oświadczył, że czarny wprawdzie na teraz uniknął śmierci, ale rany po części obraziły jego płuca, zatém trwałego utrzymania przy życiu zaledwie spodziewać się można.
Starego Gabryela témbardziéj przeraziła ta wiadomość, iż wiedział, jak bardzo książę lubił Sandoka. Ciągle więc tylko kiwał głową i pomagał w pielęgnowaniu rannego.
Urzędnicy zabrali ciało Furscha, czémprędzéj spisali protokół na miejscu o tém co zaszło, i telegrafem posłali do Paryża wiadomość, że tak długo poszukiwany zbrodniarz Fursch nakoniec w porcie Hawru przez murzyna księcia de Monte-Vero został schwytany i w walce z nim zabity.
Sandok wkrótce odzyskał przytomność. Lecz gdy załodze „Germanii,“ w krótkich i widocznie z trudnością wymawianych słowach opowiedział cały stan rzeczy, rzuciła mu się krew ustami, i dopiero po kilku godzinach udało się lekarzowi powstrzymać ten powtarzający się wytrysk krwi z obrażonych płuc czarnego.
Mimo to Sandok cieszył się i tryumfował, że mu się udało położyć koniec niebezpiecznym czynom owego nędznika, który tak długo jego massie bolesne zadawał rany i wymykał się również długo z rąk sprawiedliwości.
— Sandok chętnie umrzeć, szeptał, gdy mu lekarz mówić zabronił: kiedy już zły Fursch zabity! Sandok dopiął celu życia — teraz tylko jeszcze obaczyć massa! massa i piękną córkę!
To życzenie czarnego spełnić się miało.
Na drugi już dzień książę, jego córka i Józefina, tudzież cała ich służba przybyli nadzwyczajnym pociągiem, wioząc z sobą ciało w cynkowéj trumnie z Paryża do Hawru.
Przygotowano Sandoka do widzenia się ze swoim panem, aby nie dowierzał swojemu osłabieniu zdrowia. Ale radosne wzruszenia nawet dla chorych najczęściéj sprowadzają dobre następstwa. To samo stało się z murzynem, widok księcia i jego pięknéj córki, jak zwykle nazywał Małgorzatę, sprawił, iż płakał z radości i czuł się daleko lepiéj.
Eberhard starał się, aby temu biedakowi, który mu życie swoje poświęcił, przynieść wszelką możliwą pomoc i ulgę, i po kilku dniach doznał téj radości, iż usłyszał, że Sandok, jeżeli poprawa jego zdrowia tak daléj pójdzie, będzie mógł mu towarzyszyć do Monte-Vero, gdzie na wiecznie ciepłém i piękném powietrzu może płuca jego zupełnie wyleczyć się dadzą.
Mocno ubolewająca nad wiernym Sandokiem i czułego serca Józefina, własną ręką zwykle opatrywała go, czuwała przy nim i z pełną obawy troskliwością od wszelkiego wzruszenia strzegła.
Ta miłość i dobroć pięknej, wspaniałomyślnéj dziewicy, przyniosła jak najpomyślniejszą zmianę w stanie Sandoka, a Małgorzata z upodobaniem i głęboką radością widziała, jak jéj dziecię w pełnéj poświęcenia troskliwości, tudzież w postępującém polepszeniu zdrowia Sandoka znajdowało najwyższą nagrodę swoich usiłowań.
Eberhard niepostrzeżenie śledził postępowanie Józefiny, i kiedy teraz tuląc ją do serca, wyciskał pocałunek na jéj czole, działo się to jeszcze z większą miłością, bo widział, że w sercu jego wnuczki coraz bardziéj kiełkują i rozwijają się jego własne idee i życzenia.
— Okazuje czarnemu taką samą miłość i troskliwość, jakąby nam okazywała. To dla mnie błogie spostrzeżenie. I tam po drugiéj stronie oceanu, w naszéj ojczyźnie, podzielają nakoniec moją zasadę, oswobodzenia niewolników, i moje zdanie: Równe prawo dla wszystkich! nabiera coraz większego znaczenia. Oby Bóg dozwolił, aby i daléj myśl ta uznana została! Już to pojęcie prawdziwéj miłości bliźniego, prawdziwéj miłości i sprawiedliwości!
Milutka Józefina na własną i matki pociechę doczekała się tego zadowolenia, że lekarze po kilku tygodniach oświadczyli, iż stan Sandoka tak zadziwiająco polepszył się, iż teraz już bez niebezpieczeństwa rozpocząć można podróż do Brazylii.
Książę de Monte-Vero chętnie przyjął tę wiadomość, bo tęsknił do swego pięknego kraju i z rozkoszą myślał, że w towarzystwie córki i ukochanéj Józefiny wstąpi na kwitnące błonia, które sam stworzył i z których błogosławieństwo rozchodziło się po całéj ziemi.
Ale najszczęśliwszy był Marcin, sternik „Germanii,“ który codziennie przychodził do łoża Sandoka, aby się przekonać, czy rzecz prędko przyjdzie do skutku.
— Zuch z ciebie, bracie Sandoku, zwykle mawiał wtedy: uczyniłeś więcéj niż ci obowiązek nakazywał! Niech pioruny trzasną! niech-no komu podoba się, coś złego na ciebie powiedzieć, a wszystkie mu żebra połamię! Starego Marcina na wieki zrobiłeś swoim przyjacielem, i mogę ci przyrzec, że panią śmierć, gdyby się do i ciebie zbliżyć chciała, pięściami niegrzecznie od ciebie odpędzę! Baczność, bracie Sandoku!
Czarny uśmiechnął się zadowolony ze swojego brata Marcina.
— Baczność, bracie Sandoku! Jakże się miewasz?
— Wybornie, nie prawdaż? No, to jutro wypływamy na morze, a niech nie noszę z honorem mojego nazwiska, jeżeli W Monte-Vero za cztery tygodnie nie będziesz prawdziwym olbrzymem siły i zdrowia. Niech pioruny trzasną...


ROZDZIAŁ XVI.
Monte-Vero.

„Germania“ wyrzucała parę... Marcin zajął swoje miejsce u steru — radosna duma jaśniała na jego twarzy.
Książę de Monte-Vero stał przy przodowym maszcie okrętu — Małgorzata i Józefina były blizko niego — Sandok nie mogący jeszcze znieść ostrego powietrza, wiejącego od portu Hawru, siedział w znajoméj nam czarownie urządzonéj kajucie parostatku i tęsknie wyglądał łagodniejszego klimatu.
Wtém zaszumiały koła „Germanii“ w wodzie — okręt poruszył się.
— Do Monte-Vero! zawołali majtkowie, do Monte-Vero! powtórzyły Małgorzata i Józefina.
— Chwała Bogu! mruknął stary Marcin przy sterze, ładunek w komplecie — teraz już nie ma powrotu; Przecięż i hrabinę mamy z sobą — ta jest w przestrzeni na dole jak pakunek!
Stary Marcin dziwny gaduła, istny szczur morski, nawet po śmierci nie zawierał serdecznego pokoju z tymi, co za życia tylko nieprzyjaźń okazywali — dla tego mimo bardzo zmienionych stosunków, względem hrabiny zachował to samo co dawniéj usposobienie, a gdy na prawdę łagodniéj chciał rzecz traktować albo o jéj śmierci co pomyślał, to przypominał sobie o jéj licznych nieprzyjaznych, krokach i kończyło się zaraz wszelkie Wzruszenie, na które zresztą Marcin bywał bardzo czuły. Jako zaufany pana Eberharda, który długi czas razem z nim poszukiwał jego córki, znał najlepiéj cały przebieg téj nieszcęśliwéj historyi i na kim ciążyła cała jéj wina.
Teraz wprawdzie wszystko się dobrze zakończyło, ale to właśnie po Bogu przypisać należało panu Eberhardowi i jemu.
Stary sternik Marcin nie przeceniał się. Wiedział najlepiéj, że myślał dobrze i że ten sposób myślenia owoce wydać musiał, Zatém może ze wszelką słusznością przypisywał sobie pewną część powodzenia, które sprowadził za sobą pobyt w Europie.
Nie wiedział jednak o tém, że wiele jeszcze pozostawało do życzenia, że pan Eberhard, a bardziéj jeszcze jego córka, w skrytości, dla uzupełnienia szczęścia, pragnęli jeszcze wielu zaledwie spodziewanych okoliczności. Nie pojmował zgoła tęsknoty owéj miłości czasowo rozdzielonych serc, które aż do końca spodziewają się spełnienia swoich życzeń, których dusze nierozdzielnie połączone są z tymi, do których ich miłość należy. Stary Marcin nie rozumiał takiego spokrewnienia dusz, i to nas dziwić nie powinno — bo jego narzeczona, jego kochanką było morze. Jego miłość przeto nie była pożądliwą, ambitną, samolubną — raczéj podobna była do miłości platonicznéj, która nic posiadać nie chce, która tęskni jedynie ku swojemu przedmiotowi, która do niego należy ciałem i duszą nie pragnąc wcale w nim się zatopić.
A przy tych platonicznych uczuciach pomyślmy tylko o szorstkiém obejściu; Marcina, o jego jędrnéj postaci, pospolitym sposobie wyrażania się, a otrzymamy obraz jego wystąpienia i zachowania się w czasie podróży, którą odbyć zamierzono. Podczas żeglugi był znowu we właściwym sobie żywiole, a ogorzała twarz jego nieustannie uśmiechnięta świadczyła o zadowoleniu z tego, że od tak dawna upragnione życzenie opuszczenia Europy nakoniec się spełnia.
I twarz księcia objawiła blask rozkoszy — cieszył się wrażeniem i spodziewał najpiękniejszych następstw dla córki, skoro ujrzy Monte-Vero. Bo przecięż i jego najżywszém życzeniem było powrócić do swojéj błogosławionéj kolonii i ztamtąd nieprzestannie dążyć do uszczęśliwienia ludzkości i do jéj wspomagania.
Podróż pomimo zimnych jesiennych burz, odbywała się pomyślnie. Gdy w pierwszych dniach, kiedy się jeszcze znajdowali na kanale, gęsta mgła często sprowadzała za sobą śnieg, a powietrze było mroźne, zmieniła się już temperatura, gdy przebyli wyspę Onessant i zatokę Brest, żeglowali coraz daléj po oceanie ku południowi.
Morze tak długo mające zielonawy, nieprzyjemny połysk, teraz gdy się zbliżono do hiszpańskiego brzegu, przybierało coraz bardziéj lazurową barwę, a słońce nabrało znowu tak ogrzewającéj i cichéj potęgi, że nawet Sandok kiedy niekiedy o południu ukazywał się na pokładzie, aby odetchnąć ciepłém, świeżém, orzeźwiającém powietrzem, które po falach powiewało.
Nieprzejrzany ocean rozścielał się jak niebieskie, lekko poruszające się zwierciadło, które przedstawiało oku w około rozległą, słońcem oświetloną wodę, w dali zmieszaną z błękitem niebios, jak ochronny dzwon nad nią zawisły.
Kiedy niekiedy tylko na dalekim horyzoncie pojawiał się biały punkt, wskazujący żagle przepływającego okrętu — potém można było za pomocą lunety, którą Eberhard podał córce, widzieć dalekie skały hiszpańskiego przylądka Finisterre — ale to były tylko krótkie przerwy, które znowu ustępowały miejsca wrażeniu nieprzejrzanych niebieskawych przestrzeniach, po nad któremi wieczorem unosiły się stada morskich wilków, albo przy jasném świetle księżyca czatownie w dali jak połyskujące iskry wyglądających ryb latających.
Małgorzata i Józefina nie mogły się dosyć napatrzyć tym ogromnym widokom, téj wspaniałości morza, a Eberhard cieszył się wrażeniem, jakie to wszystko na nich wywierało. Marcin zaś niezmiernie był dumny, gdy się do niego zwracały z zapytaniami, a on mógł im odpowiedzieć.
Lecz oko jego chmurzyło się, kiedy na rejach, po przebyciu wyspy St. Jago, gdzie nabrali świeżéj wody, i równika, ukazały się ptaki zapowiadające burzę, owe podobne do mew wielkie białawe ptaki, które podobnie do nizko latających na stałym lądzie jaskółek, obeznanemu oku żeglarza zawsze burzę przepowiadają.
— Nie obejdzie się bez burzy, i spojrzał po ruchliwém morzu aż ku horyzontowi, który niby się we mgle ukrywał, tak, że się zachodzące słońce wydarło jak olbrzymia ognista kula. Czy widzi pani wdali małe białe wierzchołki? rzekł do stojącéj blizko niego Małgorzaty; wyglądają one jak pióra, długiemi strzępami powiewające — to piana bałwanów! Wkrótce posłyszymy szum i ryk burzy! Noc nadchodzi — niech nas Najświętsza Panna ustrzeże od klabautera!
To nazwisko brzmiało tak dziwnie i zarazem komicznie, że Małgorzata mimowolnie spojrzała na Marcina, aby się przekonać czy nie żartuje — ale rysy starego marynarza były tak poważne i pochmurne, że nie można było przypuszczać żartu.
— Goście to dopiero powiedzieli, Marcinie? spytała córka Eberharda, gdy się ściemniało, a fale coraz się wyżéj podnosiły. Wymieniliście jakieś nazwisko.
— Prawda — powiedziałem: niech nas Najświętsza Panna strzeże od klabautera! powtórzył Marcin robiąc krzyż po nad morzem, po stronie, od ktôréj od czasu do czasu dochodziły powiewy wiatru — czy pani nie wiesz, co to takiego?
— Nie, dobry Marcinie, opowiedzcie mi!
— Raz go tylko w mojém życiu widziałem, powiedział stary sternik i uchylił kapelusza, aby odgarnąć włosy z czoła, ale myślałem, że to już moja ostatnia godzina. Niech pioruny trzasną — Boże odpuść moje grzechy! to była straszliwa chwila, i nie życzę sobie doznać jéj drugi raz w mojém życiu. Byłem wtedy młodym, może dwudziestoletnim chłopakiem. Statek „Fryderyk Wilhelm,“ który wówczas przybył z Hamburga do Nowego Yorku, a na którym przyjąłem służbę majtka, był to nowy piękny okręt o trzech masztach, na którym niemieckie państwa przedstawialiśmy. Z Nowego Yorku wieźliśmy ładunek do Londynu, a kapitan Black, Anglik, był to człowiek, który się i samego djabła nie lękał — to mój prawdziwy nauczyciel! Niech pioruny trzasną! to była sztuka do wody stworzona — im bardziéj fale szalały, tém był spokojniejszy i bardziéj zadowolony!
Brzeg Ameryki, opowiadał daléj Marcin, już prawie od dwóch tygodni pozostawiliśmy za sobą i znajdowaliśmy się na pełném morzu, kiedy jednego wieczoru tak jak dzisiaj zaczęło się niepokoić.
— „Coś nastąpi chłopcy, zawołał Black: spuśćcie żagle i zabierzcie swoje racye! Noc będzie wściekła, ptactwo zapowiadające burzę już przelatuje! Dawajcie tu szklankę rumu — przedewszystkiém trzeba morzu zapłacić haracz, to przejdzie!“
I nasz kapitan Black wylał rum na syczące fale, które się do „Fryderyka Wilhelma“ zbliżały.
Za każdą minutą wzrastała burza i ciemność. Stałem obok sternika na tylnéj części okrętu. Można było widzieć tylko do połowy masztu. Biała piana coraz silniéj uderzała o pokład, a statek tańcował po falach jak orzechowa łupina! Wtém mogło to być około jedenastéj w nocy — postrzegłem jak coś włazi na maszt środkowy — było to podobne do naszego okrętowego kota, ale większe, czarniejsze i okropniejsze! Widziałem czerwone świecące oczy i to stworzenie tańcujące na maszcie, akurat jak kot w kominie.
— „He, sterniku!“ pomruknąłem, popchnąłem go pokazałem mu to przeklęte stworzenie: „czy widzicie to zwierzę? — to nie może być nasz kot!“
— „Najświętsza Panno“ zawołał stary i zbladł truchlejąc: „to klabauter — jesteśmy zgubieni!“
Gdy wymienił nazwisko, wiedziałem co widzę. Dotąd nie widziałem jeszcze nigdy stworzenia zapowiadającego zgubę okrętu, ale dosyć o niém słyszałem. Wstrząsnęło mną gwałtownie — ale zwierzę już znikło, a fale coraz wyższe uderzały o nasz statek. Musieliśmy obciąć dwa maszty i tylko z trudnością i biedą uszliśmy zguby, uciekając z „Fryderykiem Wilhelmem“ jako rozbitkiem do portu. Od owéj nocy, w któréj życie nasze tylko na włosku wisiało i któréj dla tego nigdy nie zapomnę, zawsze przy nadchodzącéj burzy myślę o téj bestyi z czerwonemi oczami!
Małgorzata mimowoli niedowierzająco śmiać się musiała, gdy stary Marcin z taką powagą prawił jéj o morskim upiorze, który rzeczywiście u starych marynarzy grał wielką rolę.
Usiłowała dać sternikowi naturalne objaśnienie rzeczy, mówiła o chwilowém wzruszeniu, w którém zdaje się, że widzimy to czego w pośród śmiertelnéj trwogi przyczyny uwzględnić nie możemy, a co bywa często prostém złudzeniem zmysłów — ale stary Marcin nie dał sobie wyperswadować zabobonu, i zawsze utrzymywał, że nie życzy, aby szanowna córka pana Eberharda obaczyła to przeklęte zwierzę.
Tymczasem na niebie zaciągały coraz groźniejsze, szybko-lotne chmury, a „Germania“ walczyła z falami, które tocząc się, wiatrem gnane, o siebie się rozbijały.
Na horyzoncie zadrgały błyskawice — daleki grzmot tak straszliwie zapowiadał wcześnie zapadającą noc, iż Józefina z trwogą uczepiła się matki, która za radą Eberharda zeszła z pokładu i udała się z nią do kajuty, ponieważ białe wierzchołki fal coraz dziczéj po nad pokładem igrały.
Spadły wielkie krople deszczu, a coraz gwałtowniéj, sza burza huczała po nad parowym brygiem, walczącym z żywiołami.
Książę objąwszy ramieniem maszt przodowy, zmaczany pianą fal, stał nieulękły — osada z zimną spokojnością pełniła swoją służbę — a Małgorzata modliła się z córką przed krucyfiksem w kajucie.
Grzmoty i błyskawice wyścigały się, a niebieskawo-jasne światełko groźnie przerzynało głęboką ciemność. Wzburzone morze podobne było do potworu, wyciągającego nieustannie ramiona, dla pochłonięcia okrętu, który raz zapadał w głęboką przepaść, drugi raz bujał po grzbietach fal.
Nad rankiem dopiero niepogoda uspakajać się zaczęła. Krople deszczu i rozerwanie się chmur oznaczały koniec straszliwego wzburzenia przyrody — ciągle jeszcze wznosiły się i opadały bałwany morskie — ale na wschodzie widać już było świtanie, chmury się rozdzieliły, zaczęły się uspakajać, jakby wschodzące słońce moc ich poskramiało.
Szczęśliwie przeminęło niebezpieczeństwo, i Eberhard wszedł do kobiet, zapowiadając, że teraz pocieszone mogą znowu wstąpić na pokład i używać orzeźwiającego, dobroczynnego powietrza, po morzu wiejącego.
— Zawsze jednak coś widziałyście, mówił z uśmiechem, o czém z dumą mówić możecie. Taka burza nie przytrafia się przy każdéj morskiéj podróży, a ja utrzymuję: że bez walki nie ma zwycięztwa! Teraz tém bardziéj uszczęśliwione powitacie ląd stały i pośród niebezpieczeństw osiągniętą ojczyznę!
W kilka dni późniéj ukazały się na horyzoncie skaliste wierzchołki Capo Frio, jasnym blaskiem połyskując z pośród morza ku niebu, i wkrótce zdumione spojrzenia podróżnych miały przed sobą wązkie wejście skaliste i świetny fort Santa-Cruz!
Zatoka Rio-Janeiro rozwinęła przed nimi swoją bujnie zieloną panoramę, celni urzędnicy powitali i odwiedzili z uszanowaniem flagami ubraną „Germanię“ wszędzie poważanego i znanego księcia de Monte-Vero a Małgorzata wylewając łzy radości, zamknęła zdumione dziecię w swoich objęciach.
Przepędziwszy noc na obwarowanej wyspie Lagos, „Germania“ nazajutrz rano wpłynęło w zatokę, a tam cesarz Don Pedro, któremu doniesiono o przybyciu księcia, wypłynął naprzeciw przyjacielowi w przepysznéj, złoconym namiotem okrytéj gondoli, aby powitać tego, na którym mu tak długo zbywało.
Don Pedro szczerze był rad księciu i wstąpiwszy na „Germanię“ uściskał go w swoich objęciach, a ten widok prawdziwie zachwycił wszystkich obecnych.
Wszystkie okręty powywieszały swoje flagi, zdawało się że dla stolicy brazylijskiej zajaśniał dzień radosny. Ciekawi i uradowani, witający okrzykami przybycie wszędzie ukochanego księcia de Monte-Vero, zapełnili rozległe amfiteatralne brzegi. Możnaby sądzić, że przybył ukochany brat cesarza, że wyprawiano jakąś uroczystość, tém większą wartość mającą, że nie przygotowaną.
Eberhard zaledwie zdołał panować nad wzruszeniem, Małgorzatę podobnież mocno rozczuliło tak niespodziewane przyjęcie. Ale Marcin, stojąc z dala, uśmiechał się tak uszczęśliwiony, jakby to z góry przewidział i miał za bardzo naturalne. Cieszyły go zdziwione spojrzenia i twarze Małgorzaty i Józefiny, które cesarz gorącemi słowy powitał.
Gdy przybyli na brzeg, zabrały ich cesarskie ekwipaże i powiozły do pałacu księcia, z którego, po kilko-dniowym wypoczynku, konno miano się udać do Monte-Vero.
Eberhard z córką był u dworu, a rodzina cesarska, oddała im wzajemną wizytę, współubiegając się między sobą w dowodach łaski i miłości. Don Pedro mimo kłopotów doznawanych z powodu wojny z Paraguaitami, tak szczerą przejęty był radością, że po kilka razy przyciskał księcia do piersi; zapewniał go, że tych odwiedzin od dawna oczekiwał, jako chwili największéj rozkoszy.
Cesarzowa Teressa, z domu księżniczka neapolitańska, czczona w całym kraju za niestrudzoną dobroczynność, prawdziwie ukochała Małgorzatę, jeździła z nią i jéj córką po ulicach i okolicach Rio, zwracała ich uwagę na różne rzeczy i obyczaje kraju.
Biedna, niegdyś wałęsająca się Małgorzata, obok cesarzowéj, traktującéj ją jak siostrę! Jakże pełne i uszczęśliwione musiało być serce córki księcia, skoro pomyślała o owym czasie, w którym siadywała na przydrożnych kamieniach i pośród cichej nocy nóciła żałosną piosenkę o rodzicach, o swojém sieroctwe i opuszczeniu!
Teraz znalazła ojca i matkę i pokonała nędzę... znalazła serce, które ukochała, które do niéj należało... miałoż uzupełnić się jéj szczęście? i czy było jéj przeznaczeniem, po przejściu ciężkich prób, ujrzeć znowu ukochanego i należeć do niego?
Pocieszać się taką nadzieją mimo przyświecającego blasku szczęścia, jakie ją teraz opromieniało, nie śmiała. Tak więc nawet i w tych dniach nigdy niespodziewanéj rozkoszy, w sercu Małgorzaty istniał tajemny, bolesny punkt, którego istnienia Eberhard nie domyślał się, bo Małgorzata ukrywała go przed nim ze wzruszającą delikatnością.
Córka księcia była księżniczką, i nie tytułowano inaczéj skromnéj i zawstydzonej Małgorzaty, chociaż najbliżéj otaczającym ją osobom łagodnemi słowy czynić to zabroniła. Miała wszelkie prawo do tego wysokiego tytułu — była księżniczką jako córka księcia, chociaż większa część jéj życia bez jéj winy upłynęła w ubóztwie i nędzy.
Do téj zmiany z początku przyzwyczajać się musiała. To pewna, że na wysokości, na jaką teraz wstąpiła, nie zapomniała o swojéj przeszłości, że na wzór ojca każdemu jak siostra podawała rękę, komu szczęście nie tyle co jéj przyświecało. Alboż sama nie czuła najlepiéj, jak to boleśnie być ubogą i opuszczoną? Przygody młodości dostatecznie przygotowały ją do teraźniejszych chwil szczęścia — przygotowania takiego życzymy niejednéj z naszych dumnych i pysznych księżniczek, niejednemu z nadymających się, zarozumiałych młodzieńców, bo to dla nich błogieby przynieść mogło następstwa.
Po przebyciu przykrości podróży, zdrowie Sandoka w ciepłym klimacie Rio tak dalece się poprawiło, że można było przystąpić do podróży do Monte-Vero.
Gdy Marcin i część majtków cynkową trumnę hrabiny wodą przewozili, Eberhard wołał jechać konno z rodziną i służbą do Monte-Vero, aby im dać poznać w drodze bujność wegetacyi przebywanych pól i odwiecznych nietkniętych lasów. Przy pomocy rządców, którzy pośpieszyli na jego spotkanie, zaopatrywał się w dostateczną żywność i wszystko do podróży potrzebne, i miał to zadowolenie, że Małgorzata i Józefina mocno się zajmowały wszystkiém, co ich w drodze uderzało.
A tak po kilku dniach jazdy, zbliżano się coraz bardziéj do znanego nam wspaniałego zamku, w granicach nieprzejrzanego bogatego, wspaniałego księztwa.
Kiedy niekiedy dotykano brzegu szerokiéj i transportowemi uflagowanemi statkami z Monte-Vero ożywionéj Rio-Vero — postrzegano plantacye cukrowéj trzciny kawy i wymywalnie brylantów — pola zasiane bawełną, wsi, fabryki i górnictwo, a wszędzie znajdowano czarnych i białych tak skrzętnie i zgodnie razem pracujących, że widok tych prowincyj kwitnąco rozwijających się, tego dzieła Eberharda, był błogi i wspaniały. Wszędzie zaś księcia i jego córkę przyjmowano tak szczerą i uczciwą radością; z okrętów i z ciężko wyładowanych furgonów przesyłano im tak serdecznie radosne powitania, bez wszelkiego przymusu tchnące uszanowaniem, że Małgorzata i Józefina w pośród tych wszystkich oznak miłości, czci i promieniejącego szczęścia, jakby tryumfalny wjazd do swojéj nowéj ojczyzny odprawiały. Nie mogły się dosyć napatrzyć na to wszędzie rozpościerające się błogosławieństwo i na nieprzejrzane zakłady, w których coraz coś nowego było do podziwiania; coraz to nowe szczęściem oddychające przebywali pola i wsi, w których starzy i młodzi wychodzili naprzeciw nim i drogę ich kwiatami i rószczkami zaścielali.
Ale książęcą rodzinę oczekiwało jeszcze najbardziéj rozrzewniające i najwspanialsze przyjęcie.
Zbliżał się wieczór, gdy daleki huk dział przeraził kobiety, a wywołał uśmiech na oblicze księcia — wiedział zkąd te działa strzelały — wiedział, że to były strzały radosne, które mu z wież w Monte-Vero przesyłano — jeszcze kilka minut, a zdumionym oczom wyjeżdżających z lasu na czysty plac, na rżących koniach ukaże się nagle obok srebrnych fal Rio-Vero, wysoki zamek, otoczony kwitnącemi terrasami i w głębi osłoniony ciemnemi wierzchołkami gęstych lasów.
Na zamkowym dachu powiewały chorągwie — działa biły z wież i okalających murów, a postrojeni mieszkańcy stali w nieprzejrzanych szeregach przy wjeździe, po za którym olbrzymi wodotrysk swoje chłodzące perły wyrzucał w pełne zapachu powietrze.
Był to widok przejmująco piękny i wspaniały.
Małgorzata i Józefina wstrzymały konie i spojrzały na czarodziejskie dzieło, które się im nagle przedstawiło.
— Patrzcie dzieci, oto nasza siedziba! zawołał rozrzewniony książę, który nie spodziewał się tak królewskiego przyjęcia.
Radosne okrzyki napełniły powietrze — córki oficyalistów i osadników zasypały drogę kwiatami i witały przybywających.
Masztalerze odebrali konie i pomogli kobietom z nich pozsiadać.
Eberhard wziął pod ręce Małgorzatę i Józefinę, i szedł z niemi w pośród niezliczonych szeregów radośnie wykrzykujących tłumów.
Pyszny to był ten wjazd księcia. Radość jaśniała na wszystkich twarzach. Miłość tchnęła ku niemu. Wszyscy w koło oddychali szczęściem i zadowoleniem.
Eberhard serdecznemi słowy dziękował zgromadzonym, najbliżéj stojących ściskał za ręce, a także i Małgorzata ze wzruszającą serdecznością wypowiadała głęboko przejmujące ją uczucia.
Wszędzie na okół było mnóztwo rzeczy do widzenia, do podziwienia. Urządzono tryumfalne bramy, na terrasach pozapalano ognie, a z wież zamku wyrzucano świecące kule w ciemną przestrzeń, aby dalekim i blizkim zapowiedzieć radosną wiadomość o przybyciu księcia i jego rodziny, i donieść, że już swojego pięknego, rozległego państwa nigdy nie opuszczą.
Nakoniec gdy Eberhard wszedł do zamku i z córką i Józefiną ukazał się na balkonie, przed którym przy świetle księżyca połyskiwały wody wodotrysku, przytulił obie do mocno bijącego serca. Wzruszenie przemogło najszlachetniejszego w swojéj epoce człowieka — usta posłały Niebu dziękczynne słowa, a potém wskazał ogrody i lasy, rzekę i błonia.
— Wszystko, o ile okiem zasięgnąć możecie i jeszcze daléj, znacznie daléj, do was należy, to wasza siedziba, teraz dopiero słońcem prawdziwego szczęścia rozjaśniona, gdy was około siebie widzę, gdy z wami wspólnie Błogosławionych owoców używać mogę! Do tego miejsca tęskniłem, i tu rozpocznie się dla nas piękne życie, tu przy waszym boku, codzień z nową radością spędzać będę wieczory mojego bytu! Tu panuje spokój, dobrobyt, praca i szczęście — ten zakątek ziemi Bóg całém swojém błogosławieństwem obdarzył!
— Tak wiele mam do widzenie i do podziwiania, widok tego raju tak bardzo mnie uszczęśliwia, drogi ojcze, iż brak mi słów na należyte podziękowanie ci za ten dzień radosny! poszepnęła Małgorzata i ucałowała ojca, a tymczasem weszła na balkon Maranha, pulchnie piękna kolorowa i na marmurowym stoliku postawiła soczyste owoce.
Eberhard przywitał ją — prawie jéj nie poznał, tak pięknie i wspaniale się rozwinęła.
Wtém oczy zdumionych oślepił fajerwerk zapalony na łące pod lasem. Iskrami tryskające rakiety na głęboko niebieskiém tle drzew sprawiały wspaniały widok, a gdy groty i altany na terrasach stanęły w czerwonym bengalskim ogniu, gdy na dole w klubach zakwitły płomieniste kwiaty, a na wieżach i murach wybuchły wielkie radosne ogniska, zamek i okolica przedstawiły bajecznie wspaniały, niezapomniany widok, podwyższony śpiewem narodowych pieśni, brzmiących tysiącami głosów, ukrytych w klombach ogrodu osadników.
Łagodna, gwiaździsta, pachnąca noc południowa rozpostarła się nad tą uroczystością, nieporównaną co do swojéj serdeczności i piękności.
Po odprawieniu modlitwy wieczornéj w zamkowéj kaplicy, do któréj majtkowie zanieśli ciało Leony, Eberhard zaprowadził Małgorzatę i Józefinę do przeznaczonego im zamkowego skrzydła, którego uwieńczone kwiatami i na przyjęcie przyozdobione pokoje równie były okazałe jak zapraszające.
Poczém wszedł podstarzały rządca Schönfeld, następca zamordowanego przez Furscha Villeiry, aby zaprowadzić księcia do czerwonéj sali, w któréj oczekiwała go jeszcze jedna niespodzianka.

Rozległa, wysoka sala oświetlona była à jour, a w niéj ustawiono wymownie podobny portret cesarza brazylijskiego brylantami ozdobiony, który Don Pedro przysłał księciu de Monte-Vero w dowód swojéj miłości i przyjaźni.
„Przyjm go mile, mój drogi Eberhardzie, pisał cesarz w liście towarzyszącym podarunkowi. Jakiżbym inny mógł ofiarować upominek mojego wysokiego poważania, tobie osypanemu orderami i zaszczytami, jeżeli nie ten obraz, który ci ciągle będzie przypominał słowa przyjaźni, niezmiennéj dla ciebie po wszystkie czasy?

„Twój wielce przychylny
Pedro
Ta nowa widoczna oznaka miłości cesarza głęboko wzruszyła księcia. Obraz znalazł miejsce w jego pokoju, w którym także zawieszono obraz matki księcia, pięknéj księżny Krystyny, który mu podarował król jego ojczyzny.

Piękne, spokojne życie nastało w zamku Monte-Vero, życie, o którém można byłoby powiedzieć, że nic do życzenia nie pozostawia, gdyby na licu Małgorzaty, skromnie się po aleach parku przechadzającéj, nie odbijało lekkie tchnienie głębokiéj troski i tęsknoty, którą, przed oczami księcia i córki swojéj skrywać usiłowała.
W kilka miesięcy późniéj dowiedział się nad rozprzestrzenieniem i poprawą swojéj kolonii bez ustanku pracujący Eberhard, że na północ Monte-Vero, gdzie przed kilku jeszcze laty rozciągały się puste pastwiska i błotniste lasy, osiedlił się jakiś Niemiec, który na jego wzór, usiłował użyźnić te obszary ziemi i ściągał do siebie osadników.
Wiadomość ta uradowała księcia, starał się więc wywiedzieć o nazwisku człowieka, który daléj rozwijał jego idee, a jednak dotąd go nie odwiedził.
Doniesiono księciu, że tym plantatorem, którego osobę okrywa jakaś szczególniejsza pomroka, jest piękny może trzydziesto-ośmio-letni mężczyzna, poświęcający się zupełnie poprawie i zarządowi swoich osad, i że się każę nazywać senhor Waldemar.
Zawsze jeszcze nie przychodziło księciu na myśl, aby pod tém nazwiskiem ukrywała się osoba tyle mu znana i prawie tak blizko niego stojąca — niepodobieństwo możliwości wszelkiego przypuszczenia tak było wielkie, że książę jeszcze przez kilka następnych tygodni nie domyślał się osoby swojego sąsiada.
Jednéj niedzieli wieczorem, gdy Eberhard z Małgorzatą i Józefiną znajdował się na terrasie swojego parku i patrzał na wolne miejsce przed wjazdem, dostrzegł nagle nad brzegiem lasu kilku zbliżających się jeźdźców. Zwrócił na nich uwagę Małgorzaty, i teraz ujrzano, iż jeden z nich jechał przodem i zwyczajem brazylijskich plantatorów miał na sobie letnią odzież, oraz żółty szeroki kapelusz, a towarzyszący mu dwaj inni jeźdźcy widocznie go z uszanowaniem traktowali.
Skierował ku zamkowi pięknego młodego konia, a w kilka minut jeden z jego towarzyszy zeskoczył ze swojego wierzchowca i zameldował coś w pobliżu zajętemu rządcy Schönfeldowi.
— Zdaje mi się, powiedział książę do kobiet: że ten jeździec to nasz sąsiad, który nakoniec chce nam oddać wizytę!
W téj chwili gdy jeźdźcy pozostali pod murem, rządca zbliżył się do gruppy.
— Mam donieść waszéj wysokości, rzekł Schönfeld, że właściciel osady Santa-Francisca prosi o łaskawe zezwolenie na niezwłoczną z nim rozmową bez świadków!
— Sprawdził się mój domysł, zawołał uradowany książę: nakoniec szuka mnie nasz sąsiad! Idźcie do zamku, moje kochane, bo nieznajomy życzy sobie mówić zemną sam na sam; późniéj do was wrócę!
Gdy Małgorzata i czarowna Józefina przechodząc koło marmurowój sadzawki wodotrysku udały się ku portykowi zamku, Eberhard razem z rządcą udał się ku wjazdowi — widział owego jeźdźca, który niezawodnie był niemieckim plantatorem, stojącego na drogowym żwirze i z widoczném wzruszeniem spoglądającego za dwiema kobietami, które właśnie znikły za wodnistą zasłoną słoneczném złotem oświetlonego wodotrysku — potém postąpił naprzeciw księciu i ukłonił się.
Eberhard widział przed sobą pięknie wyrosłego, silnego, południowém słońcem ogorzałego mężczyznę, którego cała postawa i ruchy wprawdzie oznaczały wysoki ród i znakomite pochodzenie, lecz w którym te przypadkowe korzyści wybornie łączyły się z przeświadczeniem o energii i twórczości. Eberhard z upodobaniem przypatrywał się nieznajomemu, i dla tego przyjął go tém uprzejmiéj.
— Przebacz; wasza wysokość, że ją na kilka chwil oderwałem od obecności dam, które widziałem idące do zamku, mówił nieznajomy pełnym wprawdzie, ale szczególniéj wzruszonym głosem — ale przedewszystkiém winienem złożyć waszéj wysokości moje dzięki za wzór, który mi podałeś! Staram się naśladować pana, a choć powodzenia moje w porównaniu z pańskiemi są zbyt małe i nieznaczne, jednak napełniają mnie tak wielką radością, że teraz, po zwycięzkiém postawieniu pierwszych kroków, musiałem pośpieszyć do waszéj wysokości, aby jéj prosić o radę i przyjaźń. Brzmi to pretensyonalnie, ale mam nadzieję, że dowiodę waszéj wysokości, iż nie zbliża się do niéj żaden niegodny.
Eberhard z coraz większém zajęciem słuchał słów nieznajomego; obudziło się w nim przytém jakieś szczególne wspomnienie. Ten głos, te rysy, chociaż ocienionie brodą, przypominały mu jedną osobę z przeszłości, któréj nie lubił.
— Witam pana w domu moimi rzekł, podając rękę gościowi i prowadząc go do zamku. Przebacz mi pan przedewszystkiém pytanie, które mnie niepokoi: — to podobieństwo — mój Boże — jak sobie teraz przypominam, nazwano pana senhor Waldemar... miałżebyś pan być?...
— Byłem kiedyś księciem Waldemarem, wasza wysokości, ze szlachetną spokojnością i radosną dumą odpowiedział nieznajomy; teraz jestem tylko człowiekiem, który jak ty mości książę, pragnie sam sobie utworzyć państwo! Mam nadzieję, że pan temu dążeniu nie odmówisz uznania i zajęcia! Przypomnij pan sobie słowa, które wyrzekłeś do mnie w innéj części świata, gdy się... o córkę twoją starałem...
Ręka Waldemara drżała w ręce Eberharda — obaj stali, patrząc sobie oko w oko, milczeli, obu zapewne ta chwila rozczuliła i wzruszyła...
— Powiedziałeś wówczas panie, że nigdy, nigdy nie oddasz księciu ręki twojéj pięknéj, ukochanéj córki... a zatém, Eberbardzie de Monte-Vero, nie książę przychodzi po raz drugi prosić cię o rękę, ale człowiek, który podobnie jak pan utworzył sobie swój los i swoją ojczyznę; człowiek, który w najtajniejszéj głębi serca nie żywi czyściejszego i wyższego życzenia, nad to: aby posiadał Małgorzatę i z niewypowiedzianą, niezmienną miłością naprawił wszystko, w czém w dawno ubiegłym czasie pobłądził!
— Otwarte i szczere słowo panie Waldemarze, poważnie rzekł książę: słowo, które znalazło odbicie w mojéj duszy! Zdziwiłeś mnie — nigdybym się był nie spodziewał po tobie takiego kroku!
— Pojmuję bardzo, mości książę! Sam dawniéj nie byłbym wierzył w jego możliwość! Ale życie nasze posiada siłę, która wszystko do skutku doprowadza, która urzeczywistnia niepodobieństwa i cuda czyni... nie potrzebuję wymieniać panu téj niewidzialnéj czarodziejki! Ona to mnie tutaj sprowadziła, ona kazała mi odrzucić i zapomnieć o wszystkiém w mojéj ojczyźnie — i tak mnie zmieniła, iż mnie książę zaledwie poznałeś, że i Małgorzata mnie nie pozna...
— Spróbujemy tego, senhor Waldemar; lecz pierwéj chciałbym zawrzeć z tobą pokój. Jest to niezrównane dobrodziejstwo, skoro się nagle spostrzega nawróconą duszę, którą kiedyś z rozmaitemi uczuciami odeprzeć od siebie należało, mówił Eberhard; tego dobrodziejstwa dzisiaj doznaję. Czego się dawniéj nie spodziewałem, czego życzyć sobie nie śmiałem, to z nagła zbliżyła twoja energia; to nas tém żywiéj pociesza, że mi dowodzi poświęcenia, jakie uczyniłeś dla twojéj miłości. Tak, to było poświęcenie — w téj chwili tak go nie nazwiesz, bo czytam w twojém obliczu zadowolenie i szczęście!
— Któremu jednego tylko jeszcze potrzeba do zupełnéj doskonałości! dopełnił Waldemar, i zbliżył się do ręki widocznie uradowanego pana zamku.
— Pozostań tu na chwilę — sam wezwę Małgorzatę; poszepnął księciu, pokój nakoniec będzie za mały, bo wyznać ci winienem senhor Waldemarze — że ona cię i dzisiaj kocha jak dawniéj!
— Przyjmiéj moje dzięki za te słowa, mości książę! porywczo, ale ostrożnie przytłumionym głosem odpowiedział bardzo uszczęśliwiony tą wiadomością Waldemar: spełnia się moja nadzieja!
Eberhard znikł w wysokich podwojach zamku, a Waldemar rzucił okiem po cudnéj jego okolicy. Miał widzieć Małgorzatę i swoje dziecię, które niegdyś serce jego kochać mu kazało, gdy jeszcze należało do sierot dalekiéj stolicy... Pierś jego gwałtownie się wzdymała — pulsa mocno biły — oczekiwał błogiego, pełnego rozkoszy widzenia się, którém się radował od lat wielu, do którego walcząc przygotowywał się. Dawno już, pocieszając się z dnia na dzień, doświadczał swojéj cierpliwości i przezwyciężał się wiedząc o blizkości ukochanéj — nie chciał prędzéj wystąpić przed Eberhardem, tym mężem którego podziwiał i czcił aż mógł mu słusznie powiedzieć:
— Spojrzyj! Oto dowody mojéj siły, mojéj woli!
Nadszedł teraz ten dzień piękny, dawno upragniony! Posłyszał stąpanie po taflach posadzki przy drzwiach... na progu ukazał się Eberhard, prowadzący za ręce Małgorzatę i Józefinę.
Obie spojrzały pytająco najprzód na nieznajomego, który zdjął był kapelusz, potém na Eberharda, który się lekko uśmiechał.
— Nasz sąsiad, wielce szanowny i bardzo mi drogi senhor Waldemar! rzekł nakoniec.
Książę z mocno bijącém sercem śledził każde poruszenie na twarzach zdziwionych kobiet.
— Senhor Waldemar... nagle powtórzyła Małgorzata, i jak przebudzona krokiem naprzód postępując: — mój Boże — czy marzyłam... senhor Waldemar...
Jéj głos drżał — spojrzała pytająco i oczekująco na nieznajomego — widziała jego wzruszenie — on podał jéj rękę.
— Małgorzato — czy poznajesz mnie? spytał mocno wzruszonym głosem.
— To on... o mocny Boże... to Waldemar!
I pokonana szczęściem tego widzenia się padła księciu w objęcia, który także poznał Józefinę z radością ku niemu śpieszącą.
Eberhard stał obok téj gruppy i budował się myślą, że obawiającéj się rozłączenia z jego woli Małgorzacie mógł śmiało powiedzieć:
— Senhorowi Waldemarowi, mojemu przyjacielowi, oddaję chętnie twoją rękę — teraz z honorem na nią zasłużył! Bogu na niebie niech będą dzięki, że wszystko dobrze sprawił!
Długo łkająca Małgorzata spoczywała u piersi ukochanego, do którego z boleścią tęskniła i którego nakoniec znalazła.
A on trzymał ukochaną tak mocno, jakby jéj nigdy więcéj od siebie puścić nie chciał.
Ale potém, kiedy książę ręce ich połączył i uściskał dzieci swoje, niewypowiedziana radość w słowach się objawiła. Tyle mieli sobie do opowiedzenia połączeni, tyle tam było uciechy, że cała noc im zeszła na rozmowie, a ranek zastał wszystkich na zamkowym balkonie.
— Senhor Waldemar, wstawszy powiedział książę żartobliwie: rządcy twoi będą oczekiwali rozkazów i instrukcyj! Czy będzie ci przyjemnie, jeżeli cię jutro z mojemi dziećmi w Santa-Francisca odwiedzę? Tam pomówimy o dniu, w którym wyprawimy wesele — czy zgadzasz się na to?


Zakończenie.

Czyliż potrzebujemy jeszcze przedstawiać naszemu czytelnikowi, który nam tak wiernie towarzyszył w niezliczonych kolejach losu, przez które przechodzili Eberhard i Małgorzata — co sę teraz działo w Monte-Vero i w Santa-Francisca?
Szczęście, bezchmurna radość i tu i tam zaponawały — w obu miejscach jaśniało słońce prawdziwego, niepodzielnego szczęścia, a szczęśliwi nie mają żadnéj historyi.
Małgorzata oddała rękę księciu Waldemarowi, dumnemu utworzoną przez siebie i jak Monte-Vero błogo rozwijającą się kolonią, któréj był założycielem i panem.
Józefina zaś znalazła ojca i rozrzewniający to był widok, z jak dziecinną miłością, pięknie już rozwijająca się dziewica do niego się przywiązała. Często widywano jak promieniejący rozkoszą pan Santa-Francisca obok Małgorzaty i Józefiny konno śpieszył do Monte-Vero, gdzie ich w parku przyjmował szlachetny, szczęśliwie uśmiechający się Eberhard. Doznawał on nieopisanéj radości widząc, jak szczęśliwa była jego córka z posiadania swojego małżonka, jak na wzór utworzonego przezeń księztwa, kwitła osada Waldemara, i dotykając jego granic, rok w rok się rozszerzała.
Cesarz, dla księcia de Monte-Vero, kochający przyjaciel, wkrótce i pana osady Santa-Francisca przypuścił do swojéj łaski, a ilekroć don Pedro po trudach swoich rządów zapragnął wypocząć i nabrać nowych sił, widywano go w cywilnéj odzieży w towarzystwie Eberharda, Waldemara i kobiet.
Józefina była żywą kopią swojéj matki, tylko że młodość i zapał rozjaśniały ją w całej pełni, a Małgorzata pod rękę ze swoim męzko pięknym małżonkiem, oczyszczona nieskończonemi dolegliwościami i latami żalu, ukazywała się jak pani przedstawiająca cześć i miłość, po któréj drodze doświadczenie i dojrzałość uszczęśliwiające owoce rozrzucały. Zdawało się, że w duszy téj córki Eberharda znalazły grunt świat uszczęśliwiające idee księcia, grunt, z którego wyrosły najwspanialsze dla licznych robotników nabytki, które pod przewodnictwem jéj małżonka i w jego krainie nową, szczęśliwą znalazły nagrodę.
Waldemar był siłą, Małgorzata łagodnością — on człowiekiem poważnym, ona dobrym aniołem, wszędzie pocieszającym, ulżywającym, uszczęśliwiającym.
Co się w Eberhardzie zjednoczyło, to wszystko z nieskończoną pomyślnością osiągnął na swoich polach Waldemar w połączeniu z Małgorzatą, a tak kwitły nieprzejrzane obszary tych tak rozkosznie złączonych ludzi, coraz to większém błogosławieństwem i szczęściem, w takiéj pełni i rozciągłości, jakich u nas trudno znaleźć gdziekolwiek. Przybyli wychodźcy, którzy dawniéj w tym obszernym kraju często smutnemu ulegali losowi, w koloniach obu tych ludzi, znajdowali państwo dobroczynności i szczęścia, które również i dla czarnych, tam oswobodzonych stanowiło ucieczkę pracy i nową ojczyznę, gdzie dla białych i czarnych, skoro ich ożywiały i uszlachetniały wierność i uczciwość, zastosowywane było wzniosłe słowo:
Równouprawnienie dla wszystkich!
Równe prawo — ale też i równe obowiązki! Kto w Monte-Vero i w Santa-Francisca pełnił swoją powinność, kto w pracy upatrywał nagrodę i cel życia, które jedynie uszczęśliwiać może, ten w tych krainach znalazł dla siebie pole, ten mógł zapewnić sobie tam na zawsze szczęśliwe życie.
Równouprawnienie dla wszystkich!
Któż przy tych słowach nie przypomina sobie owéj rozmowy, którą Eberhard, ten wybawca ludu, miał niegdyś z królem swojéj ojczyzny? W tych kilku słowach zawierało się wszystko, co czuł i do czego dążył; to jedno zdanie obejmowało wszystko, co stanowiło uszczęśliwienie ludów według jego pojęcia. I czyliż nie powinniśmy podzielać z nim tego zdania? Nie jestże to prawdziwy szczyt ludzkiéj doskonałości i ukształcenia, kiedy bogaty i ubogi, wysoki i nizki, książę i sługa, podlega jednemu i temu samemu prawu, kiedy wszyscy w obec prawa są sobie równi? Alboż nie wszyscy jesteśmy ludźmi, zrodzonymi w jakiéj części świata, zaopatrzonymi w podobne do siebie ustawy? czyliż pomiędzy białymi i czarnymi, pomiędzy blado-twarzymi i Indyanami, pomiędzy chrześcianami, żydami i poganami nie ma ludzi dobrych i złych?
Ta popularna idea księcia de Monte-Vero nie powstała przy zielonym stoliku, nie była bezzasadną teoretyczną zasadą, lecz raczéj wyrodziła się z dlugoletniéj praktyki, była rezultatem życia ludzkiego. Pan Eberhard miał jedyny cel: podniesienia i uszczęśliwienia ludu, a podźwignąwszy sam siebie własną siłą z głębokiéj nędzy i gorzkiéj boleści do szczęścia i dobrobytu, całe życie swoje poświęcił temu celowi, i dla tego bardzo wierzyć można, że ten tak na pozór prosty rezultat jego doświadczeń opierał się na całéj podstawie światowéj mądrości, która zjednoczyła w sobie wszystko uszczęśliwiać i zaspakajać zdolne.
Ale Eberhard de Monte-Vero nie poprzestawał na przeprowadzaniu świat uszczęśliwiających idei i ulepszeń w samém tylko księztwie swojém, lecz także i tu, ponosząc niezliczone ofiary, dążył do dalszego rozkrzewiania ich jako prowadzących do szczęścia i błogosławieństwa.
Chociaż sam przebywał daleko, jednak w ojczystym kraju miał swoich uczniów i przyjaciół, którzy z zaparciem się własném starali się o wykonywanie jego popularnych pojęć. Dalecy od chełpienia się pięknemi mowami, które jak przekonywa doświadczenie, rozsiewają tylko niezadowolenie, działali oni z ukrycia, pomagali, pocieszali i podnosili. Doktor Wilhelmi, malarz Wildenbruch i bankier Armand niezmordowanie dążyli do utrzymania utworów Eberharda i do ich rozkrzewiania — chętnie wyszukiwali pracę dla zubożałych, przewodniczyli ludowi i wspomagali nieszczęśliwych, a dla księcia de Monte-Vero, który z nimi pozostawał w ciągłych stosunkach, nie były za wielkie żadne ofiary, ponoszone dla osiągnięcia celu, jaki sobie założył.
Skrycie tylko, próżni lichych przechwałek owych bohaterów mównic, którzy udają, że przez swoje opłacone mowy chcą dopomagać ludowi, starali się o wynagrodzenie pracy. Nie dążyli oni do mnożenia niezadowolonych, lecz do uszczęśliwienia, bo pracowali nad otworzeniem ludowi dróg, wiodących jedynie do prawdziwego szczęścia, do prawdziwego zadowolenia wewnętrznego, dróg do pracy i zysku. Nie w skomplikowanych ideach nowoczesnych agronomów, nie w ambitnych po większéj części teoryach obfitych w słowa mówców upatrywali i znajdowali zbawienie ludu, lecz w odwiecznych, prostych prawdach, które pojmował książę de Monte-Vero, ten prawdziwy przyjaciel ludu, i które wiecznie się utrzymają.
Nim rzucimy ostatnie spojrzenie na naszych dalekich przyjaciół, niech nam wolno będzie donieść o dwóch osobach, które w ciągu naszego opowiadania może poniekąd słusznie zasłużyły na współczucie u naszych czytelników — mówimy tu o Sanoku murzynie i o Marcinie starym sterniku „Germanii,“ dwóch arcy wiernych sługach i stronnikach swojego pana.
Rany, jakie Sandok poniósł w walce z Furschem, wprawdzie zostały wyleczone, i zdawało się, że odzyska siły i zdrowie — w kilka jednak miesięcy późniéj rzeczy niezmiernie się pogorszyły.
Książę, który murzyna, podobnie jak i Marcina, coraz bardziéj lubił, poznał wkrótce, że postać Sandoka się zmieniła — skurczył się, chodził zgięty, a nakoniec często i coraz mocniéj użalał się na brak tchu. Kiedy z zewnętrznych ran szybko się wyleczył, obrażenia płucne nie z tak pomyślnym postępem usuwać się dawały, a raczéj zły kierunek przybrały. Sandok poczuł nakoniec sam, że nie ma co już myśleć o wyleczeniu się i polepszeniu zdrowia, ale przy tém wszystkiém pocieszał się myślą, że życie swoje poświęcił dobremu, szlachetnemu celowi, a to dodawało mu odwagi do spokojnego oczekiwania śmierci.
Wkrótce podupadł jeszcze bardziéj, a serdecznie pożegnawszy wszystkich, jednego poranku w swojéj izdebce zamku, znaleziony został bez duszy na trzcinowém posłaniu — wierny, poczciwy murzyn, pełny poświęcenia sługa księcia, przeszedł do wieczności — dożył jeszcze téj upragnionéj pociechy, że widział znowu Monte-Vero, tudzież piękną córkę swojego wielkiego massy w szczęściu i rozkoszy. To, jak często powiadał, uczyniło mu śmierć lekką. Zasnął na wieki z tém uczuciem, że sam siebie poświęcając, przyczynił się do doprowadzenia wszystkiego do dobrego końca.
Marcin niejedną łzę tajemnie otarł z oka, gdy stanął nad ciałem Sandoka, i ciągle innym sługom białej i czarnéj barwy powtarzał:
— Niech pioruny trzasną — Panie przebacz grzechy ale to żal, że on musi gryźć ziemię! Była to zacna wierna skóra, a co przyrzekł, to dotrzymał z narażeniem własnego życia! Czarny był moim przyjacielem, a wy wszyscy długo musicie pełzać i starać się, abyście godni byli podać mi szklankę wody. On osiągnął najlepszą cząstkę, powiadam wam! on w usługach swojego pana, przez poświęcenie się dla swojego massy, śmierć poniósł. Niech pioruny trzasną, Bogu wiadomo, że czarny może nam wszystkim za przykład służyć! Pokój jego popiołom!
Taką to mowę pogrzebową, powiedział Marcin nad ciałem swojego dobrego brata, zmarłego Sandoka — i wiele było prawdy w słowach, które staremu z duszy popłynęły. Nawet pan Eberhard, który je niepostrzeżony podsłuchał, był niemi wzruszony i w końcu ścisnął rękę wiernego Marcina, przyznając mu, że powiedział prawdę.
Małgorzata i Józefina również mocno były rozrzewnione, gdy ciało zmarłego Sandoka spuszczano do ziemi, i często przybywały z Santa-Francisca, zwiedzać grób murzyna i przyozdabiać go pachnącemi kwatami swoich ogrodów i na nim się modlić.
Marcin zaś z woli księcia i w uznaniu wielu jego zasług, otrzymał stanowisko, które teraz w Monte-Vero, nabyło wielkiego znaczenia.
Flotylla księcia, składająca się blizko ze czterdziestu wielkich, małemi działami uzbrojonych okrętów kupieckich, tudzież z czterech miedzią okrytych bark, które nietylko sprowadzały do Rio płody nieprzejrzanych obszarów, lecz wkrótce na trzymasztowych statkach przewoziły je do Europy, zyskała tak wielkie znaczenie, że Eberhard musiał mieć generalnego kapitana swoich okrętów, naczelnego wodza swojéj flotylli, i uznał za stosownego na to stanowisko swojego starego, wiernego doświadczonego Marcina. Mianował go przeto z nieograniczoném pełnomocnictwem dowódcą swoich okrętów, wprowadził wzruszonego starego marynarza na nowy zaszczytny urząd i doznał téj wielkiéj radości, że cesarz przysłał z Rio patent na admirała, a tak Marcin został teraz dostojnikiem pierwszego stopnia.
Stary śmiał się i płakał z rozkoszy, i z razu nie znajdował słów — aż wreszcie huknął:
— Niech pioruny trzasną — takiéj radości i zaszczytu nigdy się nie spodziewałem, nigdy nie marzyłem, panie Eberhardzie! rzekł, i słyszał każdy jego głębokie wzruszenie: to wyższe nad wszystkie zasługi starego Marcina!
— Daj-no pokój, dosyć długo byłeś jako kapitan sternikiem Marcinem — winszuję ci stopnia kontradmirała! Zasłużyłeś na to odznaczenie, i przyznać ci muszę, że cesarz tak mnie niém ucieszył, jakby mnie samego udarował. Wiwat, wiwat kontr-admirał Marcin! Monte-Vero radować się winno, że takich ludzi posiada. Na moją duszę, dumny z tego jestem, a dążeniom naszym, przy bozkiéj pomocy, szczęście i błogosławieństwo coraz bardziéj towarzyszyć będzie.

∗             ∗

Od tego czasu upłynął szereg lat.
Znajdujemy podstarzałego księcia de Monte-Vero na leśnéj drodze, prowadzącéj do kolonii Santa-Francisca, w towarzystwie młodego kawalera, w którym poznajemy don Ramira, znanego czytelnikom z romansu „Izabella“ syna Eugenii de Montijo i don Salustyana Olozagi. Eberhard i don Ramiro jechali mocno zajęci rozmową, po cienistéj drodze, wyrąbanéj w odwiecznym lesie i łączącéj Monte-Vero z Santa-Francisca.
— I królowa hiszpańska, Izabella, umknęła? spytał książę, który widocznie nie dowierzał wiadomości, jaką mu przyniósł gość jego. Serrano jest regentem, a pański wielce szanowny ojciec sprawuje w Paryżu interesa swojego narodu?
— Tak jest, jak wasza wysokość powiadasz, odpowiedział rycerski don Ramiro. Hiszpania jest nakoniec wolna, i spodziewać się należy, że czeka ją teraz lepsza przyszłość!
— Życzę tego temu, niejako pokrewnemu krajowi, który niegdyś kwitnął bogactwy i powagą, a od dziesiątków lat coraz niżéj upadał — życzę mu tego całém sercem! Jeżeli teraz ludzie, którzy stanęli u steru, nie mówiąc o pańskim bardzo zręcznym ojcu, który będzie wiedział jak snuć sieci dyplomatyczne, są rzeczywiście uczciwi, jeżeli ich ambicya nie zaślepia... O regencie Serranie, wnosząc po tém wszystkiém czego doświadczyłem, sądzę jak najlepiéj — ale ów Juan Prim zdaje mi się mieć samolubne zamiary i nie zawsze uczciwie postępuje. Kto pragnie podnieść głęboko upadły naród i doprowadzić do szczęścia, winien odrzec się swoich własnych celów i pragnień. Spodziewajmy się jak najlepszego, mój młody przyjacielu! Ale widzę, że pan masz zaledwie zagojone bliznę na szyi — czy to skutek walk za ojczyznę, do których należałeś?
— Nie, wasza wysokości! z tej walki wyszedłem bez ran! Blizna ta ma inny powód. Regent Hiszpanii, don Franciszek Serrano, miał wyrodnego brata, Gdy nakoniec ten Józef Serrano zginął w skutek swoich niecnych czynów, stało się, że pozostawił no sobie nieprawego syna, którego spłodził z zakonnicą Franciszką de Cuenza. Ten Józef także złośliwy chłopiec, usiłował zabić swojego stryja, a gdy go ścigałem i na ostatek walczyłem z nim, ranił mnie wprzód, nim zdałem resztę. Rana była lekka, tak, iż wkrótce pośpieszyłem do Paryża, gdzie od szlachetnego don Olozagi dowiedziałem się, iż mości książę, z całą rodziną powróciłeś do swojego pięknego kraju.
— I nie lękałeś się pan tak dalekiéj podróży, aby mnie odwiedzić?
— I aby po długiéj walce i pasowaniu się prosić waszéj wysokości o radę i przemówienie za mną! mówił daléj don Ramiro jadąc obok Eberharda.
— W jakim interesie? mów mój młody przyjacielu! Jeżeli mogę ci poradzić i dopomódz, z radością to uczynię. Jakiego to przemówienia potrzebujesz?
— Zrządzenie wyższe sprawia, że obraz Józefiny zawsze przedemną występuje, że po długiém wahaniu się w wątpliwości, po wielu doświadczeniach, tylko jéj posiadaniem uszczęśliwiony być mogę. Józefina jest to miła, czysta, piękna istota, która od pierwszego spotkania naszego wywiera na mnie wpływ dobroczynny — czy chcesz pan przemówić za mną do dostojnych rodziców ukochanéj dziewicy?
— Ej, ej! uśmiechnął się stary książę Eberhard, patrząc z boku na wysmukłego hiszpańskiego kawalera, to mi niespodzianka, mój szlachetny donie! Teraz pojmuję twoją daleką, pełną niebezpieczeństw podróż. Przybyłeś tu, aby nam porwać Józefinę. Nad tém muszę się zastanowić, mój młody przyjacielu!
— Nie chcę tak zupełnie porywać Józefiny, jak książę zdajesz się myśleć! Odległości już prawie znikły, odkąd mamy tak znakomite kommunikacyjne drogi między Europą a Ameryką. Postanowiłem, przeżyć tu rok, a następnie zamieszkać w moim zamku Teba pod Madrytem. Tak naprzemian spodziewam się, że dogodzę panu i sobie, a przebywając w połowie tu, a w połowie w moich posiadłościach, połączony z Józefiną, tuszę sobie, że znajdę prawdziwe szczęście!
— Plan pański podoba mi się don Ramiro, i gdyby odemnie samego zależało, podałbym ci zaraz rękę, mówiąc: Weź tę perłę mojego domu, nabierze ona większéj wartości w twoich ręku! Ale to już odemnie nie zależy. Przedewszystkiém musisz Józefinę widzieć i usłyszeć od niéj saméj, czy pójdzie za ciebie — oto tam w dolinie rozściela się przed nami kolonia Santa-Francisca ze swojemi biało błyszczącemi domami i z zielonemi matowemi i ciemnemi lasami — za kilka godzin usłyszymy jéj decyzyję, teraz już mogę ci oznajmić, że gorąco za tobą przemówię!
Hrabia Ramiro de Teba podziękował księciu serdeczném ściśnieniem jego ręki, potém pośpieszyli ku wjazdowi do zamku, a wkrótce Waldemar, Małgorzata i skromna Józefina, na widok hrabiego nieco zarumieniona, jak najuprzejmiéj ich przyjęli.
Eberhard uśmiechał się wkrótce tajemniczo, i gdy po pierwszém przyjęciu i wspólnym posiłku don Ramiro i Józefina przechadzali się po parku, książę wyjawił rodzicom dziewicy prawdziwy powód i cel tych równie radosnych jak niespodziewanych odwiedzin.
Młody hrabia de Teba nie potrzebował długo czekać na decyzyę, bo Józefina, mile przez matkę zapytana, wyznała jéj, że gotowa jest wszędzie pójść za Ramirem, bo go kocha od dzieciństwa.
Stary książę w kilka dni późniéj z radością znajdował się na zaręczynach, po których wkrótce nastąpiło wesele. Głęboko wzruszony błogosławił córce Małgorzaty i hrabiemu don Ramirowi, który od chwili pierwszego ich spotkania dobre na nim wywarł wrażenie.
Józefina opromieniona najwyższém szczęście wyglądała jeszcze piękniéj niż zawsze, gdy szła prowadzona przez Ramira, którego radośnie świecące oczy z niewypowiedzianą miłością na niéj zawisły.
Jakie uczucia przejmowały Małgorzatę, gdy stojąc przy małżonku i ojcu, patrzała na szczęście dziecka, zostawiamy domysłowi czytelników. Widziała siebie u najpiękniejszego celu swojego życia, i ze łzami w oczach złożyła ręce, składając gorące dzięki Niebu za tak błogosławiony zwrot jéj życia, niegdyś nocą otoczonego, a teraz tak świetnie rozjaśnionego.
My zaś z błogiém uczuciem, żegnamy uszczęśliwionych ludzi, bo to co nam dodać pozostaje, da się zawrzeć w krótkich słowach: oni promienieją radością i zadowoleniem.
O całéj przeszłości zapomniano, pokonano ją, wszystkie boleści przetrwano i zniesiono.
A komuż po Bogu należało zawdzięczać tak szczęśliwe zakończenie i to zwycięztwo dobrego?
Najszlachetniejszemu z owoczesnych ludzi, którego zasady i nauki wiecznie błogosławione owoce wydawać będą, którego piękny cel oby także i nas podnosił, tak, iżby każdy wedle swojéj możności dążył do jego osiągnięcia, a zrozumiemy tu cel zawarty w słowach księcia de Monte-Vero:
Równouprawnienie dla wszystkich.

KONIEC.




  1. Tak nazywają upiora, który jakoby pojawia się na okrętach, w rozmaitych postaciach, i według przesądu marynarzy, zapowiada rozmaite nieszczęścia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Füllborn i tłumacza: anonimowy.