Strona:PL G Füllborn Tajemnice stolicy świata.djvu/1247

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Było to podczas dżdżystego, jesiennego wieczoru. Około godziny ósméj Sandok ostrożnie wyszedł z pałacu przy ulicy Rivoli — przekonał się, że nikt nie zważa ani na niego, ani na drogę, którą iść zamierza. Miał na sobie ciemny płaszcz, którym się okrył, bo powietrze było wilgotne chłodne.
Karety i fiakry pędziły ulicami, ku którym zwracał się murzyn, mocno nasunąwszy na głowę ciemny kalabryjski kapelusz.
Widocznie bardzo mu się śpieszyło, bo mimo natłoku tak porywczo dążył daléj, że kilka osób zawadzających mu, bez ceremonii na bok odtrącił.
Nakoniec skręcił na wielki dziedziniec jakiegoś domu. Był na nim napis wielkiemi literami, że w dzień i w nocy można tu dostać wszelkiego rodzaju powozów.
Sandok widocznie znał już wnętrze tego domu, bo zaraz udał się do téj części jego, w któréj były stajnie.
— Powóz do St.-Cloud, zawołał przy oknie pokoju zarządu: z dwoma dobrymi biegunami — ale natychmiast! Tu jest złoto! I rzucił kilka dziesięcio-frankówek na płatniczą deskę przy oknie.
W kwadrans stał lekki powóz na podwórzu, zaprzężony w parę wybornych, młodych koni.
Sandok zajął w nim miejsce, rozkazawszy stangretowi zatrzymać się przy murze zamku St.-Cloud.
Konie ruszyły, a powóz potoczył się jak strzała po Ulicach, następnie zaś po drodze do parku St.-Cloud.
Gdyby Sandok piechotą tę drogę odbywał, byłby późno przybył na bal, na który chciał sprowadzić swojego brata Mora: na to poświęcił z radością kilka oszczędzonych dukatów.
— O, dobrze się jedzie w powozie, bardzo dobrze! kruczał sam do siebie i wyciągał się wygodnie; — zwykle siadywał na koźle, albo stał na stopniu — teraz czuł, sobie jedzie jak pan.