Przejdź do zawartości

Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klementyna Hoffmanowa,
Piotr Chmielowski (przedmowa)
Tytuł Wybór powieści, opisów i opowiadań historycznych
Redaktor Piotr Chmielowski
Wydawca „Czytelnia Polska“
Data wyd. 1898
Druk Drukarnia C. K. Uniwersytetu Jagiellońskiego
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
WYBÓR DZIEŁ
KLEMENTYNY z TAŃSKICH HOFMANOWEJ.

WYDANIE JUBILEUSZOWE.
TOM VI.
WYBÓR POWIEŚCI,
OPISÓW i OPOWIADAŃ HISTORYCZNYCH
POD KIERUNKIEM
Dra PIOTRA CHMIELOWSKIEGO.
KRAKÓW
NAKŁADEM „CZYTELNI POLSKIEJ“.
1898.

W DRUKARNI C. K. UNIWERSYTETU JAGIELLOŃSKIEGO
pod zarządem Józefa Filipowskiego.






Powiastki i opisy Hofmanowej.


Stworzenie czytelni dla dzieci jest jedną z największych zasług Hofmanowej. W literaturze ojczystej wzorów miała bardzo niewiele, kształciła się więc głównie na francuskich, a potem na angielskich. Nigdy jednak ślepą naśladowczynią nie była dla dzieci. Ogólny zasób powiastek moralnych i opisów, przez nią skreślonych, wynosi około 100. Dokonała tej pracy, obok wielu innych, w ciągu lat 14 tj. od r. 1820 do 1834. Ton jej stylu zmieniał się dość często: bywał sentymentalnym i trochę wyszukanym, ale bywał także żywym i naturalnym. Treść też dotykała różnorodnych stosunków ludzkich i przedstawiała bogatych i zubożałych, leniwych i pracowitych, swawolnych i przykładnych; zarówno wypadki spółczesne, jak i dawno minione dostarczały materyału autorce, pragnącej wszczepić w czytelników cześć dla cnoty i wielkiej przeszłości narodu.
Nie wszystkie te utwory odpowiadają dzisiejszym wzmożonym wymaganiom artystycznym. Chcąc więc ogłosić je nie jako zabytek literacki, ale jako rzecz mogącą mieć znaczenie praktyczne w chwili obecnej, potrzeba było dokonać wyboru, tj. usunąć wszystkie powiastki, opisy, życiorysy słabsze pod jakimkolwiek względem, a zgromadzić razem te, w których zalety wyższe są od wad i usterek.
Wyboru tego dokonałem z czterech działów, jakie w pismach Hofmanowej są zazwyczaj zachowywane, tj.: 1. z powiastek moralnych, 2. z powiastek historycznych, 3. z życiorysów i 4. z opisów przejażdżek po kraju.
Wśród powiastek moralnych pomieściłem zarówno te, jakie Hofmanowa oryginalnie napisała, jak i te, które językowi naszemu przyswoiła. Odnosi się to mianowicie do odrębnej grupy pięciu opowiadań, wziętych z dziełka Wilsona: »Lights and shadows of Scottish life« (Światła i cienie życia szkockiego). Uczucia tu odmalowane, a szczególnie sposób ich wyrażania, przechodzą średnią miarę naszej autorki i wznoszą się nieraz na wyżyny, na których ona nigdy nie przebywała w oryginalnych swoich utworach. Należą tu: »Łoże śmiertelne starego Szymona«, »Pogrzeb kościelnika«, »Syn korsykarza«, »Występna rodzina« i »Tęcza«.
Z powiastek historycznych wybrałem te, co się odznaczają prostotą i naturalnością opowiadania; pomiędzy niemi wartość największą ma »Obiad czwartkowy«, malujący żywo i wiernie owe słynne biesiady, na których król Stanisław Poniatowski znajdował wypoczynek i rozrywkę, a literaci (Naruszewicz, Wyrwicz, Łojko, Węgierski, Bohomolec) mogli się płodami talentu swego popisywać.
W życiorysach sławnych Polaków, Tańska zgodnie ze swojem usposobieniem wybierała ludzi znanych raczej z nauki i talentu, aniżeli z męstwa, dzielności i zręczności dyplomatycznej. To też wśród 18 szkiców biograficznych znajdujemy 3 tylko poświęcone znakomitościom wojskowym lub politycznym. Jan Tarnowski, Wacław Rzewuski więcej się odznaczył jako poeta aniżeli jako hetman, a dwaj inni na polu także piśmiennictwa ślady pracy swej zostawili. Nie należą te życiorysy do bardzo udatnych. Znaczenie nie tylko biograficzne ale po części i naukowe mają biografie Naruszewicza, Alojzego Felińskiego, Karpińskiego, Piramowicza i Mikołaja Dzieduszyckiego.
Cztery z nich początkowe nie dlatego mają wartość naukową, iżby w nich krytycznie ocenioną została działalność tych pisarzów, lecz dlatego, że zawierają one cenne materyały biograficzne, pierwszy raz tu ogłoszone. Wspomnienie o Mikołaju Dzieduszyckim jest rodzajem pamiętnika o młodzieńcu, któryby bez przysługi Tańskiej nie istniał w spisach historyi piśmiennictwa naszego. Ona objaśniła nas, że był to młodzieniec o chęciach zacnych i gorących, który się podczas sejmu czteroletniego łączył stosunkiem przyjaźni z ówczesną młodzieżą literacką: Felińskim, Wyszkowskim, Tymienieckim, Szubertem, Rudzkim i innymi; ze miał zdolności poetyckie, okazane w tłomaczeniu z łaciny, francuskiego i niemieckiego.
W opisach podróży Tańska kładła zawsze na pierwszym planie wspomnienia historyczne, popierane nieraz długiem wyliczaniem sławnych osobistości, napisów grobowych, aktów urzędowych; na drugim dopiero planie są zwyczaje, obyczaje i podania ludowe, na ostatnim — krajobrazy. Wszędzie towarzyszy autorce chęć oświecenia, nauczenia czegoś pożytecznego a łatwego do zrozumienia; wszędzie opowiadanie odznacza się prostotą, naturalnością, a częstokroć — ożywieniem. Z opisów tych rzecz o Puławach ma dziś największą bodaj cenę, jest bowiem najdokładniejszem sprawozdaniom z tego, czem była siedziba Czartoryskich w roku 1825. Tu mieszczą się wspomnienia o Świątyni Sybilli i Domku gotyckim wraz z wyszczególnieniem zgromadzonych tam pamiątek; tu się znajduje świadectwo o dobrym stanie wieśniaków, o szkółce wiejskiej, o domu roboty, gdzie rzemiosł uczono, o szkółce ogrodniczej, o szkółce dla dziewcząt, o nagrodach dla odznaczających się rządnością i dobrymi obyczajami włościan, o uroczystości rozdawania nagród na »Kępie« obok krzyża Maryi; tu jest także mowa o Jasinku, który się kształcił w szkołach wileńskich kosztem ks. Czartoryskich, nie wstydził się chłopskiego pochodzenia i nazwiska. — Wydania zbiorowe nie zawierają tego opisu, znajduje się on tylko w »Rozrywkach« na r. 1825.

P. Chmielowski.


I. CZTERY POWIEŚCI.



CZĘŚĆ PIERWSZA.
CZTERY POWIEŚCI WIĘKSZE[1].


WSTĘP.


W pewnej wiosce u państwa Kamińskich, spodziewano się bardzo wielu gości na ostatki. Już w tłustą Środę zaczęli się zjeżdżać; przyjechali w tym jednam dniu po obiedzie: państwo Jabłońscy, właściciele dóbr pięknych, o kilka mil z tamtąd leżących; pan Kaniewski, wdowiec bardzo uczony, i pan Brzeski, doktor, a jeszcze daleko więcej się ich spodziewano. Każdy z tych gości przywiózł z sobą córeczkę.
Państwo Kamińscy mieli także córeczkę, Józię, bardzo grzeczną dziewczynkę; zebrały się więc cztery panienki, z których najstarsza ledwie miała lat ośm. Rodzice ich bardzo dobrze się znali, ale one pierwszy raz w życiu się widziały; długo więc, bardzo długo, po pierwszem przywitaniu się, siedziały wyprostowane na sofce pod oknem: jedna patrzyła z pod oczka na drugą, ale nic nie mówiły do siebie. Józia, jako grzeczna i dobrze wychowana dziewczynka, radaby chciała zabawić swoich gości, więc rozpoczynała rozmowę to o zimnie, to o złej drodze; lecz ta jej mowa urywała się prędko: dziewczęta zasłaniały sobie co moment usta chustką, przecierały oczy, kręciły się, i zgadnąć można było, że ziewają i nudzą się. Spostrzegła to siostra pana Kamińskiego — Paulina; nie miała sama dzieci, ale je bardzo lubiła; od kilku dni bawiła u brata, i chociaż ledwie raz na rok go odwiedzała, mała Józia, jej siostrzenica, kochała ją serdecznie, i ona ją nawzajem. Ta dobra ciocia pomiarkowała więc kłopot Józi, i ulitowała się nad nią; zbliżyła się tedy do okna, przemówiła grzecznie i łagodnie do każdej dziewczynki, i nareszcie tak powiedziała:
— Ja bardzo dzieci lubię, i przykro mi jest patrzeć na nie, gdy są w kłopocie i nudzą się: a wy, kochane panienki, podobno jesteście w takiem położeniu. Muszę koniecznie temu zaradzić. Posłuchajcie mnie. Podług wszelkiego prawdopodobieństwa, cały tydzień razem z sobą spędzicie; nie sposób, żebyście tak cały tydzień na tej sofie przesiedziały: trzeba ażebyście zaczęły rozmawiać z sobą, bawić się, trzeba się poznać; a wiecie jak najlepiej poznać się można?
— Ach! jak? jak? — spytała się Józia, która już od pół godziny nad tem dumała.
— Oto pójdźmy do kominka — odpowiedziała dobra ciocia, — tam się wesoło ogień pali. Siądźmy na małych kanapkach, obok niego stojących.
— A potem co? — przerwała Józia.
— Słuchaj tylko cierpliwie, — mówiła Paulina. — Czytałam w jednej starej książce, że dawno, dawno, kiedy przypadkiem kilka osób, nieznanych sobie, zeszło się do jednego domu, opowiadały sobie wzajemnie historyę życia swego, i tym sposobem się poznawały. Czemużbyście wy tak zrobić nie miały, kochane dzieci? Spróbujcie! niech każda z was powie, co tylko pamięta z tego, co jej się od urodzenia dotychczas zdarzyło, to jest historyą życia swego; a obaczycie, że wnet nie będzie już żadna patrzała z pod oka na drugą, nie będziecie ziewać ani się nudzić, i przed końcem wieczora tak będziecie dobrze z sobą, jak gdybyście się oddawna znały.
Podobała się ta myśl Józi i innym dziewczętom; wstały, poszły do kominka, siadły na kanapkach, ale każda z nich byłaby chciała słuchać, a mówić sama nie miała ochoty. Anielka Jabłońska mówiła, że nie potrafi; Joasia Brzeska, że niema co powiedzieć; Marynia Kaniewska, że nie wie od czego zacząć, Józia, że nie chce być pierwszą. Dobra Paulina zachęcała dziewczęta jak mogła, każda się tłumaczyła i wzdragała; ale nareszcie każda powiedziała, że byle tylko która inna zaczęła, ona potem powie. — Usłyszawszy te słowa, Paulina powiedziała do Józi:
— Przynieś papieru, pióro i kałamarz.
Józia przyniosła wszystko, Paulina podarła papier na cztery karteczki, spytała się każdej dziewczynki o jej lata i imię, napisała na osobnej karteczce, zwinęła je w trąbkę, wzięła mały koszyczek, wrzuciła w niego karteczki, zamieszała i podała go najstarszej z panienek Anielce Jabłońskiej. Anielka śmiejąc się, wzięła jednę karteczkę, rozwinęła i przeczytała głośno: Józia. Na Józię więc wypadło opowiedzieć najpierwej historyę życia swego; drugie dziewczęta usłyszawszy to, klasnęły w ręce, cieszyły się i śmiały. Józia zaś zaczęła dumać, rumienić się; ale nareszcie, gdy jej towarzyszki sunęły się jak mogły najciaśniej w kółko obok kominka, gdy jej ciocia wskazała miejsce skąd zacząć wypadało, i niektóre podała myśli, Józia w tych słowach mówiła:




Historya Józi.
Powieść pierwsza.


Bardzo małą byłam, kiedy mi umarła Mama; bo ta Mama, którą tu widzicie nie była odrazu moją Mamą: pierwej miałam inną, i dotąd doskonale ją pamiętam. Tata bardzo żałował tej pierwszej Mamy; i podobno najwięcej dla tego, że taką dobrą była, poszukał sobie niedługo drugiej. Rano, tego dnia, kiedy miał być ślub, wziął mnie na kolana, jak często od śmierci tamtej Mamy robił. Pocałował mnie kilka razy, powiedział żem jest biedna sierota, i spytał się mnie:
— Czy kochasz pannę Zofią?
— Odpowiedziałam mu, że kocham.
— Kiedy tak, moja Józieczko, — powiedział, — to bardzo dobrze, bo ja się dziś z panną Zofią żenię; ona będzie mieszkać z nami, i będzie twoją drugą Mamą.
Mówiąc to, Tata miał twarz tak wesołą, oczy tak żywe i miłe, żem pomyślała sobie zaraz:
— To będzie przedziwna rzecz dla Taty i dla mnie, znowu znaleść Mamę.
Tata potem uściskał mnie, zdaje mi się nawet, że mnie pocałował w rękę, i powiedział, żebym się poszła ubrać, gdyż on pojedzie, i za kilka godzin powróci już z Mamą. — Niezmiernie z tego szczęśliwa, pobiegłam opowiedzieć wszystko mojej bonie. Szukałam jej długo po całym domu, nareszcie znalazłam przed sienią z szafarką i z innemi służącemi, i patrzała jak Tata wsiadał do karety. Śliczna była nasza kareta, ale już trochę brudna: Tata kazał ją umalować na nowo, cztery konie były u niej, szory ich świeciły się jakby złote, lokaje i stangret mieli nową liberyę, a konie — róże z niebieskich wstążek przy uszach. Tata także był ślicznie ubrany; nie w żałobie, ale w kamizelce białej, w czarnym fraku. Już siedział w karecie, kiedy mu ogrodnik oddał przepyszny bukiet; ledwie go Tata objął obu rękami; potem zawołał jeszcze na mnie:
— Bywaj zdrowa Józieczko!
Kucharzowi, szafarce i innym służącym powiedział:
— Miejcież wszystko gotowe, — stangretowi: ruszaj co koń wyskoczy! — i pojechał.
Gdy już kareta była za bramą, i nie było jej widać, poszłam do mojego pokoju, a ze mną szafarka i bona; postrzegłam dopiero wtenczas, że miały nowe suknie: jedna zieloną, druga szafirową, i u czepków atłasowe wstążki; a spojrzawszy na moje łóżeczko, zobaczyłam różową atłasową sukienkę, nowiuteńką, prześliczną, a drugą białą krepową, wstążkami obszytą; były i majteczki, była i przepaska, i trzewiki różowe i rękawiczki białe, łańcuszek złoty z krzyżykiem: powiedzieli mi, że to wszystko Tata kupił dla mnie, a ja myślałam, że oszaleję z radości. Biegałam po pokoju, skakałam, krzyczałam, ściskałam bonę i szafarkę, mówiłam:
— Co za szczęście, że Tata dziś się żeni z panną Zofią, że ona będzie mieszkać z nami, że nie będę sierotą, że będę miała znowu Mamę!
Szafarka trząsnęła głową; bona ruszyła ramionami, westchnęła głęboko i powiedziała: biedna dziewczynka! zaczęła sobie obcierać oczy, a szafarka pod nosem zamruczała:
— To straszna rzecz, jakto i dzieci mają krótką pamięć!
— Nie myślałam wcale, żeby te słowa były do mnie, bom sobie właśnie w ten moment przypomniała, że mnie Mama zawsze z dobrej pamięci chwaliła. Bona wtenczas zaczęła dmuchać w moje rękawiczki, i rozciągać je, a że pękły przy wielkim palcu, powiedziała:
— Takie same, widzę, białe jak i czarne; bo w dzień, kiedy naszą biedną panią...
Tu szafarka położyła swój palec na ustach, i nie dała bonie mówić dalej, a mnie te czarne rękawiczki przypomniały zupełnie chorobę, śmierć i pogrzeb Mamy. Widziałam ją bladą, leżącą na karmazynowym szezlongu, w czarnym szlafroczku i w czepeczku tiulowym, a potem na łóżku tak dobrze uśpioną, że na żadne moje wołanie obudzić się nie chciała; widziałam ją potem w skrzyni drewnianej, na atłasowej białej poduszce, w tym samym czepku, w tym samym czarnym szlafroczku, bo tak po śmierci ubraną być chciała; widziałam potem jak ją w tę skrzynię zamknęli, jak ją ludzie nasi czarno ubrani wzięli i do kościoła zanieśli. Widziałam jak Tata mdlał, a i Ciocia i inne osoby cuciły go wódką pachnącą, wodą, i prosiły, żeby nie tak rozpaczał, żeby pamiętał, że ma córkę. Widziałam to wszystko, przez ten czas jak mi bona loki na głowie układała; ale widziałam to wszystko w myśli, nic nie mówiąc głośno. Bo od tego czasu jak Mama umarła, nikt mi o niej nie mówił, ale ja o niej często myślałam, i wcale jej nie zapomniałam. Prawie codzień upatrywałam sobie chwilę, kiedy mnie nikt nie widział, brałam stołeczek Mamy pod nogi, lalkę którą Mama dla mnie w pierwszych dniach słabości swojej ubrała, i szłam do jadalnej sali. Tam na boku są drzwi do pokoju, w którym Mama umarła, w tym pokoju dotąd nikt nie mieszka; jam codzień próbowała otworzyć te drzwi, bom tam Mamę ostatni raz żywą widziała; alem nie mogła: szafarka zamknęła je na klucz; patrzyłam więc przynajmniej przez dziurkę od klucza, stanąwszy na stołeczku, żeby cośkolwiek zobaczyć; i widziałam zawsze szezlong karmazynowy, na którym Mama leżała. Napatrzywszy się go, siadałam sobie na stołeczku, bawiłam się moją lalką, piastowałam ją, kołysałam, i śpiewałam jej, jak Mama mi śpiewała, kiedym bardzo była maleńka: »Lulajże mi, lulaj! czarne oczki stulaj...« Ale nie mogłam nigdy udać miłego głosu Mamy, ona tak przyjemnie i śpiewała i mówiła. Pamiętam raz, kiedy już była bardzo chora, Tata chciał mnie wyprowadzić z jej pokoju, a ona tak słodko powiedziała:
— Daj jej pokój, moje życie; mnie głowa nie boli od szczebiotania Józieczki!
O! jak bona ułożyła mi loki ze wszystkich włosów, jak mi włożyła te nowe sukienki, te rękawiczki, ten łańcuszek, byłabym z duszy chciała, żeby Mama żyła, i widziała jak byłam ładną na weselu Taty. Ale to być nie mogło; pobiegłam przynajmniej do sali, zajrzałam przez dziurkę od klucza, przypatrzyłam się szezlongowi, siadłam pode drzwiami na stołeczku, piastowałam moją lalkę i śpiewałam jej. Dziwna myśl przyszła mi do głowy: zdawało mi się koniecznie, że gdy Tata ożeni się z panną Zofią, ona powinna przemienić się w moją Mamę: tak być bladą, słabą, jak ona była; bo już tamtej Mamy zdrowej wystawić sobie i teraz nie mogę.
Jak tylko Tata wrócił do domu, i już z panną Zofią i z innemi gośćmi, zaraz mnie szukać zaczął; przyszedł do jadalnej sali z moją drugą Mamą. Już miałam odchodzić, i na pożegnanie patrzyłam sobie właśnie przez dziurkę od klucza; Mama blada i chora tak mi stała w oczach, że kiedy Tata powiedział:
— Patrz, Józieczko, oto twoja Mama!
Ja tylko tyle, żem się odwróciła, i oczy podniosłam na chwilę, ale czemprędzej zasłoniłam twarz rękami i zaczęłam rzewnie płakać. Doprawdy nie wiem dobrze dlaczego tak płakałam; chyba dlatego: że panna Zofia była rumiana i świeża, a Mamy twarz blada; że panna Zofia miała oczy czarne, niezmiernie żywe, a Mamy oczy były niebieskie i miłe; że Mama miała czarny szlafroczek, czepek tiulowy, a panna Zofia białą suknię, bukiet u boku i zielone liście na głowie; zaczęłam więc wołać:
— Nie chcę, żeby panna Zofia była moją Mamą! to nie Mama!
I tak krzyczałam, że Tata musiał zawołać bony; wiem że ją łajał, i kazał mnie zanieść do mego pokoju, mówiąc, żem bardzo niegrzeczna.
Kilka dni tak zeszło: były cukierki, ciasta, goście, a ja zawsze byłam niegrzeczną dla panny Zofii; ilem razy na nią patrzyła, tyle razy myślałam sobie:
— Jak ten Tata może mówić, że ona jest moją Mamą, kiedy ona nic do Mamy nie podobna.
Ile razy Tata zobaczył, że jestem niegrzeczną dla panny Zofii, zawsze mnie łajał, i przypominał, żem mu powiedziała, że ją kocham; panna Zofia zaś mówiła:
— Nie gniewaj się na Józieczkę, proszę cię, zobaczysz, że my się pokochamy.
Jednego dnia, pamiętam, byłam nadzwyczaj niegrzeczną; nie chciałam odpowiedzieć ani słowa pannie Zofii, Tatko też rozgniewał się nie żartem, wyszedł z pokoju i zamknął drzwi z takim trzaskiem, że się aż okna zatrzęsły. Przelękłam się niesłychanie; zostawszy sama z panną Zofią, spojrzałam na nią z boku, bom była pewna, że i ona gniewa się bardzo na mnie. Ale ona owszem uśmiechnęła się łagodnie, i powiedziała:
— Chodź do mnie Józieczko!
Przyszłam do niej.
— Nie trwóż się, — powiedziała, — Tata się da przeprosić, tylko bądź dla mnie grzeczniejszą; ja nie chcę, żebyś mnie zaraz tak kochała jak Mamę, ja wiem, że to być nie może, ale przecież kochaj mnie choć troszeczkę, bo ja cię bardzo kocham; i powiedz mi, dlaczegoś patrzyła przez tę dziurkę od klucza, kiedy mnie Tata tu przywiózł, i dlaczegoś tak płakała, zobaczywszy mnie?
— Bo tam jest pokój mojej Mamy, — odpowiedziałam płacząc, — i ja tam widziałam Mamę, słabą i bladą.
Panna Zofia się rozpłakała, gdym ja wymówiła te słowa; mnie tak było przykro, że ona płacze z mojej przyczyny, żem zapomniała o wszystkiem: wskoczyłam na sofę, na której ona siedziała, usiadłam na jej kolanach, objęłam jej szyję rękami i powiedziałam:
— Niech panna Zofia nie płacze, ja już będę grzeczną, już nie będę patrzyła przez dziurkę od klucza.
Wtenczas panna Zofia uściskała mnie serdecznie, i powiedziała, że mnie zaprowadzi do Mamy pokoju. Wstawszy, zadzwoniła na szafarkę, i prosiła ją o klucz. Szafarka, najprzód wzbraniała się dać go, ale nareszcie przyniosła. Panna Zofia wzięła mnie za rękę, i poszłyśmy do tego pokoju, w którym od tak dawna być chciałam. O! jakżem była szczęśliwa, żem się do niego dostała! Pokazywałam Pannie Zofii wszystkie rzeczy, które Mama najlepiej lubiła, a ona wypytywała się mnie o śmierć i chorobę Mamy. Opowiedziała mi potem, że była wychowaną prawie z Mamą, że się tak kochały jak siostry, ale panna Zofia była właśnie gdzieś daleko, kiedy Mama umarła; powiedziała mi także, że jeśli będę grzeczną, to będzie przychodziła codzień ze mną do tego pokoju, i będzie mi opowiadać różne rzeczy o Mamie i o sobie, o tem jak się razem chowały i uczyły.
Gdy Tata wrócił do nas, panna Zofia trzymała mnie za rękę, i chodziła ze mną po ogrodzie, a ja jej pokazywałam kwiaty Mamy, i mówiłam, że jeszcze piękniejsze róże kwitły, kiedy Mama żyła. — Tata bardzo się zadziwił zastawszy nas w takiej zgodzie:
— Czy to ta niegrzeczna Józia? — powiedział; — cóż się to stało? jakiż to cud?
— Nie pytaj się, — odpowiedziała panna Zofia z uśmiechem, — jak się to stało, dowiedz się tylko, że mnie Józieczka kocha, i że będzie nazywać mnie Mamą. Wszak prawda?
— O tak, Mamą, zawsze Mamą, bo choć panna Zofia nie tak blada i słaba jak Mama; taka dobra jak ona!
To mówiąc, ściskałam jej kolana, bo wyżej dostać nie mogłam; ale Tata mnie podniósł i tak, na jego rękach będąc, ściskałam pannę Zofię, on mnie i ją całował, ona nas, i wszyscyśmy płakali.
Od tego czasu panna Zofia codzień mnie prowadziła do Mamy pokoju; przenieśliśmy tam wszystkie moje zabawki, a Mama przeznaczyła go na pokój do nauki. Tam moja druga Mama nauczyła mnie czytać i pisać, tam mnie uczy historyi świętej, katechizmu, historyi powszechnej. Dawniej umiałam tylko pacierz i abecadło. Tamta Mama mówiła mi zawsze:
— Jak wyzdrowieję, będę cię uczyć.
Ale biedna Mama nie wyzdrowiała, i nie przyszło do nauki. Druga Mama zawsze jest zdrowa, raz tylko kilka tygodni chorowała, właśnie wtenczas, kiedy przyjechał z Krakowa maleńki Staś, mój braciszek, który jeszcze i chodzić nie umie; ta Mama codzień mnie uczy, a ja staram się uważać, bo ile razy dobrze się uczę, tyle razy opowiada mi różne historyjki o sobie i o Mamie, kiedy obydwie małe były; i zawsze w tych historyjkach jest coś takiego, że usłyszawszy je, zdaje mi się, że grzeczniejszą będę. Już i Staś bardzo lubi do tego pokoju chodzić, zawsze na te drzwi paluszkiem wskazuje, bo tam są wszystkie moje zabawki; dotąd tam się zawsze uczymy, i teraz doprawdy że już nie wiem, którą Mamę lepiej kocham, czy tamtą, co umarła, czy tę, co żyje? Niktby mi także nie potrafił powiedzieć, która z nich lepsza? pewna jestem, że sam Tata tego nie wie, a jakżebym ja miała wiedzieć?




Tak zakończyła Józia swoją historyę; bardzo się podobała trzem panienkom: prosiły ją, żeby je zaprowadziła jutro rano do tego pokoju, i pokazała tę lalkę, te zabawki, co im przyrzekła. Paulina zaś uściskała Józię i powiedziała jej:
— Moja Józieczko, powinnaś codzień dziękować Bogu, że taki łaskaw na ciebie. Wziąwszy ci jedną dobrą Mamę, dał ci drugą takąż samą. Nie wszystkie dzieci takie szczęśliwe! czasem i jednej dobrej Mamy nie mają!
Westchnęła na te słowa Marynia, która podczas opowiadania Józi nieraz obcierała sobie oczy; ale Paulina jakby nie zważając na to, powiedziała jeszcze:
Na kogóż teraz kolej mówienia wypadnie? kto wyciąga karteczkę? która z was po Anielce najstarsza?
— Podobno ja — zawołała Józia.
— Ciągnijże karteczkę! — powiedziała Paulina, podając jej koszyczek.
Józia wzięła jednę, i wyciągnęła Anielki imię. Śmiech stąd powstał wielki, że jej się tak wzajemnością wypłaciła; już bowiem dziewczynki poznały się daleko lepiej z sobą, i zaczęły być poufalszemi. Anielka też ośmielona, nie myśląc długo, tak mówiła:




Historya Anielki.
Powieść druga.


Dawno już, niezmiernie dawno, Tata i Mama odwieźli mnie do wujaszka i do wujenki, którzy mieszkają na wsi daleko od Warszawy. Nie wiem z jakiej przyczyny tam mnie odwieźli; nie przyszło mi nigdy do głowy, że będę kiedyś opowiadać historyę mego życia, i nie wypytałam się dobrze: zdaje mi się jak przez sen, że pojechali na rok do Paryża. To jednak bardzo dobrze pamiętam, że jadąc do wujaszka i do wujenki, ucieszyłam się niezmiernie, że będę mieszkać na wsi, bawić się cały dzień w ogrodzie z małemi kuzynkami, a wiedziałam, że ich mam trzy: Dosię, Franusię i Kasię; ale gdy Tata i Mama odjechali, kiedy nadeszła zimna jesień, poznałam, że weselej w Warszawie niż na wsi, i że daleko lepiej być u Taty i u Mamy niż u wujaszka i u wujenki. — Moje kuzynki zapewne teraz się poprawiły, bo to już dawno jak od nich odjechałam, już dwa lata! ale wtenczas lubiły trochę często się sprzeczać; ja w domu rzadko kiedy z dziećmi się bawiłam: miałam siostrzyczkę i braciszka, ale poumierali, nic wiedziałam więc jak bawić się z kuzynkami; sprzeczałyśmy się też często, a za każdym razem mówiły do mnie:
— Cicho bądź Anielko, bo pójdziemy i powiemy Mamie!
Kiedy która z nich tak powiedziała, ja zaraz w płacz, bom nie miała tam swojej Mamy, do którejbym mogła pójść i użalić się. Wujenka zawsze mi mówiła, żem powinna ustępować Kasi, bo młodsza, a nie sprzeczać się z Dosią i Franusią, bo starsze.
Wszystkie zabawki w całym domu były własnością moich kuzynek; duże lalki należały do Dosi i do Franusi, a małe do Kasi: jeżeli przypadkiem dotknęłam się której, i zepsułam trochę, wszystkie razem na mnie krzyczały. Nic nie miałam swego, prócz prześlicznej książki z obrazkami, którą z Warszawy przywiozłam; jednego dnia Kasia chciała się nią bawić, ja nie chciałam jej dać, i tak dobrze ciągnęłyśmy obie: ona na swoją stronę, ja na moją, żeśmy książkę rozerwały: każda z nas kilka kartek trzymając w rękach, upadła w znak na ziemię. Jam się mocniej stłukła od Kasi, ale wujenka więcej mnie łajała, wujaszek zaś widząc, że ja się aż zanoszę od płaczu, i tak bardzo mojej książki żałuję, obiecał mi kupić taką samą. Wujaszek często wyjeżdżał z domu; ile razy przyjechał, obstępowały go dzieci, a on zawsze wołał:
— Zgadnijcie, co mam w kieszeni!
Ja stojąc zdaleka, mówiłam sobie zawsze:
— Może wujaszek przywiózł mi książkę, alem nigdy nie zgadła; musiał zapomnieć; przywoził on i mnie zawsze coś maleńkiego: to piłkę, to konika, to pieska, ale kuzynkom daleko piękniejsze zabawki.
Jednak po każdym przyjeździe wujaszka moje kuzynki w lepszym były humorze; kiedy ja pozwoliłam się im bawić memi zabawkami, to i one mówiły:
— Możesz i nasze wziąść.
Ja brałam; ale jak tylko trochę się pobawiłam, zaraz wołały:
Oddaj-no! oddaj! to nie twoje, to moje!
Jeśli oddać nie chciałam, skarżyły się przed wujenką, a ona się na mnie gniewała. Tak minął czas długi, nie wiem doprawdy ile miesięcy, ale bardzo wiele. Była zima, potem lato, potem znowu zima, a Taty ani Mamy nie było widać. Gdy kuzynki kłóciły się ze mną, a wujenka gniewała się na mnie, gdy wujaszek przyjechał, a nie przywiózł mi książki, gdy służący na mnie burczeli, zawsze sobie myślałam:
— O mój Boże! czy też nigdy Tata z Mamą nie przyjedzie?
O! bo i służący prawie najwięcej mi dokuczali.
— Mało mają dzieci Państwo — mówiła panna służąca, — jeszcze dla obcego dziecka prać i szyć trzeba!
Zawszem płakała, słysząc te słowa, a słyszałam je codzień, nie tylko od panny, ale od wszystkich. Ale nareszcie skończyły się przecie te długie i smutne miesiące; jednego dnia słyszę trąbkę, trzask z bicza, zajeżdża kocz przed dom, i wysiada z niego jakiś pan niepiękny, ale młody i przyjemny. Wujaszek z wujenką wychodzą naprzeciw niego, ściskają go, a on się pyta:
— Gdzie Anielka? gdzie Anielka? czy zdrowa?
Jam się schowała za Dosię, bo właśnie tego dnia miałam brudną sukienkę, a panna nie chciała mi włożyć innej, mówiąc:
— To nie nie szkodzi, to sobota! ale ten pan mnie znalazł, wziął mię na ręce, i niezmiernie mnie całował.
To był Tata, a ja go nie poznałam, bo przyjechał bez Mamy i nie karetą. Ale jak mi tylko powiedział, że jest Tatą, zaraz go poznałam; pytałam się o Mamę: powiedział mi, że została w Warszawie, ale że dziś jeszcze pojedziemy do niej. Dopieroż byłam szczęśliwa! — Zaraz po obiedzie kocz Taty zajechał, wujaszek i wujenka bardzo prosili, żeby choć na noc został, ale on nie chciał, bo się spieszył do Mamy. Ach jakaż to była przyjemna droga, chociaż dosyć było zimno.
Tata zupełnie się tak pieścił ze mną jak wujenka z Kasią, wciąż mnie otulał, często pytał się czy mi nie zimno? tyle miał różnych przysmaczków! Służący Taty tak mi chętnie usługiwali; lokaj zawsze na ręku z kocza mnie wynosił, i mówił na mnie do stangreta: to nasza kochana panienka!
A cóż dopiero jakeśmy wjechali do Warszawy! Już było zupełnie ciemno, ale po hałasie i bruku, domyśliłam się, żeśmy w mieście. Zobaczyłam też przed sobą cały rzęd wielkich latarni; wisiały jak gdyby na powietrzu, a takie jasne, że ledwie patrzeć na nie można było. Bawiły mnie bardzo, i prawie żałowałam kiedy się kocz zatrzymał przed pięknym domem; ale wnet zapomniałam o latarniach, bo mnie Tata wziął na ręce, a biegnąc prędko po schodach, zaniósł do pokoju, skąd właśnie wybiegła jakaś prześliczna pani. To była Mama. Tata jej powiedział:
— Przywożę ci zdrową Anielkę!
O! jak mnie też ściskała! jak mi się przypatrywała! Niedługo potem dano herbatę; mnie Mama najpierwej nalała: nigdym tak dobrej herbaty nie piła, i takich wybornych nie jadłam ciasteczek. Mama była prześlicznie ubrana; jeszcze piękniej niż dzisiaj, i taka wysoka, poważna. Patrząc na nią, myślałam sobie:
— Nie tylko moje kuzynki mają Mamę, mam i ja moją, a jeszcze jaką!
— Tata mnie się spytał wtenczas: — O czem myślisz, Anielko?
Ja mu powiedziałam.
— A ja, czym ci się spodobał tak jak Mama? — zapytał się.
Nie mogłam tego przyznać, bo tak nie było, ale powiedziałam: Tatko jest ładniejszy trochę od wujaszka.
— Bodajże cię — odpowiedział — jam zawsze myślał, żem bardzo piękny!
— Już co to, to nie prawda! — zawołałam śmiejąc się, i tak dobrze się rozśmiałam, żem wylała herbatę; ale Mama i Tata mnie nic łajali, bo się sami serdecznie śmiali.
Nazajutrz rano lata miał interes w sądzie, i pojechaliśmy razem na miasto. Panna służąca Mamy włożyła mi śliczną salopkę ciemną, z różowym kapturkiem, kapelusik słomiany nowiuteńki, i tak mnie całowała i w ręce i w buzię, bo ona jeszcze była u Mamy, nim ja się urodziłam. Tata poszedł gdzie miał iść, a my wysiedli naprzeciwko pod filarami.
Co tam sklepów! co tam pięknych rzeczy! aż mnie oczy bolały! Pytałam się czy to wszystko Mamy, ale Mama powiedziała, że nie. — Poszliśmy trochę dalej znowu do takiego sklepu gdzie same książki były; ja się ucieszyłam, bom była pewna, że tam są takie, jak owa moja podarta: powiedziałam o tem Mamie, i Mama mi taką samą kupiła. Nadszedł tam i Tata, wybierał różne książki, a ja czytałam głośno na mojej. Tata powiedział mi, że bardzo dobrze czytam, a ja zapomniałam powiedzieć, że wujenka codzień miewała ze mną lekcyę. Potem wsiedliśmy do karety i pojechaliśmy na inną ulicę.
Tata kazał stanąć przed sklepem zabawek dziecinnych. O! nigdy nie zapomnę tego sklepu! Co też tam zabawek! a Tata kazał mi wybierać, co tylko mi się podoba. Byłabym chciała cały sklep wybrać, nie mogłam się namyślić; i prosiłam Taty i Mamy, żeby mi sami wybrali. Kupili mi wielką lalkę, prawie tylą jak ja, całe miasto z domami, z kościołami, z drzewami, śliczny teatrzyk malowany, i woziwodę z beczką, z wozem i z koniem; sama zaniosłam te zabawki do karety, Paweł lokaj poustawiał je na ziemi, a ja wsiadłam w tyle między Tatą i Mamą, i oka nie spuściłam z moich zabawek. Za każdem stuknięciem karety krzyczałam, bojąc się, żeby się nie popsuły. Ale szczęśliwie dojechały do domu, i ja nie wiedziałam co robić z wielkiej radości; bo miałam przecie rzeczy, które do mnie samej należały, i nikt mi ich nie zabierał, jednak żałowałam, że moje kuzynki choć z daleka widzieć tego nie mogły.
Po obiedzie przyjechała jakaś pani z córeczką Ewunią, ja jej pokazałam moje zabawki; ale gdy lalkę zaczęła rozbierać i ubierać, wyrwałam jej, mówiąc:
— Oddaj! to nie twoje: to moje!
Ewunia złapała lalkę za nogi, ja znowu jej wyrywałam:
— Oddaj-no, oddaj! Ja mam teraz moją Mamę! nie pozwolę ci się tak bawić lalką, bo to lalka moja.
Mama usłyszawszy to, przybiegła z drugiego pokoju i zaczęła mnie strofować.
— A! — powiedziałam jej, — moje kuzynki zupełnie tak ze mną robiły; jam nie mogła tego z niemi robić, bo tam nie miałam ani Mamy, ani Taty; ale tu...
— A czy ci to było przyjemnie? — spytała się Mama.
— O! bardzo niemiło! — odpowiedziałam.
— Czy nie wiesz o tem: Nie czyń drugiemu co tobie nie miło! — powiedziała jeszcze Mama.
Poznałam wtenczas, żem źle sobie postąpiła, i zaczęłam Mamę przepraszać i obiecywać, że nigdy nie będę.
— Widzisz, — mówiła jaszcze Mama, — oto matka Ewuni chciała i ciebie i mnie zabrać z sobą do teatru; ale nie wiem czy zechce, żeby jej córka wdawała się z taką niegrzeczną dziewczynką.
Ja się rozpłakałam, bom jeszcze nigdy w życiu w teatrze nie była; ale Mama Ewuni powiedziała:
— Ja wiem, że Anielka już nigdy tak nie zrobi; pozwól, niech jedzie z nami do teatru: ona się poprawi!
O! jakżem pokochała tę Mamę Ewuni! Pojechaliśmy. W drodze cały czas Mama z nią o tem mówiła, że niedobrze od dzieci odjeżdżać, że się bardzo psują; że choćby u najlepszych osób były zostawione, przecież zawsze się tego żałuje, a nakoniec powiedziała:
— Już nigdy bez koniecznej potrzeby Anielki nie odjadę!
Usłyszawszy te słowa, zaczęłam bardzo Mamę całować; kareta stanęła i uderzyłam się w brodę, ale nie zważałam na to, bo mnie Mama ściskała i widziałam, że się na mnie nie gniewa. Kareta zatrzymała się przed jakimś domem, a Mama powiedziała: Otóż i teatr. Stał rzęd powozów na boku, a niedaleko kilku żołnierzy przy koniach; weszliśmy do dużej sieni, w której było okienko, przy którem ludzie kupowali bilety. Ewunia mnie spytała:
— Będziesz mnie kochać Anielko?
— O, będę! — odpowiedziałam, i wzięłyśmy się za ręce.
Idąc tuż za Mamą weszłyśmy na schody, a potem na jakiś korytarz; wybiegł człowiek w liberji i zaprowadził nas do malutkiego pokoju, z dużem oknem. Tam nic nie było prócz czterech krzeseł. Ewunia mi powiedziała, że się to zowie loża; gdyśmy stanęły w tym oknie, na stołeczkach, żeby nam lepiej było, zobaczyłam wielką salę, i bardzo wielu ludzi w ścianach; najwięcej ich było pod samym sufitem, osobliwie też żydów: bałam się, żeby który nie spadł, bo tak się pchali jeden na drugiego; im niżej, tem mniej było osób, a cała sala była malowana, złocona, w karmazynowe firanki ubrana. W środku zaś sali wisiał ogromny żyrandol, tak jasny, zmrużać oczy musiałam. Jeszcze sztuka nie była zaczęta; Mama Ewuni umyślnie nas wcześnie przywiozła, żebym miała czas przypatrzeć się wszystkiemu. Niedługo po naszym przyjeździe, muzyka umieszczona na dole, zaczęła grać bardzo pięknie; ja się spytałam Ewuni:
— Czy się to sztuka zaczęła?
Ona rozśmiała się ze mnie, bo już trzeci raz była w teatrze; powiedziała mi, że się sztuka rozpocznie, gdy kurtynę podniosą. Ja jej się spytałam:
— Co to kurtyna?
A ona mi pokazała wielką firankę, prześlicznie malowaną i powiedziała: że za taką firanką jest scena, na której aktorowie grają sztukę. Ach! jak też wyglądałam tej chwili, kiedy tę kurtynę podniosą: osób przybywało. Mama mi posiedziała, że te osoby nie siedzą w ścianach; tylko w takich pokoikach jak nasz. Koło nas i zaraz nad nami, same prawie kobiety siedziały, pięknie poubierane w kwiaty, w pióra, widziałam i dzieci kilkoro; w samej zaś sali na dole, daleko więcej mężczyzn niż kobiet, ale ci mężczyźni wszyscy tyłem się obracali do kurtyny, i wokoło patrzyli, niektórzy nawet przez szkła, a wszyscy z odkrytą głową. Jak kurtynę podnieśli, zapewne się musieli obrócić; ale już tego nie widziałam, bom wtenczas nie patrzyła na nikogo, tylko na scenę.
Ach! jak też to było ślicznie! Sztuka, jak mi Mama potem powiedziała, była dramatem, tak smutnym, że serdecznie płakałam. Były to Machabeusze, historya prawdziwa o żydach z Biblii wyjęta. Jacy żydzi dawniej byli! wcale nie tacy jak teraz. Jak też pięknie grała matka Machabeuszów; trudno mi dotąd wierzyć, że ona tylko udawała: można było przysiądz, że to jej synowie; gdyby kto Mamie chciał mnie wziąść i zabić, pewnieby Mama bardziej nie rozpaczała. A jaka przytem piękna! jaka wspaniała! jaki głos miły! Nigdy nie zapomnę jej nazwiska: na teatrze zwała się Salomona, a za teatrem prawdziwie pani Ledóchowska. Mama mówiła, że i w Paryżu lepszej nie ma aktorki. A kiedy na końcu i ją i jej synów widać, jak po śmierci do Boga, do nieba idą, to tak pięknie, tak ślicznie, że się aż coś dziwnego dzieje. Szkoda tylko, że to krótko trwa; ledwie się pokaże niebo, już ci go ta brzydka kurtyna zasłania: o! szkaradna mi się wtenczas wydawała!
Od tego czasu już nie byłam w teatrze, bo w kilka dni pojechaliśmy na wieś. Kiedy już tak wszystko mówię, muszę powiedzieć, że przez jakiś czas Mama miała wiele biedy ze mną, i często mnie musiała łajać, nawet dwa razy rózgą ukarać, ale już teraz jestem grzeczna, i bardzo mi jest dobrze.




Niezmiernie się podobała wszystkim historya Anielki, osobliwie też opis teatru; żadna z przytomnych panienek, prócz Joasi, nie była jeszcze w teatrze; umyśliły prosić rodziców, żeby ich kiedy zawieźli do Warszawy. Joasia zaś przyznała, że opis Anielki był zupełnie prawdziwy, i zaczęła także o teatrze opowiadać; ale Józia powiedziała:
— Wiecie co? jutro Joasia opowie nam sztuki, na których była, a dziś już wysłuchajmy swoich historyj.
— A na kogo teraz kolej ciągnienia przypada? — spytała się Paulina, którą bardzo te powieści zajmowały.
— Na mnie! — powiedziała Joasia.
— Ciągnijże Joasiu! — dodała Paulina, podając jej koszyczek.
Joasia wyciągnęła własne swoje imię. Wszyscy w śmiech, ale Joasia się zatrwożyła.
— Co ja też powiem, nieszczęśliwa!
— Mów co chcesz i co wiesz! — powiedziała jej Paulina.
— Ale od czego tu zacząć?
— Powiedz nam ile masz lat, ilu braci i sióstr, jakie miewasz Imieniny? czy masz babunię albo dziadunia?
— O! to już wiem! — powiedziała Joasia klasnąwszy w ręce, i tak mówiła:




Historya Joasi.
Powieść trzecia.


Za trzy miesiące skończę siódmy rok. Mam dwóch braci i siostrę, ale ja najmłodsza. Moje imieniny są razem z urodzinami, w maju, na świętą Joannę. Pierwsze, które pamiętam, były te, kiedym cztery lata skończyła. Jakem się tego dnia obudziła, jeszcze w koszulce biegłam do Mamy do łóżka, i wołałam:
— Mamo! to moje imieniny!
Mama wstała, uściskała mnie, darowała mi śliczną sukienkę niebieską w paski, i powiedziała:
— Ty nic nie wiesz, Joasiu. Babunia przysłała wczoraj konie i bryczkę, i pojedziemy do mej i do Saluni wszyscy: i Tata i bracia.
A Babunia mieszkała o dwie mile od Warszawy w wiosce, którą trzymała w dzierżawie; tam już od miesiąca była moja siostra Salunia, ale ja jeszcze nigdy tam nie byłam. Wtenczas jeszcze ani razu nie wyjeżdżałam z Warszawy, nie pamiętam nawet, żebym jaki ogród widziała; piastunka chodziła ze mną na rynek Starego Miasta, tam mnie woziła w wózeczku, i nic nie znałam piękniejszego od Rynku, i od tych topoli, które wkoło niego rosną, a mieszkaliśmy przy Piwnej ulicy.
Kiedym się więc dowiedziała, że pojadę na wieś do Babuni, do Saluni, zaczęłam biegać po całym domu: wpadłam do Taty pokoju, gdzie kilku było chorych; pobiegłam do braci, do kucharki, do młodszej, nawet na dół do kobiety, która tam z bułkami siedziała, i tak się umęczyłam tem bieganiem, że jakeśmy usiedli wszyscy do bryczki, usnęłam na kolanach Mamy. Kiedym się obudziła, spojrzałam na obie strony, i nie zobaczyłam już ani domów, ani kamienic, tylko samą zieloność, a ta zieloność była okryta różnemi kwiatkami: gdzieniegdzie były same żółte kwiatki, i tam pasły się krowy i baranki. Wtenczas skakałam na Mamy kolanach, i mówiłam:
— O, patrzcie! patrzcie! jaka trawa, jakie kwiatki, jakie krowy, jakie baranki! Ach! jakaż ta wieś śliczna!
Zdawało mi się zrazu, że drzewa, płoty, domy, i cała ziemia tańczy, czy ucieka, bo wszystkie te rzeczy jakby uciekały za naszą bryczkę, a inne znowu się pokazywały. Bracia się ze mnie śmiali, i tak się działo do samej wsi Babuni. Babunia z Salunią stały w wystawie przed domem, gdyśmy zajechali; domek był nizki, drewniany, ale mi się podobał; Babunia wzięła mnie na ręce, i całując winszowała mi imienin; Salunia mi także winszowała i darowała mi lalkę. Bracia poszli nie wiem gdzie, a mnie Salunia zaczęła wszędzie oprowadzać. Już wszystko poznała. Zaprowadziła mnie na dziedziniec folwarczny, do stodoły. Tam dwóch ludzi ciężko pracowało: zboże leżało na ziemi, a oni je bili kijami, i taki był hałas, że aż uciekłam. Salunia śmiała się ze mnie, i objaśniła mię, że ci ludzie młócą żyto na chleb, a te kije zowią się cepami. Niedaleko stodoły była maleńka sadzaweczka, tam pływało bardzo wiele małych kaczek i gęsi, żółtych jak kanarki warszawskie. A po całym dziedzińcu chodziły kury, szukając pożywienia w trawie i słomie, a z niemi prześliczne, żółciuteńkie kurczątka, które także dzióbkami jeść szukały. Były tam i małe kaczęta, które wodziła kura. Te poszły do sadzawki i zaczęły pływać; jak też ta biedna kura była niespokojna, jak gdakała; jak widać było, że jej przykro i dziwno, że jej dzieci pływają, a ona nie może. Salunia mi powiedziała, że kura nie uchodzi za bardzo zmyślną. Obszedłszy tak folwark, poszłyśmy do sadu; jaki Babunia ma sad prześliczny! Jeszcze kwitły niektóre drzewa, a w trawie co było kwiatków! Salunia rzekła do mnie: możesz rwać, które ci się podobają. Mnie się wszystkie podobały; zaczęłam więc rwać obu rękami; gdym już w rękach pomieścić nie mogła, kładłam w sukienkę, i z temi wszystkiemi kwiatkami pobiegłam do Taty i Mamy: biegnąc prędko, zawadziłam się w progu i upadłam; zaczęłam płakać, ale zobaczywszy na stole chleb świeży, młode masło żółciuteńkie, rzodkiewki, gruszki, śliwki suszone, wnet mi się płaczu odechciało. Babunia dała mi tych wszystkich dobrych rzeczy; nasyciwszy się, poszłam z Salunią do warzywnego ogrodu. Salunia mi opowiadała, jak się zowie to wszystko, co tam na zagonach rośnie: kapusta, brukiew, buraki, marchew, pietruszka, groch, a nawet kartofle; ja jej żadnym sposobem wierzyć nie chciałam, bo te wszystkie rzeczy nic a nic podobne nie były do tych jarzyn i warzyw, które ja w Warszawie na półmiskach i w rosole widywałam; ale Salunia się zaklęła, że jak Mamę i Tatę kocha, tak prawdę mówi: ja jej wtenczas uwierzyłam, bo już niema u nas większego zaklęcia nad te słowa. Na końcu tego warzywnego ogrodu była znowu sadzawka, wokoło niej między wierzbami wiele pni drewnianych z daszkami: jakieś robaczki latały koło tych pni; Salunia mi powiedziała, że te pnie zowią się ule, te robaczki to pszczoły, i że to one w tych domkach robią ten słodki miód i ten wosk, z którego stoczków i świec tyle. Ja się bardzo ucieszyłam, żem poznała pszczołę, i spytałam się Saluni, czy są między niemi szerszenie? Ona mi powiedziała:
— Są, latają koło ulów: chciałyby miód wyjeść, a nie zrobiły go.
— A to tak, jak w tej bajce Krasickiego! — zawołałam na to.
— W jakiej? — spytała się Salunia.
— A w tej! — i tak mówiłam:

PSZCZOŁA I SZERSZEŃ.

— Idź precz od nas, próżniaku, nie godzien żywienia,
Mówiła żądłem grożąc pszczoła do szerszenia.
— Prawdę mówisz, rzekł szerszeń, i mnie to obchodzi:
Ale żeś pracowitsza, czyż się łajać godzi?
Jestem w nędzy, lepiej się nademną użalić.
Niżeli żądłem straszyć, i samej się chwalić.


Kiedy mówiłam Saluni tę ładną bajkę, jak teraz bez żadnej omyłki, przeleciała mi pszczoła koło nosa; chciałam ją złapać, ale Salunia mnie ostrzegła, że pszczoła tem żądłem, którem szerszenia straszy, i ludzi dotkliwie kole. Nie łapałam więc już pszczoły, wolałam gonić za motylami, których było mnóstwo; a najwięcej białych, ale żadnego nie mogłam złapać: jak tylko przybiegłam do którego, on jeszcze prędzej uciekał. O tym pierwszym dniu mego pobytu na wsi, już niewiele pamiętam; wiem tylko, że przy obiedzie Babunia i wszyscy pili moje zdrowie, że na podwieczorek jadłam kwaśną śmietanę z razowym chlebem, i żem widziała pierwszy raz w życiu jak krowy doją. Kolacyi nie jadłam tego dnia, bo przyszedłszy od krów usnęłam na kanapie, i zapewne wtenczas Hanka, służąca Babuni, musiała mnie wziąć, rozebrać i położyć.
Gdym się obudziła nazajutrz, już było dosyć późno, przyszła do mnie Salunia, pytałam jej się o Mamę; powiedziała mi, że Tata, Mama i bracia pojechali raniuteńko do Warszawy, a mnie z nią u Babuni zostawili, żebyśmy zdrowe były. Zaczęłam płakać, ale Babunia nadeszła, powiedziała mi, że Mama z Tatą będą często przyjeżdżać, darowała nu koszyczek i powiedziała, żembym poszła z Salunią do ogrodu po kwiatki: poszłam, i jeszcze koszyczek nie był pełny, kiedy już zapomniałam o moim smutku; bo też wtenczas niezmierne dziecko było zemnie.
Te kilka tygodni, które u Babuni na wsi spędziłam, jeszcze mi dotąd są w pamięci. Mama z Tatą co sobotę przyjeżdżali, a raniuteńko w poniedziałek wracali do Warszawy; dwa razy i braciszków z sobą przywieźli. Za każdym przyjazdem swoim Tata mówił:
— Niema jak wieś dla dzieci! Świeże powietrze lepsze od wszystkich lekarstw. Patrz żono, jak nasze dziewczątka teraz wyglądają, jak różyczki!
I dziękował Babuni, że nam tak dobrze u niej. O, prawda! było nam bardzo przyjemnie u Babuni, chociaż czasem nas połajała, ale rzadko kiedy, bo obie z Salunią starałyśmy się być bardzo grzeczne, robić pięknie robotę, i uczyć się dobrze. Jak tylko Mama z Tatą przyjechali, prawie pierwsze słowa ich były:
— A grzeczna Salunia i Joasia?
Jeżeli Babunia odpowiedziała: Grzeczne, bardzo grzeczne! to nas Tata z Mamą ściskali, całowali. Jakże tu nie było się starać być grzeczną? Raz tylko Babunia musiała odpowiedzieć: niegrzeczne. I takeśmy płakały, tak nam to było przykro, że pierwszy i ostatni raz Tata i Mama tak złą nowinę usłyszeli przyjechawszy.
Babunią miała bardzo wiele kur, i nieraz Hanka pozwoliła mnie i Saluni szukać jaj kurzych; bo kury choć nie bardzo zmyślne, bardzo są pożyteczne; prawie codzień jajka znoszą; nigdyby wszystkich wysiedzieć kurcząt nie mogły, i bardzo dobrze to Bóg urządził: bo z czegóż byłyby jajecznice, naleśniki, ciasta i inne dobre rzeczy, do których jaja koniecznie są potrzebne?
Jakie też to było dla nas szczęście, kiedy w drwalni, gdzie najwięcej kury siadywały, na drzewie w wiórach która z nas znalazła jajko. Ja raz aż siedm Babuni w fartuszku przyniosłam. Babunia za to darowała mi kurę; nigdy jej nie zapomnę. Była czarna z czerwonym grzebieniem, oczki miała jak paciorki, co drugi dzień, czasem codzień znosiła mi jajko; ale spotkało mnie nieszczęście! przytłukł ją stróż drzewem, i zdechła. Jakem też płakała! Widziałam, że w Warszawie, kiedy kto komu umarł, on kładł żałobę, ja też po śmierci mojej kury włożyłam czarną wstążeczkę; ale ponieważ kura to zwierzę, nie ma duszy, nosiłam ją tylko na uchu, i to przez trzy dni.
Nieraz chodziłyśmy z Babunią do piwnicy, tam stały dzieżki z mlekiem; Babunia zbierała z nich śmietanę dużą łyżką, a mnie i Saluni zawsze choć trochę dała skosztować. Masło codzień Hanka robiła, a my codzień piłyśmy maślankę
Niedługo też zaczęły dojrzewać truskawki, porzeczki w ogrodzie. Baby, dziady i dzieci ze wsi, zaczęły znosić poziomki; pamiętam, raz za starą wstążkę, jedna dziewczynka dała mi garnuszek jagód, właśnie to było w sobotę; Tata z Mamą mieli przyjechać: nie zjadłam ani jednej jagódki, ale dla nich schowałam.
Pamiętam także tego dnia miałam i zmartwienie. Babunia kazała skosić trawę w ogrodzie, jaskry, ostróżki i wszystkie te kwiatki żółte, niebieskie, śliczne stokrotki padły pod kosą i powiędły. Ale za to Babunia nazajutrz pozwoliła nam przetrząsać skoszoną trawę: była też to ostatnia nasza zabawa, bo już tego poniedziałku Tata z Mamą zabrali i mnie i Salunię z sobą. Żal mi było bardzo odjeżdżać od Babuni, od krów, od kur i mleka, alem się znowu cieszyła, że zobaczę braci i nowe pomieszkanie; bo Tata z Mamą wyprowadzili się przez ten czas z Piwnej ulicy, i najęli sobie domek z ogródkiem w Alejach. Ten ogródek nie był taki duży jak u Babimi, ale przecież i tam są drzewa, trawa i kwiatki. Jeździliśmy też dosyć często do Babuni, i jeździmy dotąd w lecie; w zimie Babunia do nas przyjeżdża, i teraz właśnie jest u nas, a ja tu przyjechałam; bo mi Tata już dawno mówił, że tu jest bardzo grzeczna panienka Józia, niewiele odemnie starsza, i że jeżeli będę grzeczną, przywiezie mnie do niej: byłam grzeczna, i Tata mnie przywiózł.




Chociaż w historyi Joasi nie było żadnego szczególnego wypadku, bardzo zabawiła wszystkich, nawet i Paulinę; sposób noszenia żałoby po kurze, rozśmieszył wszystkie panienki; ale przy śmiechu nie zapomniały jednak, że jedna z nich, Marynia, nie powiedziała jeszcze swojej historyi. Już i ciągnąć kartki nie było potrzeby, bo na nią kolej mówienia przypadała. Marynia jednak namyślała się długo, i dopiero za usilnemi prośbami trzech dziewczynek i Pauliny, tak mówiła.




Historya Maryni.
Powieść czwarta.


Ja się nie spieszę z moją historyą, bo ja nie taka szczęśliwa jak wy, moje panienki: jednej z was umarła jedna Mama, ale znalazła drugą; drugim nie umarła i mają; a mnie umarła i nie mam. Ja nawet nic a nic mojej Mamy nie pamiętam, i dopiero rok minął jakem się dowiedziała, że nie mieć Mamy jest wielkiem nieszczęściem. Mój Tata zawsze mieszkał i mieszka na wsi, ja go jeszcze nigdy na jeden dzień nie odstąpiłam, jak zapamiętać mogę. Pierwsze miejsce, w którem Tatę i siebie pamiętam, jest grób Mamy. W naszej wsi jest kościół i koło niego duży cmentarz; na tym cmentarzu jest piękny grób, osadzony wierzbami i topolami, a w nim kamień z takim napisem:

Tu leży Elżbieta Kaniewska
Zgasła w kwiecie wieku
Zostawiła żal nieutulony w sercu Męża
Przykład najlepszy
jedynaczce Córce.


Ten grób jest grobem Mamy, A, ten napis — pierwsze słowa, które przeczytać gładko umiałam, bo tam codzień Tata, czarno ubrany, prowadził mnie, siadał na kamieniu, brał mnie na kolana, i laseczką wskazując złote głoski, uczył mnie: to T, to U, to L i tak dalej. Nie wiem doprawdy, jak długo chodziliśmy oboje na ten grób Mamy, ale to wiem, że bardzo lubiłam tam chodzić, i że nieraz nawet i sama poszłam; bo Tata nie mieszkał w pałacu, ale kazał sobie wystawić umyślnie mały domek niedaleko kościoła, i tam mieszkaliśmy. Nieraz słyszałam jak ksiądz proboszcz mówił Tacie:
— Szkoda, że nikt w pałacu nie mieszka! Ale Tata odpowiadał:
— Jak Marynia urośnie, tam mieszkać będzie: ja nie mogę!...
I pałac stał pustkami; nikt w nim nie mieszkał a nasz domek i przez połowę nie był tak duży i piękny. Nie było w tym domku ani jednego próżnego pokoju, nikt też z gości nie bywał, a słyszałam nieraz od służących i od księdza proboszcza, że dawniej bardzo wiele ludzi bywało, póki Tata w pałacu mieszkał. Mówili także, że Tata dawniej lubił się bawić. Ale teraz nie chce wiedzieć o żadnych zabawach, tylko siedzi nad książkami i nad papierami, i chodzi ze mną na grób Mamy. Jednego wieczora, pamiętam, pierwszy raz przeczytałam cały ten napis, i Tata bardzo był kontent; nazajutrz więc raniuteńko wymknęłam się z mego pokoju, od Tekli, mojej piastunki, i poszłam na cmentarz. Siadłam na kamieniu, wzięłam kijek, i wskazując sobie słowo po słowie, czytałam głośno i wyraźnie cały napis; czytałam go kilka razy, żeby nie zapomnieć, bom nic a nic tych słów nie rozumiała, kiedy usłyszałam jakiś hałas za sobą. Myślałam, że to dziad idzie dzwonić na Mszę, albo że Tata po mnie przyszedł; obejrzałam się jednak i zobaczyłam jakiegoś nieznajomego mężczyznę. Zlękłam się trochę; a on mnie się spytał:
— Co tu robisz, moje dziecię?
— Uczę się czytać na grobie Mamy! — odpowiedziałam mu.
— O Boże! to więc prawda — zawołał, załamując ręce — to grób twojej Matki!
To mówiąc tak zbladł i osłabł, że aż się o drzewo oprzeć musiał. Ja się niezmiernie przelękłam i zdziwiłam. Dla mnie grób Mamy nic nie miał ani smutnego, ani okropnego; owszem, ja tam chodzić lubiłam. Tata tam najwięcej ze mną rozmawiał, czytać mnie uczył, takie mi śliczne rzeczy mówił o Bogu, o drugiem życiu, o duszy, o cnocie. O co tylko na grobie Mamy go prosiłam, czy dla siebie, czy dla kogo, nic mi nie odmówił. Zadziwił mnie więc niezmiernie przestrach tego pana, a widząc, że wciąż jest blady, pobiegłam do domu; zobaczyłam z daleka powóz czterokonny jadący do pałacu, i Tatę wychodzącego naprzeciw. Zaczęłam wołać:
— Tato! Tato! jakiś pan zasłabł na grobie Mamy!
Tata pobiegł ku mnie; wyszedł też i ten pan z cmentarza, i zaczęli się z Tatą ściskać i całować.
— Bracie! kochany bracie! jakie nieszczęście!
Takie tylko słowa słyszałam, a i Tata i ten pan bardzo płakali. Dowiedziałam się wnet, że to był brat Mamy, a mój wujaszek, o którym Tata nieraz z księdzem proboszczem wspominał. On był daleko za granicą i nie wiedział, że Mama umarła; słyszał coś o tem przyjechawszy do kraju, ale nie wierzył. Zajechał jak dawniej przed pałac, a tam nie zastawszy nikogo, zląkł się; kazał powozowi iść pomału, a sam szedł do księdza proboszcza: kiedy mnie spostrzegł na cmentarzu, zobaczył grób Mamy, i dopiero z pewnością przekonał się, że umarła. Dowiedziałam się wnet tego wszystkiego, a razem i tego, że śmierć Mamy była wielkiem nieszczęściem, i że dlatego tak wujaszek zbladł, i wraz z Tatą tak płakał.
O, płakali długo! Tata opowiadał całą chorobę i śmierć Mamy, Tata tak mnie żałował, nazywał mnie nieszczęśliwą, biedną sierotką. Wujaszek i mnie i jego żałował; mówił, że bardzo Tacie smutno być musi tak żyć samemu. Tata mu odpowiedział, że już inaczej żyć nigdy nie myśli, że jego córka, Marynia, całą jest jego pociechą, i innej nie chce; i że kiedy tak Bóg zrządził, on już do śmierci żyć będzie w smutku.
Ja tego wszystkiego słuchałam z niezmiernem zadziwieniem; i mogę powiedzieć, że od tej chwili coś dziwnego zaczęło się dziać ze mną. Już zaczynałam pojmować, że śmierć Mamy była wielkiem nieszczęściem, już nawet na jej grób bez smutku patrzeć nie mogłam, ale jeszcze nie pojmowałam wcale, dlaczego o tem nie wiedziałam dotąd? i jakim sposobem ja, mała dziewczyna, która nic nie umiała, mogłam być całą pociechą Taty. Wujaszek mi naprzywoził różnych zabawek i książek, był dla mnie niezmiernie dobry, bardzo mnie kochał, i ja go też bardzo pokochałam; zdawało mi się, że go już znam dawno, umyśliłam sobie wypytać go o to wszystko, co mnie tak dziwiło? Jednego dnia, kiedy Tata zamknął się w swoim pokoju, zaprowadziłam go na grób Mamy i prosiłam, żeby mi to wszystko wytłómaczył. Wujaszek opowiedział mi takie słowa, których nigdy nie zapomnę:
— Byłaś jeszcze bardzo małem dziecięciem, moja Maryniu — mówił — kiedy twoja Mama umarła, nie mogłaś więc czuć tej straty; nie mogłaś także poznać się na tem, że Tata dlatego smutny, boś przy jego smutku urosła; a z czem kto rośnie, tego nie widzi. Tak było ze smutkiem Taty, i ze śmiercią twojej Mamy, jak z napisem jej grobu; czytasz gładko słowa, ale nie rozumiesz co znaczą; w nich jednak wielka jest dla ciebie nauka: przekonam cię o tem, tylko słuchaj uważnie co ci powiem. Niema dla dziecka, osobliwie dla dziewczynki, większego nieszczęścia jak stracić Matkę; ty moja Maryniu, w tem przynajmniej szczęśliwą jesteś, że ci Bóg dobrego Ojca zostawił. Powinnaś więc tak go kochać, jak gdyby on był razem i Mamą i Tatą twoim. Póki Mama żyła, on miał żonę, którą kochał, która była jego pociechą; teraz jej nie ma, tylko ciebie jedną: ty jesteś całą jego pociechą, jak sam mówi; uważ więc sobie, jak dobrą powinnaś być dla niego: usługuj mu, nadskakuj, a broń Boże! w niczem nie martw; nie bądź upartą i niegrzeczną, ani próżniakiem i nieukiem, bo jakąż onby miał ze złej córki pociechę?
Zrozumiałam zupełnie te słowa wujaszka: umyśliłam sobie słuchać ich we wszystkiem, i prosiłam go jeszcze, żeby mi napis grobu Mamy wytłómaczył; bo teraz już wszystko chciałam wiedzieć i rozumieć. Wujaszek i to zrobił, i pamiętałam zupełnie jak on raz czytał, drugi raz mówił:
Tu leży Elżbieta Kaniewska. To znaczy: że tu leży ciało twojej Mamy; kiedy ona umarła, to jest: kiedy dusza opuściła ciało, tu jej ciało zamknięte, w drewnianej skrzyni złożyli; zostało tu w ziemi pod tym kamieniem, a dusza poszła daleko do Boga; tam zawsze żyć będzie, tam Tata twój i ty sama, jeśli dobrą będziesz, zobaczysz ją kiedyś. Zgasła w kwiecie wieku; to jest: była młoda, świeża, jak te kwiatki w ogródku twoim rosną, kiedy podobało się Bogu zabrać ją od was. Zostawiła żal nieutulony w sercu Męża; to jest: zostawiła w sercu twego Taty smutek, który dopiero wtenczas się skończy, kiedy on sam umrze; a nakoniec, zostawiła przykład najlepszy jedynaczce córce. Te słowa najwięcej uważać powinnaś, mogą ci być na całe życie nauką. Mama twoja była łagodna, słodka, pobożna, miłosierna, pracowita, miała wszystkie cnoty potrzebne kobiecie; więc ty będąc jej córką jedynaczką, wszystkie te jej cnoty mieć powinnaś, i powtórzyć je za nią w sercu, jak za mną słowa tego napisu powtarzasz. Bo kiedy która córka miała, albo ma jeszcze dobrą Mamę, powinna koniecznie starać się być taką samą jak ona, i ani Bóg, ani ludzie jej nie kochają, jeżeli taką nie jest. Pytajże się więc często, moja Maryniu, Taty i mnie, póki tu jestem, jaką była twoja Mama? i staraj się iść za przykładem, który ci zostawiła, to jest być taką jak ona.
Ucałowałam ręce wujaszka, płacząc serdecznie, gdy mi to wszystko powiadał. Niezmiernie się zadziwiłam, że tak wiele było rzeczy w tym krótkim napisie; że ja go dawniej nic nie rozumiałam, a teraz pojęłam tak wybornie. Wujaszek jeszcze długo u nas bawił i wiele mi mówił o Mamie; między temi książkami, które mi przywiózł, była jedna z abecadłem i z powieściami: wujaszek i Tata naprzemian uczyli mnie na niej czytać. Już prawie wszystkie głoski znałam z grobu Mamy, ale te w książeczce były takie maleńkie; jednak widząc jak Tatę cieszyło, kiedy ja się czego nauczyłam, tak się starałam, że nim wujaszek wyjechał, już nieźle na każdej książce czytałam. Po jego wyjezdzie Tata mnie zaczął uczyć pisać i rachować; Tekla mnie też już dawno pończoszkę robić i szyć uczyła. Właśnie tu jadąc Tata mi powiedział, że pojedzie do Lublina po jedną panią niemłodą, która przy nas bawić będzie, i nauczy mnie wielu rzeczy. Zawsze ze mną rozmawia: już wiem dosyć z Pisma Świętego i z historyi powszechnej; za każdym razem jak wujaszek przyjedzie, zawsze go z jaką nową robotą albo nauką przywitam. Trzy razy u nas był od tego czasu; już teraz nie on mnie, ale ja jemu napis grobu Mamy tłomaczę; i jak był ostatni raz, powiedział mi, że widzi, żem go zupełnie zrozumiała, i że go często odczytywać muszę; bo jak on mówi, zanosi się na to, że będę kiedyś zupełnie do Mamy podobną; ja też o tę łaskę codzień Boga proszę, i o tą drugą, żebym mogła być Taty pociechą.




Tak skończyła historyę swoją Marynia; Józia, Joasia i Anielka ją uściskały, nawet Paulina, a dziewczynki powiedziały:
— O! zapewne ty nie jesteś taka szczęśliwa, jak my, ale za to my cię najlepiej kochamy!
— Ja poproszę twego Taty — dodała Józia — żebyś u nas została, jak on pojedzie do Lublina!
— A jak będzie ciepło — zawołały drugie — będziemy prosić naszych Rodziców, żeby nas zawieźli do naszej wsi: pokażesz nam grób twojej Mamy, i przeczytamy z tobą ten piękny napis.
— O dobrze! dobrze! — wołała Marynia, ściskając je wzajemnie.
Po tej historyi zupełna poufałość nastąpiła między dziewczynkami. Zadawały sobie tysiączne zapytania, a najwięcej Maryni. Dali wieczerzę, dziewczątka siedząc przy okrągłym stoliczku, więcej rozmawiały niż jadły. Gdy dziesiąta godzina wybiła, z trudnością przyszło nakłonić je do spania. Nazajutrz i innych dni bawiły się wybornie; pan Kaniewski zostawił Marynię na dwa tygodnie u Rodziców Józi; pokochały się bardzo z Józią, a Paulina uszczęśliwiona była, że się tak udał jej pomysł.






II. POWIEŚCI MORALNE.



CZĘŚĆ DRUGA.
POWIEŚCI MORALNE.


Wielkanoc.


Święta Wielkanocne, tak ważne i uroczyste dla wszystkich chrześcijańskich narodów, zwiastując wiosnę, powszechnie wesoło są spędzane; ale nigdzie tyle nie wymagają przygotowań i więcej nie przynoszą radości jak w naszym kraju. Przy obchodzie świętej tajemnicy, gościnny Polak ma jeszcze rozkosz częstowania; w dzień Wielkanocny, najuboższy kmiotek zarówno z największym panem, ma czem przyjąć w domu swoim: każdy się gości spodziewa, każdy im rad gdy przyjdą, każda się krząta gospodyni, wszyscy się weselą.
Lecz rzadko gdzie Wielkanoc tak suto obchodzoną bywa, jak niegdyś bywała w domu państwa Staropolskich, majętnych mieszkańców miasta Warszawy. Zachowując wiernie dawne zwyczaje, gnieżdżąc w duszy pradziadów cnoty, kontenci byli, kiedy mogli dogodzić sercu, suto uczęstować gości i uraczyć rodzinę i domowników. Dziesięcioro ich dziatek, w tym samym duchu chowane, tymże przejęte przykładem, równie były gościnne i ludzkie. Przekładały Wielkanoc nad wszystkie święta, bo Święcone zwabiało wiele gości; a rodzice chcąc ich uczyć zawczasu gościnnej uprzejmości, pozwalali im mieć także swój własny i osobny stolik. Założony bywał cały ciastami, mięsiwem; wszystko na nim było mniejsze i nie tak wykwintne, jak na rodzicielskim, ale przecież wszystko zdawało się dzieciom smaczniejsze, bo własne.
Pani Staropolska, skrzętna i gospodarna, zawczasu potrzebne przygotowania na Święta robiła. Pragnąc, żeby i córki kiedyś, tak jak ona, wszystko w gospodarstwie zrobić potrafiły, kazała im przypatrywać się tej pracy i pomagać nawet niekiedy. Nie trzeba było powtarzać dziewczynkom podobnych rozkazów; z radością odstępowały nauk i innych zatrudnień dla przygotowań Wielkanocnych. Jednak żeby nie traciły drogiego w młodości czasu, jak już cokolwiek wyrosły, co rok jedną tylko z córek przybierała Matka do pomocy, a drugim, w wolnych od nauk chwilach, przypatrywać się kazała.
W roku, o którym tu mowa, kolej pomagania Matce przypadła na trzecią z rzędu: na imię jej było Teresia. Teresia dobra była, czuła, usłużna, dowcipna, pilna i porządna; nauczyciele byli z niej kontenci i Matka z ochotą przybrała ją za pomocnicę. Ale niestety! Teresia do tylu pięknych przymiotów jedną łączyła wadę: niesłychanie była łakomą. Ta wada z pierwszego rzutu oka nie zdaje się zbyt wielką, jednak smutne miewa skutki, wielu przywarom początek daje, do wiele złego jest przyczyną, do wiele dobrego przeszkodą. Teresia nie mogła być tak dobroczynną jak jej rodzeństwo, bo wszystkie pieniądze jakie tylko kiedykolwiek dostała, na ciasteczka, jabłuszka, cukierki trwoniła. Teresię nie tak kochali bracia, siostry i domowi, bo choć miała przysmaczek, to się nim z nimi nie dzieliła. Teresia często była przyczyną, iż ludzi łajano. Jeżeli zostało co z obiadu, lub z wieczerzy, ona to zaraz wyszperała i zjadła w sekrecie, a Matka szafarza strofowała, że źle szafy zamyka. Teresia nawet nie była tak nabożną, jak cała jej rodzina, bo się nauczyła więcej bać ludzi, niż Boga. Skoro była sama, zdawało jej się, że jej nikt nie widzi, a lubo jej Matka często powtarzała, że Bóg na nas ciągle patrzy, ona jednak czyniła w Jego świętej przytomności to, czegoby nie była zrobiła przed trzechletniem dziecięciem. Łajania rodziców, tysiączne nieprzyjemności, nic jej poprawić nie mogło. Obiecywała ona często i sobie i drugim odmianę, ale za najpierwszą sposobnością odzywał się zły nałóg. Rodzice ubolewali nad wadą tak szpetną i rodzącą w Teresi tyle przywar i błędów. Nareszcie wypadek następujący poprawił ją zupełnie.
Kolej pomagania Matce w przygotowaniach Wielkanocnych przypadła więc na Teresię. Jak najpomyślniej wszystko się udało. Szynki dobrze uprawione uwędziły się wybornie; ciasto, którem najwięcej gospodynie domu pysznić się zwykły, nadspodziewanie wyrosło: słowem, kiedy w Wielką Sobotę wieczorem, zastawiono długi stół szynkami, kiełbasami, babami, plackami, jajami, różnemi pieczywami i wędlinami; kiedy na wyniesieniu umyślnie na to sporządzonem, postawiono w środku na wielkim półmisku baranka z chorągiewką; kiedy obok tego stołu nakryta mniejszy i rozłożono na nim dziecinne Święcone, przystrojono oba bukszpanem: widok był wspaniały, a radość powszechna. Pani Staropolska z upodobaniem spoglądała na swą pracę, dzieci wszystkie, założywszy w tył ręce, chodziły około stołów, a ślinkę połykając myślały z ukontentowaniem o dniu następującym.
Państwo Staropolscy dochowując wiernie wszystkich przepisów religii, w Wielką Sobotę, o godzinie dziesiątej w wieczór, wraz z dziećmi i domowemi chodzili do pobliskiego katedralnego kościoła na Rezurekcyę. Zostawał tylko na dole stróż do pilnowania domu, a na górze ta z dziewczynek, która Matce do Święconego pomagała. I tego więc wieczora poszli wszyscy do kościoła. Teresia zamknąwszy drzwi od schodów, została się sama. Od rana wielkiej doznawała przykrości. Widok tylu przysmaczków, łakotek, których tknąć nawet nie mogła, dręczył ją i czynił przymus dla niej nieznośny. Już go dłużej znieść nie potrafiła! Idąc więc za skłonnością swoją, bieży do sali, gdzie zastawione było Święcone. Chce drzwi otworzyć: zamknięte! Zdziwiona i strapiona domyśla się, że to przezornej Matki troskliwość; wie dobrze, że tak wielkiego klucza wziąść z sobą nie mogła, idzie więc do jej stolika, szuka, przewraca i nareszcie znajduje klucz fatalny. Uradowana pospiesza napowrót do sali. Pierwszą jej myślą było napatrzeć się tak miłego dla niej widoku i gdzieniegdzie schwycić rodzynkę, migdałek lub konfiturkę, albo nieznacznie czego uskubnąć! Ale zamiast zaspokoić tem swoje łakomstwo, zaostrza go jeszcze. Im więcej kosztuje, temby więcej jeść chciała. Wziąć z dziecinnego stolika nie sposób, bracia jej i siostry odkryliby tę szkodę odrazu; nadkroić żadnego z paradnych ciast nie można, Matka spostrzegłaby bezwątpienia; ale przychodzi jej myśl, żeby podnieść jedną z największych bab i od spodu środek wykroić. — »Tego nikt nie zobaczy, pomyślała sobie. Jutro jak się goście zejdą, Mama przywoła mnie do częstowania i krajania; zacznę od tej baby, rozkraję ją całą i nikt nie będzie wiedział«. Serce jednak bić jej mocno zaczęło, zadrżała jej ręka w chwili, kiedy nóż wzięła; ale nie zważając na to, wykroiła kawałek i zjadła. Zasmakowało jej wyborne ciasto natkane rodzynkami, migdałami i cykatą; zapomniała wyrzutów sumienia i wzięła się do drugiej baby, potem do trzeciej, nareszcie do czwartej, i póty jadła z chciwością i pospiechem, póki nie uczuła, kończąc czwarty kawałek, że ją nudzić zaczęło. Przestała więc na tem; a ledwie miała czas zmieść okruchy i poustawiać wszystko na swojem miejscu, kiedy usłyszała rumot w domu. Domyśliła się, że już wracają z Rezurekcyi. Strach ją ogarnął, zamknęła coprędzej drzwi, wrzuciła klucz do matki stolika, i poszła do bawialnego pokoju. Przechodząc ze świecą koło zwierciadła, rzuciła na nie okiem i postrzegła, że niezmiernie była bladą; przyszło jej w ten moment na myśl, że Matka pytać się jej będzie, co jej jest? co robiła podczas jej niebytności? Zimny dreszcz przeszedł przez wszystkie jej żyły, stanęło jej w oczach jej przewinienie i jeszcze się bardziej zmieniła. Już byłaby chętnie darowała całe Święcone, gdyby można było odmienić co się stało i cofnąć się wstecz o jedną godzinę; lecz zapóźno przyszła jej ta uwaga. Nie było już nawet czasu do rozmyślania nad tem co uczyniła, bo już rodzice stukali do drzwi; drżąc jak listek, poszła im otworzyć. Wszyscy witać ją zaczęli, winszując wesołego Alleluja; lecz Teresia z trudnością mówić mogła. Spostrzegła to natychmiast Matka i dopytywała się troskliwie coby jej było? Teresia mogła jeszcze naprawić niejako błąd swój, przyznając się do winy. Źle zapewne podobną popełnić zdrożność i tak być łakomą; ale szczerość, otwartość, żal, największe przewinienia zagładzić mogą. Lecz Teresia nie miała tyle odwagi i zastanowienia. Wszyscy domowi, całe rodzeństwo, kilka nawet obcych osób zgromadzonych było! Fałszywy wstyd ją ogarnął, bała się wyjawić przed ludźmi przewinienia, o którem już Bóg wiedział, podwoiła je podłem kłamstwem!... Tak to jedna wina prowadzi do drugiej, i błąd z występkiem łączy!... Na zapytanie Matki, taką odpowiedź wynalazła nieszczęśliwa Teresia:
— Znużona długiem czekaniem na państwo, usnęłam sobie; przebudziłam się nagle usłyszawszy hałas, zlękłam się i zapewne z tej przyczyny zbladłam.
— Czy tylko Teresia czego nie zjadła? — rzekł Ojciec.
— Nie, Tato — odpowiedziała słabym głosem.
— No, kiedy tak, to obudź się zupełnie; przypatrz nam się: wszak my nie żadni źli ludzie, bać się nas nie powinnaś. Przynieś nam wódki, butelkę wina i spory kawał ciasta; wypijemy i zjemy sobie razem z naszymi przyjaciółmi i domowymi; a potem pójdziemy spać, żeby jutro wstać rano, pójść do kościoła, radować się, częstować z serca i jeść należycie.
— Ale sala zamknięta — dodała cicho Teresia.
— W moim stoliku jest klucz, pójdź po niego Tereniu — rzekła Matka.
Teresia chciała iść, ale już nie mogła. Słabo jej się zrobiło i padła na stołek.
Pani Staropolska kazała ją zaprowadzić do łóżka, a druga jej córka dopełniła rozkazów Ojca: przyniosła ciasta, wina; a wesoło i smacznie goście, dzieci i domowi najadłszy się i napiwszy, rozeszli się do spania.
Pani Staropolska niespokojna o Teresię, udała się pierwiej do jej pokoju. Jakież było jej zdziwienie, gdy uchyliwszy drzwi zwolna, ujrzała ją klęczącą na łóżku i rzewnie płaczącą.
— Cóż ci to? kochana Teresiu — rzekła do niej słodkim głosem — nie spisz jeszcze i płaczesz?
— Ach Mamo! — odpowiedziała nieszczęśliwa dziewczyna, zasłaniając sobie oczy rękoma — nie wartam, żebyś tak do mnie mówiła!
— Jakto? — przerwała zatrwożona Matka — czyś co złego popełniła?
— Szkaradną winę: skłamałam!
— Ty, Teresiu?
— Ja: zakradłam się do sali, gdzie stoi Święcone, najadłam się ciasta, i dlategom słaba.
— Wstydź się! — zawołała pani Staropolska groźnym tonem; chciała mówić więcej, ale Teresia łkając rzuciła się jej do nóg.
— Mamo! — krzyknęła, wyciągając do niej ręce — karz mnie jak chcesz, zadaj mi najprzykrzejsze pokuty; wyjaw moją winę przed wszystkimi, ale nie patrz na mnie tak surowo! Przyrzekam tu przed tobą i przed Bogiem, że już nigdy kłamać nie będę, że najmniejsze przewinienie zaraz odkryję, że się nigdy nie dam uwieść temu przebrzydłemu łakomstwu, ale przebacz mi!
Tu strumień nowych łez przerwał mowę biednej Teresi.
Matka chwiejąca się między wzgardą i politowaniem, podnieść się córce kazała.
— Słuszny jest twój żal — rzekła do niej — rozrzewnia on mnie, ale wina twoja tak jest wielka, taką boleścią przeszyła moje serce, że jej prędko zapomnieć nie potrafię!... Czyż nie wiesz, że nic w domu takiego nie mamy, czembyśmy się z wami nie dzielili? czyż nie wstydziłaś się wyszukiwać kluczów i w domu rodzicielskim zakradać się jak złodziej; a nadewszystko zkąd wzięłaś tyle śmiałości, żeby się zhańbić tak podłem i wyszukanem kłamstwem? Czyż zapomniałaś, że Bóg ciągle na nas patrzy? że czyta w głębi serc naszych, i że będąc sam prawdą przedwieczną, brzydzi się kłamliwymi?
— O, Mamo! słuszne są wszystkie twoje wymówki, już mi je sumienie podało. Już nawet upokorzyłam się przed Bogiem; zalałam się łzami przy wieczornym pacierzu, i słyszałam jakby głos jaki w sercu mojem mówił: niech ci Rodzice przebaczą, a i Bóg gniewać się na ciebie nie będzie: zlituj się więc nademną, przebacz mi! Wszystko uczynię, co tylko każesz, ale powiedz, że się nie gniewasz, że będziesz mię tak kochać jak dawniej!
— W mocy jest twojej przebłagać gniew mój i odzyskać przywiązanie; uczyń mocne i stałe przedsięwzięcie poprawy, wezwij Wszechmocnego na pomoc, pracuj usilnie nad sobą, bądź od tej chwili wstrzemięźliwą i szczerą.
— Będę nią niezawodnie. Ale Mamo! zaprowadź mnie do Taty, jeszcze on o niczem nie wie.
Wszedł w tę chwilę pan Staropolski, zdziwiony długą nieobecnością żony, a równie dobry Ojciec jak tkliwy małżonek, uczuł przy wyznaniu Teresi to wszystko, czego doświadczyła Matka, i podobneż córce dał napomnienia i nauki. Uspokojona Teresia wyjawieniem swej winy, pełna najmocniejszych postanowień, z rozkazu rodziców, położyła się. Odeszli od niej, zostawiwszy służącą do jej pilnowania.
Póki byli przy niej, póki dusza jej tak żywo była zajęta trwogą i żalem, nie czuła fizycznych cierpień; ale skoro spokojniejszą moralnie być zaczęła, doznała mocnej boleści żołądka i przykrych nudności. Ta słabość nie dozwoliła jej spać nocy całej; nie szemrała jednak i nie narzekała, bo uważała ją za słuszną karę swego łakomstwa. Nazajutrz rano wstała smutna i mizerna, przywołany lekarz zapisał jej niesmaczne lekarstwo i wielką przykazał wstrzemięźliwość w jedzeniu. Całego Święconego w usta nie włożyła Teresia. Patrzyła tylko jak drudzy jedli, jak jej bracia i siostry, stojąc przy dziecinnym stoliku, częstowali przybyłych gości. Osłabiona smutkiem, boleściami i bezsennością, nie mogła nawet pomagać Matce do ciast rozdawania: musiała ją zastąpić starsza siostra. Spostrzegła jednak z wdzięcznością, że Matka sama rozkrajała najpierwej owe uszkodzone baby, i ta jej dobroć rozrzewniła ją do łez i utwierdziła w przedsięwzięciu poprawy. Nic ją już odtąd wtem chlubnem postanowieniu zachwiać nie zdołało; wstrzemięźliwość i miłość nienaruszoną prawdy dołączyła do wszystkich dawnych przymiotów, i wkrótce najmilszą się stała ze wszystkich córek państwa Staropolskich. Rodzice widząc tę pomyślną odmianę, podwoili dawne ku niej przywiązanie, po usilnej pracy pozyskała nakoniec ich, rodzeństwa i domowych miłość i zaufanie.
Oby jej przykład mógł być zbawienną przestrogą dla dzieci mających skłonność do kłamstwa lub do łakomstwa. Oby się przekonać mogły, że nic niema szkodliwszego od wad i złych nałogów.




Mały Tomek z Jabłonny.


Już liście żółknąc i opadać poczynały, ptaki podróżne wybierały się do cieplejszych krajów; już pola ogołocone z kłosów kryły w sobie przyszłego roku nadzieje; deszcz zimny padał niekiedy, a jeśli trafił się jeszcze dzień pogodny i ciepły, za dobrodziejstwo natury był uważany. Każdy robił przygotowania na zimę, napełniał piwnice i spiżarnie, oblepiał, obtykał mieszkanie swoje, skupował i zwoził drzewo, żeby mu głód i mrozy nie dokuczyły. W jednej tylko chatce nie robiono tych przygotowań; położona była w bok Jabłonny, mieszkała w niej biedna wdowa z synkiem ośmioletnim.
Małgorzata była chorą i ubogą, nie miała żadnego dobytku, żadnych nawet krewnych. Rodziła się w Kaliskiem; w młodym wieku straciła rodziców! Służąc w jednej wiosce, u uczciwego gospodarza, podobała się parobkowi z drugiej chaty i poszła za niego. Żyli z sobą szczęśliwie, pracowali oboje i dobrze im się wiodło. Urodził im się syn, i powiększył ich szczęście. Lecz później wstąpił do wojska, nie mogła Małgorzata wstrzymać go od tego: w sekrecie przed nią przystał do żołnierzy i już w ułańskim ubiorze stanął przed jej oczyma. Tak mu było do twarzy w kaszkiecie i w mundurze, tyle rozprawiał, jak to on w krótkim czasie zostanie kapralem, później furyerem, nareszcie oficerem, z jakimi orderami wróci. Małgorzacie, jako kobiecie, serce się roześmiało i na czas jakiś łzy ronić przestała. Ale pułk cały opuścił wkrótce okolice Kalisza i udał się do Warszawy. Małgorzata nie mogła rozdzielić się z mężem, poszła za nim z synem swoim Tomkiem. Niedługo on bawił w tem mieście, rozkazano mu iść wraz z innymi do Prus. Janek równie odważny jak każdy prawdziwy żołnierz, idąc zawsze śmiało naprzód, nie kryjąc się za drugimi, zyskał pochwałę starszych w kilku utarczkach; lecz pod Friedlandem kulą w piersi ugodzony, na miejscu ducha wyzionął.
Małgorzata przez kilka miesięcy nie wiedziała o swojem nieszczęściu, została była w Warszawie. Z trudnością tyle zarobić mogła, żeby siebie i dziecko wyżywić. Codzień prawie chodziła do biura wojennego dowiadywać się, czy nie wiedzą czego o Janku Grywaczu? Długi czas mówili jej, że żadnej nie mają wiadomości; nareszcie dnia jednego powiedzieli jej, że zabitym został! Padła biedna Małgorzata bez zmysłów, skoro usłyszała te słowa, ledwo jej się docucić można było! Dobroczynne jakieś panie, zobaczywszy stan jej, kazały ją zanieść wraz z dzieckiem do szpitala: tam lubo w natłoku chorych, rannych i nieszczęśliwych wszelkiego rodzaju, doznała wielkiego starania. Tomka umieszczono między sierotami na czas jej słabości i Małgorzata pomimo ciężkiej choroby, pomimo cięższej jeszcze rozpaczy, wyszła wkrótce z niebezpieczeństwa. W kilka tygodni wróciły jej się cokolwiek siły, ale zdawało się, że ze zdrowiem przybywało jej żalu. Wyszła ze szpitala, żeby drugim ustąpić miejsca, błogosławiąc miłosierne siostry, które się tak nią i synkiem opiekowały.
Lubo tak nieszczęśliwa, Małgorzata ceniła życie; gdyby umarła, cóżby się z jej Tomkiem stało? Dla mego więc, więcej niż dla siebie, poszła szukać chleba. Jeszcze osłabiona pracować wiele nie mogła. Przed swoją chorobą poznała się była z żoną żołnierza z tego samego pułku, w którym był jej mąż; u niej znalazła przytułek, ale ta żołnierka sama biedna, żywić jej długo nie mogła. Małgorzata żyła w wielkiej nędzy i niedostatku, kiedy nareszcie pomyślnym trafem poznała się z kowalem z Jabłonny. Dobry ten człowiek zlitował się nad nią i namówił, żeby z nim pojechała.
— Na wsi wszystko łatwiej niż w mieście — rzekł do niej — wyrobię wam w jakiej chacie pomieszkanie; będziecie siedzieć komorą: lubicie pracować, umiecie prząść, roboty i chleba wam nie zabraknie.
Małgorzata usłuchała poczciwego kowala, wsiadła z nim i z Tomkiem na jego wózek, i niedługo stanęła w Jabłonnie. Była blisko tej wsi mała i nędzna chatka, ledwie ją widać było, tak już wklęsła w ziemię; jedne miała drzwi i jedno okienko, komin niski z drzewa i z gliny, nie wyższy od słomianego dachu. Dawniej mieszkał tam stary jeden nędzarz, właśnie umarł przed kilkoma tygodniami, i to jego mieszkanie za wstawieniem się kowala do ekonoma, dostało się Małgorzacie. Może pałac najpyszniejszy tyle możnego nie ucieszy pana, ile ta nędzna chatka biedną uszczęśliwiła wdowę; wiedziała, że przynajmniej gdzie spocząć będzie miała, że nikt jej głowy nie zakłóci, a pozbawiona od tak dawna własnego przytułku i spokojności, ceniła je wysoko. Wszystko jej się wieść zaczęło, uspokoiła się cokolwiek po stracie męża; roboty miała dosyć, to w polu, to w domu: letnią porą żęła, w ogrodach robiła, w zimie przędła. Tomek wyglądał jak pączek różany i prawdziwą jej był pociechą.
Trwała ta pomyślność lat kilka; już i Tomek nieraz parę groszy sobie zarobił. Zwinny, usłużny, kochany był w całej Jabłonnie. Często posyłano go tu i owdzie, dawano mu rozmaite małe roboty: on zawsze dobrze się sprawił. Ale jednego roku na wiosnę Małgorzata się rozchorowała. Chciał jej się zwić kołtun, baba jakaś lekarka przeszkodziła, obcięła jej włosy, i Małgorzatę takie suche bóle męczyć zaczęły, że leżeć kilka niedziel w łóżku przymuszoną była; a gdy wstała, tak miała pokurczone nogi, że z największą trudnością przejść przez izbę potrafiła. Nic już w polu ani w ogrodach robić nie mogła, przędła tylko: i tak jej całe lato zmarniało! Widziała z daleka jak w czerwcu szły kobiety grabić siano, jak później biegły śpiewając do żniwa, każda sobie coś zarobiła, każda była zdrowa, mogła chodzić: ona tylko jedna siedzieć na miejscu i stękać musiała! Ale Małgorzata była bogobojna, wiedziała, że trzeba się zgadzać z wolą Stwórcy i wszystko przyjąć z ręki Jego; znosiła więc cierpliwie tę nową przygodę i nie traciła nadziei!
Tymczasem Tomek ośm lat skończył, a przywiązany niezmiernie do Matki, usługiwał jej, rozweselał, zarabiał ile mógł. On codzień rano zamiótł izbę, przyniósł w dzbanku wody ze studni, nazbierał wiór, rozpalił ogień, odnosił gospodyniom to co Matka uprzędła, starał się o len świeży; śpiewał jej różne pieśni i piosenki, a kiedy co od kogo dostał, z radością jej oddawał. Jak już mówiłam, wszyscy w Jabłonnie Tomka kochali, bo był usłużny i dobry, a Tomek korzystając z tego, często parę groszy zarobił.
W październiku łatwo się dają ptaszki w sidła łapać; Tomek wiedział o tem; w Jabłonnie byli tacy, którzy małe ptaszki zabijali, skubali, czyścili, kładli na rożenki i tak na sprzedaż do Warszawy wozili. Tomek wystarał się o siatkę, nauczył się jak ją zastawiać, umyślił dostarczać ludziom tej zwierzyny, i wielką sobie intratę z tego polowania obiecywał. Matka swojem przędzeniem, on swojemi usługami tyle zarobili, że przez lato głodu nie doznali, ale na zimę żadnego nie mieli funduszu. Już się zbliżała; wszyscy o zapasie drzewa, zboża, jarzyn myśleli, a Małgorzata i grosza na to wszystko nie miała! W Tomku aż serce drgało z radości, kiedy sobie pomyślał, że za swoje ptaszki może choć furkę drzewa kupi.
Wśród października zastawił więc wieczorem swoją siatkę. Nazajutrz, skoro zwyczajne usługi koło Matki zrobił, pobiegł do tego miejsca; w drodze napotkał panią Wojciechową, żonę wójta.
— Tomku! Tomku! — zawołała na niego — pójdź do mnie: mam dla ciebie robotę. Poukładasz mi pięknie jabłka na słomie, ale pierwej obetrzesz każde.
Tomkowi pilno było do ptaszków, ale pani wójtowa była bardzo dobrą i bogatą, mógł od niej co dla Matki dostać, a to było Tomka najgorętsze żądanie; poszedł więc z nią, zrobił co mu kazała; zabawił więcej niż godzinę: dała mu krajankę sera i dwa duże czerwone jabłka. Tomek schował ser do jednej kieszeni, a że w drugiej wielkie były dziury, włożył jabłka za sukmankę. Świeżością i okrągłością wyrównywały jego policzkom. Podziękowawszy pani wójtowej, pobiegł co prędzej do ptaszków. Z daleka ujrzał koło sieci wielkie ich mnóstwo; zbliżył się pocichu, spuścił sieci, ale jeszcze niewprawny, niezręcznie to zrobił. Poleciały w górę przelęknione ptaszki, złapały się tylko dwie czeczotki i czyżyk. Uradowany jednak tym pierwszym połowem, Tomek odstawił sieć ostrożnie i wszystkich trzech dostał. Czeczotki włożył do kapelusza, a czyżyka wziął do ręki.
— O, kochany mój ptaszku — mówił do niego, głaskając go i całując — jakie masz piękne żółte piórka! żebym był bogaty, zarazbym ci kupił klatkę i chowałbym u siebie, takbyś dużo jadł! Ale ja biedny, muszę cię sprzedać! Zabiją cię, oskubią, na rożenek wsadzą; ach! jak mi cię żal, mój biedny czyżyku!
Tu Tomkowi łzy się zakręciły w oczach.
— Żeby nie dla Matki, to jabym cię zaraz puścił; może i ty masz matkę? nie gniewaj się więc, że ja daleko bardziej kocham moją od ciebie!
Tomek mówił to wszystko do swego czyżyka, wracając do domu drogą. Kiedy kończył ostatnie słowa, usłyszał za sobą stąpanie koni, i głos jakiś, który na niego wołał:
— Chłopczyku! chłopczyku! co ty tam tak rozprawiasz?
Tomek się zląkł, obejrzał się i wypuścił czyżyka! ptaszek w momencie jednym znikł z jego oczów, chłopiec chciał biedź za nim, kiedy obróciwszy się lepiej, spostrzegł pana prześlicznej urody, bogato ubranego na koniu, i za nim kilku innych, mniej wystrojonych. Tomek poznał zaraz, że to jakiś wielmożny, chciał się ukłonić, zdjął kapelusz: wyleciały i drugie dwa ptaszki! W najżywszej rozpaczy, nie zważając na przytomność tylu panów, rzewnie płakać i narzekać zaczął. Ten sam pan, który na niego wołał, zapytał go się przyjemnym głosem: dlaczego tych ptaszków tak żałuje?
— Jak — odpowiedział Tomek łkając — nie mam żałować! kiedym za nie miał Matce furkę drzewa kupić.
— To twoja Matka musi być bardzo biedną?
— Zapewne że biedna, a do tego i chora; o moje ptaszki! moje ptaszki!
— Żebyś ich tak bardzo nie żałował, to ja ci dam daleko więcej niżeli były warte.
To mówiąc bogato przybrany pan, dobył dukata z kieszeni, i wsunął go w rękę Tomka.
Tomek podskoczył z radości, skłonił się nisko, obtarł oczy i zawołał.
— O, teraz zupełnie jestem szczęśliwy! i ptaszków nie obskubią i Matce pieniądz zaniosę!
— Czy twoja Matka tu mieszka? — zapytał go się jeszcze pan.
— Tu, niedaleko, zaraz w tej chatce w bok.
— W tej lepiance, co to ją ledwo widać z ziemi?
— W tej samej; o jak ona będzie szczęśliwa! jużbym rad jak najprędzej być u niej!
— No, to idź i bywaj zdrów! może się jeszcze z sobą zobaczymy?
— O, dobrze! — zawołał Tomek, kłaniając się kapeluszem.
Wtem odjechał pan, i z nim wszyscy inni, a chłopiec ruszył co sił miał do domu.
— Matko! Matko! — zaczął na nią wołać jeszcze przed drzwiami — dziś mi się powiodło; dostałem od pani wójtowej sera i jabłek, a od jednego prześlicznego pana jakiś grosz żółty, jakiegom jeszcze nigdy nie widział.
Małgorzata zadziwiła się niezmiernie, gdy zobaczyła dukata. Zaczęła się wypytywać o całą przygodę. Jak jej Tomek wszystko opowiedział, zawołała z radością:
— Toś ty z samym księciem rozmawiał!
— Z księciem! — krzyknął Tomek — ach Boże! i któż to jest ten książę?
— Cała Jabłonna i wiele innych włości — odpowiedziała Małgorzata — należy do zacnego, do kochanego pana; nazywa on się książę Józef Poniatowski. Jeszczem była dziewuchą, kiedym już o jego dobroci, o jego cnotach słyszała; on chociaż jest poważany od samych nawet cesarzów, jednak mile rozmawia z najprostszym człowiekiem!
— O, prawda! — przerwał jej Tomek — on do mnie tak mówił grzecznie, jak czasem pan wójt nie zagada, a przecież on większy pan od pana wójta? A żebyś wiedziała, Matko, jaki śliczny! oczy ciemne, twarz miła, a wąs jaki! Czapkę miał trochę na bakier, i tak mu z tem pięknie było! Ale żem ja go jeszcze dotąd nie widział?
— On tu nie mieszka — rzekła Małgorzata — czasem tylko przyjeżdża, i niedługo zabawiwszy, wraca.
Jeszcze rozmawiali, kiedy zapukał ktoś do chatki. Tomek pobiegł otworzyć, i zobaczył jednio z tych ichmościów, którzy z księciem jechali. Wszedł, zaczął chwalić Małgorzacie syna, powiedział, że w rzeczy samej z samym księciem rozmawiał i bardzo mu się podobał, wypytywał się biednej kobiety o wszystkie szczegóły jej nieszczęścia. Małgorzata opowiadała mu wszystko śmiało i wysławiała dobroć księcia. Odszedł posłaniec, a wychodząc powiedział jej:
— Cieszcie się, poczciwa kobieto, skończy się wasza nędza, tem rychlej jeszcze, iż mąż wasz był żołnierzem.
W istocie tego samego dnia dowiedziała się Małgorzata, że obok tej chatki, jeszcze przed zimą, postawią umyślnie dla niej inną nową: że książę kazał jej wyznaczyć kawał gruntu na ogród, krowę, sto złotych na zapomogę i na leki! Stało się tak wszystko. Uszczęśliwiona Małgorzata, poradziwszy się biegłego lekarza, wkrótce wyzdrowiała. Jak drugi raz książę do Jabłonny przyjechał, już mogła pójść do pałacu z synem, paść mu do nóg, i podziękować za dobrodziejstwa. Zaczęła posyłać Tomka do szkoły; wpajała w niego te cnoty, których już tak szczęśliwe miał zarody; i dzień nie minął, żeby oboje gorąco nie prosili Boga, o życie i zdrowie dla swego dobroczyńcy!




Listy Monisi ***
do Przyjaciółki swojej Karoliny.


LIST PIERWSZY.
Z Warszawy, 20 Lutego.

Wyjechałaś, droga Karolino i to na same ostatki: wielka szkoda! tak nam dobrze było razem! tak mi się długim tydzień od twego wyjazdu wydawał! Już teraz nie będę się tak wybornie, jak przy tobie bawić! Nie dobra twoja Mama, że zawsze w tej Litwie ma interesa. A właśnie jakby na złość, niezmiernie częste dziecinne bale, już były dwa w tym tygodniu. W ostatni wtorek będzie także u nas bal dziecinny, prawie cała Warszawa na niego zaproszona. Strój mi robią prześliczny, bo to będzie bal kostiumowy; będę ubrana za dawną Polkę, Władzio za Polaka i Emilka jak Krakowianka. Mama jeździ codzień do kupców i różne zwozi towary.
Jaka szkoda, że ciebie tu niema, miałybyśmy pewno jednakowe stroje... Tak mam temi balami głowę zajętą, że lekcye jeszcze gorzej niż zazwyczaj idą, a Ojcu znowu dzisiaj bardzo wiele książek przynieśli i mnie się niektóre dostały. Wiesz, że Ojciec chciałby koniecznie, żebym ja tyle umiała co on. Z jednych dzieł kazał mi treść wyciągnąć, z drugich wypisać niektóre wyjątki; nie wiem czy to potrafię i kiedy do tego czas znajdę? chyba koło Wielkanocy. Mam także nowych nut mnóstwo, których nie gram i dziesiątej części. Jednak zaczynam nabierać trochę więcej gustu do muzyki, od czasu jak panna D........ lekcye mi daje; ona tak pięknie gra sama, że zachęca, ale cóż kiedy to nie przychodzi bez wielkiej pracy, a ja do pracy nie stworzona. Panna D........ mówi, że chcąc dobrze grać, trzeba się kilka godzin na dzień wprawiać: dziękuję za tę łaskę! Wreszcie cóż nam pannom po muzyce? gramy jedynie żeby też grać i jak pójdę za mąż, będę zapraszać do siebie najsławniejszych artystów, będę ich słuchać; ale żebym miała sama się męczyć, tego potrzeby nie widzę. I z rysunkiem podobnież uczynię, bo i ten nie łatwo mi przychodzi! prawie zawsze metrowie wszystko za mnie robią: ja nie mam talentu i nic dziwnego! Bóg sprawiedliwy ubogim dał talenta, bogatym pieniądze. Jednak Mama życzy sobie koniecznie, żebym rysowała: mówi że to z czasem przyjdzie i dlatego prócz tych dwóch metrów, których miałam do miniatur i do drzew, jeszcze mi trzeciego do kwiatów przyjęła; to już ich będzie ogółem ośmiu: jeden do tańca, drugi do muzyki, trzeci do polskiego, czwarty do francuskiego, piąty do angielskiego języka, i trzech do rysunku. Wielkie szczęście, że nie wszyscy codzień przychodzą; bo nie wiem, jakbym sobie dała radę; często się też zdarza, osobliwie w zapusty, że bilet wziąwszy odchodzą: nie sposób wszystkiemu wystarczyć.
Jednak to moja Karolinko, wygodnie być bardzo bogatym; pamiętam, że jak u was był ten balik dziecinny, to i ty i siostry twoje i Mama byłyście niezmiernie zajęte; my zaś wcale nie. Już za trzy dni ma być ten wielki bal, tylu rzeczy, tyle strojów potrzeba: my o niczem nie wiemy. Tata się trochę kręci, sześć naszych kobiet szyje w garderobie; trudniejsze szczegóły robią u modniarek: marszałek i kamerdynerzy rozmaite rzeczy od kuprów znoszą. Mania gości przyjmuje, których zawsze mnóstwo bywa, a ja cały dzień z metrami, albo w salonie. Lecz nie pojmuję, dlaczego przy tem wszystkiem Mama i Tata niezmiernie są smutni, jeszcze bardziej jak przy was. Póki są goście to weseli, ale kiedy sami, to niech Bóg zachowa; dziś właśnie rano zastałam Mamę płaczącą, Tata chodził zamyślony po pokoju: chcąc ich rozerwać, pokazałam im śliczny szal tyftykowy, który jedna kobieta na sprzedaż przyniosła. Mama i patrzeć na niego nie chciała; Tata wyszedł i zamknął drzwi z trzaskiem; jednak po obiedzie przywołali kobietę, i Mama szal kupiła. Dali jej jakieś stare srebra brzydkie i pierścień brylantowy, okropny antyk. Mama powiada, że ten szal jak znaleziony taki tani; sześćdziesiąt dukatów rachowała go sobie ta kobieta, a ogromny, i prawie nowy. Często także, bardzo często, jacyś Ichmoście i jakieś Imoście się schodzą; Tata kiedy tylko może zmyka co tchu przed niemi; a choć czasem jest w domu, każe mówić, że go niema. Jedna kobieta osobliwie, codzień przychodzi: jak ją Tata zobaczy, zawsze zblednie, tak się zmiesza!... — Ach! żebyś wiedziała, jak Frani ładnie w krakowskim ubiorze? Emilce nie tak, bo śniada, i mnie dosyć do twarzy w moim kołpaczku; a co Władzio, to do zjedzenia w swoim polskim stroju: taki poważny, taki wspaniały! prawdziwie na wielkiego pana już wygląda. Nie zawstydzi naszego rodu. Nie każdyby dzieci swoje tak ubrać potrafił!
Mama wzięła za 30 dukatów samych korali u jubilera, a co inne rzeczy kosztują? Ręczę, że nikt nie będzie tak suto jak my ubrany; nic dziwnego, bo też i bardzo mało będzie nam równych!... O szkoda! jeszcze raz szkoda! że ciebie tu niema! z tobą chętnie byłabym w parze; prawda, że masz majątek nie jednaki, ale urodzenie prawie takie samo, a wreszcie przyjaźń naszych Matek i nasza.. Bywaj zdrowa! przyszedł jak na złość ów metr od kwiatów; wielkąbym miała ochotę go odprawić i dać mu bilet, lecz pierwsza lekcya! wstydzę się. Bywaj więc zdrową, Kochana Karolino, pisuj do twojej Monisi.

LIST DRUGI.
Z Warszawy, 27 Lutego w Sobotę.

Już tedy i po naszym balu. Sławny bal. Cała Warszawa ma dotąd cuda o nim prawić. Że było suto i wspaniale to nie sekret; do białego dnia tańcowali; ale nasze stroje wcale nie były najbogatsze: znajdowały się na nim dzieci daleko kosztowniej ubrane, i jeszcze jakie dzieci! A przed balem co się działo, to strach! Wystaw sobie, że nasz kucharz upił się, i nie wiem co porobił, ale całą kolacyę popsuł, najkosztowniejsze rzeczy, wszystko zmarnował. Tata musiał co tchu drugą kolacyę u Szowota obstalować, ledwie się podjął, i to za niezmierne pieniądze. Pożyczyli kilka zwierciadeł od kupców, dla większej salonów ozdoby, i chłopiec kredensowy, zawieszając stłukł największe. Kamerdyner Taty powiadał, że to na siedemdziesiąt dukatów szkoda. Bardzo rzecz piękna dawać bale, nawet koniecznie wypada takim panom jak my, ale ci się przyznam, moja Karolino, że to kłopot wielki. Biedna Mama tak się tym kucharzem, tem zwierciadłem zgryzła, a potem przystrajaniem stołów tak się umęczyła, że aż zesłabła; leżała całe poobiedzie, i dopiero wstała na dwie godziny przed balem. I co szczególnego! jeszcze nigdy tylu Ichmościów nie było jak w ten dzień! Tata który zawsze taki dobry, jednego z nich ze schodów zepchnąć kazał; musiał też to być warjat, bo historye wygadał na nas, że bale wydajemy. A jemu co do tego?.... Jak się goście zaczęli zjeżdżać, wszystko się uspokoiło i już było dobrze. Po Mamie nie znać było słabości, ani kłopotów, taka była ładna i uprzejma. Słyszałam mówiących, iż nikt jaszcze tej zimy takiego nie dał balu. Dzieci narachowałam do dwudziestu, starszych osób nie równie więcej; ja też tylko i Władzio cośmy trochę tańcowali. Emilka i Frania szczególnie raz mazurka poszły; bo się nie można było dzieciom przed słusznemi pannami, a osobliwie przed mężatkami do koła docisnąć. — Przynajmniej żeśmy mieli wyborny podwieczorek: ananasy, winogrona, wszelkie owoce, cukry, ciastka, lody; Frania się tak najadła, że jeszcze na żołądek słaba. Co kolacyi, to żadne z nas nie doczekało, a miał Szowot pysznie wystąpić; jak się tylko inne dzieci rozjechały, natychmiast Frania i Emilka spać poszły; ja, jako najstarsza, chciałam zostać z Władziem do końca, ale nie mogąc tańcować, usnęliśmy szczęśliwie na stołkach... lecz o czem zapominam.... Ach! żebyś wiedziała jaką ja miałam parę! Wystaw sobie, że na tym balu, obok najpierwszych w kraju osób, obok całej elegancyi, były cztery figury, których nikt nie znał. Ojciec, Matka, i dwoje dzieci, dziewczyna i chłopiec. One to były z nami w parze, i nierównie kosztowniej od nas ubrane. Pomimo tych wszystkich świecidełek i klejnotów, wszystko czworo okropnie wyglądali, bez żadnego tonu, bez żadnej edukacyi; każdy się o nich pytał i dziwiono się bardzo dowiedziawszy się o ich nazwisku. Tata zaś i Mama niesłychanie byli dla nich grzeczni; mnie i Władziowi kazali się zaprzyjaźnić z ich dziećmi, a nieznośne dzieci o samych pieniądzach gadały. Przyznam ci się, że mi bardzo było przykro, w takiej być parze. Już to prawdę mówiąc, jakiś nieszczęśliwy był ten bal; nietylko Frania, ale i Mama od niego słaba, a Tata okropnie zmizerniał. Mnie samej nadzwyczajnie smutno; może dlatego, że post, a najpewniej dlatego, że ciebie tu nie ma. — A kiedyż wrócicie? moja Karolino, donieś mi. Tęskno mi bardzo bez ciebie; nie mam nawet z kim otwarcie pomówić; Mama zawsze zatrudniona albo słaba; Władzio rad nie rad siedzi nad naukami. Frania i Kmilka jeszcze małe; wracajże prędko Karolino, do szczerze kochającej cię

Monisi.


LIST TRZECI.
Z Warszawy, 13 Kwietnia we Wtorek.

Już sześć tygodni nie pisałam do ciebie, droga Karolino, bom była bardzo chora. Wszyscyśmy mieli odrę; ja zaczęłam, najmocniej i najdłużej chorowałam: dotąd nawet biorę lekarstwa, kaszlę jeszcze, oczy mnie bolą i niezmierniem osłabiona. Kochana Mama! co też z nami miała biedy! ale panom to i o zdrowie łatwiej jak innym ludziom; dwóch doktorów codzień u nas po dwa razy bywało, trzymali nas jak w piecu, a cośmy lekarstw wyżyli, to nie do pojęcia: musieliśmy koniecznie ozdrowieć. Bardzo mi smutno post zszedł. Dopiero onegdaj w pierwsze święto Wielkanocne wyszłam do salonu; paradne było u nas święcone; mnóstwo ludzi! lecz cóż? kiedy były i owe nieszczęsne figury; a tak duszno, żem mocniejszego kaszlu dostała, i teraz Bóg wie, kiedy wyjadę na powietrze i w kościele będę. Dopiero to w słabości prawdziwie uczułam, jak źle, że ciebie tu niema! okropniem się nudziła; a żebyś wiedziała jakie dziwne i smutne słyszałam rzeczy? Kobiety nasze pilnując mnie, historye między sobą gadały. Myślały pewno, że ja śpię, a ja dobrze wszystko słyszałam. Mówiły że my jesteśmy prawie ubodzy; że nic nie mamy prócz długów po uszy: że jak Tata z Mamą dłużej tak wspaniale żyć będą, to wyjdziemy na gałganów. Poczciwa nasza bona aż płakała przy tej rozmowie. Niezmierniem się tem zmartwiła, alem o nic się ich nie wypytywała, bo wiesz że Mama zabrania wdawać się ze sługami; ułożyłam sobie, iż skoro wyzdrowieję, zaraz Mamy się zapytam? ale nie przyszło do tego; i wreszcie muszą to być bajki. Wszystko tak jest u nas, jak było dawniej: tyle służących, tyle koni, takie obiady, takie wieczory; metrowie już rozpoczęli lekcye, Mama się zawsze tak pięknie ubiera, Tata książki i obrazy skupuje.
Bajki więc kobiety kleciły: ale to pewna, że Mama i Tata coraz smutniejsi: zapewne z jakiej innej przyczyny, bo gdzieżby to być mogło, żebyśmy kiedy bogatymi być przestali. Żegnam cię, luba Karolinko, kończyć muszę; ćmi mi się w oczach: bywaj zdrowa. Dziękuję ci za twoje listy, były moją pociechą w słabości.


LIST CZWARTY.
Z** 15 Maja w Sobotę.

Znowu miesiąc upłynął, a jam do ciebie nie pisała. Nic nie wiesz, że od dwóch tygodni jesteśmy u siebie na wsi. Tak my dzieci osłabione byłyśmy po tej odrze, ja szczególniej, że się doktorowie suchót obawiać zaczęli, i kazali wyjechać ze mną na świeże powietrze. Mama natychmiast przywiozła nas tutaj; z samych doktorów namowy, zaprzestałam wszelkich lekarstw, chodzę tylko wiele; rano wstaję, piję mleko, znacznie do sił przychodzę, już nawet tyć zaczynam. Bardzo nam tu wesoło, chociaż na wsi, bo czas śliczny, i gości mnóstwo. Wiesz że nasza wieś niebardzo od Warszawy daleko, zjeżdżają się więc codziennie; i nawet ci Ichmoście przed którymi Ojciec radby uciec, tu do niego trafiają; ale mało co w domu siedzi. Nie wiem jak się to stało, żem do ciebie przez te dwa tygodnie nie pisała, bo na okazyach do Warszawy nie zbywa; codzień marszałek wysyła furę po kuchenne potrzeby, po pietruszki, szparagi, sałaty i t. p. rzeczy, bo tu nic niema. Ogrodnik Francuz nie dba o te drobiazgi. Ale za to bardzo ładnie: ogród angielski niezmiernie się rozkrzewił; nie poznałabyś klombów, takie gęste; teraz prawdziwy gaik w tem miejscu gdzie nasza kanapka prawie jeszcze cała i litery na drzewach znać dobrze. Szkoda tylko, że kanały które Ojciec kopać kazał, zarosły, a wiatr altankę chińską wywrócił, i ten most napowietrzny zerwał. Tu jakieś okropne muszą bywać wiatry, bo i stodoły, i obory, i chałupy się walą. Oranżerya śliczna, tysiące jest najrzadszych roślin i kwiatów. Do końca Czerwca tu zabawimy. Cieszę się niezmiernie; czas piękny, tak zielono: już bzy kwitną. Żadnych nie mam lekcyj, bo mi doktorowie odpocząć kazali; czytam tylko te książki, które mi Ojciec dał jeszcze w zapusty, i trochę więcej roboty robię; jednak ten kobierczyk jeszcze nie skończony; przyznam ci się, że nie lubię bawić się igłą: zdaje mi się zaraz żem sługa. Władzio także mniej się uczy, i bardzo z tego kontent; wiesz, że on nie chce przykładać się do niczego; mówi zawsze i słusznie: »Będę panem, będę bogatym, obejdę się bez nauki.« Bądź zdrowa, kochana Karolino. Kiedy też i tutaj te nieznośne figury trafiły, przyjechały; Mama mnie wołać każe, żebym się z ich dziećmi bawić przyszła. Muszę iść i ciebie porzucić.

LIST PIĄTY.
20 Czerwca w Niedzielę.

Już też teraz nie własną, ale twoją winą nie pisałam tak długo do ciebie; może mnie już nic nie kochasz: jeszcze po odrze żadnego listu od ciebie nie odebrałam, a już trzeci piszę. To wcale nie pięknie. Za pokutę słów tylko kilka odemnie odbierzesz. My za trzy dni wracamy do Warszawy z całym taborem; zbliża się ten nieszczęśliwy św. Jan, który co rok wszystkich tylu kłopotów nabawia. Jakem dziś Mamie wspomniała, że już ten dzień blizki, tak zbladła, żem się aż przelękła. Ojciec od czterech dni w Warszawie, przez czas cały pobytu naszego na wsi, mało w domu gościł, jeździł ciągle, jak słyszałam po pieniądze. Obiecałam że mój list krótki będzie: dotrzymuję obietnicy, bo doprawdy że się gniewam.


LIST SZÓSTY.
Z Warszawy, 25 Czerwca w Piątek.

Ach! moja Karolino! co się też wczoraj u nas działo! nie wiem doprawdy jak ci to opisać potrafię? Przyjechałyśmy tu około południa; okropny był nasz przyjazd, stanęliśmy przed naszym pałacem. Ojciec blady i pomieszany wyszedł naprzeciwko nas: »Toś się zminęła z moim posłańcem? biedna żono! powiedział do Mamy, wysadzając ją z karety, próżne są wszystkie moje zabiegi!« Dopiero wszedłszy do domu zrozumiałam, co te słowa Ojca znaczyły. Ach! cóżeśmy tam zobaczyli!.. Wystaw sobie te ogromne salony i pokoje tak pięknie umeblowane, zupełnie ogołocone i puste: dwa łóżka, stoliki drewniane i stół kuchenny, to w sypialnym pokoju stało. Owe kanapy, bióra, szafy mahoniowe, te bronzy, kolumny, alabastry, marmury, wszystko znikło; zwierciadła, obrazy, draperye pozdejmowane, same ćwieki i dziury w murze pozostawały. — Moje nawet rzeczy, ów ładny stoliczek, owa szafeczka od twojej Mamy, nic tego nie ma!.. Mama zobaczywszy te straszne pustki, oprzeć się aż o ścianę musiała, bo byłaby padła; my dzieci pytałyśmy się wszystkie: »Cóż się to znaczy?« — »Nie były te rzeczy nasze, odpowiedział nam Tata z okropnym uśmiechem, ci, do których należały, odebrali jako swoje!« »Jakto?« zawołałam zdziwiona. »Tak! tak! odebrali jako swoje! nic naturalniejszego!« I to mówiąc rozśmiał się jeszcze okropniej, i spojrzał na nas takiemi obłąkanemi oczyma, żeśmy się wszyscy zlękli. I Władzio i Franio i Emilka przytulili się do łóżek, poszłam i ja za niemi, a widząc że Mama płacze, i my płakali! Tata chodził szybkim krokiem po pokoju, i sam do siebie jakieś niewyraźne mówił słowa; to było okropnie, ale wnet inna scena nastąpiła. Zaczęli się schodzić Bóg wie nie jacy Ichmościowie: kupcy; modniarki, metrowie, rzemieślnicy, przekupki i inni; jedni prosili, drudzy wołali, żeby im Tata oddał ich pieniądze; byli i tacy, którzy nawet okropnie klęli, aż dreszcz przechodził słuchając. Jedna kobieta mnie niezmiernie rozczuliła (ta sama o której ci raz pisałam); przyszła do tego miejsca gdziem stała, zaczęła mnie całować w nogi, i mówić: »niech się panienka za inną wstawi. Rok temu pożyczyłam Wielmożnym państwu krwawo zebrano sześć tysięcy złotych; pan dał mi słowo i zapewnienie na piśmie, że na zawołanie moje odda mi tę sumę. Już od pół roku prawie codzień tu chodzę, i błagam go; jeżeli mi w trzech dniach nie odda, zginę! bo dworek z ogrodem trzymam na Gęsiej ulicy w arędzie, jak się nie wypłacę, wypędzi mnie właściciel, i z ośmiorgiem dzieci osiądę na bruku.« Płakała niezmiernie to mówiąc; i mnie tak serce ścisnęło, żem wyjść z pokoju musiała. We drzwiach spotkałam się z naszą szafarką: już wytrzymać nie mogąc, spytałam się jej: »Co się to znaczy? Kto tak wszystko pozabierał? Co to za ludzie?« — »Wierzyciele, odpowiedziała mi spokojnie, zwyczajnie jak na św. Jan, to prawie tak co rok bywa: czy panna nic pamięta? tą razą trochę gorzej, ale to nic nie szkodzi. Pan dostanie zkąd pieniędzy, odda im; nakupi mebli, obrazów, i będzie wszystko dobrze!« Pocieszyły mnie te jej słowa, i zeszłam na dół do ogródka.
Prawdę mówi szafarka, pomyślałam sobie; jak pamiętam, zawsze ten św. Jan okropny: ludzie różni się schodzą, chcą pieniędzy; Tata się gniewa, Mama płacze, przez czas jakiś nietyle sobie i nam sprawiają, nietyle rzeczy skupują, mniej bywa gości, ale potem wszystko wraca do dawnego porządku, i do samego Czerwca ani wzmianki o św. Janie. Pewno to samo i w tym roku będzie. Kiedym się tak pocieszyła, Władzio, Frania i Emilka przyszli do ogródka; z początku byliśmy smutni, ale ogródek taki ładny, tyle róż i innych kwiatów, żeśmy się rozweselili. Nabiegawszy się, wróciliśmy do pokoju. Już nie było nikogo z obcych. Tata nie miał obłąkanych oczów, Mama nie płakała, owszem jakiś wyraz szczególnej radości jaśniał na jej twarzy. »O! już pewno mają pieniądze!« szepnęłam do Władzia. Tata nam dał znak żebyśmy wyszli, i długo jeszcze z Mamą rozmawiał. Przyszedł potem pan T** ten prawnik; którego tak szacuje, naznosili mnóstwo papierów, pisali, radzili.
Mama wyszła do nas i powiedziała: że pojutrze raniuteńko pojedziemy do Krakowa. Nie wiem wcale po co tam pojedziemy? ale wiem że się cieszę, bo wszelkie podróże bardzo lubię; a wreszcie ani sposobu tu mieszkać, póki Tata nie wymebluje domu na nowo: teraz niema na czem siedzieć, i ja ten list piszę do ciebie na kuchennym stole. Tak cebula śmierdzi, że ledwie wytrzymać mogę.. Ale, ale przepraszam, żem się gniewała na ciebie, kochana Karolino: zaległy wasze listy na poczcie, dwa razem oddała mi Mama. Już cię nigdy posądzać nie będę, i skoro staniemy w Krakowie, donieść ci o tem nieomieszkam.

LIST SIÓDMY.
Z Krakowa, 1 Sierpnia we Czwartek.

Miesiąc minął, a jam do ciebie nie pisała; bo nie wiem doprawdy jak i pisać, nie mam tyle śmiałości: nie wiem wreszcie, czy zechcesz jeszcze żyć ze mną w przyjaźni?... Ach! moja Karolino! jakżem nieszczęśliwa; cały nasz dom shańbiony, spodlony! Oj! nie bajki, ale szczerą prawdę kobiety nasze mówiły, kiedy ja chorowałam na odrę; tak w samej rzeczy... O Boże! jakże ja te słowa napisać potrafię?... tak, wyszliśmy na gałgany. Wystaw sobie, że już nic nie mamy, to jest tylko tyle, że nie żebrzemy po ulicach. Tego jedynie brakuje... Ojciec z Mamą zrzekli się wszystkiego dla panów wierzycieli, wsie, pałace, srebra, klejnoty przedali, wszystkich ludzi odprawili. Stoimy tu w Krakowie na przedmieściu, w maleńkim dworku jak szewcy; mamy jednę służącą, jednego lokaja i kucharkę: aż mi się źle robi... Ekwipaża żadnego! i już tak zawsze będzie, jużeśmy bez nadziei!... Czy uwierzysz? Mama sama spiżarnią trzyma, sama się z kucharką rachuje, mnie każe się czasem wyręczać, do piwnicy chodzić, i inne równie podłe czynić usługi; oddała mi bieliznę Frani i Emilki.. mnie? i ja muszę ją rachować, naprawiać, pończochy cerować! Doprawdy żebym sto razy umrzeć wolała. My, których rachowali między pierwszych panów Polski, ja której zawsze słudzy i metrowie mówili, że będę miała przynajmniej milion posagu, i pójde za jakiego księcia, ja, mam chodzić do piwnicy, pończochy cerować? To zniewaga, to hańba, to nieszczęście! Żebym przynajmniej wiedziała dlaczego się to stało? kiedy przez tyle lat byliśmy bogaci, jakżeż się tak odrazu wszystko urwać mogło? wszak nas nikt nie okradł? pogorzeli nie było. A co mnie więcej jeszcze zastanawia? Mama nierównie teraz zdrowsza i weselsza, tak rano wstaje, i tak pracuje i nic jej nie szkodzi. Czasem sumienie mnie trochę gryzie, że jej niechętnie pomagam; ale gdy ją widzę swobodną, krzątającą się około gospodarstwa, jak gdyby do niego stworzoną była, żałuję tylko że i ja tak obojętnej nie mam duszy!... Frania i Emilka także nic tej okropnej zmiany nie czują, prawda, że jedna ma sześć, druga siedm lat, a ja prawie tyle co one obiedwie razem. Jeden Władzio, który zupełnie moje uczucia dzieli i rozumie; skoro się zejdziemy i jesteśmy sami, płaczemy gorzko. Władziowi najwięcej o to idzie, że ród od tak dawna w Polsce świetny, plamimy zupełnie; on powiada, i słusznie mówi, że gdyby powstali nasi dziadowie z grobu, a obaczyli naszą zniewagę, umarliby drugi raz ze wstydu. Ciekawam bardzo, jak Tata tę hańbę znosi; Tata, który nam zawsze tyle o sławie naszych poprzedników mówił! Jeszcze go tu nie ma! jeszcze w Warszawie te śliczne interesa układa. Dopiero za parę tygodni się obiecuje. Nie ma do czego się spieszyć. Żebym sto lat żyła, nigdy nie pojmę jak można było dobrowolnie z bogactwa przyjść do ubóstwa, z takich honorów do takiej zniewagi? W co my się teraz obrócimy? ja w głowę zachodzę; jak tu patrzeć na ludzi, na panów? Czy był kto odemnie nieszczęśliwszy? Ach Boże! dobry Boże! zlituj się! a ty Karolino nie pogardzaj mną, tak jak ja sobą pogardzam. Nie wiem czybym twoję pogardę zniosła, choć widzę, że zniosę wszystko, kiedy żyć mogę w takiem upodleniu.

LIST ÓSMY.
Z Krakowa, 4 Sierpnia w Niedzielę.

Żebyś wiedziała, co się z twoją Monisią zrobiło? ale nie będę o niczem mówić przed czasem; wolę wszystko porządkiem opisać, powiem ci tylko:
»Ciesz się! już nie żyję w upodleniu!« Ach! moja jedyna! jakich ja mam rodziców! jaka ta Mama dobra! a jak ja i Władzio byliśmy nierozsądni! ale zapominam o obiecanym porządku, przystępuję do niego.
Trzeba ci najprzód wiedzieć, że Mama dawniej w Warszawie i na wsi, tak była zawsze zajęta, że nie miała czasu czytywać listów, które ja do ciebie pisywałam.
Kiedy pieczętowała swój list do twojej Mamy, ja mój przynosiłam, i kładła go w kopertę nie czytając. Ale w Krakowie wszystko inaczej się dzieje. Mama na wszystko ma czas, sama zatrudnień moich dogląda, sama lekcye mi daje, a kiedym jej trzy dni temu list mój do ciebie przyniosła, otworzyła go i do czytania się zabrała. Pojmiesz łatwo co się ze mną działo, gdym to zobaczyła. Uciekłam do drugiego pokoju, a zasłoniwszy sobie oczy, siadłam w kąciku, drżąc cała jak listek. Wkrótce Mama mnie zawołała; ledwiem znalazła siłę do wstania, poszłam jak na śmierć; Mama kazała przyjść i Władziowi, zamknęła drzwi na klucz, i mówiła do nas te słowa:
»Dzieci moje! oddawna widzę z boleścią jak nierozsądnie stan nasz obecny znosicie: wasze skargi i narzekania już nieraz obiły się o moje uszy, i serce ciężko zraniły; jednak nie sądziłam nigdy, aby wasz nierozsądek do tego posuwał się stopnia, jak się z listu Monisi dowiaduję. Pochlebiam sobie, że młodość i niewiadomość wasza, jedyną jest tego zaślepienia przyczyną, i dlatego serce moje przed wami otworzę, postępek Ojca waszego usprawiedliwię. — Chcielibyście wiedzieć dlaczegośmy z bogactwa do ubóstwa dobrowolnie przyszli? powiem wam. Dawne nasze bogactwo było mniemane i niesłuszne«. — »Jakże to być może?« krzyknęliśmy oboje z Władziem. — Tak jest! odpowiedziała poważnie Mama, przekonacie się o tej prawdzie; posłuchajcie tylko całej naszej historyi.
Jam się urodziła z bardzo majętnych napozór rodziców; jedynaczką będąc, odebrałam wychowanie książęce, i wzrosłam w mniemaniu, że wielką będę panią. O takowe zdarzenie w Polsce nietrudno; znalazłam więc męża będącego zupełnie w podobnych okolicznościach, i skorośmy się pobrali, zaczęliśmy szumieć. Przepychowi ekwipażów, liberyi, pokojów, stołu naszego, wszyscy się dziwili, a my mniemaliśmy, że tak nam żyć koniecznie wypada. Lecz gdy po śmierci rodziców odziedziczyliśmy cały majątek, okazał się obciążony długami, a przeto nasz sposób życia przenoszący dochody. Wypadało wtenczas spuścić z pańskiego tonu, stosować wydatki do przychodów; ale tę sztukę rzadko kto zna w Polsce, i my jej nie znali...
Ulegając narodowej słabości, wiedliśmy dalej równie szumne życie, nie przewidując jego skutków. Nie ubył ani jeden służący z przedpokoju, ani jeden koń ze stajni, nie odprawiliśmy Francuza kucharza, ciągle bywały u nas bale, uczty; utrzymywał się zbytek niesłychany w ubiorze moim, w edukacyi waszej, w całym obchodzie domowym. — Patrzyłyście na niego, dzieci moje; lecz żadne z was go nie widziało, nie domyślałyście się, ile ten zbytek pieniędzy, ile łez kosztował! Nie pojmuję dotąd, jakeśmy mogli żyć tak długo w takowym położeniu? jakeśmy mogli spoczynkiem, swobodą, a nawet honorem mniemane bogactwo opłacać; bo wkrótce przyszło do tego, iż z pożyczonych pieniędzy, albo na kredyt większą część roku żyliśmy; a przy największych zbytkach, czasem w domu na obiad nie było. Trwało to lat kilka, długów coraz przybywało; każdy święty Jan nabawiał nas niepojętej trwogi, każdy co rok był okropniejszy, a skoro minął, z szczególną ślepotą, zapominaliśmy o następującym. Lecz nareszcie tegoroczny przeszedł wszystkie; już nas bowiem ogłoszono za bankrutów, i ktokolwiek miał co u nas, gwałtem chciał odebrać. W ten dzień pamiętny, w którym weszłam do ogołoconego przez wierzycieli domu, nasłuchawszy się ich skarg, przekleństw i obelg, kiedym sama z Ojcem waszym została, kiedy nie odpowiadał na pytania moje, a z wielkiej rozpaczy od rozumu odchodzić się zdawał, rzuciłam mu się do nóg i zawołałam: »Jestże jeszcze jaka ofiara, któraby nas mogła wyrwać z tej toni? mów! wszystko uczynić jestem gotowa!« »Czy doprawdy? rzekł zdziwiony podnosząc mnie«. — »Widzę cię w rozpaczy, widzę cię blizkim szaleństwa, odpowiedziałam z boleścią jakże wątpić możesz?« Na te słowa obłąkane oczy Ojca waszego błysnęły radością i powiedział »Tak! jest ofiara, któraby nas wyprowadziła z tej niedoli; jam dotąd najwięcej dla ciebie nie miał odwagi jej uczynienia, lecz jeśli ty mi dopomożesz, znajdę dostateczną siłę. Jeszcze teraz jest czas na nią, za rok już byłoby zapóźno!« — Mów, cóż mam czynić? wołałam na mego; jakaż to ofiara. — »Większa nierównie od ofiary życia, powiedział; jesteśmy zniszczeni, długi nasze zrównały się prawie z ogromnym niegdyś majątkiem, trzeba więc w oczach całego kraju przyznać się do naszego ubóstwa, trzeba się pozbyć tych pałaców, tych wsi, które od kilkuset lat do rodu naszego należą!« — »A będziesz-że wtedy wesół i swobodny?« spytałam się. »Będę, odpowiedział, gdyż ten jest sposób jedyny ocalenia mego honoru; a wiesz co droższego prawdziwemu Polakowi: honor czy majątek? Jeśli teraz tego sposobu nie użyjemy, wkrótce moje imię okryję hańbą, stracę na zawsze dobrą sławę i spokojność sumienia, i zapewne nie przeżyję tego ciosu.. — »Czyń więc, co tylko zechcesz, mówiłam, ja na wszystko z radością przystanę. Ja najwinniejsza moim zbytkiem, mojemi strojami, a nadewszystko niedbalstwem, nie wglądaniem w domowe sprawy: zginął nasz majątek; godnam kary: żądam jej nawet!« — »Obojeśmy winni! rzekł wasz Ojciec z dobrocią, a męztwo które dziś okazujesz gładzi twoją winę... Ale biedne dzieci nasze! dodał kryjąc łzy dobywające mu się z oczów. Zapłakałam gorzko na to wspomnienie, i słowa odpowiedzi wyrzec nie mogłam!« »Byłby sposób, mówił dalej, ocalenia dla nich części jednej majątku, możnaby okazać w sądzie jakie szczególne dla nich, rodziców naszych zapisy; lecz wstręt czuję do takowego postępku: byłby on z krzywdą naszego honoru i sumienia« — »Ach! to nie dopuszczaj się go! krzyknęłam odzyskując mowę; niech nasze dzieci nic nie mają, ale niechaj na nich zemsty nieba nikt nie wyzywa; nic im nie zostawmy — lecz niech się pamięci rodziców nie wstydzą!« — Uściskał mnie wasz Ojciec gdym te słowa wyrzekła, i odtąd niezmienne uczyniliśmy postanowienie. Zacny i biegły prawnik, przyjaciel nasz prawdziwy, przywołany został; on wskazał najlepsze sposoby do spełnienia jego. Mogę śmiało powiedzieć, że pierwsza na wszelkie nastawałam ofiary, bo żadnej nie upatruję zasługi. Możeż być trudną jaka ofiara dla żony, kiedy idzie o ocalenie honoru jej męża?... Po ścisłem przejrzeniu długów naszych, okazało się, że wypłaciwszy je rzetelnie i uczciwie, zaledwie nam kilka tysięcy złotych rocznej intraty pozostanie. Żadne z nas tem się nie ulękło; mało ludzi i tyle ma swego! Obraliśmy Kraków na siedlisko, jako miejsce gdzie swobodnie, przyjemnie i małym kosztem żyć można. Zamieniliśmy dobrowolnie bogactwo nasze w ubóstwo, i wymagała tego sprawiedliwość sama. Bo jakież mieliśmy prawo cudze trwonić dobro?
Ten majątek już nie był naszym, był on wierzycieli, którzy dobytek swój w nasze i w rodziców ręce, w dobrej wierze złożyli. Wy tę zmianę, ten postępek równie słuszny jak konieczny, zniewagą, hańbą, nieszczęściem zowiecie! a wiecież wy, dzieci moje, co to jest prawdziwie zniewagą, hańbą, nieszczęściem? Oto kiedy wasz Ojciec bogatym będąc w oczach waszych i w oczach świata, pożyczył od kogo pieniędzy, dał słowo honoru, że odda na dzień naznaczony, i zawód uczynił: to było zniewagą. Kiedy na zaspokojenie potrzeb domowych, i tego zbytku, do któregośmy nawykli, na ogromne procenta brał pieniądze, oszustów zachęcał, kiedy pierwszego lichwiarza w dom swój przyjmował, pochlebiał mu, wam się z jego dziećmi zaprzyjaźniać kazał; to trzeba było zwać hańbą.
A kiedy schodzili się wierzyciele, kiedy który z nich jak wtenczas ta udowa, ze łzami się domagali własnych pieniędzy; kiedy nasz nierząd poczciwych ludzi w nędzę pogrążał, kiedy rzemieślnik klął, że mu zatrzymujemy nagrodę krwawej jego pracy, na nas i na dzieci nasze gniewu wzywał Boga: to było nieszczęściem. Lecz dziś, kiedy sumienie, honor waszego Ojca zupełnie są czyste, kiedy zachował dobrą sławę u ludzi; kiedy niczyjej łaski nie potrzebujemy, kiedy nikt nam nie złorzeczy: w prawdziwej chwale, w szczęściu żyjemy! Gdyby nawet powstali pradziadowie nasi, nie bój się Władziu, nie pomarliby drugi raz ze wstydu; wiedzą oni, że nie ubóstwo ale niecnota rodziny upadła i hańbi. Miliony liczył ten lichwiarz, a czemuż Monisiu wstręt miałaś z córką jego być w parze? Honor nieskażony to zaszczyt prawdziwy!
Z takim zapałem wyrzekła Mama to słowa, iż ten zapał do serc nas obojga przeszedł. Zdawało mi się, żem dotąd ślepą była, tak mi się nagle otworzyły oczy! pojęłam w jednej chwili i potrzebę i wielkość ofiary rodziców naszych, i tak byłam upokorzona, żem zaledwie nogi Mamy całować śmiała. »O Mamo! wołałam wraz z Władziem, daruj, przebacz! nie gardź dziećmi, które tak niegodne rodziców swoich się okazały«... Więcej nie mogliśmy mówić, bo nam łzy mowę przerwały. Podniosła nas Mama, uściskała serdecznie i powiedziała: — »Nie pogardzam wami, moje dzieci, wszak i ja zbłądziłam!... a wreszcie w iem, że przyjdzie czas, w którym więcej się chlubić będziecie z tego czynu Ojca waszego, jak gdyby wam miliony zostawił.« — »O Mamo! zawołałam, już ten czas przyszedł, jużem się przekonała że nierównie więcej znaczy cnota od bogactwa!« — »Wiem także mówiła jeszcze Mama, że będziecie nam słodzić zubożenie nasze, że cnoty wasze i zalety jeszcze uzacnią piękne imię, które nosicie. Nie jest to żadną sztuką po rodzicach odziedziczyć majątek i godności, ale dojść do nich uczciwą pracą i cnotliwem życiem, to jest chlubą, to prawdziwem do dobrej sławy prawem. Tego się po tobie mój Władziu spodziewam. — Dotąd przeszkodą ci było w naukach przekonanie że bogatym będziesz, i przejąłeś się tem fałszywem zdaniem; że wielki pan niczego nie potrzebuje; pamiętaj iż teraz wszystko samemu sobie winien być musisz; pamiętaj i pracuj: ćwicz się w cnotach i w nauce. Ty zaś, córko moja, dodała obracając się ku mnie, wkładaj się w zatrudnienia właściwe płci twojej; staraj się być rządną, pracowitą, pielęgnuj i rozwijaj te drobne zawiązki nauki i talentów, które z takim kosztem nabyłaś, a nie wątpię, że jakiekolwiek Bóg ci przeznaczenie gotuje, będziesz zawsze rodziców pociechą«. To powiedziawszy uściskała nas Mama raz jeszcze i długo z nami rozmawiała o tem jak sobie teraz postępować mamy.
Od taj chwili, droga Karolino, zupełnie inną jestem; miałabym ci jeszcze z godzinę co pisać o tej mojej odmianie; ale już i tak list ogromny: kończę go. Chciałabym żebyś się dowiedziała jak najprędzej o szczęściu mojem, chciałabym żeby ten list uprzedził odpowiedź twoję na mój ostatni, który Mama na pocztę posłała, bo mnie pewno za niego łajać będziesz. Ale łaj, to nic nie szkodzi: czuję jakem winną była.

LIST DZIEWIĄTY.
Z Krakowa, 14 Sierpnia w Sobotę.

Odebrałam w ten moment list twój, kochana Karolino, przyjeżdżacie tu, przyjeżdżacie umyślnie dla nas. Ach! jakie to szczęście! jaka dobroć! a jak ją cenić umiemy. Będziesz więc naocznym świadkiem swobody naszej, zupełnego przeistoczenia się twojej Monisi, w sercu jej nawet znajdziesz odmianę, bo teraz nierównie więcej i ciebie i wszystkich kocha. Żebyś wiedziała z jaką pilnością ja się teraz uczę, jak żałuję chwil straconych. Ach! jakże ciemną byłam!
Ale kiedy masz przyjechać, nie będę ci napróżno opisywać tego co się u nas dzieję: powiem tylko, że wierzyciele w rozmaite korzystne wchodzą układy i że pan T*** ma nadzieję, że daleko znaczniejszą część majątku naszego ocali, niżeli się z razu spodziewał. Ojciec tak zdrów i wesół jak nigdy nie był. Mama opowiedziała mu wszystko; już ze mną nie jak z dzieckiem się obchodzi; obiecał, że ile mu czasu od domowych zatrudnień zostanie, tyle będzie ze mną czytywał różne piękne dzieła, bo bibliotekę prawie całą zachował. Bywaj zdrowa! jak to miło napisać te słowa: Do rychłego zobaczenia.

ZAKOŃCZENIE.

W tydzień po odebraniu tego listu, przyjechała Karolina z Matką do Krakowa: ledwie poznała Monisię. Zajęta robotą, gospodarstwem, małemi siostrami, kilka tylko godzin naukom i talentom poświęcić może; przez to samo więcej smaku w nich znajduje, a zatem znaczne postępy czyni: pracuje sama, pracuje szczerze, i więcej korzysta, jak kiedy ośmiu metrów miała. Uleczona zupełnie z dawnych uprzedzeń, okazuje zalety i cnoty, których nikt w niej nie zgadywał, póki się bogatą mieniła. Władzio po odbytem nieźle egzaminie, już zaczął chodzić do szkół, i z takim zapałem się uczy, że zapewne na przyszły rok wielu bogatych paniczów prześcignie. Frania i Emilka zupełnie szczęśliwe, bo mają ogródek, krowę, gołębie, kurczęta; pozbawione cukrów, korzennych potraw i pieszczot babskich, nierównie są zdrowsze i grzeczniejsze. Rodzice ich z łatwością nadspodziewaną do mierności przywykli, i ta zmiana tak znaczna ich bytu, w połowie nie jest im tak przykrą, jak się obawiali. Obiad przez prostą kucharkę sporządzony, nie jest wprawdzie wykwintny, ale swoboda umysłu dodaje im apetytu: a wiemy z dawna, że to kucharz najlepszy. Sprzęty w pokojach stojące nie są paradne ale miłe: bo wiedzą że komornik nie przyjdzie ich zabierać; z jedną służącą i z jednym lokajem nie jest tak paradnie jak wtenczas kiedy sześć kobiet uwijało się w garderobie, marszałek stał za stołem, dwóch kamerdynerów roznosiło półmiski, i czterech lokajów drzemało w przedpokoju; ale daleko w domu spokojniej i ciszej, i ów jeden lokaj regularnie płacony i nie spuszczając się na drugich, lepiej prawie usługuje, od tamtych sześciu niepłatnych próżniaków. — Bolały ich z początku nogi chodząc po Krakowskim bruku: ale już uznali, że przechadzka daleko musi być od przejażdżki zdrowsza, bo nigdy obojgu za czasów największej ich świetności, tak zdrowie nie służyło jak teraz. Nie dając uczt i balów, nie miewają wielu gości; ale za to sami życzliwi, sami zacni ludzie ich odwiedzają, i dla każdego są w domu, przed nikim uciekać nie mają potrzeby. Szacunek zaś zyskali sobie powszechny, wszyscy cenią ich ofiarę; i przy kilku tysiącach dochodu, daleko więcej są poważani, lepszą mają u ludzi sławę, jak kiedy krocie corocznie trwonili.




Paweł Koczmara.


Niech nikt nie mówi, że w kmiecym stanie nie ma wyższych uczuć, żywego przywiązania; niech nikt nie utrzymuje że wszyscy włościanie panów swoich, jak tyranów nad sobą uważają, a najlepsze obejście z niemi obudza w nich tylko hardość i niewdzięczność. Inaczej częstokroć się dzieje — ale już przyjęty został między ludźmi ten dziwny obyczaj, iż więcej o złych czynach, niźli o cnotliwych mówimy. I dobrze, snadź, nie przeważył jeszcze występek na ziemi, kiedy więcej podziwienia sprawia i wrażenia czyni; snadź pospolitszą od niego jest cnota, kiedy mało kogo zastanawia....
W jednej z najmilszych wiosek województwa lubelskiego mieszka dziedzic, pełen dobroci i rozsądku; on włościan swoich jest razem Ojcem i Panem; nie psuje ich zbyteczną łagodnością i pobłażaniem (z których to zwykle hardość i niewdzięczność kmiotków wynika), ale utrzymuje ich w przyzwoitej karności, wzbudza w nich szacunek dla siebie, i przywiązanie, rzetelnym sprawiedliwości wymiarem; bo ten jest sposób jedyny, ale bardzo trudny, utrzymania w właściwym obrębie i pozyskania serc i starszych i dzieci i prostaków i oświeceńszych. Ten dziedzic kilka lat temu, mocno zachorował; przywołany lekarz oświadczył, że choroba jego bardzo niebezpieczna, i gwałtowny tylko ratunek i wielkie starania wyratować go od śmierci mogą; osiadł więc już przy łóżku chorego, a uważając pilnie na postęp choroby, stosownie do niego zmieniał lekarstwa, moc ich podwajał, a w jak najlepszem ich sporządzeniu i najrychlejszem dostarczaniu, całą nadzieję uleczenia zakładał.
Z Lublina, jako z miejsca gdzie dobre są apteki, umyślono wszystkie przywozić lekarstwa; a ponieważ Lublin o cztery mile od tej wioski odległy, dzień i noc w dwóch karczmach przy drodze, czekały stójki, czyli chłopi na koniach; jeden drugiemu podawał przepis lekarza, albo już zrobione lekarstwo: i tak prędzej dochodziły miejsca swego przeznaczenia i ratunek był śpieszniejszy. Właśnie w dniu trzecim choroby, kiedy walczyła dzielnie śmierć z życiem, kiedy sam lekarz wątpił, czy nie ona zwycięży, i całą swą sztukę na ostatni jakiś zaradczy środek wysilił, przepis jego dostał się do rąk kmiotka Pawła Koczmary, na którego kolej stójki na ten dzień przypadała. Paweł Koczmara był jednym z uboższych owej wioski gospodarzy, ojciec sześciorga drobnych dzieci; całym prawie majątkiem jego był koń, którego kupił źrebakiem, a który wyrósł na bardzo pięknego rumaka. Strzegł go też jak oka w głowie, i kochał niemal jakby siódme dziecię; już mu za niego pan sąsiedniej wioski dawał 30 dukatów, a on chciał równo sześćset złotych, żeby mieć po setku dla każdego z dziatek. Zadziwił się nie jeden, gdy Paweł Koczmara na tym koniu na stójkę wyjechał, ale każdy dobre serce jego pochwalił; on zaś z rąk samej pani przepis odebrawszy z zaleceniem najprędszego sprawienia się, przy kilkakrotnem tych słów powtórzeniu: życie pana od pośpiechu zależy — pędem wiatru ruszył. Dojeżdża wnet do karczmy, gdzie pierwsza stójka czekała, i patrzy na swego rumaka: »Jeszcze wcale niespieniony, powiedział sam w sobie; zdrowo mu będzie, niech się do drugiej przegoni«. I ruszył nie zatrzymując się wcale. Przyjeżdża na drugą, stawa u karczemnej stajni, przygląda się troskliwie czekającemu koniowi; nędzny mu się wydaje: »Coś wasza klacz, panie kumie nie tęgo patrzy, a życie pańskie od pośpiechu zależy«. — »Cóż ja temu winien, odpowie tamten, że nie mam tęgiego rumaka. Ale przecież i moja nie taka znowu lichota; da Pan Bóg, w godzinę, to i do Lublina zabieży«. — W godzinę! powtórzy Koczmara, ja na moim gniadoszu byłbym tu za godzinę.... Ej! wysapał się trocha, panie kumie.... napaście tu dobrze waszą klaczkę, a ja jeszcze do Lublina ruszę«. I ścisnął rumaka kolanami i ruszył. Ledwie dobijała godzina, kiedy gospodarz dosypujący sieczki klaczy swojej, usłyszał z daleka prędkie stąpanie konia »To mi zuch! krzyknął, już wraca!« a odprowadzając klacz od żłobu, wsiadł na nią co tchu, i wyjechał naprzeciw Koczmary.
»Panu Bogu dzięki, wołał tamten z daleka, aptekarz duchem zrobił lekarstwa, mam wszystkie; jedźcież z niemi co żywo, bracie; ale czy mi się zdaje, klacz wasza coś utyka«. »Ponoć, prawda, odpowie tamten, a to kiego wyrwała licha, dodał z gniewem zsiadając. Tam do kata, podkowę zgubiła! czy złe nadało? Ale tu jest kowal, w chwilce temu zaradzi«. — »A życie pańskie od pośpiechu zależy! powtórzył poczciwy Koczmara; ja tej przewłoki nie ścierpię. Jeszcze mój rumak bokami nie robi — niech rusza«. — I ruszył. — Niedaleko będąc ostatniej stójki, tak mówi sam w sobie: Już jeno półtorej milki do doma, a koń każdy do swego żłobu ochoczo wraca! Mnie się tam we dworze spodziewają, tylem już drogi ujechał, a oni o tem i wiedzieć nie będą, — ciekawym też przytem okrutnie, jak się tam nasze panisko miewa?....« a nie myśląc więcej, minął stójkę, i ruszył raz jeszcze. Kiedy już zobaczył z daleka dwór murowany, i wystawił sobie konającego pana, klasnął na konia już nieco zwolniałym idącego krokiem, pogłaskał go, przemówił do niego; ścisnął tęgo kolanami i koń jakby nowym zagrzany ogniem, ruszył. W jednej chwili stanął na podwórcu; ale zaledwie stanął, zaledwie zdziwiona tak prędkiem przybyciem jego pani, z radością lekarstwo odebrawszy, pobiegła do męża pokoju, dzielny rumak padł, a okrutnie bokami kilka minut porobiwszy, szyję wyciągnął, oczy zamknął i żyć przestał.... Wyrazy żalu i litości zbiegłych domowych, wnet słyszeć się dały; Paweł Koczmara stał sam w milczeniu nad swoim koniem bez życia, ale nareszcie zawołał: »Jużci dobry i sprawiedliwy pan wart więcej, jak nieme, choćby najurodziwsze bydlę.... Jeśli Bogu się tak spodobało i mimo mój pośpiech pan zamrze, to przy onej większej stracie, ta małą mi się wyda, a jeśli zaś Bóg dobry da, że mu te leki życie i zdrowie przywrócą, bierz tam licho i drugiego takiego konia, gdybym go jeno miał....« Z takiem sercem przywiezione lekarstwo, jakże pomódz nie miało?.... Pomogło...., sprawiło więcej pożądany, niźli spodziewany skutek. Wnet życie śmierć zwalczyło — w krótkim czasie dziedzic do zdrowia powracać zaczął. Do łez go rozrzewnił postępek Pawła Koczmary; kazał go przywołać do siebie, dziękował mu jako zbawcy swemu; chciał mu darować sześćset złotych, ale poczciwy kmiotek podziękował, mówiąc: »Niech mi Wielmożny Pan tej krzywdy nie robi, co z serca wyszło, worek nie zapłaci«. Lecz właśnie jarmark w Łęczny nadchodził już zupełnie zdrów dziedzic pojechał do tego miasteczka, a z największem staraniem dobrawszy takiego samego dla Koczmary rumaka, sam mu go do chaty odprowadził. — Cieszył się odzyskanym koniem przywiązany rolnik, ale może więcej jeszcze go cieszyła czerstwa twarz pana, nadobny uśmiech dziękującej mu pani, i wesołe koło Ojca rumianych paniątek pląsy.




Syn Koszykarza.


Coraz bardziej i w naturze i w pamięci nikły wszelkie ślady zimy, a wiosna w coraz większe stroiła się wdzięki; codzień łąki i pola grubszym okrywały się kobiercem, codzień liść gęstszy odziewał drzewa, codzień przybywał kwiat nowy.
Kilka miesięcy przepędziwszy ciągle w mieście, i to większą część czasu, w ciasnym pokoiku nad książkami, podzielałem wesołość przyrodzenia; a jak na błękitnym i jasnym widnokręgu, tak i w sercu mojem żadnej nie było chmury. — Już nie jednę odbyłem przechadzkę z szanownym Plebanem, już niemało nagadałem mu o sobie, nie mniej usłyszałem o parafianach jego, nie jednego w raz z nim odwiedziłem, kiedy dnia jednego po obiedzie oświadczył, że mnie zaprowadzi do bardzo zajmującej i ukochanej od niego rodziny, jeśli rodziną zwać można, Matkę i jedynaka syna. »Domek ich, jest odległy od innych domostw, rzekł: ułożenie odmienne od innych mieszkańców, a prawie ze wszystkich parafian, oni najbliżej serca mojego.« — »Czyżbym ich znać nie miał?« zapytałem się. — »O! znałeś zapewne, odpowiedział ale nie wiem czy dobrze pamiętasz? Ojciec był koszykarzem; na kilka mil w około słynęły koszyki jego, rozwożono je nawet daleko; żył i umarł w domku, gdzie dziś wdowa jego i syn goszczą. Był to człowiek bez nauki, ale rozsądny, nawet dowcipny; a jak cnotliwy!... Utrzymywał się jak tylko można najskromniej ubiór jego choć czysty, był niemal ubogi; od towarzystw i wydatków stronił; dnie całe, czasem i noce ciągłej poświęcał pracy, a tyle miał na swoje koszyki odbytu, że nigdy nastarczyć ich nie zdążył. Słyszałem nieraz innych parafian mówiących (bo tak jesteśmy skłonni do radzenia o sąsiadach): to nie pojęta rzecz, co ten Ernest z pieniędzmi robi? nic pije, nie bałamuci się, nie gra, na żonę i syna nie traci, owszem krótko ich trzyma, oszczędnie żyje, pracuje jak wół, a przecież majątku uzbierać nie może; wszak nie darmo robi? każdy mu za robotę płaci i suto bo piękna. To w tem coś dziwnego święcić się musi? jakieś licho ukryte? I każdy trząsał głową, ruszał ramionami, nie śmiał mówić nic wyraźnego, bo nic nie wiedział! ale rad był, żeby kto nareszcie uczynił jaki wniosek, wyrzekł jakie słówko, na którychby troskliwość sąsiedzka już śmiało budować mogła. Mnie samemu (Boże odpuść) czasem niedobre myśli przychodziły do głowy; ale po dwutygodniowej chorobie umarł Ernest, i ten, który na pogardę zasługiwać się zdawał, okazał się godnym uwielbienia; śmierć wyjawiła tkliwą tajemnicę cnotliwego życia... Nie sama miłość pracy pobudzała go do niej we dnie i w nocy nie przeze skąpstwo żył on tak oszczędnie, nie na wydatki naganne i skryte rozchodziły się zarobione pieniądze: miał on prawdziwie piękne i szlachetne do takiego postępowania powody; żonie i synowi, których jako wyższe i lepsze od siebie istoty uważał, których kochał nadewszystko, lubo dosyć surowym dla nich się wydawał, chciał w przypadku śmierć swojej (jakby ją przewidując) byt niepodległy i miły, życie bez zchodów, mozołu, chleb pewny i łatwy zabezpieczyć. Ta była niezmęczonej jego pracy, niezmiennej oszczędności jedyna przyczyna. O! jakże to odkrycie usprawiedliwiło, podniosło w oczach naszych zmarłego Ernesta! Wspomnienie owych długich dni lata, dłuższych jeszcze nocy zimowych, pamięć cierpliwego znoszenia tylu żarcików, twarze nasze rumieńcem wstydu okryły, serca napełniły żalem... Choć już pięć lat od tej chwili minęło, jaszcze bez rozczulenia wspomnieć go nie mogę... ta niepoznana a tak stała cnota, ta niezmęczona nie dla siebie praca, to życie całe zupełnie drugim poświęcone, i to bez żadnej chluby, pochwały, ma w sobie wielkość, która mnie przejmuje... — »Prawda, zawołałem tu, niemniej rozczulony: jakiż to był człowiek, ten Ernest, a ileż jest bez wątpienia na ziemi, podobnych jemu nieznanych bohaterów cnoty, których ani życie, ani imię nie jest światu wiadome, którzy innych widzów prócz sumienia i Boga nie mają. Ale tenże syn, ta żona, godniż byli tego poświęcenia?« »Zupełnie odpowiedział starzec; odkrycie jego (bo żadne z nich o niem nie wiedziało) podwoiło żal ich nad stratą takiego męża i Ojca, i dotąd zatrzeć go zupełnie nie dozwala; jego imię często jest w ich ustach, jego pamięć zawsze w sercach. — Ją wszyscy zowią dobrą Moniką: piękniejszej duszy niewieście ciało okrywać nie może. Zacny jej Ojciec był urzędnikiem w pobliskiem miasteczku, i miał się dosyć dobrze, ale krajowemi okolicznościami zubożał zupełnie, i w zupełnem umarł ubóstwie. Ona, jedynaczka jego, w której umysł otwarty i serce tkliwe, głębokie myśli i delikatne uczucia od dzieciństwa wrażał, przymuszoną była po jego śmierci, wejść w służbę do jednego z tutejszych rzemieślników; wtedy stosując się zupełnie do obecnego stanu, bez wstrętu, nawet z wdzięcznością, przyjęła rękę prostego lecz cnotliwego Ernesta: nie widziałem szczęśliwszego stadła, i ręczę, że nie postało nigdy w myśli Moniki, aby świetniejszy los należał jej się od Nieba. Przyjemna, tkliwa, pracowita, skromna, wszystkie mająca przymioty, innego w sobie prócz pobożności nie widzi, i ten nie przypisuje swej duszy, ale naukom Ojca i przykładom męża. Lecz jeśli ona godna uwielbienia, równa część należy się jej synowi. Nie ma jeszcze lat ośmnastu, a w mem długiem życiu nie widziałem podobnego jemu. Od pierwszego dzieciństwa niepospolite skłonności objawił; kierował je ku dobremu surowy Ojciec i rozsądna Matka; dziecię rosło w karności i posłuszeństwie, zawczasu wprawianem było do nauki i pracy. Pamiętać go musisz w szkółce tutejszej, jak lubo najmłodszy, najstarszych przeganiał. Dwunastu lat nie doszedł, gdy więcej od dwudziestoletnich umiał. Właśnie w tym czasie umarł cnotliwy jego Ojciec, a Matki jedyną pociechą po tak wielkiej stracie, była myśl, że Bóg niepospolitem dziecięciem pobłogosławił domek jej samotny. Stosownie do życzenia męża, na śmiertelnej pościeli wyjawionego, umyśliła tę drogą latorośl wyłącznie dla chwały Boga hodować, i te usta, już wymowne, poświecić opowiadaniu nauki wiary i zbawienia. Podobne rodziców zamiary, często zbyt śmiałe, tu zupełnie usprawiedliwionemi były rzadkiem usposobieniem dziecięcia, jego gorliwością w nauce, a nadewszystko czystą, łagodną pobożnością. Już on nieraz dawniej jeszcze odpowiadając na moje badania, tkliwością wyrazów, serce ostudzone wiekiem poruszył, a trafnością postrzeżeń doświadczony umysł zdziwił... Ale idźmy do nich, wiem, że miło ci będzie odnowić z niemi znajomość...« — Poszliśmy; a minąwszy piękną osadę, przeszedłszy kawał pola, stanęliśmy na wzgórzu. Sędziwy pleban zmęczył się nieco; na wzgórzu leżało kilka kamieni, usiadł na jednym, a wskazując na lewo powiedział: »O! jak mi błogo i miło patrzeć na tę okolicę... tu zdaje mi się, że wolniej oddycham. Poznajesz ten luby domek w dolinie?...« »Poznaję, zawołałem, to domek Ernesta, taki sam jak i dawniej, równie skromny i chędogi; tak ogrodzony dziedzińczyk, tak zawsze dwie w okólniku krowy; drzewa tylko w sadzie i wierzby na podwórzu znacznie podrosły: zgęstniało także i to zarośle z rokiciny, które w tej nizinie za domkiem na tem bagnisku rośnie!« »Już od lat pięciu, powiedział starzec, niczyja ręka go nie przerzadza: młody Edward tylko dla zabawy czasem koszyk uplecie, i już raz śmiałem się z niego, że zręczności nie odziedziczył po Ojcu. Patrz, jaki suty dym z komina się wznosi, troskliwa Matka zapewnie lekarstwo jakie synowi przyrządza; ale siądź koło mnie a dokończę ci mojej o nich powieści«... Usiadłem a szanowny mój dobroczyńca tak mówił dalej: »Edward więc uczył się w naszej szkole, i nie tylko współuczniów ale i mistrzów zaczął prześcigać. Wystarałem mu się o grecką i hebrajską biblię, a tyle pracował, że stosując je do łacińskiej, którą miał w ręku, oba te języki rozumieć zaczął. Pięknym był widok dziecięcia, dumającego głęboko nad prawdą i pięknością chrześciańskiej wiary i stosującego już jej przepisy do obrębu powinności swoich. Serce Matki rosło patrząc na takiego syna; a jeśli dumną była z cnót i nauki jego, ta duma coś bogobojnego miała w sobie, bo nie znam Matki, któraby więcej pamiętną na te słowa była: Oto dziatki są dziedzictwem Pana. Co święto bywała z nim w kościele, a ubiór jego staranny, dowodził, że go nie przeznacza do żadnego rzemiosła. — Jak dawniej prostota i oszczędność Ojca, tak wtedy wyższe Matki widoki nie uszły języka niektórych sąsiadów, za złe mieli dobrej Monisi, że się pyszni synem, że nie każe mu przerywać zarośla z rokiciny, że go na przemądrego panicza kieruje; ale już teraz przekonali się wszyscy, iż nie tylko Matka ale i parafia gdzie się rodził, chlubić się nim powinna. — Gdy trzynaście lat skończył, sam uznałem, że do wyższych szkół oddać go należało. Pojechała z nim Matka do miasta, najęła porządną izdebkę; cnotliwa Ojca praca, jej rząd i staranność, pozwoliły dosyć znaczne koszta opędzić. Dziecię o niczem innem nie myślało, tylko o nauce: Matka wzięła na siebie wszystkie kłopoty i zachody: a skromna izdebka światłem była dla niej i niebem, bo mieszkał przy niej syn ukochany, bo za jej staraniem nie marniał zbiór Ojca potem jego oblany, i Bogu rosła chwała. Wszystkie przymioty umysłu i duszy młodego Edwarda, więcej nabywały dzielności; celujący we wszystkich klasach, tak co do nauki jak do obyczajów, zawsze na wszystkich egzaminach pierwsze otrzymując nagrody, po trzech latach ciągłej pracy, przyjętym został do akademii. Tam, już uczęszcza rok drugi, we wszystkich naukach i w teologii się ćwiczy; szacunek nauczycieli, uwielbienie i miłość spółuczniów pozyskał. Ale tej zimy zbyt wiele pracował, i mizernieć zaczął; troskliwa Matka wezwała najbieglejszego lekarza; ten przerwać mu kazał na parę miesięcy umysłowe prace, użyć świeżego powietrza i wiosennych leków. Przywiozła go natychmiast do rodzinnego domku, o którym ja przez ten czas miałem pieczę; już tu goszczę od trzech tygodni: dobra Monika mlekiem i ziołami syna karmi, książek mu broni, i już mu jest daleko lepiej... Mam nadzieję w tym miłosiernym Bogu, że ten młodzieniec tylu obdarzony cnotami, żyć będzie długo dla przykładu i dobra współbraci; że ten zdrój czystego i prawdziwego światła nie ustanie tak prędko... Matka sobie podobno uroiła tę obawę, obfite w nią serca matek, i zwyczajnie tak u nich bywa, że im lepsze dziecię, tem łatwiej o nie się troszczą... Lecz ile dojrzeć mogę, otóż i on; patrzaj, wyszedł z domku i siada na ławce; zdaje mi się, że książkę ma w ręku; dobra Monika musi być bardzo zajęta, kiedy tego nie upatrzyła. Idźmy przerwać mu czytanie...«.
Zeszliśmy z wzgórka, z takim pospiechem, jakiego tylko krok siedmdziesiątletniego starca dozwolić potrafił i wnet stanęliśmy koło ogrodzenia domku. Edward tak głęboko się zaczytał, że nas ani spostrzegł, ani nawet usłyszał; rad byłem temu, bom mógł się jemu dobrze przypatrzeć. Nie wiem czybym go był poznał, tyle znaczenia przez te siedm lat piękne jego rysy nabrały, tyle myśli na bladem wyryło się czole; stałem w zadumieniu, chociaż jeszcze nie widziałem jego oczów, które wlepione miał w książkę; gdy zaś na głos plebana obejrzał się i powstał, gdy te oczy wyrazu pełne błysnęły radością, gdy mnie poznawszy, wdał się w rozmowę o naukach, o przeznaczeniu człowieka, gdy przy najskromniejszem ułożeniu, przy pełnej prostoty postawie, tak z ust jak z oczu skry światła się sypały, wtenczas dopiero zupełnem było zdumienie moje, wtenczas przyznałem słuszność matczynej obawy... Krótką była ta rozmowa, przynajmniej mnie zdała się taką, lubom może nigdy nie objął tyle nowych co w tej chwili myśli; przerwała ją Monika. Nie wiedząc wcale, że ma gości, szukała syna z czarą trunku zbawiennego, który sama z ziół i z mleka sporządziła. Gdy nas, a raczej sędziwego przyjaciela spostrzegła, pierwszem jej słowem było skwapliwe zapytanie: »Jakże wygląda?« Ileż ją uradowała potwierdzająca starca odpowiedź, ile ucieszyło zapewnienie, że już wnet zupełnie zdrów będzie. »Doprawdy! powtarzała, z uśmiechem nadziei; bo ja co zawsze na niego patrzę, zawsze mizernym go widzę.« — Wtedy dopiero przywitała się z nami, i mnie poznała; wtedy powtórnie zajmująca wszczęła się rozmowa, nastąpiło gościnne, wesołe częstowanie. Bawiliśmy z niemi dwie godziny, tak miłych nie pamiętam. Zdziwiły mnie znowu nieraz światłe pomysły Edwarda, rozrzewniły pieczołowite koło niego Matki starania, jej miłość i tak słuszna duma, którą w każdem widać było słowie; ujęła mnie wdzięczność, uległość jego, to zupełne ich uczuć zjednoczenie, zdań zgodność, szczęście czyste i tkliwe o cnotliwym Ojcu wspomnienie. Kiedy Monika osądziła wieczorne powietrze zbyt chłodnem dla syna, weszliśmy do domku; Edward zaprowadził mnie do przybocznej izby, tam pokazał mi stołeczek i okno, gdzie Ojciec kilkanaście lat pracował. Mocne wzruszenie te przerywane słowa wyrzec mu tylko dozwoliło: »I to było dla mnie.. a ja, cóż podobnego uczynić potrafię?..« Odeszliśmy; w drodze szanowny pleban zwierzył mi słodką i prawie pewną serca nadzieję, (o ile nadzieja ziemska pewną być może) iż Edward, skoro przyjmie kapłańskie święcenie, będzie po nim tej owczarni pasterzem; cieszył się cnotliwy starzec, że godniejszego od siebie następcę zostawi, i dawnom już tak żywej radości w oczach jego nie widział.




Pogrzeb Kościelnika.


Jak miłą oku, jak ujmującą serce, jest okolica wiejska, kiedy śnieg jeszcze się bieli u stóp jej pagórków, a ich wierzchołki już zieloność zdobić zaczyna. Parę dni słonecznych promieni, parę nocy ciepłego wiatru, lubą wiosnę z głębi zimy wyprowadzić zdołają. Trudno pojąć, jak mogła tak żywa zieloność, tak długo śniegiem być obleczoną. Z odżywioną przyrodą, dusza nasza nowego życia nabiera. Szczęście zdaje się milsze, umysł bogatszy w myśli, sam smutek przywdziewa niejaką barwę radości, i cieszy się widokiem otwartego łona wszechrodnej ziemi. Wtedy młodzież się weseli, wiek dojrzały uważa, sędziwy zgadza się ze swym losem. Jasne włosy dziecięcia igrają przy pląsach jego, wiek dojrzalszy wita rok nowy z wdzięcznym uśmiechom, a oko, na które już mrok zachodzi, w tej powszechnej radości na grób spoziera. Takowym dniem wiosennym był dzień, kiedy ci, którzy odwiedzili Kościelnika Szymona na łożu śmiertelnem, poszli do domku jego, chcąc towarzyszyć szanownym zwłokom, na miejsce pogrzebu. Noc dnia w którym on umarł, zdawała się być nocą zgonu zimy. Poranek dnia, kiedy pochowany został, zdawał się być porankiem narodzenia wiosny. Sędziwy Pleban i ja, szliśmy sami doliną ponad brzegiem rzeczki; już jej wody, gdzie niegdzie tylko szronem, w podobieństwie piany okryte, płynęły szybko. Wierzby i brzozy z drzew najrychlejsze zdawały się już z lekka zielonością ubarwione, a pod niemi tu i owdzie wyglądała w radości nowego bytu, niebieska przylaszczka, sama lub w kępkach. Niektóre owady już igrały w powietrzu, a kiedy niekiedy ptaszek, wskroś przejęty tem nagłem ciepłem, odzywał się z miłosną piosnką, siedząc na ubogich jeszcze gałęziach. Był to właśnie dzień taki, jakiby człowiek poważny i staranny obrał do zwiedzenia pola swego, do upatrzenia szkód zimy i nadziei lata. Natrafił też na tę myśl Pleban, gdyśmy na chwilę stanęli, chcąc się okolicy przypatrzyć. »W podobnych to dniach, powiedział, zwykł był poczciwy Szymon obchodzić małe państwo swoje z synową lub wnukiem, a najczęściej sam z Pismem świętem w ręku«. Wtem dostrzegliśmy domek jego; przyłączać się też do nas zaczęły osoby z różnych stron, równie jak my na pogrzeb dążące; wszyscy byli poważni; ale nikt smutnym: jeden witał się z drugim łagodnie i w pokoju. Kościelnik Szymon umarł pełen dni i nikt z najbliższych jego, rozpaczać nad tym zgonem nie mógł. Długie i pobożne życie pięknie zakończył, i każdy z tych, który dążył by ciało jego oddać ziemi, pewnym był ile istota ludzka pewną czego być może, iż dusza jego już była w niebie. Idąc tak razem, niejaka nawet ogarnęła nas swoboda; cieszono się z mego przybicia, pytano o moje podróże, przygody? opowiadano mi nawzajem, co się przez te siedm lat stało? kto się ożenił? kto umarł? wiele dzieci się narodziło? jakim był nowy bakałarz? zgoła, ożywiona, lubo bez żartów i śmiechu rozmowa, zajmowała nas dopóty, dopóki nie stanęliśmy w zagrodzie domku, pod osłaniającemi go, grubemi konarami nagich jeszcze jesionów. — Wtedy milczenie nas ogarnęło i tak weszliśmy do mieszkania śmierci. Przyjął nas syn zmarłego w progu, z twarzą pokorną lecz spokojną, a w jego sposobie powitania Plebana, widać było skruchę, wdzięczność i poddanie się woli Boga. Siedliśmy wszyscy w długiej izbie, a syn przyjmował każdego u drzwi, wskazując mu jego miejsce. Było tam wiele głów siwych, wiele siwiejących, więcej jeszcze świetnych młodością i siłą. Lecz ta sama uroczystości powłoka wszystkich przyodziała, i siedzieliśmy skojarzeni tym samym duchem pobożności i wiary. Podano wino wokoło, a syn patrzył na Plebana, który powstał podniósł zwiędłą rękę, i zaczął błogosławienstwo i modlitwę. Tyle było odwagi w całym starca układzie, tyle tkliwości w głosie jego, że skoro mówić zaczął, każde piersi, każde usta, mimowolnie dech i tchnienie w sobie wstrzymać chciały. — Wszyscy stali jak wryci, a oczy wszystkich wlepione były w tę spokojną i patryarchalną postawę, w te oczy spuszczone i długi włos srebrny. Nie było nic smutnego w jego słowach, owszem jak zwykłe w wyrazach Wiary i Nadziei, jaśniała w nich jakaś radość. Mówił o cnotach zmarłego, acz zapewne niedoskonałych w oczach wielkiego Boga, przecież mogących otworzyć mu Niebo przez zasługi Zbawiciela.
»Oby! (tak modlił się dalej) to błogosławieństwo Boskie, które tak długo spoczywało nad tą siwą głową, przejść mogło na tego, co teraz wodzem i ojcem tego domu będzie. Bo zaprawdę, powiadam wam: większa będzie radość w Niebie nad jednym grzesznikiem pokutę czyniącym, niżli nad dziewięćdziesiąt dziewięć sprawiedliwych, którzy nie potrzebują pokuty. — Gorliwie i rzewnie modlił się jeszcze Pleban za tę, która w samotnym zamknięta pokoju przybranego Ojca, jak rodzonego płakała i za jedyne jej dziecię. Nie zakończył też modlitwy bez wspomnienia na siwe włosy swoje i na bliski już dzień, kiedy obecni zwłokom jego do grobu towarzyszyć będą. Gdy przestał mówić, lubo wszystkie serca były rozrzewnione, jedno tylko głośnem odezwało się łkaniem, i wszystkich oczy zwróciły się na małego chłopczynę stojącego obok syna Szymona. Miłość wzajemna żyjącego Ojca zastąpiła wnet miejsce tej, którą dla zmarłego dziada był przyjęty; bo dziecię kochać tylko pragnie mało dbając na kogo. Dopuszczano go przez te dni ile razy chciał, do łoża, na którem zwłoki dziadka spoczywały; a dziecię patrząc na łagodną i spokojną twarz jego, pogodziło się ze śmiercią. Matka i Pismo Święte kazały mu być posłusznym Bogu, bez żadnego wyjątku i dziecię tak w swej prostocie czyniło. Jednak koniec tkliwej Plebana modlitwy wydobył łkanie z serca jego; lecz łzy roszące teraz okrągłe jego policzki, odmienne były od tych, któremi się zalewał w dzień śmierci dziada. Sędziwy pleban położył w milczeniu rękę swoję na złotowłosej głowie chłopczyny, i szmer uprzejmej litości powstał w izbie. Wnet uspokoił się i wszystko wróciło do porządku i cichości. W sieni tylko przytłumiony hałas, kroki ostrożne choć ciężkie kilkunastu ludzi słychać było. Nareszcie kłoś wszedł i wyrzekł te słowa: »Już gotowe!« a syn i Pleban przewodnicząc obecnym wyszli z domu. Trumna stała przed drzwiami na przygotowanym całunie. Odbijały się promienie słońca w blasze, na której cyfrę, dzień i rok śmierci zmarłego wyryto, a lekki wietrzyk poruszając gałęzie wspaniałego jesionu, okrył kroplami rosy trumnę, wóz i powłokę żałobną. Poczet cały jednym duchem tchnący razem ruszył.
Kiedym go obejrzał, chcąc pożegnać ten piękny domek, opuszczony na zawsze przez tego, który go wystawił i ozdobił, ujrzałem w okienku drugiej izby, bladą twarz nadobnej niewiasty, która zasyłała pożegnanie szczątkom śmiertelnym Ojca, zamieniającego długie obok niej mieszkanie na dłuższe grobów siedlisko. Szliśmy przez doliny i pagórki, obok jeziora, przez most stary nad rzeczką, a po godzinie myślącego dumania, doszliśmy do małej bramy cmentarza. Rozbijał powietrze głos żałobnego dzwonu, stanęliśmy wszyscy koło wozu, według porządku przez uczucia nasze wskazanego... Po kilku minutach leżał Kościelnik Szymon w grobie ojców, obok żony i dzieci, w dawno obranem przez siebie miejscu. Rozeszli się wnet jeden po drugim przytomni, i wkrótce nie było nikogo nad świeżo usypaną mogiłą, prócz syna zmarłego z małym chłopczyną, Plebana i mnie. Jam zaczął przyglądać się wokoło; lubo już dzień trzeci gościłem w plebanii, jeszczem się nie zebrał pójść na cmentarz; a teraz każda mogiła, każden kamień grobowy, na który tak często w dziecinnym wieku patrzyłem, odświeżał się w pamięci mojej i czytałem gładko napisy dla kogo innego już nieczytelne. Cały pozór tego miejsca był prosty i bez wykwintnych ozdób, jednak z nowszych pamiątek umarłym położonych, mogłem poznać z łatwością, że przez czas niebytności mojej, byt żyjących się polepszył.
W tych pomnikach prócz uczucia, i smak dobry przebijał niekiedy. Na niektórych kamieniach obok wieku i imienia zmarłego, czytałem i wyroki z Pisma; bo miłym stało się dla duszy pobożnej zwyczajem, kiedy już na to życie z przyjacielem się rozdziela, mieszkanie szczątków jego uczcić słowem wyjętem z tej księgi, która życie wieczne obiecuje. Spostrzegłem także wiele nazwisk tych, o których mi w drodze mówiono, których zostawiłem pełnych siły i zdrowia; obaczyłem i młodszych od siebie a napisy nad ich grobami już nie wszystkie były wyraźne... Wiejski cmentarz nierównie lepiej prawdziwą kolej rzeczy od głazów i miedzi, od miejskich katakumb wystawia; te malują jako obecne, żal i uczucia oddawna wygasłe; tu zaś jest rzetelny obraz tego, co na świecie się dzieje, tem rzetelniejszy, że sama układa go natura, usypana świeżo mogiła niedługo od innych się różni, kamień na niej położony, czas krótki sterczy i jaśnieje; trawa, mech, wnet je obrastają i w rok już ich znać mało, już się z dawniejszemi równają, już nowe obok nich powstały! Tak jak w życiu, nieustanne odnowienie i nieustanny upadek, próżne usiłowania, by coś trwałego uchwycić, a czas wszystko niszczący, razem zaciera i uczucia żalu z serca i napis z kamienia... Cmentarz dla wiejskich mieszkańców jest miejscem, gdzie często zwracają się ich oczy i serca. Przed rozpoczęciem nabożeństwa zwykli rozmawiać o niedawno tam położonych; a każdy z nich wie, że czy później czy prędzej legnie w tej ziemi i także i o nim przez niedziel kilka mówić będą!... Ci, których przeznaczenie wrzuciło w zgiełk i niebezpieczeństwa świata, ci nie wiedzą, gdzie głowę położą. Żołnierz, wędrownik, miejsca grobu swego nie zna; ale spokojny ziemianin, zagon ojcowski orzący, wie, że w jakim kościele był ochrzczony, w tym i pogrzebany będzie, i dla niego to prawdziwie jeden krok jest tylko, od kolebki do grobu!... — Takie myśli mnie zajmowały po skończonym pogrzebie Kościelnika Szymona. Już trawka sąsiedzkich mogił, przydeptana stopami obecnych, podnosić się zaczynała, a jam jeszcze odejść nie myślał. Jakiż to skromny był obchód! Proch oddano prochom i nic więcej...
Lecz umysł mój oderwanym został od nowych dumań, głębokim jękiem: spojrzałem, a na grobie Szymona postrzegłem klęczącego syna; całował ziemię z zapałem: »Zasmuciłem Ojca w późnym wieku jego, wołał: żałowałem, on mi przebaczył, na śmiertelnem łożu, lecz Bóg czyż mi przebaczy?«
Sędziwy Pleban stał niedaleko: nic nie mówił, ale spoglądał z litością na schylonego młodziana: przewinienie jego było wielkie, dał się uwieść fałszywym zdaniom, naprzód zwątpił, potem bluźnił, nareszcie namiętnościom się oddał, żonę i dziecię zaniedbał, był głuchym na głos Ojca, na głos sumienia. Te wszystkie występki swoje widział przed sobą, lecz nie ciężyły mu już tyle na sercu; łzy, które dotąd przytomność sąsiadów wstrzymywała, teraz obficie płynęły, jakby chciały przenurtować ziemię i dojść do skrzepłego już serca rodzica. Żaden z nas go nie podnosił, żaden łez jego nie tamował, gdyż żal ten był pożądany, błogi.
Jednak po chwili, gdy już sam uciszać się zaczął, Pleban wyrzekł łagodnym głosem:
»Nie bój się synu — i Ojciec i Bóg ci przebaczył; wszak czujesz to przebaczenie w uspokojonem sumieniu?«
Na te słowa podniósł głowę ten drugi syn marnotrawny i z pełnych łez oczu, pogodne błysnęło wejrzenie: lecz klęczał jeszcze, bo człowiek Boży, ręce nad nim wyciągnął, jakby błogosławiąc go; a tymczasem piękny i miły chłopczyna, a który strwożony jękiem i łzami Ojca, oddalił się był nieco, przystąpił do niego; jedną rączką głaskał go po twarzy, w drugiej trzymał nadwiędłe przylaszczki, które idąc za trumną Dziada, pomimowolnie przy drodze był zerwał.




Tydzień bytu dwuzłotówki.
Opisany przez nią samą[2].


W młodzieńczym, a niemal w dziecinnym jestem jeszcze wieku, urodziłam się lat temu dziesięć; podobna do narodu, w którym byt mój toczę: o pierwiastkach znakomitego szczepu mojego, o czasie, kiedy istnieć zaczął, nic z zupełną pewnością powiedzieć nie mogę. Może sięga pierwszych dni stworzenia świata, a przynajmniej potopu; to jednak wiem z pewnością, że więcej niż przed trzema wiekami szczep mój srebrny zawarty w jednej wielkiej bryle, lecz przyćmiony mniej zacnymi kruszcami, a nawet kamieniem i ziemią, leżał spokojnie w wnętrznościach wspólnej matki wszech rzeczy, daleko ztąd, za morzem, w tak zwanych minach Potozu. Trwał już ten spoczynek oddawna, coraz nowe pokolenia, czyli warstwy, bryłę moją rodzinną zwiększały, kiedy chciwość ludzka jej pokój i wzrost przerwała; bo czyjejże ona swobody nie zakłóci, czemuż tamy nie położy? Ludzie czarni, prawie nadzy, wydobyli z ziemi bryłę szczep mój obejmującą; wydobyli ją obojętnie, chociaż błyszczała gdzieniegdzie jasnością; ale biały człowiek pięknie ubrany, skoro ją spostrzegł, krzyknął radośnie, chciał dźwignąć; nie mógł, i ucieszył się ze swojej niemocy. Po wielu jego i jemu podobnych ludzi zachodach, po niezliczonych mękach i przemianach, owe pierwotne źródło rodu mego, z wielkiego zrobiło się małe; ale jak się później okazało, to złe pozorne, istotną korzyść przyniosło; gdyż szczep mój stał się czysty, świetny, jasny jak ten księżyc, który ludziom przyświeca, a uwolniony od ćmiących go pokrewieństw, nabył i blasku i ceny... Wraz z innymi zamknięty w okropnej skrzyni, zdawało się, że znowu kilka wieków w spoczynku dotrwa. Ale u białych ludzi kruszec drogi nie doleży, jak u czarnych; po krótkim czasie skrzynia w ciągłym ruchu być zaczęła: bujana przez miesięcy kilka, nareszcie otworzoną została, i otoczyło ją mnóstwo białych ludzi. Szczep mój długo oglądany, ważony, skrobany, przyszedł nakoniec do złotnika: ten znowu srogo się z nim obchodził, jakby go chciał zniweczyć: tłukł go na miazgę, palił; a ów szlachetny krusząc, podobny cnocie, w zapasy z niesprawiedliwością idącej, coraz wychodził z mąk tych świetniejszy i czystszy. Pokonany tą słabością złotnik, ulał z niego i wyrobił misternie i sztucznie trzy piękne puhary, które król tameczny kupił, płacąc za jeden więcej, niźli złotnik za całą dał bryłę. Nie wiem dowodnie, co się z dwiema ubocznemi gałęziami szczepu mego stało; zdaje mi się jednak, że oba tamte puhary do kościoła natychmiast oddano: i gdyby jaki ciekawy badacz zgłosić się raczył do katedry w Madrycie, możeby je znalazł w jej bogatym skarbcu: na jednym była Wieczerza Pańska, na drugim wesele w Kanie Galilejskiej cudnie wyrobione: ten zaś, z którego ja w prostej linii ród mój wiodę, wcale nie świetnem wyobrażeniem ozdobiono. Był na nim Wulkan z cyklopami dla Marsa broń kujący: niedługo i ten w królewskich zostawał komnatach. Przybył od dalekiego narodu mąż znakomity; była wieść, iż ludzie w jego łonie zrodzeni, chętnie pijali, chętniej jeszcze się bili: król u ręce tegoż męża mój rodoszczep złożył, mówiąc: »I zewnątrz i wewnątrz ten puhar Polakowi przystoi.«
Przybył więc do Polski ów kanak, w którego łonie ja i sto sióstr mnie podobnych spoczywało; przybył, — i z początku jako osobliwość uważany, prawie zawsze w wysłanem puzdrze zamknięty, ledwie raz w lat kilkanaście złotym napełniał się trunkiem. Trwała ta poszana do prawnuka pierwotnego posiadacza; ten już częściej dobywać go zaczął, może być dla tej przyczyny, iż za każde króla Jana zwycięstwo musiał puhar spełnić; — a zszedłszy bez potomstwa męskiego, córce dał go w wianie. Odtąd mój rodoszczep przechodził z rąk do rąk, i coraz mniej używał pokoju: ostatni jego z kolei dziedzictwa posiadacz, już go i w puzdro nie chował, bo niemal codzień używał. A kto pije a pije, musi nareszcie i zapić się i przepić; tak się z owym panem stało; zapił się i umarł, a wierzyciele pieczęć położyli na wszystkich sprzętach jego. Ta pieczęć długo się trzymała, gdyż prawować się zaczęto, w czasie kiedy prawa nie było; puhar nie wytarty z wina śniedzią i pleśnią się okrył, znikł blask jego, zatarła się piękna hiszpańskiego złotnika robota; nareszcie po wielu latach i za innego króla niźli ją włożono, zdjęto pieczęć, i puhar wraz z innymi sprzętami i kanakami puszczony na licytacyę, sprzedany został. Nabywca nie był majętny, kupił go, bo cenił ojczyste pamiątki; lat kilkanaście stał u niego spokojnie odczyszczony puhar, oglądany ze czcią, a często z westchnieniem; raz nawet, a będzie temu lat przeszło trzynaście, właściciel te do niego wyrzekł słowa: »Czemuż i ty kopą talarów nie jesteś? — wszystko, com miał, poniosłem drogiej matce w ofierze, poniósłbym i ciebie!«
Dobrze jednak się stało; i owe jego talary i tysiące innych, nic już obumierającej matce nie pomogły, byłby i puhar zmarniał!...
Lecz i tak nie wytrzymał on długo.
Czego Ojciec nie miał serca uczynić, do tego przymusiła syna potrzeba, lubo przez czas długi za wielkiego uchodził pana. Bo w Polsce podobnie się przytrafiało, jak to niegdyś w Egipcie: z lat bogactw niesłychanych, wypłynęły lata niepojętej nędzy, a obecny niedostatek przeszłą obfitość pochłonął. Im kogo w owych leciech za bogatszego miano, tem on w następujących uboższym się okazał; i zacny ów puhar, ów starożytny rodoszczep mój, owe arcydzieło złotnickiej sztuki, ów dar królewski, owa szanowna pamiątka, w gminnem towarzystwie łyżek i półmisków, zaniesiony został do gmachu mennicą zwanego, do prawdziwego kruszców cmentarza: bo jak w tych smutnych miejscach ciało książęcia, w jednaki proch z ciałem chłopka się zmienia; tak w mennicy po krótkich zachodach, z podłej łyżki i ze znakomitego puharu, wypadł pieniądz jednaki; a ja, ja gałązka tak świetnego szczepu, dziś maleńka, okrągła, karbowana wkoło, z popiersiem na jednej stronie, z opisem nikczemnej wartości mojej i rokiem urodzenia na drugiej, mam tysiące podobnych sobie, i nikt prócz mnie nie wie, że mój początek w wiekach się gubi!... Nikt mnie i stu sióstr w tym natłoku rozeznać nie potrafi! Dwuzłotówka, której kruszec przed kilkoma laty w tymże kraju wykopano, która żadnej dawności, żadnego zaszczytu nie ma, dziś, tyle co ja znaczy!...
O boleści! urodzić się w wieku, w którym się nie pytają, czem był ród twój, ale czem ty jesteś? byle istotną wartość uznali, o resztę się nie pytają i ważą na jednej szali tegorocznego z kilkowiecznym... Lecz chociaż żyć w takim wieku i do gminu policzonym zostać, poniża starodawną miłość własną; przecież wyznać należy, że w tem ocieraniu się między ludźmi, więcej przez lat kilka widzieć i poznać można, niż przez kilka, wieków świetnego wprawdzie, lecz nic nie uczącego wyniesienia.
Rodoszczep mój, zacnej pamięci puhar, przez półtrzecia wieku bytu swego nie nabył tyle doświadczenia, ile ja w tych dziesięciu leciech. Gdziem się nie toczyła, czegom nie widziała? zgadnąć to będzie można z tego tygodnia bytu mojego; bo opisać dokładnie wszystko, co mi się przez dziesięć lat zdarzyło, i nie można i nie wypada. Gotowiby ludzie żal mieć do mnie. Wkrótce po narodzeniu się mojem, a raczej po wyjściu z pod stempla, oddano mnie wraz z innemi w worku do publicznego skarbu; było to we czwartek, pierwszego dnia któregoś miesiąca: zaraz więc kasyer tego wydziału posłał mnie i czterysta dziewięćdziesiąt dziewięć mnie podobnych, już podeszłemu w leciech urzędnikowi. Ledwie nas na swem biurze zrachować zdążył, kiedy może tym miłym brzękiem zwabiona, wbiegła do pokoju piękna młoda kobieta. Była to żona urzędnika, był tu rok pierwszy ich małżeństwa; jak zaczęła gadać o potrzebach domu, o tem, jak jej wielu rzeczy koniecznych niedostaje; jak zaczęła prawić o swojej oszczędności, o przywiązaniu do męża, o jego niepojętej dobroci; ujęty małżonek najprzód sto, potem dwieście, nakoniec trzysta z nas oddalił: ona w okamgnieniu całą tę kwotę białą swą rączką w chusteczkę batystową zgarnęła, rzuciła mu się na szyję, a wołając na głos: »Co to za mąż! co to za mąż!« — wybiegła z pokoju.
Widząc tę radość, słysząc tak miłe słówka, cieszyłam się niezmiernie nadzieją przemieszkiwania u tak wesołego aniołka, ale inaczej się stało. Kwadrans nie upłynął, już połowy nas w jej ręku nie było. Zastałyśmy w jej pokojach osób kilka: była tam modniarka, za dwa kapelusze gazowe, trzy takież czepeczki i jakieś garnirowania, których szczątki już w śmieciach leżały, wzięła towarzyszek moich dziewięćdziesiąt. Żydowi, który za obszycie białe puszkowe brał w zamian takież nieco wytarte z soboli, dodała czterdzieści. Chłopcu z księgarni za pół tuzina francuskich romansów i prenumeratę na dziennik mód paryskich, dała ich pięćdziesiąt; ogrodnikowi, który od kilku miesięcy stroił jej gabinet kwiatami, tyleż; a zresztą, jakby nie słysząc wcale służących, domagających się zatrzymanych im zasług, nalegań rzeźnika, piekarza, mleczarki, lotem strzały wsiadła do powozu i pod filary jechać kazała. Ja byłam z liczby siedmiudziesiąt ocalonych, ale przewidywałam, że i mnie wnet z jej woreczka wytoczyć się przyjdzie. W pierwszym sklepie za dwa wieńce róż, pęk gwoździków włoskich, kilkanaście łokci wstążek i trzy długie pióra, zostałyśmy wszystkie i jeszcze kupiec domagał się więcej, bo mu dziesięć razy tyle winną była.
Zawarta wraz z innemi pieniędzmi w zdawkowej szufladzie, jeszczem bynajmniej nie pojęła teoryi procentu, cła, zarobku, kiedy przyszedł do sklepu młodzieniec miłej postaci, miał jedynego talara i długo dumał, coby kupić za niego? Stargował nareszcie parę zimowych rękawiczek, a kupczyk chcąc mu zdać resztę, mnie z szuflady wyjął. Wziął mnie młodzieniec i zaniósł do skromnego mieszkania; przez resztę dnia świadkiem byłam jego ciągłej pracy i swobody umysłu: pisał, przepisywał do późnej nocy, nucąc wesołe piosnki i chleb z serem z największym zajadając smakiem. Nazajutrz raniuteńko wyszedł na miasto, wziąwszy mnie i papiery z sobą; wszedł do jednego domu i tam od jakiegoś mężczyzny także nad papierami siedzącego, odebrał pochwałę i dziewięć mnie podobnych. O! jakże był szczęśliwy! Zawinął nas starannie w biały papier wraz z rękawiczkami i raczej pobiegł niż poszedł na daleką jakąś ulicę, do nędznego dworku, do małej izdebki, gdzie go stara kobieta przywitała z niewymowną radością, a on jej powiedział: »Winszuję ci, kochana Babuniu, dzisiejszych imienin, przyjm to małe wiązanie; oby Bóg dobry lat kilkanaście życia ci udzielił, oby pozwolił, żeby co rok dar mój mógł być sutszy«. Rozrzewniona Babunia uściskała go serdecznie i zawołała: »O! drogi mój Józiu, obaczysz, że ty kiedyś bogatym będziesz, bo błogosławi niebo młodym, którzy pracują i zarobionym uczciwie groszem z biedniejszymi krewnymi się dzielą«.
Odszedł wkrótce dobry młodzieniec, spieszył się do nowej roboty; a poczciwa kobieta gorącą za niego zmówiła modlitwę; jej oczy napełniły się łzami i jedna upadła na mnie: zdało mi się, że ta łza dodała mi wartości. »O! kochane dziecię, mówiła Babunia, czemuż ja tych pieniędzy, które mi on daje, jak w zakład brać nie mogę; znalazłby je po mojej śmierci i przydałyby mu się: ale stara, niedołężna, z tych pończoch, które od rana do nocy robię, ledwie głód opędzam; gdyby nie on, nie byłoby czem pomieszkania opłacić, za co drew kupić: i tym dzisiejszym darem jego (bezwątpienia pierwszym potrzebom ujętym) niedługo cieszyć się będę«. A wziąwszy kij i wszystkie darowane sobie pieniądze, poszła naprzeciwko do szynkarskiej izby. »Panie Abrahamie, powiedziała wychodząc, już mnie od wczoraj o wypłacenie komornego sekujecie, macież za całe zeszłe pół roku!« i wyłożyła wszystkie dziewięć dwuzłotówek na stół. »Nu! a czy tylko nie fałszywe?« zawołał żyd, stawiając zapleśniały mosiężny lichtarz, który cegłą tartą i śliną czyszcząc, miał zamiar przedać za nowy. I włożył okulary i przyglądał się każdej z nas z osobna, i ważył ją na brudnym palcu, i rzucał na stół nadstawiając pilnie ucha, na dźwięk, jaki wydawały. Gdy na mnie kolej przyszła, obruszyła mię ta nieufność do żywego; ale wiedząc, jak za niesłuszne podejrzenie mścić się należy, potoczyłam się i brzęk pełny, który wydał kruszec czysty, z któregom złożona, żydowskie czoło rozmarszczył, niewiarę jego przekonał. »Ej wej! krzyknął radośnie, a zkąd to waspani ich wzięła, a może ich masz więcej, a daj, boć to wszędzie i u Goimów drożej, i z góry komornego płacą!« I ciągnął poczciwą kobietę za suknię. »Dajże mi święty pokój, powiedziała, co ci do tego; nie masz prawa wymagać innej płacy, tylko takiej, na jaką ugoda była«. To wyrzekłszy, poszła, a jam została u brudnego żyda. O! jakże przykrem to upodlenie było, chociaż wiele towarzyszek i towarzyszów dzieliło go ze mną, bo Abraham miał pieniądze.
Ale na szczęście moje, nie gościłam i dnia u niego; użył mnie wprawdzie i sióstr moich niegodziwie: bo spiesząc się przed wieczorem szabasu, wydał nas z tuzinem fałszywych dwuzłotówek; a nasze przymioty istotne, ich zalety zmyślone pokryły: jam się temu nie oparła, bo jakżesz to miałam uczynić? niech ludzie, co mówić umieją, wstydzą się, kiedy podobnie użyci bliźniego nie ostrzegą: mnie niemej istocie wyrzucać tego milczenia nie można... Tym więc żydowskim sposobem dostałam się do ekonoma, który mu baryłkę wódki był sprzedał. Gdy na drugi dzień stanął ów ekonom przed państwem swojem, i skórzany trzos wypróżnił, pan zobaczywszy tyle fałszywych pieniędzy, wyłajał go, mruknął pod nosem: »jaka praca, taka płaca«; i ze wstydem do biórka nas schował. Osobno włożył złą, osobno dobrą monetę, bo oko doświadczone snadnie złych od dobrych rozróżni. Rada byłam temu rozdzieleniu; przykro prawemu z fałszywym przebywać... Zaraz nazajutrz, w niedzielę, wyjęto mnie z biórka, i przeszłam w ręce wyrobnika; słyszałam, że dla mnie i drugiej takiej jak ja, cały tydzień w pocie czoła pracował, zdawało się więc, że tu szanowaną będę; owinął ci nas wprawdzie w brudną szmatę, schował za pazuchę, ale zaraz wyszedłszy z kościoła, w którym ksiądz bardzo na pijaństwo powstawał, a on bardzo płakał, przysiadł się do woza kumy i sąsiada, jadącego z korczykiem zboża do Warszawki. Przyjechaliśmy późno, już było prawie ciemno. Pan mój dostrzegł jednak gałązkę choinki, wiszącą nad jednym sklepikiem, wszedł tam z kumem, a tak dobrze wywdzięczał mu się za podwodę, tak pił do niego to piwem to wódką, żem została u szynkarki. Wytoczyłam się ztamtąd po jednodniowym pobycie. Moja pani, niekoniecznie okrzesana, bardzo była skrzętna i poczciwa, pracowała od rana do wieczora, ale nie wiem wcale, dlaczego córki jedynaczki nie wzywała do pomocy, tylko kazała jej siedzieć nad książkami i zeszytami. Panna Małgorzata miała kilku nauczycieli, między innymi do francuskiego języka. Temu się dostałam, on mnie natychmiast, przyszedłszy do domu, córce sześcioletniej darował. Dotąd jeszcze nikogo moja istota tyle nie uszczęśliwiła. Ta luba dziecina skakała z radości, biegała do wszystkich, pokazywała im skarb swój; nigdym nie sądziła, aby dwuzłotówka tak wiele miała wartości. Ludwinia pewną była, że za moją pomocą całą Warszawę zakupi; idąc spać wzięła mnie ze sobą, a obudziwszy się w nocy, usnąć nie mogła, bo ją strach brał, czy złodziej po jej majątek nie przyjdzie; długo mnie tuliła do siebie, kryła w małej rączce, aż nareszcie wstała, poszła na palcach do łóżka Matki, i włożyła mnie pod jej poduszki: wtedy o skarb swój spokojna, wróciła i wnet zasnęła.
Następnego poranku wyszła z Ojcem na miasto; chcąc jej jeszcze radości przysporzyć poradził jej, aby mnie zmieniła na grosze; usłuchała go, ale bardzo się troszczyła, czy wekslarz nie będzie nad tem szkodował, iż sześćdziesiąt pieniędzy za jeden daje... Tego samego dnia pan jakiś, kilkadziesiąt dukatów u wekslarza wymieniał, i ja miejsce znalazłam w odrachowanej mu srebrnej monecie; przez noc poleżałam w jego szkatułce z wielu towarzyszami; przy jego łóżku stojąc, usłyszałam te słowa, które, obracając się z boku na bok, głośno wyrzekł: »Dałbym ją całą za snu smacznego godzinę!...« Nazajutrz zły, tęskny, wyprawił przyjaciołom małe, jak mówił, śniadanie. Za pięćset obrzydliwych zwierzątek w skorupach i za dwadzieścia butelek szumiącego wina, poszło nas czterysta, a uczestnicy tego śniadania niemniej dlatego, jakem słyszała, obiadu i wieczerzy potrzebowali.
Kupiec, który mnie i towarzyszki moje niósł do schowania, napotkał w sieni jąkąś kobietę, bardzo ubogą, ale czysto ubraną.
— To ty, poczciwa Antonino! — powiedział — jakże ci się powodzi?
— Już z łaski Boga i pana, wykupiłam zastawione przez nieboszczyka sprzęty i szaty — odpowiedziała — ale też grosza nie mam przy duszy, i sześcioro dzieci moich jeszcze dziś nic w ustach nie miały. Wolałabym umrzeć wraz z niemi, niźli żebrać po ulicach, ale tu odważyłam się przyjść, i błagać o jaki zadatek na wziętą od imości robotę.
— Masz trzy dwuzłotówki — powiedział kupiec — nie wejdą one do porachunku, ale ciągle pracuj, i miej żebraninę w ohydzie.
Odeszła uradowana; jam była w tej jałmużnie; drugą z nas trzech mnie wydała: jakże mi dziwno było, mnie, któram dopiero widziała, iż za czterysta mnie podobnych, wielki pan z przyjaciółmi małe zjadł śniadanie, że za jeden takiż sam pieniądz, uboga i pracowita wdowa z sześciorgiem dzieci, przez całe dwa dni wyżyła. Co więcej, weselszą była od niego i smacznie spała... Ja z jej rąk dostałam się do piekarza, ten mnie tegoż samego dnia w podatku odniósł, i tak właśnie w tydzień po urodzeniu mojem, znowu do skarbu wróciłam. Tam... ale ja tylko tydzień bytu mego opisać przedsięwzięłam, nie trzeba zapędzać się dalej; powiem więc tylko, że różnych i daleko dziwniejszych jeszcze doznałam kolei; ileż jam to drzwi zamkniętych, rogatek spuszczonych jakby czarami otworzyła; jakże mi się często trafiło, żem traciła lub nabywała w własnem mniemaniu wartości; raz zdarzyło mi się, że ten, któremu mnie i kilkaset innych dać chciano, odrzucił nas wszystkie, i powiedział dającemu:
— Schowaj je dla tych, którzy pieniądze wyżej od honoru cenią!...
Zdarzała mi się także częściej rzecz inna; osoby, którym mnie i więcej takich jak ja dawano, kilkakrotnie ręką sięgały, nim się odważyły nas wziąć, i ze wstrętem nam się przyglądały. Jakby szpilkami nadziane albo rozpalone w ogniu, tak karciłyśmy posiadaczy naszych, a przecież nas brali; ale podobne wypadki coraz rzadziej mi się zdarzają, i uważałam nawet, że gdy mi się przytrafi być powtórnie u takich osób, coraz mniej ja, i podobne mnie, je dolegamy. Bo nieraz już bywałam kilkakrotnie w jednymże ręku. Tak, byłam przeszłego roku u owej ładnej mężatki; i położenie jej i piękność okropnie się zmieniły: jej zbytki wtrąciły męża do grobu; i jednej dwuzłotówki po nim nie zostało; ona teraz bawi się przy jednej wielkiej pani, a raczej tą panią bawi, czy jej się chce, czy nie chce; dłużej teraz mieszkałam u niej sama w sypełku od płóciennej chustki, niż niegdyś trzysta z nas w batystowej chusteczce, i lepiej mnie użyła, bo mnie na dobrą polską zamieniła książkę. Do poczciwego Józia zatoczyłam się także po kilka razy, zawsze w pensyi coraz znaczniejszej, którą od rządu pobiera; dobra babunia mieszka przy nim ciągle, robi pończochy dla wnucząt, które zarówno z ich Matką kocha.
I do Antoniny się dostałam, ledwiem ją poznała, gdyż teraz inaczej mieszka, inaczej się ubiera, a nawet inaczej ją zowią. Za pomocą dobroczynnego kupca, założyła dom szwaczek, chodzi do niej kilkanaście dziewcząt, ma wiele roboty, córki też podrosły i pomagają jej, chłopców posyła do szkoły. Pobyt u niej był ostatnim kursem moim; ztamtąd zatoczyłam się już od pół roku do szczególnego człowieka: dzień i noc chodzi koło tego i myśli, jakby najwięcej zebrał pieniędzy? a nie używa ich tak jak inni; lada czem się obywa, w wytartych sukniach chodzi, je bardzo mało, nikomu nic nie daje, tylko zupełnie kocha się w srebrnej i złotej monecie, nie dlatego co przynieść może, ale dla niej samej.
Pierwszych dni, gdym mu się dostała, nosił mnie przy sobie, wyjmował często, przyglądał się; jużem kilka razy myślała, że mnie między ludzi puści, ale nie: obejrzawszy, włożył napowrót do kieszeni. Od kilku zaś miesięcy zsypał mnie z innemi w worek i zamknął do skrzyni; rzadko kiedy otwiera ją i to zawsze w nocy: dukaty myje, talary i dwuzłotówki rachuje. Ani nadziei wydostać się od niego, jedna śmierć jego uwolnić mnie i towarzyszów moich może; a tej mówią, że nikomu, nawet skąpcom i złym ludziom życzyć nie należy — lubo śmierć u nich pierwszym jest korzystnym dla ludzkości czynem.






III. Powieści historyczne.



CZĘŚĆ TRZECIA.
POWIEŚCI HISTORYCZNE.


Nocleg w Kromołowie.
(Rok 1669).


»Ostrożnie! ostrożnie! pomięszacie mi wszystko! dajcie temu pokój! niech sam Raczek przy pytlu stoi!« — Tak wołała średniego wieku niewiasta, na prostym drewnianym siedząca stołku, pośród worków zboża i mąki, na dorodnego młodzieńca i dorodniejszą jeszcze dziewczynę, którzy odgarniali na wyścigi, sypiącą się naprzód szarawą, potem białą jak śnieg, teraz znowu mniej piękną mąkę: ale szum wody, kół warczenie, stępów bicie, cały hałas młyński nie dozwalał im słyszeć jej głosu: »Dajcie pokój! mówię« — krzyknęła już trochę z gniewem. Na ten raz usłyszeli młodzi, a odstępując wszystkiego, z pośpiechem ku niej pobiegli.
»Przepraszam was, kochana matko!« powiedziała z nieśmiałością dziewczyna, całując ją w kolana. »Nie gniewajcie się, pani stryjenko! — wyrzekł młodzieniec, kłaniając jej się do nóg — my dobrze chcieli. Wszak i bratanka Anna zna się już na gatunkach mąki, i was samych nie w jednem wyręcza«. »Jeszczeby też! — odezwała się niewiasta, ruszając ramionami — a byłażby warta żyć na tym świecie, gdyby się na gospodarstwie nie znała? baj bardzo! żeby też szesnasto-letnią dziewką wyręczyć się nie można? Anna wszystko niemal tak dobrze potrafi jak ja, ale kiedy waści nie ma; bo skoro waść jesteś z memi dziewczętami, juści psot i figlów pełno«. »Już nigdy nie będziemy — szepnęła Anna, całując powtórnie matki kolana«. »Nigdy! nie mów nigdy! — rzekła już ze śmiechem niewiasta — to rzecz daremna, zwłaszcza w takim razie; a na przeprosiny, poustawiajcie mi dobrze te worki, każdy według znaku swego, żebym wiedziała, ile mam mąki i jakiej? Święty Michał za pasem, prowiant to na całą zimę. Bóg dał tego lata przeniczkę piękną, zebrało się sucho, będzie co jeść, a jest też i komu. Poczciwa Raczkowo! — dodała wołając na przędącą opodal młynarkę, — dajcie mi kredki, zrachuję sobie na stole, wiele korczyk wydał?«
»Wzięli się młodzi do ustawiania worków, nie bez wesołości, szeptów i śmiechu, ale już bez psoty; a niewiasta rachowała pilnie, wzywając pomocy kresek, karbów i palców, i przytykając często rękę do czoła. Wtem wbiegł do młyna zadyszany pokojowiec; skłonił się głęboko, położył na stole list odpieczętowany znacznej wielkości, i powiedział: »Księżna pani przysyła waszmości to pismo, abyś go najrychlej odczytała i spieszyła do dworu. Byłaby przysłała powóz, ale wszystkie konie w robocie«. »A toż znowu zkąd? — zawołała z niesmakiem niewiasta — bodajże to! właśniem już ładu dochodziła z moim rachunkiem. Stanisławie! — rzekła do młodzieńca — przeczytajże mi waść owo pismo tak pilne. Od kogoż przecie?« »Od króla!« zawołał Stanisław, biorąc list w rękę; a te słowa: od króla! przechodząc z ust do ust po całym młynie, jak pociąg czarowny zebrały wszystkich przytomnych w jedno grono; odbiegł Raczek pytla, żona jego kądzieli, zeskoczył z drabiny syn ich jedynak Maciej, rzucili worki z mąką parobcy i stanęli ubieleni; a wszyscy wlepiwszy oczy w Stanisława i wielkie otworzywszy gęby, słuchali co następuje:

Najukochańsza Matko nasza, i osobliwsza Dobrodziejko!

»Jadąc z Warszawy do Krakowa na koronacyą, która odprawi się, da Bóg, w święto naszego patrona, obraliśmy drogę na Częstochowę, aby przed solennem tej frasobliwej korony przyjęciem, polecić się onej potężnej Królowej nieba i Polski patronki. Od Tej jednej Matki, mając już dziś otrzymać ostateczne błogosławieństwo, przez ręce wielebnego tutejszego przeora, chcielibyśmy jutro wieczorem otrzymać wasze, najukochańsza Matko nasza i osobliwa Dobrodziejko! Przeto wysyłamy naszego pazia, który powinien na cztery godziny przed nami w Kromołowie stanąć, gdzie jak nam wiadomo jeszcze gościcie. Radzono nam tu, ażebyśmy was zjechali znienacka, ku większej radości, ale ponieważ dosyć znaczny orszak nam towarzyszy, baliśmy się nabawić jejmość panią starościnę a siostrę naszą kłopotu, zwłaszcza, że nocleg w jej domu wypada. Nie chcąc spóźniać tego uwiadomienia, kończymy to pisanie nasze, zostając dozgonnie

Waszej Książęcej Mości najukochańszej Matki
i osobliwej dobrodziejki pełny respektu syn
MICHAŁ król.
Dan w Częstochowie, dnia 20. Września 1669. r.,
panowania naszego pierwszego.


»Zawsze dobry i pamiętny!« zawołała niewiasta, wstając spiesznie ze stołka, rzucając karty i kredkę. Szkoda jednak, że się choć do jutra nie wstrzymał; trzebać mi to biedz prędko, do dworu kawał drogi, i przyrządzić wszystko na przyjęcie króla brata. Jeszcze u mnie nie był od czasu, jak mu ta korona z nieba spadła... Ale w co się moja mąka obróci? zostawiłaćbym tu Annę albo Stanisława, lecz z pośpiechu pomięszaliby mi wszystko; zresztą znajdzie się dla nich w domu robota. Mój Raczku! jużto na nikogo nie padnie tylko na ciebie; dopilnujże mi dobrze: król brat wiezie ludu dosyć, a każdemu dać trzeba uczciwą wieczerze. Anno! wybierz worek najpiękniejszej mąki; tej w spiżarni braknąć może, a musimy i ciast napiec. Idźmy! bywajcie zdrowi, poczciwi ludziska! a nie zmażcie tego com nakreśliła na stole; przyjdę ja tu jutro, da Bóg doczekać! Czegóż mnie tak za nogi ściskacie? Czy chcecie czego?« »A jużci, jaśnie wielmożna pani!« powiedział młynarz skrobiąc się w głowę. »To mówcie, tylko prędko!«. »Oto, kiedy z woli Boga i narodu, brat jaśnie wielmożnej pani królem naszym został, chcielibyśwa z onego szczęścia i na ród nasz trocha się sypnęło. Mamy jedynaka syna Macieja; zna go dobrze jaśnie wielmożna, dziarski chłopak; miałci on być młynarzem po mnie, jak całemu miastu wiadomo; ale kiedy taka pora się zdarza, już oddawna mówiła mi moja kobieta, czemuby nie miał być dworakiem? I zapewne, jużci większa sława królowi służyć, niźli pytliska pilnować«. »Może sława większa — odpowiedziała niewiasta — lecz czy chleb pewniejszy to wielkie pytanie! Jednak kiedy chcecie, wspomnę o tem, ale niech mi tymczasem pan dworak mąki dobrze pilnuje, bo go nie polecę królowi bratu. Bywajcie zdrowi!« I poszła z Anną i Stanisławem; pokojowiec wziął worek z mąką i ruszył za niemi. Ciągła była przez długą drogę rozmowa: jak wszystko rozporządzić, ułożyć, jakie dać potrawy a szmer słów głuszony był tylko odgłosem szybkiego stąpania i szelestem pęku kluczy, wiszących u pasa niewiasty.
Czytelnicy może jeszcze niezupełnie się domyślają, o kim tu mowa? jak pogodzić rodzinę królewską, z młynem, z kluczami? To zdarzenie jest jednak zupełnie prawdziwe i wcale nie nadzwyczajne, gdy wspomnimy na dawnych czasów dziwne wypadki, a proste obyczaje. Jeszcze dziś na pół drogi między Częstochową i Krakowem, przy źródle rzeki Warty, jest miasteczko Kromołów zwane; jeszcze dziś stoi młyn Raczkiem od rodziny młynarskiej przed laty tam zamieszkałej, przezwany; jeszcze dziś pokazują w nim miejsce, gdzie na prostym drewnianym stołku siedziała raz pani Tarłowa, starościna goszczyńska pilnując dokładnego mlewa swojej pszenicy i mąk odbierania, kiedy jej dać dano, że zjedzie na nocleg do jej domu król, a brat jej Michał. Nie była ona jednak rodzoną, ale stryjeczną jego siostrą. Michał Korybut Wiśniowiecki był jedynakiem; lecz wychowany przez matkę jego Gryzeldę z Zamojskich księżnę Jeremiową Wiśniowiecką, przez nią za mąż wydana, od niej jako córka, od jej syna jako rodzona siostra uważaną była. Księżna Jeremiowa z bogactw przywiedziona do niedostatku, z szczęścia pogrążona w niedolę, zawczesną śmiercią męża, zawsze znajdowała w Kromołowie przytułek i pociechę. Przyjmowana jakby matka od starosty goszczyńskiego, dopóki żył, nieinaczej witaną była od zacnej i prostomyślnej wdowy jego; a trzy ich córki: Anna, Maryanna, Helena, syn jedyny Józef, który był w szkołach w Warszawie, i bratanek Stanisław Tarło, często u stryjenki bawiący, patrzyli na nią ze czcią i poszanowaniem. Nawykli z dzieciństwa widzieć w niej ozdobę ich domu, głowę całej rodziny, każde jej słowo było wyrokiem, każde życzenie rozkazem. Teraz już od dwóch miesięcy w Kromołowie gościła. Doczekawszy się w Warszawie więcej jeszcze pożądanego niźli spodziewanego wyniesienia syna, dawszy mu błogosławieństwo, nie mogąc zaradzić jego królewskiej nędzy, znieść jej widoku nie mogła. Te dary, które on od poddanych przyjmować musiał, zamiast je rozdawać, raniły jej duszę; sama też nie będąc bynajmniej w możności ukazania się w stolicy, na stopniu matki panującego, wolała schronić się do wiejskiej i rodzinnej zagrody, gdzie wyższym umysłem i wiekiem tyle miała przewagi, że już jej zwiększyć nie zdołała wiadomość, czem jej syn został. Nadzieja rychłego oglądania tego syna, serce jej napełniła radością. Starościna goszczyńska przyszedłszy do dworu, zastała ją swobodnej myśli, wspanialszej niż kiedy postawy i suto przybraną. Włożyła suknię z złotej materyi, kontusik z karmazynowago aksamitu sobolami podbity, i takąż czapkę z kosztownem spięciem. Z dwiema młodszemi starościankami kończyła właśnie urządzać swoją komnatę, ustawiać w niej rzędem wysokie krzesła dębowe, żółtym adamaszkiem obite, przykrywać stoły jesionowe bogatemi kobiercami, bo w niej miała zamiar przyjąć króla; i słusznie, gdyż ta komnata w całym dworcu największą i najwygodniejszą była.
»Patrzcież kochane dziatki — rzekła do wchodzących — jakie mi Pan Bóg zsyła niespodziewane wesele; oddajcież mi list króla, a syna mego; niech mi go Stanisław raz jeszcze odczyta; a ty kochanko, spiesz rozporządzić wszystko: będzie do trzydziestu osób, drugie tyle ludzi i 150 koni jak mi paź króla Imci powiadał. Już mówiłam Marysi i Halce, żeby się ogarnęły; i ty Anno ubierz się w co masz najlepszego. Wszak usłuchasz rady mojej, kochanko, i oddasz ją do dworu, skoro król a syn mój przyzwoite zawrze małżeństwo?«
»Wiecie dobrze, księżno stryjenko — odpowiedziała starościna — że jako matkę was uważając, rad waszych zawsze chętnie słucham; ale w tem wybaczyć raczycie, moje dziewczęta prostaczki jako i ja, źleby u dworu szpilowały. Ś. p. ich ojciec zawsze mawiał: »Niech domu pilnują; da Bóg, zajedzie po nich i do Kromołowa szlachcic jaki uczciwy. A nie zajedzie mniejsza o to: nie przykrzyć mi się żadna«. »Jak chcesz — wyrzekła z przyciskiem księżna — ale nie zapomnijże przynajmniej mościa pani i innych szat przywdziać: to co masz na sobie zupełnie umączone«. »Nie zapomnę — zawołała starościna z uśmiechem, a to mówiąc, pocałowała rękę poważnej matrony, i poszła skwapliwie do zatrudnień gospodarskich, zacząwszy je od dobrego uczęstowania przybyłego pazia.
Nie potrzeba opisywania, w jakim był ruchu dom cały kromołowski. Wszystkie sepety, skrzynki szafy w ścianach, kantorki pootwierano; dobyto zaśniedziałe srebra, oddawna w butwiejących puzdrach zamknięte puhary, zakurzone odwiecznie szkła czeskie, dawne makaty, kobierce, holenderskie obrusy, serwety. Służebne, pokojowcy, pacholiki, czeladź cała, a nawet sam paź królewski, wszystko to biegało i krzątało się. Ta na folwark po mleko i śmietanę, ten do księdza proboszcza po sztucce i opłatki, tamten do młynarza po miski; ci do żydów miejskich po mięso i jaja; owi na wieś jedną i drugą po drób i skopy; tamci do stawu i rzeki po ryby; inni do ogrodów i sadu po warzywa, jarzyny, owoce; te z wielkiemi miotłami dobywały z kątów szanownych dawnością, śmieci, tamte okurzały ściany i obrazy; ci piaskiem wysypywali sień i podwórzec, owi cienkiemi pręcikami kanapy i krzesła trzepali. I paniątka nie próżnowały; pan Stanisław odczytawszy list księżnie, udał się do piwnicy, kazał wytoczyć dwie beczki wystałego miodu, baryłkę wiśniaku, do stołowej zanieść je izby; a wszystkie okna i pułki pozostawiał okrytemi sędziwą pleśnią butelkami. Najmłodsza z starościanek Helena, acz z ukrytym żalem, z rozkazu matki została przy księżnie dla jej posługi, a dwie starsze uniósłszy kontusików i zawinąwszy rękawy, pracowały niepomału; Marysia zabrała się do ciast i do przygotowania bijanki[3], Anna dobywała specyały z będącej pod jej kluczem apteczki. Obwarzanki migdałowe, biszkopty białe i żółte, konfekta czyli różne smażone owoce na sucho i w syropach, cukier kolorowy piżmowany do ciast posypywania, cukierki na migdałach, cynamonie, anyżu, kolędrze; pierniki różnej wielkości i kształtu i wiele innych przysmaków, na skorupkach ku temu przeznaczonych ułożone zostały. Ich obfitość, rozmaitość kolorów i symetrya z jaką za pomocą bratanka[4], ustawiła je Anna na stole w podkowę urządzonym, pochwaliła sama nawet księżna, gdy z ciekawości przyszła zastawę wieczerzy obaczyć.
Lecz ze wszystkich osób nad przygotowaniem uczty pracujących, bez wątpienia najwięcej zajętą była sama pani starościna, o której głowę wszystko się obijało. Ale nawykła jak każda ówczesna polska gospodyni, do licznych i nagłych zjazdów, przezorna, rozgarniona, skrzętna i rządna, rada w domu a bez pretensyi, bo pewna swojego i gości swoich serca, nie zaszła w głowę; owszem, pamiętała o wszystkiem, ze wszystkiem zdążyła. Już wszystko było w pogotowiu, wszędzie porządnie, ciasta rosły w piecu, bijanka tężała na zimnie, ubiór niewiast był odmieniony, kiedy na koniu pędem biegnącym, wpadł na podworzec hajduk suto przybrany; a nim jeszcze spieniony rumak stanął jak wryty przed dworem, on już wielkim głosem zawołał: »Król jedzie«. Wyszła natychmiast przed ganek pani starościna z rodziną i czeladką; księżna wierna rodzicielskiej powadze, została w komnacie; napełnił się wnet podwórzec cały, i przyległa do niego lipowa ulica, powozami, końmi i ludźmi; z pierwszej i najwspanialszej kolebki, wysiadł pan suto przybrany, młody jeszcze, dorodnej postaci; oczy jego ciemne, wzrok miały więcej łagodny niż żywy, twarz miłą choć bladą, upiękniał wyraz otwartości.
Był to król Michał; przywitał się serdecznie z siostrą, pozdrowił ją i dziatki najmilszemi słowy; skłonił się łaskawie wszystkim i pospieszył do matki. Sędziwa matrona wystąpiła na środek komnaty; król rzucił jej się do nóg: podniosła go i kazała usiąść przy sobie; weszli panowie dworscy, a po długich ukłonach i komplimentach, zajęli wskazane sobie przez nią miejsca. Utrzymywała ciągłą rozmowę matka królewska; a wypytując się o to co w kraju się działo, czy uspokojeni książęta ubiegający się o tron? co Turek porabia? gdzie wielki hetman Sobieski? czy prymas Prażmowski jeszcze zagniewany? co myślą zdziałać na sejmie koronacyjnym? czy wynagrodzą tym, których dobra obcy zabrali? czy zapobiegną wolności zrywania sejmów? zdawała się rozumować o dobrze jej znanych wypadkach. A kiedy król przez dobroć lub nieśmiałość uchybił sam sobie, okazywał wstręt, nienawyknienie do swej godności, kiedy któremu z panów obecnych pozwolił sobie w najmniejszej rzeczy ubliżyć, pokrywała zręcznie słabość jego, i podsuniętem słówkiem umiała go wesprzeć i zastanowić. Bo matka Michała nie była zwyczajną kobietą; córka Tomasza Zamojskiego i Katarzyny księżniczki Ostrogskiej, rodzona wnuczka sławnego Jana, wdowa po walecznym Jeremim, tylu rycerzy godnym potomku, łączyła w sobie dumę, chęć sławy, wielkość tych trzech rodzin; słabość umysłu jedynaka, byłaby rada własną krwią zatrzeć; a widząc w nim cnoty łagodne, rozsądek, naukę, ale żadnej ambicyi, żadnej tęgości umysłu, zupełną nieudolność do utrzymania królewskiej powagi, wątpić czasem miała ochotę, czy on był istotnie jej i Jeremiego synem.
Prawda, że Michał przyszedł na świat słaby i matka jego ulegając na ten raz zwyczajnej matkom tkliwości, myślała długo raczej o tem, żeby żył, jak żeby po rycersku żyć umiał; prawda, że ona tylko wychowanie jego zaczęła, a dziecię więcej przejmować zwykło od tej co je wychowa, niżeli od tej, co urodzi, wykarmi wypiastuje. Kiedy Jeremi Wiśniowiecki, zaledwie lat 39 mający, zapadł na gwałtowną gorączkę i po ośmiu dniach skonał w Pawołoczy dnia 22 sierpnia 1651 r., wdowa jego w ciężkim żalu po jego stracie, i po zniszczeniu widoków wielkości, o których ciągle marzyła, na syna jedynaka przelała wszystkie nadzieje. Wtedy dopiero przyglądając mu się pilnie, ujrzała z boleścią, że dla wzmocnienia ciała, zaniedbała hartowania ducha; wtedy chciała wynaleść sposób wynagrodzenia tej omyłki. Małżonek jej nie był dobrze widziany u dworu, zazdrość potrafiła wystawić go niebezpiecznym tak w oczach Władysława IV jak i Jana Kazimierza, i chociaż tyle zwycięstw odniósł, przecież minęła go buława. Ale małżonek jej sam przez siebie dzielny i wielki, gdyby nie śmierć zawczesna, byłby pokonał swych wrogów i najwyższych doszedł zaszczytów. Po synie spodziewać się tej dzielności nie mogła; stałość umysłu, zdolność do wykonania wielkich rzeczy, już się w dziecięciu objawia: nie widziała ich w nim wcale; upatrzyła więc dla niego inną do wyniesienia drogę. Syn ten, w czasie śmierci ojca dopiero 12 lat mający, wdzięcznej postaci, za matki staraniem pozyskał łaski królewicza Karola Ferdynanda, biskupa płockiego; który go dnia jednego bratowej swojej Maryi Ludwice, żonie Jana Kazimierza przedstawił. Ta królowa nie mająca sama potomstwa, a może przezto samo więcej jeszcze obce dzieci lubiąca, upodobała sobie niezmiernie książęcego sierotę i naparła się go koniecznie. Król jej małżonek tkliwy i rzetelny, rad był wypłacenia synowi w czem mimowolnie uchybić mógł ojcu; uprzejmie więc prosili oboje wdowy Jeremiego o powierzenie im jedynaka. Nie wzbraniała się długo. Ta prośba dogadzała skrytym jej widokom, wreszcie ujętą została grzecznością królestwa; duma wielkich zwykła niknąć, jak płomień świecy przy słońcu, przed względami tych, których możniejszymi od siebie uznają. Chociaż więc kochała syna z zapałem, rozłączyła się z nim chętnie, królewskie ręce obcemi jej się nie zdały; ich dary nie były dla niej ani ciężarem, ani upokorzeniem i nieraz nasuwała jej się myśl, dla wszystkich smutna, dla niej urocza, że Jan Kazimierz nie ma dzieci, że nie było dotąd wiadomego na tron polski następcy... a przed myślą tak świetnej przyszłości, niknęło obecne poniżenie.
Lata najważniejsze dla mężczyzny, te, w przeciągu których dziecię w człowieka się zmienia, Michał Wiśniowiecki przepędził dworu. Ulubiony od królowej i jej niewiast dla dobroci i uprzejmości swojej, mało z ich pokojów wychodził; a wie każdy, jak w ciągłem i wyłącznem towarzystwie kobiet, dusza najmężniejsza słabieje. Uczył on się wprawdzie i uczył się dobrze, bo miał rozum pojętny lubo nie bystry; ale uczył się tego najwięcej, co opiekunce jego i jej orszakowi podobać się mogło. Biegły w językach, a osobliwie w francuskim, w literaturze czasowej, umiał śpiewać pięknie, tańczyć zręcznie, potrafił rozmawiać przyjemnie, a nawet rozumować rozsądnie; lecz nie byłby zdołał przemówić dzielnie wśród zgromadzonych obywateli, zbijać zarzuty, stać przy własnem zdaniu, tłumaczyć prawa i ustawy krajowe, lub też wojsko do zwycięztwa prowadzić. Parę lat za granicą i w akademii pragskiej przebyte, dla dokończenia tego wychowania, wyćwiczyły go w przymiotach jakie już miał, ale nie dały tych na których mu zbywało. Matka patrząc tylko z daleka na to prowadzenie syna, łudziła się zawsze nadzieją, że ciągły widok majestatu królewskiego obudzi w nim nareszcie uśpioną dumę, że przestając ciągle z możnemi, także możnym być zapragnie. Ale takowy widok na nieśmiałej z natury duszy zwykł czynić przeciwne wrażenie.
W najpomyślniejszej dobie rosną troski koło tronu; cóż dopiero dzieje się wtedy, kiedy losy są przeciwne! któż nie wie jakiem pasmem nieszczęść było panowanie Jana Kazimierza? Młody książe nie widział też bynajmniej blasku, tylko ciernie korony; przysłuchując się nieraz narzekaniom króla, świadek próżnych jego usiłowań, towarzysz tułactwa, raczej wstrętem do tronu, niżeli jego żądzą się przejął. Światło które posiadał, nauki których nabył, jeszcze go mocniej przekonywały: że wtenczas Polsce trzeba było wielkiego króla, Zygmunta Starego albo Stefana, lub też dzielniejszego jeszcze. Przeto, kiedy z powszechnem zadziwieniem, za jednem Jędrzeja Olszowskiego pismem[5] (ale może nie za jednym matki zabiegiem) Michał Wiśniowiecki wykrzykniony został królem, na równinach pod Wolą, w wigilią Bożego Ciała r. 1669; kiedy młodzieńca bez dóbr, bez urzędu, bez pomocy, bez przyjaciół, bez zalecenia od postronnych, naród zgromadzony wyniósł na tron, przekładając go nad Filipa Wilhelma Falcgraffa, Karola księcia Lotaryńskiego, i wielkiego Kondeusza, on z płaczem wypraszał się od tej dostojności; mówił w szczerości ducha: »Niech odejdzie ten kielich odemnie!«[6] Uciekać chciał od tej korony, której tak pragnęli drudzy.
Matka od niejakiego czasu w Warszawie goszcząca, wstrzymywała go na tym upragnionym od niej szczycie; w dniu elekcyi, skoro ten Król z musu uwolnił się od otaczającej go pompy, udał się do niej, choć już było po północy; a tam odebrawszy z rąk jej chrześcijańskie błogosławieństwo, słuchał przez godzinę całą wyniosłej i męzkiej duszy rad i napomnień. I dziś kiedy już po ostateczne utwierdzenie tej cierniowej korony jechał, kiedy mu dokuczali panowie, zwłaszcza wielki hetman i prymas, i do wszystkiego co chciał przedsięwziąć dla dobra kraju, zapory mu stawiano, wstąpił umyślnie do Kromołowa, ażeby znękaną duszę wzmocnić męzką księżnej dzielnością. Od chwili przyjazdu wyglądał tajemnej i pokrzepiającej z nią rozmowy. Jedynie przez wrodzoną sobie dobroć, ukształconą jeszcze dworską grzecznością, siedział bez okazania tęsknoty i niecierpliwości przy wieczyści długiej o trzech daniach wieczerzy, z których każde po ośmnaście półmisków miało. Jedynie skutkiem tejże dobroci pozwalał na nieprzezliczone wiwaty, wnoszone ochoczo przez młodego Stanisława Tarłę, miejsce gospodarza trzymającego; i przełykał jadło i trunki, do których przymuszała go nielitościwie z jak najlepszego serca, siedząca przy nim starościna. Już kilka razy chciał się jej oprzeć, chciał talerz kopiasty paziom oddać, kwartowy puhar do góry dnem przewrócić; zwłaszcza kiedy z żalem wymawiała te słowa: »Królowi bratu już nie smakuje chleb chudopacholski«. Gwałt więc czyniąc sobie, jadł, zapijał i chwalił.
Aleć wszystko musi mieć swój koniec; skończyła się wieczyście długa wieczerza; król wstał uradowany: podziękowawszy uprzejmie siostrze, zostawił ją z panami dworskimi, którzy dopijali miodu i wina, a sam udał się z matką do jej komnaty. Ona pierwsza głos zabrała; piękna była jej mowa, godna męzkiego pióra. Mógłby kto myśleć, że Sparty córkę, lub rzymską matronę słyszy; słowa swoje opierała na przykładach, dodawała im dzielności wskazując na wizerunki zdobiące ściany jej komnaty, rozjaśnione blaskiem kilkunastu świec jarzących. »Niech się gmin dziwi, — mówiła nakoniec — żeś ty królem został; tyś bynajmniej dziwić się temu nie powinien: nie jeden król potężny, nierównie dalej od tronu się rodził. — Od kogożto ród Wiśniowieckich początek swój wiedzie? od tych samych książąt, z których powstał ów król Jagiełło, którego dzielne potomstwo Polsce, Czechom, Węgrom, królów, — Litwie i Rusi tyle książąt wydało. Z kim łączyli się ojcowie twoi? z krwią książąt udzielnych, z krwią Chodkiewiczów. Kto był nad dziadem twoim? oto patrz, ten Dymitr, który razem męczeńską i bohaterską śmierć poniósł; którego drgające serce Turcy z przebitego strzałami ciała dobyli, a pokrajawszy jedli, chcąc nabyć odwagi jaka w nim była[7]. Któż był ojcem twoim? bohater, który od dzieciństwa wojennym tchnął duchem, którego spojrzenie, choć słabo pędzlem tu zatrzymane, jeszcze do męztwa zagrzewa. On to nie po czcze i błache nauki, ale po wyćwiczenie się w sztuce rycerskiej do obcych jeździł krajów. On pierwsze stawiając pole, tak się dał nieprzyjacielowi ojczyzny we znaki, że po do błagania pokoju przymusił. On zbił Omera Agę, wodza tatarskiego pokonał, Zbaraża dziedzicznego miasta oblężenie dzielnic wytrzymał. On tak był wspaniały, że co rok z dochodów własnych 180,000 złt. między rycerskich ludzi rozrzucał; a gdy raz na wykupienie dziesięciu rodaków z tatarskiej niewoli, niestało mu już pieniędzy (bo więcej jeszcze książęcy był umysł jego niżeli majątek) sygnet ślubny, z skarbcu Zamojskich mu dany, zdjął z palca, i oddał bez wahania; wiedział, że wdzięczną mu będą za ten uszczerbek miłości dla sławy uczyniony. A kiedy już bliskim był skonania, pamiętasz jakie były jego słowa? »O! czemuż na łożu z nikczemnej gorączki, jak podły nędzarz umieram? czemuż mnie nie ugodził w bitwie oszczep Tatarzyna? Opowiedźcie żal mój synowi... niech on przynajmniej umiera inaczej!« A matką twoją wiesz kto jest? wiesz czyj żywot cię nosił? czyje piersi karmiły? — Zamojskiej. O! zapewne nie zemnie wziąłeś twą skromność zbyteczną. Ów wielki Jan, ojciec ojca mojego, który ród nasz tak podniósł, wynioślejszych myśli od wnuczki swojej mieć nie mógł! owa żona jego Gryzelda, której imię mi dano, lubo synowica królewska, więcej królewskich uczuć nie miała: wbudź więc i ty synu ducha twego, zrównaj go z twoją godnością; pamiętaj, że na wysokim stopniu podlejszą jeszcze słabość się wydaje: chwalebną jest skromność w pospolitych ludziach, ale w takim jak ty niewczesną, kto na samym sobie nie polega, któż na nim polegać zechce? Zaufaj przecież raz sobie, połącz się z jakim panującym domem, choćby z cesarskim, staw się dzielnie panom i szlachcie; przymuś prymasa do żebrania łaski twojej; niech cię, broń Boże, żaden nie przewyższy poddany, a zwłaszcza ten chorąży, którego niecna żona nienawidzi mnie i ciebie, bom niegdyś przeciwną była jej związkowi z moim bratem; niewiasta rozumna i piękna, lecz chytra i przebiegła, swemu tylko narodowi życzliwa, która patrzy z zawiścią na wyniesienie nasze, która tą jedynie żyje nadzieją, że jej mąż a raczej ona, kiedyś panować będzie; bo i w Janie Sobieskim obok męzkiego ramienia niewieścia jest dusza[8]. Wyrodziło się już dzielnych Polaków plemię! więcej dziś w białogłowach męztwa. Biada nam! ach biada!«.
Tu wzruszona umilkła; ale król Michał nie przerwał jej milczenia; znużonego drogą, zmęczonego jadłem, rozmarzonego trunkami, ukołysała mowa matki: usnął mimowolnie, sam niewiedząc kiedy, usnął jak najsmaczczniej. — Na ten widok mocny rumieniec okrył twarz księżny, krew ledwie jej z oczu nie trysła. — »O Boże! — wyrzekła z boleścią — takiż to owoc wszystkich zabiegów moich! takie życzeń spełnienie! o my nędzni ludzie! Jakże często wysłuchując żądań naszych, srogo nas karzesz Panie?«
Kiedy tak skłoniwszy głowę gorzko dumała, uchyliły się zwolna drzwi od komnaty, i słowa: Czy wolno? wyszły z ust jaśniejącej radością starościny. Opoiwszy, nakarmiwszy gości swoich, troskliwa o wywczas stryjenki i brata, odważyła się przerwać im rozmowę, chcąc do spoczynku nakłonić. Nie zadziwił ją wcale stan uśpienia królewski. »Niebożątko! — powiedziała zcicha, — już to dobrze po północy, kur piał dwa razy«. A zwoławszy służebnych dworskich, zanieść go kazała z krzesłem do przeznaczonej mu sypialni; i nie odeszła dopóki go nie zobaczyła wygodnie leżącego na własnem jej łóżku. Napół tylko ocknął się król Michał, i w śnie głębokim resztę przepędził nocy. Podobnyż sen ogarnął wnet wszystkich, i panów dworskich leżących pokotem w jadalnej izbie, i starościnę z córkami mieszczącą się na ten raz w ciasnej komorze, i całą podochoconą służbę królewską w stajniach, spichlerzu i stodołach rozkwaterowaną, i zmęczoną czeladkę: jedna tylko księżna nie zmrużyła oka, nie położyła się nawet.
Kiedy nazajutrz wraz ze w schodem słońca, syn wszedł do niej na dobry dzień i pożegnanie, nie wyrzekła słowa o tem co się stało; chciał ją przepraszać za mimowolne uchybienie — nie dała; ale błogosławiła go z uczuciem. On zaś ucałował jej nogi, pożegnał się serdecznie z siostrą, podziękował za miły i wygodny nocleg, gościnne przyjęcie, siostrzenicę i wszystkich domowych udarował hojnie; synowi młynarza Raczka zaraz z sobą jechać kazał, a łzy rozczulenia mając w oczach wsiadł do powozu. Zostawił starościnę uszczęśliwioną, długo o czem wspominać miała; długo opowiadać Raczkom, znaczniejszym mieszczanom, sąsiadom, księdzu proboszczowi, jak wszystko tego wieczora szło jej jak z płatka, jak się ciasta udały, nie przegotowały ryby, jak dobrze Marysia utrafiła bijankę, jak król brat rad był wszystkiemu, jadł i pił smaczno, a panowie dworscy jak byli weseli i podochoceni. Lecz w księżnie Wiśniowieckiej widoczna od tej pory zaszła odmiana: smutna, mało mówiąca, nie długo nawet w Kromołowie gościła; udała się do Warszawy a tam zamknięta w PP. Wizytek klasztorze, jedynie postom i modlitwie oddana, zdała się zapominać zupełnie, że matką jest królewską: nie ucieszyła się tem nawet, kiedy jej w niedługim czasie znać dano, że syn jej poślubił sobie Eleonorę, córkę Ferdynanda III. a nim minął rok trzeci, zakończyła życie. Ubolewała nad jej oddaleniem i stratą dobra starościna; ubolewała niemniej nad niedolą i wczesnym zgonem króla Michała; ale jak wyniesienie jego nie miało wpływu na jej życie i szczęście domowe, ta i śmierć w niczem ich nie zmieniła. Jedyne odmiany, jakie zaszły w Kromołowie, kiedy brat jego dziedziczki zszedł z tego świata i z tronu, były te: Maciej Raczek wrócił do pytla, a wesele Anny z Stanisławem Tarłem, które długo dla blizkiego pokrewieństwa przeszkód doznawało, jeszcze o sześć tygodni się zwlekło.




Obiad Czwartkowy.
Opis wyjęty z nieznanych dotąd pamiętników.


....Byłem nareszcie i ja na jednem z owych posiedzeń czyli obiadów czwartkowych u króla Stanisława Poniatowskiego, o których marzyłem w snach moich śpiąc i na jawie, do których należeć sądziłem być najwyższym zaszczytem, których byłem ciekawszy jak Rozyna Paryża, a Muzułman raju. Byłem i przyznam, że co rzadko się trafia, rzeczywistość odpowiedziała prawie zupełnie oczekiwaniu mojemu; tylkom ja sam nie odpowiedział sobie — bo w moich marzeniach, więcej miałem przytomności i dowcipu. To szczęście, tak oddawna żądane, a którego użyć na chlubę moją wcale nie umiałem, wczoraj mnie spotkało; za świeżej pamięci umieszczę w notatach moich, dokładny opis tego wszystkiego com tam widział i słyszał; będzie to niejakie wynagrodzenie za śmieszną w moim wieku nieśmiałość, będzie zasiłek do zapasów, które zbieram od lat kilku w celu utworzenia z nich kiedyś zajmujące dzieło pod napisem: »Historya ludzi z którymi żyłem«.
Blisko od tygodnia w Warszawie, zaraz po przyjeździe starałem się być przedstawionym królowi i złożyć mu dzięki za wyświadczone mi dobrodziejstwo, pierwsze udało się: byłem na pokojach w niedzielę; król przyjął mnie uprzejmie i łaskawie; ale co o wdzięczności, ani słowa wspomnieć nie dał, owszem przepraszał, że dary jego tak późno mnie doszły. Historya wyda kiedyś bezstronny wyrok o Stanisławie Auguście, wiele mu zarzucić będzie musiała i dziś ma on już sobie przeciwnych; ale ktokolwiek do jego towarzystwa jest przypuszczony, kto doznał jego dobroczynności, ten koniecznie powiedzieć musi, że trudno wystawić sobie uprzejmiejszego monarchę, któryby lepiej znał się na ludziach, delikatniej dobrze czynić im umiał, zgoła, wyborniejszego mecenasa. Gdy wychodząc z pokojów, koło mnie przechodził, rzekł łaskawie; »Proszę zawitać na czwartkowe posiedzenie«. Te słowa niespodzianie wobec tylu wyrzeczone świadków, przejęły mnie radością; skłoniłem się nizko, a dostawszy nazajutrz formalną na czwartek inwitacyę, starałem się dowiedzieć, kto na ten obiad wezwany, do kogoby się przyczepić? Uczeni, ci przynajmniej, którzy mają szczerą intencyę być takimi, tworzą między sobą rodzaj rzeczypospolitej, i bez umowy schodzą i zbierają w te same miejsca. Tegoż więc dnia zdybałem niemal tych wszystkich, którzy mieli być na czwartkowem posiedzeniu i dowiedziałem się, że jeden z nich Franciszek Zabłocki[9], ma w ten dzień podać królowi nową komedyę swoją, wraz z odą na cześć monarchy napisaną. Ponieważ nie w jednem miejscu, od dzieci i od starszych, od panów i ubogich, ten dobrze widziany i przyjęty, kto z pełnemi rękami przychodzi, umyśliłem na ów mądry obiad przyczepić się do Zabłockiego. Jakoż i on chętnie na to przystał. Z Zabłockim znam się nie dawno; młodszy jest odemnie lat kilkanaście, wabi mnie jednak ku niemu skłonność taka, jak gdybyśmy chowali się razem; on jest dowcipny, wesoły, nawet krotofilny, zwłaszcza między swemi: ja przecież dostrzegłem pod tą ucieszną barwą smutek ukryły i rzewność myśli, i może to ze mną podobieństwo skłonności całej przyczyną. CzłowieK rad widzi podobnych sobie. Zabłocki, który ledwie ma lat dwadzieścia i kilka, piękną już pozyskał sławę. Jest dotąd a może będzie na czas długi, najcelniejszym komicznym pisarzem Polski; łączy znajomość sztuki dramatycznej i serca ludzkiego; panem jest języka, którym włada według woli a zawsze szczęśliwie.
Król zowie go swoim Molierem; bardzo jego prace lubi, i nawet, co nie zawsze drugim pisarzom uchodzi, gminnym i swawolnym mu być pozwala. Jest to może przywilej po mistrzu; a Stanisław August któryby dosyć pragnął wyjść na Ludwika XIV, może nie śmie delikatniejszych od niego mieć uszów. Niedawno Zabłocki dostał medal z napisem merentibus; zaszczyt dotąd znakomitszy od wielu orderów, bo nie tak pospolity. Bardzo więc byłem rad temu, że taki nawinął mi się przewodnik, i z większą jeszcze niecierpliwością, bo pewniejszy powodzenia, oczekiwałem owego czwartku. Nadszedł — o trzy kwadranse na drugą ruszyliśmy remizą w mundurach województw naszych, wyfryzowani i wypudrowani, przy szpadach; zdawało mi się żem podrósł, i na wszystkich których spotkaliśmy, patrzałem z góry. Wjechawszy na dziedziniec stanęliśmy przed korpusem zamkowym i weszli na marmurowe schody, które lubo bardzo piękne i eleganckie, nie są przecież wspaniałe. Rozstawiona służba pokazywała nam z kolei dokąd udać się mamy; przeszliśmy pokojów kilka: każdy z nich tchnie tym gustem, który odznacza wielkie i drobne dzieła, wykonane pod okiem Stanisława Augusta. Posiada on bowiem ten przymiot w najwyższym stopniu; dostał go od natury, rozwinął sztuką, zapatrywaniem się na piękne wzory i stolicy długo jaśnieć będzie tem, co on w niej zostawi.
Doszliśmy nareszcie do wspaniałej sali pędzlem Bacciarellego[10] ozdobnej, drogiej każdemu Polakowi, gdzie się uczestnicy czwartkowych obiadów zwykle zbierają. Nie było jeszcze żadnego i rad temu byłem, bom się mógł przypatrzeć pięknym, szacownym malowaniom i popiersiom, myśleć z dumą o czasach i ludziach których wystawiają. Tu Kazimierz Wielki prawa swe nadaje; tu Zygmunt August hołd księcia pruskiego przyjmuje; tu pokój z Turkami przy zwłokach Chodkiewicza zawarty, tam Jan III wyjeżdża do Wiednia, a wkoło na kształtnych podstawach stoją sławnych mężów popiersia. Tu ojciec poetów a przeto i mój, Jan Kochanowski; tam chluba nasza przed obcymi, Kopernik i Sarbiewski, tu mój wzór i rozpacz moja, Sielski Szymonowicz; tam nasz Talomon, mądry Lubomirski.
Kiedym w zachwyceniu chodził od obrazów do popiersiów, więcej tym jeszcze się przyglądając, stał się jakby cud; jeden z nich ożywiony, stanął przedemną. Był to Naruszewicz[11], którego król dosyć uczcić nie może, nad wszystkich żyjących i zmarłych Polaków chciałby go przenieść. Nie przeczę wielkim talentom biskupa smoleńskiego, ale pomimo dworskich pochwał, popiersia i medalu, nie mogę kłaść go wyżej od Sarbiewskiego, a na równi z Krasickim; złe języki mówią, że pochlebstwo tak wysoko go podniosło i trzyma: jeżeli tak jest, to kiedykolwiek spadnie! pochlebstwa są sztuczne skrzydła. Ale jeźli spadnie jako poeta, proza utrzyma go zawsze w świątyni sławy, i prace jego historyczne wiecznie trwać będą. O nich też mówiłem mu cokolwiek, a przynajmniej mówić chciałem, gdy zbliżył się do mnie, bo choć już parę razy byłem u dworu, i od dawna z wielkimi panami przestaję, jeszczem nie dworak i podobno nie będę nim nigdy: mniej będzie na starość chleba, ale cnoty więcej.
Wnet po Naruszewiczu przybył Ignacy Potocki, ów obywatel prawy, człowiek światły, uczony, dobrze myślący przyjemny, który cnoty domowe i publiczne połączyć umie, a którego los tak srodze w najdroższych prześladuje związkach. Smutek był na jego twarzy, i smutek, który jak nudy rodzajem jest zarazy, wszystkich nas przejmować zaczynał, kiedy wpadł wesoło młody, dorodny mężczyzna i wszystkich ożywił. »Co za pomyślne zdarzenie! zawołał kłaniając nam się i modnie i grzecznie; wszakci to pan Bielawski[12] nie długo przybędzie. Nie mógł mi król Jmć większej sprawić przyjemności jak wzywając mnie z nim razem«. »Nie dla twoich to pięknych oczu, starościcu, powiedział Naruszewicz, ale króla bawią czasem wasze spory.« »Ciekawym był jednak, ponowił przybysz, jak Bielawskiego głupi żołądek, strawić może mądry obiad czwartkowy; on kiedy umrze z indygestyi w piątek, a ja na grobie jego ten epitaf wyryję:

»Tu leży Bielawski — szanujcie tę ciszę;
Bo jak się obudzi, komedyę napisze«.

Mimowolnie rozśmieliśmy się wszyscy, nawet smutny Potocki, a ja choćbym go nie był widział dawniej, po tych słowach i wierszach poznałbym Kajetana Węgierskiego[13]. »Szkoda tego młodzieńca, szepnął mi Zabłocki, on złą drogą idzie, a dowcip ma wielki: Wolter zawrócił mu głowę, chce być polskim Wolterem; nie mogąc w dobrem mu sprostać, w złem go naśladuje; Bielawski jest jego Freronem. Prawda, że był autorem pierwszej komedyi granej przed królem przy odrodzeniu się teatru polskiego; prawda, że mówią iż nieco ma być chciwy, służy panom za przedmiot zabawy a dukaty od nich łowi; prawda, że nie tęgi poeta: ale przecież nie godzi się tak z nikogo szydzić, zwłaszcza, kiedy ten cichy i nieśmiały, odcinać mu się nie umie... Ale otóż wchodzi«.
Jakoż drzwi się otworzyły i wszedł hudy, wysoki, pokorny mężczyzna, a nie mówiąc ani słowa, kłaniał się wszystkim uniżenie, Węgierskiemu jeszcze niżej. «Cieszę się ze zdrowia dobrego, Mości Panie Bielawski, wyrzekł zadzierając nosa śpiewak organów, widać że reumatyzmu w krzyżach niema, żeś odpoczął po rzezi Humańskiej. Śliczneż to poema! a kiedy wyjdzie, bośmy już pieniądze na prenumeratę złożyli?» — «Wkrótce, odpowiedział Bielawski rąk zacierając, Jmć pan Gröll[14] taki zatrudniony»... — «Może to kieszeń Wmćpana w takim stanie, jak kraj w czasie tej okropnej rzezi... A teatrum kiedy będziemy mieli, wszak Wćpan otwierasz nowe?» «Chciałbym, odpowiedział Bielawski, podnieść jeszcze bardziej sztukę dramatyczną w Polsce, ale jeszcze mi się nie bardzo powodzi; myślę Najjaśniejszego Pana błagać o pomoc...» «Gdybym miał, jakie znaczenie u Króla Jmci, użyłbym go chętnie w tak pięknej sprawie, przerwał Węgierski; smutne też czasy, już tak dawno w stolicy śmiać się z czego nie było. Ale mam obiecaną Szambelaninę, wtedy bliżej monarchy nie przepomnę teatrum Wćpana».
Kiedy tak mówił prędko, a Bielawski myślał pomału, czy i jak się odciąć, weszło razem dwóch ex-zwolenników Lojoli[15]; oba poważni, a jeden już sędziwy: pierwszym był znany mi dobrze Karol Wyrwicz[16], ów autor pierwszej w języku ojczystym geografii politycznej, krytyk trafny i biegły; drugim Franciszek Bohomolec[17], który to prócz innych dzieł historycznych, bardzo gruntownych, pierwszy w języku polskim komedye pisać zaczął; naprzód jedynie dla młodzieży szkolnej, której był nauczycielem, a potem dla wszystkich i to obficie. Ich przytomność nie ukróciła języka węgierskiego.
— Ale, ale Mci panie Bielawski — powiedział na głos — mam też do Waćpana dobr. wielką prośbę.
— Rozkazać proszę! — rzekł tamten.
— Oto, chociaż ja nie król[18], chciej na moją instancyę wydać jeszcze jednę komedyę, ale w ten sposób: Weź treść z Moliera, niech ci Potocki z Wyrwiczem rozkład zrobią, Karpiński da rymy, Zabłocki wiersz napełni i napisz u spodu tytuł (którego inwencyę ja na siebie biorę): »Na prośbę Jmć pana Kajetana Węgierskiego, starościca, nie pisałem wcale tej mojej komedyi«. — Obiecuję ci sutą suskrypcyę; sam ją zbierać się podejmę.
Odpowiedź Bielawskiego już gotową, jakem miarkował po zbladłej jeszcze twarzy i gryzionych wargach, zatrzymało za zębami przybycie kilku dworzan, którzy oświadczyli, że król Jmć przeprasza, jeżeli ci panowie czekają; jest w malarni i wnet przybędzie.
— To wyśmienicie, że jest w malarni — zawołał Naruszewicz — dobrej myśli w czasie obiadu będzie.
— W rzeczy samej — powiedział mi wtedy Wyrwicz, do któregom się był zbliżył — król tak namiętnie lubi piękne sztuki, zwłaszcza malarstwo, architekturę, snycerstwo, że najszczęśliwszy, kiedy przestawać może z artystami lub przypatrywać się ich dziełom. Co środa daje dla nich obiady i mówią, że je woli od naszych czwartkowych. Ma zawsze koło siebie kilku sławnych malarzy, którym nieskończone daje roboty. Cassanelli umyślnie z Wenecyi sprowadzony, maluje mu widoki Warszawy i jej okolic; Bacciarelli wykonywa historyczne obrazy, a najczęściej twarze kobiet z pierwszych piękności naszych bierze i wybornie trafia. Tenże Bacciarelli równie utalentowany jak pracowity, jest na czele malarni zamkowej: tam pod jego przewodnictwem wielu z młodzieży odkrywa, rozwija przyrodzone talenta; król w tej malarni skoro może, całe godziny przesiaduje: sądzi, zachęca, gani, chwali, ocenia. Choć sam nie rysuje, tak biegłym jest znawcą i oko tyle ma trafne, że nieraz samemu Bacciarellemu uwagę jaką zrobi; ten według niej poprawi, doda lub ujmie, i robota jego zawsze na tej uległości zyszcze. Wszystkie te piękne gmachy za dzisiejszego panowania powstałe, wzory dobrego smaku, chociaż przez biegłych architektów stawiane, nie byłyby przecież takimi, gdyby król sam każdego planu nie był rozważył, poprawił, a często i w wykonaniu zmienił. Pałac w Łazienkach trzeci raz się upiększa, ale też i potomność nazwie go bezwątpienia gustownem pieścidłem. Patrz, w jakie to król szczegóły wchodzi.
I to powiedziawszy, zaprowadził mnie do marmurowego stolika, na którym był ustawiony model sali Łazienkowskiej: ściany obite jak być miały, obrazy, kolumny, krzesła, inne sprzęty.
— Każdy pokój znaczniejszy tak pierwej dla króla wypracowanym bywa — powiedział jeszcze Wyrwicz — on, co mu się nie zdaje, odmienia, co się podoba zostawia, i już potem na pewno wszystko robią.
Jeszcze to mówił, kiedy hałas dał słyszeć; podwoje otworzono i król wszedł. Nie jest on wzrostu bardzo wysokiego, ale tak szlachetnej i znaczącej postawy, oczy jego czarne są tak piękne i ujmujące, rysy twarzy tak regularne, i cały układ tyle miły i poważny, że chociaż strój jego przepychem oczu nie zwraca, natychmiast między dworzanami rozeznać go trzeba. Miał na sobie mundur kadecki, order Orła białego, a na szyi orzeł pruski; nosi go zawsze z tej przyczyny, że dostał go nie będąc królem i dla tego jest mu miłym. Dosyć liczny otacza go orszak: doktór nadworny Bekler, adjutant na służbie będący; dwóch szambelanów, uczony Wybicki i wyszarmantowany Kownacki, dwóch paziów, piękny Narbut i śmiały i figlarny Turkuł. Stanęliśmy wszyscy rzędem, Król do każdego przystępował, każdemu coś uprzejmego powiedział. Kiedy na mnie kolej przyszła, wyrzekł łaskawie:
— »Witaj między nami i bądź posiedzeń czwartkowych ozdobą«!
Przeszedłszy tak koło nas, udał się do pokoju, gdzie stół był nakryty i my za nim poszli.
Przechodziliśmy przez inny bardzo zajmujący, w którego ścianach wykładanych marmurem krajowym, oprawiane są w złoto portrety wszystkich królów polskich, pędzla Bacciarellego; jedliśmy zaś w pokoju obok będącym, żółtym adamaszkiem wybitym, gdzie są znowu portrety tych, których król od początku przypuszcza do uczonych obiadów. Po większej części malował je pastelami Marteau francuz, i są wybornie trafione. Konarski, Kopczyński, Piramowicz, Ogrodzki, i inni jak żywi, mowy im tylko brakuje[19].
Stół był okrągły, na dziesięć osób nakryty; koło króla, po obu stronach bardzo szerokie zastawione miejsce, dalej stołek obok stołka. Król usiadł, stanęła koło niego i za nim dworska służba, szambelanowie, pazie; stanął opodal Lociński podczaszy, w polskim stroju, poważny, właśnie jak na podczaszego przystało: król wezwał koło siebie Naruszewicza i Potockiego, my umieściliśmy się jak któremu wypadło: jam usiadł między Zabłockim i Wyrwiczem, wprost portretu Konarskiego, który mi jest wielce drogi. Ledwośmy posiadali, i wraz nam było, kiedy król powiedział: »Coś dziś szeroko u stołu mego, trzeba tu kogo jeszcze wezwać. Mości panowie zsuńcie się. Prosić pana szambelana Łojko[20] od marszałkowskiego stołu. Jemu przystoi być na uczonymi obiedzie«. Na te słowa króla, Potocki przepraszając uprzejmie sąsiada swego Bohomolca, prosił go żeby się odsunął i miejsce dla Łojki obok niego zrobił. Ci dwaj mężowie: Potocki i Łojko, takąż miłością kraju tchnący, równie o dobro jego i sławę troskliwi, lubią być razem: swój swego szuka.
Przyszedł wnet Łojko, podziękował królowi za łaskawe wezwanie, skłonił się nam wszystkim, a zobaczywszy się Potockiego sąsiadem, wyraźnie się ucieszył; oni obadwa zyskali zapewne na tem zbliżeniu, może i Rzeczpospolita zyskała, ale obecni stracili; bo ile przyzwoitość dozwoliła, tyle rozmawiali między sobą, jak widać było, o rzeczach ważnych. Gdy usiadł Łojko, król nieznacznie porachował siedzących:
— O! mości panowie! — zawołał, — źle; nie do pary nas jest: dwunastego koniecznie potrzeba. Chciejcie spróbować, pewno jeszcze miejsce się znajdzie.
Znowu stołki były w ruchu: zacząłem się przysuwać do Zabłockiego, odsuwając się od Wyrwicza, jak mogłem najdalej; jakoś mi przykro było: rad byłbym uczynić się maleńkim jak dziecię, i wyznaję, że gdyśmy tak już ściśnięci byli, że łokcie koło siebie trzymać należało, z mimowolną zazdrością patrzyłem na szerokie po obu stronach króla, myśląc sobie:
— Niedoświadczony może i z dobrego serca przykrość drugim zrobić; boć ta chęć widzenia wielu osób u stołu swego początek ma w dobrem sercu.
Gdy król zobaczył, że zrobiło się miejsce jakie takie:
— Proście pana szambelana Wojny[21] — powiedział — on tu nie zawadzi. Pan Węgierski i Bielawski wpuszczą Wojnę między siebie.
— I tak już jest oddawna między nami! — powiedział śmiało Węgierski.
Rozśmieli się wszyscy, nawet Bielawski, który zwykłym sobie cichym głosem tak się odezwał:
— Kiedyć ma już być koniecznie Wojna między nami, niechże takiego będzie rodzaju!
— O, prawda! — dodał król, — bodaj takie wszystkie bywały!
Tymczasem zupę rozdali, był to barszcz wyborny z uszkami, tryumf pierwszego kucharza królewskiego Tremona, który, chociaż Szwajcar, doskonałe wszystkie potrawy polskie przeprawia.
— Założyłbym się, że w tym barszczu więcej niż dwa grzyby! — powiedział Węgierski, zbierając brząkającą łyżką ostatnie krople z talerza.
— Niezupełnie taki musiał być barszcz u ojców naszych, jeźli tylko jeden kładli — dodał Wojna.
— Nie zazdroszczę im też wcale, — ponowił tamten, — a i dla barszczu

Bardzo mi jest miło,
Że dziś mi się żyć zdarzyło.

— Szczęśliwy humor! — rzekł poważnie Wyrwicz, — bodajbyś mój starościcu, po najdłuższem życiu to samo powtórzył.
— Smutne myśli dobywać przy stole, jest to samo, co w przedpokoju dobywać szampana — odpowiedział żywo Węgierski.
— Zły użytek Wyrwicza! — dodał śmiejąc się Naruszewicz.
W ciągu tej ucinkowej rozmowy wysypały się jakby z rogu obfitości różne przysmaki: wędliny, marynaty, kiszki, kiełbasy, paszteciki różnego rodzaju; wszystko wykwintne i wyborne i dla smaku i dla oka. Król brał nieledwie z każdego półmiska, jadł jakby nie smakując, ale dużo i nadzwyczajnie prędko. Zważałem jak Bekler obok Naruszewicza siedzący, z niespokojnością na ten pośpiech spoglądał; nareszcie rzekł:
— Najjaśniejszy Panie! a Trales?[22]
— Poczciwy mój Beklerze! — zawołał król na tę odezwę i uśmiechnął się mile — już lepiej sprawiać się zacznę.
— Cóż to znaczy? — spytał się Naruszewicz.
— Nie wiecie, mości panowie — mówił dalej król — co ten Bekler zrobił. Oddawna mnie przestrzegano, żebym nie jadł tak prędko, jak mam zwyczaj, gdyż to zdrowiu szkodzi; jam go nie bardzo słuchał, lubo mu bardzo wierzę. Cóż on robi? bo przyznaj się Beklerku, że to rzecz ukartowana; namawia sławnego Tralesa, ażeby mnie w tej mierze zastraszył: oddają mi dziś rano list ogromny, w którym z całą nauką swoją ten mądry lekarz dowodzi mi szkodliwych skutków prędkiego jedzenia, grozi, Bóg nie wie jaką chorobą.
— Ale coś ten fortel nie bardzo Jmć panu Beklerowi się powiódł — wymówił z uśmiechem sędziwy Bohomolec.
— Powiódł się — rzekł na to król, — bo mi dowiodły życzliwości przyjaciela, troskliwe jego o moje zdrowie starania. I to mówiąc, z uczuciem spojrzał na Beklera, który także był rozrzewniony i te jedynie zdołał wyrzec słowa:
— Zdrowie dobrego króla zdrowiem jest narodu: wielka odpowiedzialność na lekarzu jego spoczywa.
Przez ten czas skończyły się wstępne obiadu przysmaki, któremi najeść można się było zupełnie; podczaszy Lociński nalał królowi drugi kieliszek wina i nasze powtórnie napełnione zostały; rozszedł się zapach rozmaicie przyprawianych sztuk mięsa; służba pokrajawszy je subtelnie, zaczęła roznosić: jeden z nich ogromny dźwigając półmisek, podając go królowi, wyrzekł uroczyście: — »baran!« Król odpowiedział wykrzyknikiem: — »A!« i tak działo się z kolei na około całego stołu; a przez minut kilka wyraz baran i wykrzyknik A! jedynie były słyszane; każdy zaś nakładał sobie kopiaste talerze, jadł i chwalił. Spytałem się Zabłockiego, coby to znaczyć miało, czy to ceremonia jaka? »Nie, odpowiedział, ale król nad wszystkie mięsiwa baraninę przekłada; codzień musi być na stole jego, a że Tremon tak ją przyprawią odmienia, iż czasem trudno poznać co to jest? mają rozkaz roznoszący oznajmiania w takim razie godność półmiska podawanego każdemu; a każdy jak widzisz, raduje się, bierze je i chwali.«
Właśnie dojadał król ulubionej sobie potrawy, kiedy wszedł Tremon, nadworny kuchmistrz, czyli Maitre d’hotel, brat kucharza. Dosyć bowiem szczególnem, a wielce pomyślnem zdarzeniem, dwóch braci dostało się w służbę króla; jeden urządza, drugi wykonywa: panuje między niemi braterska zgoda; i z tej przyczyny stół królewski tak dobrze urządzony i smaczny, jak rzadko którego monarchy. Szkoda że to szczęście króla Stanisława wyżej nad stół nie sięga!... Tremon człowiek wcale do rzeczy, pełno i porządnie ma w głowie, jak w dobrze urządzonej śpiżarni: botanik biegły; skoro wszedł, król powitał go temi słowy: »Jak się masz Tremonku, uraczyłeś nas dzisiaj; był barszcz, kiełbasa, jest baran. Powiesz bratu, dodał, ostatnie kładąc do ust kawałki, że wybornie przyrządzony.« »Zda mi się, że tu imbieru użyto, powiedział Naruszewicz i przedziwnie smakuje.« »Jam też nigdy jeszcze imbieru jak rośnie nie widział,« rzekł król. »Najjaśniejszy Panie, odezwał się na to Tremon, wszak niedawno, w Łazienkowskim trebhauzie pokazywałem WKMości roślinę imbierową, która jest ślicznie utrzymana.« »Pamiętajże pokazać mi ją raz jeszcze, bo nic nie pamiętam. Złego ucznia ma Tremon ze mnie, botanika nie chce mi iść w głowę.« »Tyle w tę głowę już weszło, wymówił tu biskup smoleński, że miejsca zabrakło.« — »Nie żartuj, ponowił król, ale wierz, że do całej ogromnej sztuki ani talentu ani też gustu nie mam. Nie będą mieli Polacy ogrodów po mnie.« »WKMość lubisz jednak drzewa i wody,« powiedział Bohomolec. »To prawda, zwłaszcza też wody, i wielką w tych dniach z tego względu miałem pociechę. Mój Merlini[23] mnie przekonał, że tyle wody będzie w Łazienkach, i takiem potrafi sporządzić kanały i szluzy, że ja wsiadłszy przed pałacem, na bacie wygodnym tu do zamku sobie przypłynę.« »Ślicznie to będzie, przebąknął Potocki, który na chwilę przerwał z Łojką rozmowę, ale dochodzą mnie posłuchy, że nie bardzo się cieszy Mokotów[24] na Łazienek piękności.« »Doszły one i mnie, powiedział król, ale mam nadzieję, że jako między sąsiady krwią i przyjaźnią złączonemi, nie powstanie ztąd żaden proces. A gdyby powstał jaki, mianuję zawczasu waćpana, mcipanie Potocki, polubownym na ten kompromis sędzią.« Skłonił głowę Potocki, a król mówił dalej: »Łazienki są prawdziwie moją rozkoszą; tak się niemi cieszę, jak ojciec tem dziecięciem które najlepiej się uda: upatrzyłem sobie znowu wczoraj śliczny widok na Czerniaków, i wprost wyciąć kazałem.« »Najjaśniejszy Pan zawsze lubi mieć przed sobą piękne i dalekie widoki,« odezwał się tu Węgierski. »Wolę patrzeć dalej jak wstecz, albo przed siebie.« »I słusznie,« szepnął Łojko do Potockiego; ale tego nikt prócz nas dwóch nie słyszał, chociaż po odpowiedzi króla nastąpiła dosyć długa chwila milczenia...
Jak to zwykle w takim razie bywa, przerwało to milczenie trzy głosy razem; ale ponieważ jeden z nich był królewski, tamte dwa w połowie słowa umilkły. Król właśnie coś do mnie przemówił, jam niezupełnie usłyszał, a pytać nie śmiałem; skłoniłem się więc tylko i przebąknąłem kilka słów niewyraźnych, bez związku, za co dotąd na siebie się gniewam; bo czyż nie miałem tyle ułożonych w domu konceptów na każdą okoliczność? Król chcąc zapewne ściągnąć ze mnie pomięszanego uwagę kompanii, odwrócił się do otaczającego go orszaku, a spojrzawszy na szambelana Kownackiego[25], który stał świeży jak z igły zdjęty, a pachniał jak kwiatek włoski, zapytał się czy rybacy nie wyratowali mu czego z Wisły? — »Ta kamizelka i te inne ubiory, w które się dziś wystroił, odezwał się tu Węgierski, to jedne ze stu par, co mu zatonęły; wydobyto je z brzucha szczupaka, połknął je, myśląc na te bławaty, że to już szambelan.« — »Gdybyć choć takim sposobem jakaś partya mojej garderoby wyratowaną była! wyrzekł z westchnieniom Kownacki, ale nie wszystko stracone!« »I szambelan zgubiony! jęknął paź Turkuł.« — »A, pierwszy raz też głos Turkuła słyszę, wymówił król; dla czegóżeś dziś taki posępny i milczący?« — »WKMość wie, choć zapewne nie zna, jaki to skutek głód na Polaku czyni;« rzekł śmiały paź! »Domyślam się co to ma znaczyć. Podaj mi wody!« — Podali paziowie wody, a Turkuł zawołał: »Teraz będę miał rozwiązane usta, ale teraz też odejść muszę.« — A skłoniwszy się nam pociesznie, wyszedł wesoło wraz z drugiemi; bo wiedzieć trzeba, że poty nie odchodzą dworzanie na służbie będący do marszałkowskiego stołu, póki król tego znaku nie da.
»Dobry jest bardzo zakład paziów przy dworach, powiedział król skoro odeszli; dwudziestu czterech dziarskiej młodzieży dziką pustynię rozweselić by mogło.« — »I Waszej Królewskiej Mości wybór paziów szczęśliwie się udaje,« rzekł Naruszewicz. — »Mam ich zwłaszcza kilku, których bardzo lubię, odpowiedział król; za dniami służby Turkuła niemal tęsknię, bo mnie jego śmiałość i pustoty niezmiernie bawią; ale są między niemi i młodzieńcy z gruntowniejszemi talentami. Nie uwierzycie mości panowi, jak Lesseur[26] pięknie rysuje. Mój Bacciarelli mówi, a jemu wierzyć można, że to wielki miniaturzysta będzie. Widziałem dziś jego roboty i bardzo byłem kontent.« — »WKMość dziś długo bawiłeś w malarni? odezwał się Wojna.« — »Wiele rzeczy mi pokazywał mój Bacciarelli; Smuglewicz[27], który ciągle bawi we Włoszech, przysłał znowu dowód swego talentu i pracowitości; coraz więcej włoskiem niebem przechodzi. W pracach tutejszych uczniów dostrzegłem także z radością dwa znakomite talenta, młodego Kubickiego[28] do architektury, Vogla[29] do rysunku; obudwóch muszę wkrótce także do Włoch wyprawić.« — »Jak też wiele Polska w tym względzie będzie winna WKMości, powiedział tu Potocki, prawdziwie to panowanie będzie odrodzeniem kunsztów i nauk.« — »Widzieć piękne sztuki i literaturę na wysokim stopniu, przyczynić się do tego, jest mojem najgorętszem życzeniem, odpowiedział na to król. Robię ku temu co mogę, a gdyby mi kto pokazał, co jeszcze uczynić należy, robiłbym i więcej.« — »Wasza Królewska Mość, jeśli sobie pozwolisz powiedzieć, zanadto już czynisz, odezwał się tu Węgierski; nie w sztukach pięknych, bo widać po owocach, że przyzwoite są koło nich zachody, ale w literaturze... Tłum pisarków od lat kilkunastu stopnie tronu WKMości codzień zarzuca szpargałami, coraz mniej godnych przybyszów do mądrych półmisków przypuszczonych widzimy, (tu Zabłocki i ja zmieszaliśmy się nieco), a ty Najjaśniejszy Panie, nie odrzucasz nikogo, na wszystkich jesteś łaskaw, wszystko chwalisz. Pochwałami przecież szafować nie dobrze, zwłaszcza panom, bo wielu chwali dzieło nie dlatego, że dobre, ale że się komu znakomitemu podobało, albo że autor jego zjadł obiad mądry obok majestatu.«
Słuchali wszyscy z niejakiem zdziwieniem tej śmiałej i dość długiej mowy; jam się ledwo nie zadławił kością wybornego kwiczoła, bom myślał że to i do mnie przytyk, a król powiedział: »Czemuż tedy waćpan, mości panie starościcu, nie piszesz więcej, i nie pokażesz drugim jak pisać?« — »Od świtu do późnej nocy próżnować, moja robota cała, odpowiedział wesoło.« — »I jeść i zapijać, dodał Wojna, bo w rzeczy samej, w znacznej liczbie półmisków, potraw, jarzyn, ryb, melszpejzów, pieczystego, ciasta, które ciągle roznoszono, on mało który opuścił, każdy dzielnie popijał, a właśnie trzymając biszkopt umaczany w winie, w czasie przymówki Wojny, powiedział nie tracąc fantazyi: »Ja nie jestem wcale za pasterskiej, bez kuchni życiem:

Wolę biszkopt niż żołędzie;
Kłoś żołądź smaczną rozumiał,
Bo chleba upiec nie umiał.«

»I dajesz tego gustu oczywiste dowody, rzekł ze śmiechem Naruszewicz, ale nie wiem, czy tak długo udawać ci się będzie. Oto pan Zabłocki, to wzór młodzieży, skromny, mało je, mało mówi..« »A wiele pracuje, przerwał Wyrwicz, wiem że i dziś nie z próżnemi rękoma tu przyszedł.« — »Czy tak? zawołał król, cieszę się bardzo. I cóż takiego? czy nowa komedya« — »Tak jest, Najjaśniejszy Panie, odpowiedział Zabłocki podnosząc się, czekam tylko z złożeniem jej u stóp WKMości końca obiadu.« — »Kiedy nas taki deser czeka, skończcież żywo roznoszenie tego co na stole, zawołał król na służbę; waćpanie Lociński, daj nam Popiela« (tym przydomkiem król ochrzcił stare wino węgierskie).
W niedługim czasie postawił Lociński na stole przed królem spleśniałą butelkę, odetkał ją; podano małe kieliszki a król sam je nalewał. Podał naprzód kieliszek Potockiemu mówiąc: »Spodziewam się, że do smaku będzie.« Naruszewiczowi dać się wzbraniał. »Wasza wielebna uczoność pić tego nie zechce, mówił z uśmiechem; nie wierzysz w żadnego Popiela.« — Najjaśniejszy Panie, powiedział dziejopis biorąc niemal gwałtem kieliszek, tego uznaję« — a wypiwszy łyk, dodał: »Zaiste prawdziwy! jeszcze myszką trąci.« Śmiech powstał ogólny, król przez chwil kilka nalewać nie mógł wina; potem rozesłał każdemu, i sam nawet, co bardzo rzadko ma się trafiać, wypił pół kieliszka za zdrowie nas wszystkich.
Gdy się to skończyło, i już szczęściem przestano jedzenie roznosić, król zdjąć kazał nakrycie, obrus sam odsunął i wezwał Zabłockiego do wręczenia mu obiecanego deseru. Zabłocki powstał i następującą przeczytał odę:

Wpośród tylu spraw ważnych, wpośród starań tyla,
Które Cię zaprzątają, Najjaśniejszy Panie!
Godzi się chociaż jedna odetchnienia chwila,
Godzi się pracy, chociaż na moment przerwanie.
Nadto się wiele trudzisz kwoli Twojej sławie,
Będziesz ją miał, choć oddasz chwilę i zabawie;
Wszak nie zawsze się Jowisz rządem świata trudzi?
Prace i troski jego lube dzielą wczasy,
Miał i on niegdyś krnąbrny dla się rodzaj ludzi;
Miewał do pokonania zuchwałe gigasy:
Wrócił nakoniec niebu pokój pożądany,
I pierwszy nad wszystkiemi sam spoczął niebiany.
Muzo! korzystaj z tych chwil; bardzo trudno o nie,

Rzadko naszego Pana w spoczynku widzimy;
I teraz gdy się zdaje bawić w miłym gronie,
Kto wie! jeśli nie myśli, ze ma świat olbrzymy;
Że ta, co się w tysiącznych przemianach układa.
Nie przeto, że stłumiona, nie chce broić, zdrada.
Muzo! przerwij te myśli Panu; jego zdrowie
Bardzo długo dla Polskiej jest potrzebne doli:
Życie wasze jest naszem, o dobrzy królowie!
Wątlić go nie do waszej zostawiono woli,
Gdzie wielkość duszy z cnotą, tam i pomoc nieba:
Masz je, Królu! troskliwych myśli mieć nie trzeba.
Ale skąd te pochlebne przyszły mi nadzieje?
Abym mądrość mógł bawić? zkąd to zaufanie!
Nie przejdęż tem zuchwalstwem śmiałe Bryareje?
Przez wzgląd chęci, śmiałości racz darować, Panie!
Wszak dał kto hekatombe, czy gołąbków parę,
Byle to czynił z serca, dobrą dał ofiarę.
I to mi tylko może służyć za obronę,
Że się ważę z tem błachem popisywać dziełem;
Pióro moje przez Ciebie, Królu, zachęcone,
Wziąłem medal, przeto się samo zadłużyłem;
I choć Ci teraźniejszą ofiaruję pracę,
Dar Twój wielki: w życiu się całem nie wypłacę.

Gdy odczytał, Monarcha podziękował mu uprzejmie; dano kawę, a skoro każdy wziął filiżankę i król swoję jednym tchem wypróżnił, żądał ażeby Zabłocki przeczytał głośno przyniesioną komedyę. Wyszła służba z pokoju, zostali tylko obiadujący; ucieszyli się, a autor czytał swoje dzieło, tak dobrze jak go napisał, czego mu wróciwszy do domu z serca winszowałem. Komedya, Fircyk w zalotach, w lepszym nieco tonie od innych komedyi Zabłockiego, gładkim wierszem, prawdziwie po polsku jak wszystkie napisana, żywa w rozmowach, prosta w intrydze, dwa dobrze odznaczone mająca charaktery Fircyka i Podstoliny, tem mocniej słuchaczy zajęta, że jednozgodnie wszyscy od pierwszej sceny, w Fircyku obraz Węgierskiego upatrzyli. Jakoż lubo Zabłocki bynajmniej tej myśli nie miał, ułożyło się wiele rzeczy ku temu: oba starościce dowcipni, trzpioty, niby filozofy a jak to mówią po prostu, hultaje. Miał Węgierski za swoje, za wszystkie przypinane Bielawskiemu i nam łatki. Częstowano go różnemi przydomkami, Naruszewicz dosypywał soli, czasem i bez miary, nie szczędził i tłustych żartów, a za każdym wierszem do tych np. podobnym:

Ma tytuł starościca jeszcze od pradziada,
.0000.0000.0000.0000.0000.0000.0000
Znam go, któżby o tem nie słyszał wietrzniku!
.0000.0000.0000.0000.0000.0000.0000
Zacina prawda panicz trochę na szulera,
Kocha młode kobietki, lubi winko stare...

wszyscy wykrzykiwali ze śmiechem: »To on — to on.« Dopiero w końcu kiedy Fircyk, długo bałamut, pierwszy raz miłością szczerą się przejmuje i żeni się, wszyscy powiedzieli: »To już nie on — to nie on;« jeden tylko poczciwy Bohomolec wyrzekł: »A może i on takim kiedy będzie.« Po skończonej z zupełnym aplauzem komedyi, król odczytać sobie kazał niektóre kawałki, a między innemi, rozmowę Świstaka z Pustakiem w scenie 1-ej aktu 3-go, z której śmiał się serdecznie, i następujący wyjątek z drugiego aktu, który mi utkwił w pamięci:

Fircyk.

Powiedział Marcialis i ja za nim idę:
Każdy człowiek jak może swoją łata biedę.

Lecz nareszcie chcę mówić, filozofie z tobą,
Jak z pełną wielkich maxym, wielkich zdań osobą.
Powiedz mi, co są ludzie, co ten świat nasz znaczy,
Jeżeli nie szulernią mieszkaną od graczy?
Wyższe i niższe stany, panowie i kmiecie...
Tej różnicy nie znano w pierwiastkowym świecie.
Los ślepy zrobił szczęście, od szczęścia dopiero
Ludzie równi naturą, tę nierówność biorą.
Każdy ma z swoją stawką wstęp do jego banku,
Lecz równie tak nie pewny zysku jak i szwanku.
Tym próżne, tym zyskowne wypadną bilety;
Są tam flinty, kaptury, ordery, mucety,
Drogi szkarłat; gronostaj, kożuchy i gunie;
Więc kto co weźmie, samej to winien fortunie.
Całym światem przypadek i los rządzi ślepy,
Temu dał łokieć, temu szablę, temu cepy.
Ci się pocą w usługach, ci w przemocy tyją,
Oddajże wszystko to co własnością jest czyją.
Niech swe słuszność w dział ludzi wda pomiarkowanie,
Wieluby się w przeciwnym mogło znaleźć stanie?
Co gdy tak jest, formuje sobie entimema:
Gra świat cały? więc w żadnej grze zdrożności niema.
Z ogólnego podania do szczególnych wnioski,
Wszak są prawe? wszak taki wyrok filozowski?

Aryst.

Więc....

Fircyk.

Więc wszystkim grać trzeba; a ztąd to wynika:
Kto przegrał, niech nos zwiesi; kto zgrał, niech wykrzyka.

Aryst.

Co też to się za choas temu we łbie miesza!
Cep do szabli przyrównał, łokieć do lemiesza.
Nie krzywdź ludzi i cnoty, nie powstawaj na nie;

Ma ona w sercach prawych swą cześć, swe władanie.
Ty sam, jeźliś krwi zacnej nie wziął przez azardy,
I cnoty swoich przodków? czemuś z niej tak hardy?
Czemu się tytułujesz starościcem? czemu
Tem puszysz, co losowi winieneś ślepemu?
Nie, bracie, pobłądziłeś w swojem zdaniu mocno,
Los możnym, cnotę nadto czynisz bezowocną.
Lecz wreszcie słuchaj, chcę cię przekonać zupełni:
Człek, który powinności swoje zna i pełni,
Który próżen ambitu. bojaźni, nadzieje,
Na wszystko obojętnie patrzy się i śmieje.
Czy kto stanął wysoko, czy osiadł na dole;
Który gotów na szczęście, tak jak na niedolę;
Który ma dość sam w sobie aby był szczęśliwy,
Który w tem wszystko zamknął, ze został poczciwy:
Taki człek, prawych czciciel cnót, nie zna bałwana
Fortuny, ni chimerze losów gnie kolana:
Lecz pan swojego serca, skłonności, obejścia,
Wbrew losom, sprawcą oraz jest własnego szczęścia.

Po tem odczytaniu i wielu dla autora pochwałach, wszczęła się rozmowa o sztuce dramatycznej w Polsce, i trwała z pół godziny, dopóki król nie wstał i nie pożegnał nas wszystkich. W tej rozmowie Wyrwicz, Potocki, Wojna, Bohomolec, a przed wszystkiemi król, okazali wiele erudycyi i smaku; ale tego powtórzyć z pamięci trudno nie będąc tak uczonym jak oni; wiem tylko iżem się tak do tego rodzaju literatury zachęcił i ubóstwo jego u nas uczuł, że muszę napisać komedyą, operę, a kto wie, może tragedyą. Węgierski serdecznie upokorzony w ciągu tej całej rozprawy milczał, najpierwszy po odejściu króla się wymknął; ale dochodzą mnie wieści, że zaraz wczoraj pomścił się na czwartkowych obiadach, tak je opisując w wierszach do brata:

A uczone obiady? znasz może to imię,
Gdzie połowa nie gada, a połowa drzemie;
W których król wszystkie musi zastąpić ekspensa:
Dowcipu, wiadomości i wina i mięsa.

Mogą w wielkiej liczbie zderzyć się i takie, wczorajszy jednak takim nie był. Prawda, że król ze wszystkich najwięcej i najlepiej mówił, jeść i pić dał suto i wybornie; prawda że byli tacy którzy nie gadali, a tych ja na czele: ale nikt nie drzemał. Nad tym opisem możeby kto ziewnął, ale to nie byłaby obiadu i obiadujących wina, tylko tego co dobrze i dokładnie opisać nie umiał.







  1. Myśl tych czterech powieści wzięta jest z angielskiego dzieła, pod tytułem: Mistress Leicester’s School. (Szkoła Pani Leicester).
  2. Pomysł tej powieści nie jest bynajmniej nowy: Francuzi, Niemcy, Anglicy mają podobne; u nas nawet Krasicki zwięźle i dowcipnie przemiany i podróże czerwonego złotego opisał, w tomie drugim dzieł swoich; ta jednak powieść nie jest ani tłómaczeniem ani naśladowaniem, napisaną była oryginalnie w r. 1826, w chęci dogodzenia ciekawości jednej osoby, która przypatrując się dwuzłotówce z roku 1816, rzekła: »Szkoda, że mówić nie umie, ileżby nam powiedziała rzeczy«.
  3. Bijanka, przysmak ówczesny; oto jej przepis; »Ryż suszony utłucz i przesiej; w wrzącą wodę, gdy zwierać będzie, wlej wody różanej, włóż cukru i syp tę mąkę, a mięszaj pilnie na węglu; gdy uwre, miej formy na to zgotowane, które oblewaj wodą różaną i wlewaj w nie tej materyi; postaw na zimnie, gdy stężeje przełóż z formy na półmisek, i daj zaraz bo osłabieje«. — Obacz dzieło: »Zebranie potraw Czernieckiego« kuchmistrza.
  4. Ten sam Stanisław Tarło był później kuchmistrzem koronnym — z młodu okazywał skłonność do tego urzędu.
  5. Przed elekcyą, Jędrzej Olszowski biskup chełmiński wydał był księgę, w której po rozstrząśnieniu przymiotów ogłoszonych kandydatów, dowodził tego, iż najprzyzwoitsza rzecz byłaby Polaka obrać; w szczególności zaś Księcia Michała Wiśniowieckiego wychwalał. (Albertrandi k. 240.).
  6. Własne Michała słowa. (Bandtkie Thm II. k. 386.)
  7. Dymitr Wiśniowiecki syn Aleksandra księcia i Skorucianki, był wielkim mężem; szczodrobliwością i wspaniałością serca równał się królom, odwagą i męztwem, nikt z nim równać się nie śmiał. Tatarów, Turków, Wołochów, własnym żołnierzem gromił; od Cara Iwana przeciw Tatarom był wzywany, i dopomógł mu do ich zwyciężenia. W roku 1562 ciężko zachorował; troskliwy o tak drogie dla ojczyzny zdrowie, Zygmunt August swoich własnych lekarzy mu posłał. Sławą jego imienia wzbudzona Wołosza ofiarowała mu hospodarstwo; on je przyjął; ale większa liczba Wołochów ogłosiła w tymże samym czasie hospodarem niejakiego Tomszę, który wojsko miał liczne. Nie ustąpił jednak śmiały Dymitr, z garstką żołnierzy potykał się z Tomszą; lecz uledz musiał przemocy, zwłaszcza, że i chorym był jeszcze. Pojmanych jego żołnierzy, poobrzynawszy im nosy i uszy, poodsyłał Tomsza wolnych do Polski, ale Dymitra i towarzysza jego Jana Piaseckiego, herbu Zabawa do Stambułu jako buntownika odesłał. Tam z jednej strony wszelkie łaski i dary, z drugiej śmierć mu stawiano, jeśli wiary Chrystusa dla Mahometa nauki nie odstąpi; on zaś jako rycerz chrześcijański wzgardził wielkością, uchwycił się śmierci. Zawiesili go więc Turcy przez pół na haku żelaznym nad odnogą morską ku Galacie idąc. Gdy tak na powrozie wisiał, pytali go się jeszcze czy uzna Mahometa? on zawsze Chrystusa wielbił. Po dwóch dniach prosił, żeby mu łuk z strzałami podano; i lubo zawieszony, kilku Turków zabił; rozruszeni bisurmanie zaczęli także strzały do niego ciskać; mówią, że sam wielki Sułtan Selim tę rzucił, która mu śmierć zadała. Turcy wyjęli mu serce, a dzieląc się niem pożywali je.
    Niesiecki.
  8. Marya Kazimiera d’Arquien była najprzód żoną Jana Zamojskiego syna Tomasza, wuja króla Michała; gdy w powtórne śluby weszła z Sobieskim w r. 1667, on był dopiero chorążym.
  9. Franciszek Zabłocki, urodzony w r. 1754, sekretarz komisyi edukacyjnej, po stracie ukochanej zony, w 36 roku życia swego, kapłańską przywdział suknię i umarł plebanem w Końsko-Woli. Autorem jest wielu dobrych komedyi, pięknych wierszy, i wybornym tłómaczem Amfitryona, Moliera.
  10. Marcelli Bacciarelli, Włoch rodem, osiadły w Warszawie, umarł 1798 r. mając lat 86.
  11. Król, jak wiadomo, popiersie Naruszewicza, lubo żyjącego w tej sali umieścił.
  12. Józef Bielawski, urodzony około 1736 r., zmarły 1809, pisał komedye, które lubo nudne, nie były przecież zupełnie pozbawione zalety; inne jego poema mniej były warte, zwłaszcza poema: Rzeź Humańska, w którem i takie wiersze zdybać można: A w kraju zniszczonym świnia nie została.
  13. Kajetan Węgierski! starościc korytnicki, szambelan króla Stanisława, urodził się r. 1755, umarł w r. 1787 w Marsylii, gdzie pochowany, w młodym wieku, bo mało zdrowia szanował. Wybór pism jego drukowany jest w Toinie I Wyboru pisarzów polskich, edyryi Mostowskiego.
  14. Gröll, drukarz nadworny królewski, z pod pras którego wiele wyszło dzieł wzorowych.
  15. Zakon Jezuitów został zniesiony w r. 1773.
  16. Karol Wyrwicz, urodził się 1716 roku, umarł 1793, kapłan zgromadzenia Jezusowego, później opat hebdowski, mąż z wielu miar znakomity. Prócz wzmiankowanej geografii politycznej, dzieła wielce użytecznego, pracował wiele w przedmiotach historycznych i w rodzaju krytycznym. Pamiętnik Świtkowskiego w owym czasie wychodzący, miał w nim biegłego i surowego sędziego.
  17. Franciszek Bohomolec Jezuita, pierwszy pisarz komedyi w języku ojczystym, zostawił ich przeszło 30; jest w nich dowcip, ale prócz innych ważnych uchybień, brak znajomości świata postrzegać się w nich daje. Pisał i inne rzeczy, jako to: życie Jana Zamoyskiego, Jerzego Ossolińskiego, o języku polskim, zabawy oratorskie i t. d.
  18. Bielawski napisał i wydał na rozkaz króla komedyę «Natręty».
  19. Te portrety były później w sali Komisyi Oświecenia.
  20. Feliks Łojko, mąż wielkich cnót obywatelskich i głębokich wiadomości; sławnym jest jego »Historyczny wywód«, w r. 1773 wydany. Wielkie materyały zebrał do historyi i ekonomii politycznej, ale śmierć zawczesna nie dozwoliła mu wydać owocu tej pracy na widok publiczny.
  21. Wojna, szambelan, starosta stanisławski, poseł do Wiednia, znany z nauki i przyjemności rozumu.
  22. Trales, lekarz najsławniejszy w owym czasie.
  23. Merlini, architekt i hydraulik króla Stanisława. Co obiecywał, spełniło się; później król przemieszkując zwykle przez lato w Łazienkach, bardzo często przypływał w ten sposób pod zamek Warszawski.
  24. Właśnie w tym czasie księżna marszałkowa Lubomirska stwarzała Mokotów, wodami ściągniętemi z tego miejsca zasilały się Łazienki.
  25. Kownacki szambelan, głośny wówczas z wytworności w stroju. Przypadek wspomniany przez Węgierskiego zdarzył się istotnie jego garderobie, z wielką uciechą dworu i miasta.
  26. Lesseur, naprzód paź, potem szambelan królewski dotrzymał co przyobiecał; miniatury jego od znawców są bardzo cenione, tak dla podobieństwa rysów jako dla delikatności pędzla.
  27. Franciszek Smuglewicz — jeden z najsławniejszych dotąd malarzy i rysowników polskich.
  28. Jakób Kubicki — wspomnieć należy, że gdy szło o plan na gmach wielkiego znaczenia, gdy król mistrzów zagranicznych i swoich wezwał do nakreślenia go, Kubickiego robota pierwszeństwo uzyskała.
  29. Zygmunt Vogel, zmarły niezbyt dawno, profesor rysunków w uniwersytecie warszawskim.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie .