Strona:PL Klementyna Hoffmanowa - Wybór powieści.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

który dążył by ciało jego oddać ziemi, pewnym był ile istota ludzka pewną czego być może, iż dusza jego już była w niebie. Idąc tak razem, niejaka nawet ogarnęła nas swoboda; cieszono się z mego przybicia, pytano o moje podróże, przygody? opowiadano mi nawzajem, co się przez te siedm lat stało? kto się ożenił? kto umarł? wiele dzieci się narodziło? jakim był nowy bakałarz? zgoła, ożywiona, lubo bez żartów i śmiechu rozmowa, zajmowała nas dopóty, dopóki nie stanęliśmy w zagrodzie domku, pod osłaniającemi go, grubemi konarami nagich jeszcze jesionów. — Wtedy milczenie nas ogarnęło i tak weszliśmy do mieszkania śmierci. Przyjął nas syn zmarłego w progu, z twarzą pokorną lecz spokojną, a w jego sposobie powitania Plebana, widać było skruchę, wdzięczność i poddanie się woli Boga. Siedliśmy wszyscy w długiej izbie, a syn przyjmował każdego u drzwi, wskazując mu jego miejsce. Było tam wiele głów siwych, wiele siwiejących, więcej jeszcze świetnych młodością i siłą. Lecz ta sama uroczystości powłoka wszystkich przyodziała, i siedzieliśmy skojarzeni tym samym duchem pobożności i wiary. Podano wino wokoło, a syn patrzył na Plebana, który powstał podniósł zwiędłą rękę, i zaczął błogosławienstwo i modlitwę. Tyle było odwagi w całym starca układzie, tyle tkliwości w głosie jego, że skoro mówić zaczął, każde piersi, każde usta, mimowolnie dech i tchnienie w sobie wstrzymać chciały. — Wszyscy stali jak wryci, a oczy wszystkich wlepione były w tę spokojną i patryarchalną postawę, w te oczy spuszczone i długi włos srebrny. Nie było nic smutnego w jego słowach, owszem jak zwykłe w wyrazach Wiary i Nadziei, jaśniała w nich jakaś radość. Mówił o cnotach zmarłego, acz zapewne