Pogrom (Zola)/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Pogrom
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz W. P.
Tytuł orygin. La Débâcle
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.
I.

Podczas długiego dnia bitwy, Sylwina nie przestała ze wzgórza Remilly, na którem wznosił się folwarczek ojca Fouchard, poglądać ku Sedanowi, wśród huku i dymu dział, cała drżąca na myśl o Honoryuszu. Nazajutrz niepokój jej wzrósł jeszcze bardziej, w skutek niepodobieństwa zasięgnięcia jakichkolwiek wiadomości od prusaków strzegących wszelkich dróg, nie chcących odpowiadać, i zresztą niewiedzących nic także. Jasne słońce wczorajsze znikło, deszcz począł padać, oblekając dolinę smutkiem i wilgotnym blaskiem dnia deszczowego.
Koło wieczoru, ojciec Fouchard, także niespokojny wśród przymusowego milczenia, nie myśląc wcale o synu, ale pragnąc wiedzieć czyby mu się nie udało z nieszczęścia innych wyciągnąć dla siebie jakiej korzyści, zauważył jakiegoś wysokiego zucha w bluzie, który od niejakiego czasu szedł drogą, z miną mocno zaniepokojoną. Zdziwił się tak mocno gdy go poznał, że zawołał nań głośno, choć prusacy włóczyli się dokoła:
— Jakto? to ty, Prosperze?
Szybkim ruchem strzelec afrykański zamknął mu usta. Poczem, zbliżywszy się, rzekł półgłosem:
— Tak, to ja, sprzykrzyło mi się już bić dyabli wiedzą za co i drapnąłem... Powiedźcie no, ojcze Fouchard, nie potrzebujecie czasem parobka?
Stary odrazu odzyskał swój zwykły rozsądek. W rzeczy samej potrzebował parobka, ale nie miał chęci przyznać się do tego.
— Parobka? hm! szczerze mówiąc, to teraz nie potrzebuję... Mimo to wejdź, wypijemy po szklaneczce. W każdym razie nie zostawię cię przecież na drodze.
W izbie Sylwina przystawiała do ognia garnek z zupą, a mały Karolek wieszał jej się u spódnicy, bawiąc się i śmiejąc. Zrazu nie poznała Prospera, z którym niegdyś razem służyła, i dopiero przyniosłszy szklanki i butelkę wina, przypatrzyła mu się lepiej. Wykrzyknęła zdziwiona, myśląc ciągle o Honoryuszu.
— Wszak wracasz ztamtąd, prawda?... A jakże się ma Honoryusz?
Prosper chciał już odpowiedzieć, ale się zawahał. Od dwóch dni żył jakby we śnie, wśród szybkiego następstwa jakichś mętnych obrazów, które mu żadnego wspomnienia nie zostawiły na razie. Zdawało mu się, że widział Honoryusza zabitego, leżącego na armacie, ale nie był tego pewnym; po cóż więc kogóś martwić, gdy się czego nie wie dokładnie?
— Honoryusz? — mruknął — nie wiem... nie mogę nic powiedzieć....
Ale ona patrzała uparcie w oczy i nalegać poczęła:
— Więc go nie widziałeś?
Uczynił powoli ruch ręką i potrząsnął głową.
— Czyż myślisz, że można tam wszystkich widzieć! Tylu jest ludzi, tylu ludzi... Na wszystkie strony się biją, i na prawdę nic bym nie umiał powiedzieć... Niewiem gdzie byłem i którędy chodziłem. Człowiek głupieje z kretesem, słowo daję!...
I wypiwszy szklankę wina, siedział ponury, z oczyma wlepionemi gdzieś w dal, w ciemności swych wspomnień.
— Pamiętam tylko, że noc już zapadała, gdym odzyskał przytomność... Gdym w czasie szarży spadł z konia, słońce było jeszcze na polu. Od dwóch więc godzin leżałem tam, z nogą prawą przygniecioną przez mego starego Zefira, który dostał kulą w piersi.... zaręczam ci, że to nie było wesołe położenie, znajdowałem się wśród stosów zabitych towarzyszów a nawet psa żywego nigdzie niebyło. Pomyślałem sobie, że jeżeli nikt mi nie przyjdzie z pomocą, trzeba będzie zdechnąć.... Usiłowałem powoli wydobyć mą nogę, ale napróżno; Zefir był ciężki jak pięćset dyabłów. Był jeszcze ciepły. Pieściłem go, wołałem na niego słodkiemi słowy. I nie zapomnę tego nigdy, jak otworzył oczy, jak usiłował podnieść swą biedną głowę, która leżała na ziemi, obok mojej. Zaczęliśmy rozmawiać ze sobą: „Mój biedny stary, rzekłem do niego, nie wyrzucam ci tego, ale widać że chcesz, bym zdechł razem z tobą, kiedy mię tak mocno przyciskasz?“ Oczywiście nie odpowiedział mi nic, ale w jego wzroku zamglonym widziałem żal, że mię musi opuścić. I już nie wiem jakim sposobem, może sam to zrobił, a może to były tylko konwulsye, dość że rzucił się nagle na bok. Mogłem wstać, ale byłem w stanie opłakanym, noga mi ciążyła, jakby była ołowiana... Mimo to, objąłem rękami Zefira, i mówiłem mu wszystko co mi serce dyktowało: że jest dobrym koniem, że go zawsze kochałem i że nigdy go nie zapomnę! Słuchał mię i zdawał się być bardzo zadowolonym! Potem jeszcze raz nim wstrząsnęło i umarł z oczami wlepionemi we mnie, powleczonemi mgłą.... Może to śmieszne i nikt temu nie uwierzy, a jednak prawdą jest, że w oczach tych błyszczały łzy.... Mój biedny Zefir płakał jak człowiek......
Prosper dusił się z żalu, płakał i musiał przerwać swe opowiadanie. Wypił znowu duszkiem szklankę i opowiadał dalej swą historyę w zdaniach urywanych, nieskończonych. Noc zapadała, na zachodzie błyszczał tylko ciemny pas światła, gdzieś na skraju pola bitwy, rzucając w nieskończoność cienie olbrzymie zabitych koni. On sam zapewne dość długo siedział przy swoim, nie mogąc ustać z powodu swej nogi. Potem nagły przestrach zmusił go do odejścia, potrzeba zobaczenia kogoś z swych towarzyszów. Jakoż zewsząd, z rowów, z krzaków, ze wszystkich kątów, ranni i zapomniani wyłazili, starając się połączyć, tworząc grupy z czterech lub pięciu, małe towarzystwa, wśród których przyjemniej było jęczyć i konać razem. Tym sposobem w lasku Garenny natrafił na dwóch żołnierzy z 43 pułku, którzy nawet skaleczeni nie byli, ale którzy siedzieli tam, przyczajeni jak zające, oczekując nocy. Gdy się dowiedzieli, że zna te strony, uwiadomili go, że chcą przemknąć się do Belgii, dostać się do granicy lasami w czasie nocy. Zrazu nie chciał ich tam zaprowadzić, miał zamiar udać się do Remilly, pewien, że znajdzie tam schronienie; szło tylko o to, gdzie wystarać się o bluzę i spodnie? nie licząc tego, że z lasku Garenny do Remilly, z jednego końca doliny na drugi, trzeba będzie przechodzić przez linie pruskie. To też w rezultacie zgodził się służyć za przewodnika swym dwom kolegom. Noga jego przyszła nieco do siebie i mieli nadzieję, że w jakim folwarku dostaną chleba. Wybiła godzina dziewiąta na jakiejś oddalonej dzwonnicy, gdy się puścili w drogę. Największe niebezpieczeństwo groziło im w La Chapelle, gdzie wpadli w środek posterunku nieprzyjacielskiego, który strzelił do nich w ciemności, a oni, pełzając na brzuchu, pędząc na czworakach, dostali się w gęstwinę śród świstu kul; odtąd nie opuszczali lasu, idąc z uchem wytężonem, rękami wyciągniętemi przed siebie. Na skręcie ścieżki, pełzając, skoczyli do szyi pikiety pruskiej i zamordowali ją nożami. Nakoniec drogę mieli wolną i szli dalej, śmiejąc się i gwiżdżąc. Około godziny trzeciej rano, przybyli do jakiejś wioski belgijskiej, do gospodarza dzielnego człowieka, obudzili go i otworzył on im zaraz stodołę, w której wyspali się doskonale na sianie.
Słońce już było wysoko, gdy Prosper się obudził. Otworzywszy oczy, gdy koledzy jeszcze chrapali, spostrzegł, że ich gospodarz zaprzęga konia do dużego wózka, naładowanego chlebem, kaszą, kawą, cukrem, wszelkiego rodzaju wiktuałami, ukrytemi pod workami i węglem drzewnym, i dowiedział się, że dzielny ten człowiek miał we Francyi, w Raucourt, dwie córki zamężne, którym chciał zawieźć tę żywność, wiedząc, że zostały ogołocone ze wszystkiego w czasie przemarszu bawarów. Rano postarał się o konieczną kartę przejścia. Prospera natychmiast ogarnęła szalona chęć umieszczenia się na siedzeniu wózka, powrócenia tam, do kąta ojczystego, za którym poczynał już tęsknić. Nic prostszego, zsiądzie w Remilly, przez które gospodarz przejeżdżać musi. Ułożono się w ciągu trzech minut, pożyczono mu spodni, bluzy, a gospodarz wszędzie mówił, że to jego parobek; około godziny szóstej wysiadł przed kościołem, zatrzymany zaledwie dwa czy trzy razy przez straże pruskie.
— Nie! mam tego dosyć! — powtórzył Prosper po chwilowem milczeniu. — Żeby byli przynajmniej umieli nas użyć jak należy, jak to bywało w Afryce! Ale iść na lewo po to, by wrócić na prawo, czuć, że się jest do niczego, to w końcu znudzi śmiertelnie... A przytem teraz mój biedny Zefir nie żyje, będę sam jeden, najlepiej zrobię, gdy się zabiorę znów do roli... Nieprawda? zawszeć to lepiej, niż być jeńcem prusaków. Macie konie, ojcze Fouchard, zobaczycie jak ja je będę kochał i jak koło nich chodzić będę!
Oczy staremu się zaświeciły. Trącił się szklanką i rzekł po namyśle, powoli:
— Ha, kiedy ci o to idzie, więc dobrze, biorę cię... Ale co do zasług, nie można o tem mówić, aż po skończeniu wojny, gdyż naprawdę nie potrzebuję parobka, a czasy są ciężkie...
Sylwina, siedząc z Karolkiem na kolanach, nie spuściła oczów z Prospera. Gdy ten wstał, by pójść do stajni i zapoznać się z końmi, znowu się zapytała:
— Więc nie widziałeś Honoryusza?
Pytanie to, zadane niespodziewanie, przestraszyło go, jak gdyby rzuciła nagle światło na ciemny zakątek jego pamięci. Jeszcze raz się zawahał, ale wreszcie zdecydował się:
— Widzisz — rzekł — nie chciałem cię martwić, ale myślę, że Honoryusz został tam... na placu...
— Jakto, został?
— A tak, myślę, że prusacy go sprzątnęli... Widziałem go na pół leżącego na armacie, z głową do góry, z dziurą pod sercem.
Zapanowało milczenie. Sylwina strasznie pobladła, a ojciec Fouchard, zmieniony, postawił na stole szklankę wypróżnioną.
— Czy jesteś tego pewnym? — spytała głosem stłumionym.
— Do licha! jak najpewniejszym, widziałem przecież własnemi oczami... Było to na małem wzgórzu, obok trzech drzew i zdaje mi się, żebym tam trafił z zamkniętemi oczami.
W niej, jakby coś się zawaliło. Ten chłopiec, który z nią się związał przyrzeczeniem, którego miała zaślubić, jak tylko wyjdzie z wojska po skończonej wojnie, został zabity i leżał tam z raną pod sercem! Nigdy nie przypuszczała, żeby go tak mocno kochała, by tak dalece potrzeba zobaczenia go znowu, posiadania go mimo wszystko, nawet pogrzebanego, wytrącała ją z obrębu zwykłych uczuć. Postawiła szybko na podłodze Karolka i zawołała:
— Dobrze, ale nie uwierzę temu, dopóki sama nie zobaczę... Skoro wiesz gdzie to jest, musisz mię tam zaprowadzić. I jeżeli to jest prawdą, jeżeli go odnajdziemy, przyniesiemy go tutaj!...
Łzy ją dusiły, oparła się o stół, wstrząsana łkaniem, podczas gdy malec, zdumiony niezwykłem postępowaniem matki, wybuchnął także płaczem. Wzięła go znów, przycisnęła do piersi, szepcząc:
— Moje biedne dziecko! moje biedne dziecko!
Ojciec Fouchard siedział osłupiały. Kochał on syna, wprawdzie po swojemu, ale kochał. Stare wspomnienia przyszły mu na myśl; owe czasy gdy żona jeszcze żyła, gdy Honoryusz chodził jeszcze do szkoły i duże wielkie łzy ukazały się w jego oczach czerwonych i potoczyły po ogorzałej jego twarzy. Od dziesięciu lat nie płakał! Wreszcie zaczął kląć i skończył rozgniewany na tego syna, który był jego dziecięciem i którego więcej nie zobaczy...
— Do pioruna, to przykro mieć jednego chłopca, a którego ci zabierają!
Ale gdy się trochę uspokojono, Fouchard począł się niecierpliwić na to, że Sylwina ciągle mówiła, iż chce iść szukać ciała Honoryusza. Uparła się, nie krzyczała teraz, wśród milczenia pełnego rozpaczy i niepokonanego; nie mógł jej poznać, jej, tak łagodnej, pełniącej wszystko jak dziewczyna pokorna; jej wielkie uległe oczy, które tak upiększały jej twarz, przybrały wyraz dziki postanowienia; czoło miała blade pod zwojami ciemnych włosów. Zerwała czerwoną kokardę, którą miała przypiętą do piersi, i cała była czarno ubrana jak wdowa. Napróżno przedstawiał jej trudności poszukiwań, niebezpieczeństwo, na jakie się naraża, małą nadzieję odnalezienia ciała. Nie odpowiadała nawet; obawiał się, iż gotowa jest jechać sama, że zrobi jaki krok szalony, jeżeli się tem on nie zajmie; bardzo go to niepokoiło ze względu na komplikacye, jakie mogą zajść z władzami pruskiemi. W rezultacie zdecydował się udać do mera w Remilly, który był jego krewniakiem i z nim rozpatrzyć całą tę sprawę; Sylwina miała uchodzić za prawdziwą wdowę po Honoryuszu, a Prosper za jej brata, tak że pułkownik bawarski, stojący nieopodal od wsi, w hotelu pod „Krzyżem maltańskim“, wydał chętnie przepustkę dla brata i siostry, pozwalając jej na przeniesienie ciała męża, jeżeli je znajdzie. Noc już zapadła i z trudnością zdołano wyjednać na młodej kobiecie, iż poczeka i za dnia dopiero pojadą.
Nazajutrz Fouchard za nic w świecie nie chciał zaprządz swego konia, przekonany, że jużby go więcej nie zobaczył. Któż mu zaręczy, że prusacy nie zabiorą zwierzęcia i wozu? Nakoniec z niechęcią pozwolił wziąść osła, małego osiołka szarego, którego mały wózek wystarczał dla pomieszczenia w nim trupa. Długo dawał instrukcye Prosperowi, który wyspał się dobrze, ale był zaniepokojony nieco tą wyprawą, gdy wypoczęty starał się wszystko przypomnieć sobie. W ostatniej chwili poszła po okrycie z własnego łóżka, które zwinęła w głąb wózka. Gdy miała już siadać, wróciła się szybko, by ucałować Karolka.
— Ojcze Fouchard, poruczam go wam, uważajcie dobrze, żeby się nie bawił zapałkami.
— Dobrze! dobrze! bądź spokojna!
Przygotowania ciągnęły się nieco długo i była już prawie godzina siódma, gdy Sylwina i Prosper, idąc za wązkim wózkiem, ciągnionym przez osiołka szarego, z głową spuszczoną, zeszli przykrą spadzistość w Remilly. W nocy padał deszcz obfity i droga była pełna błota; po niebie ponurem przebiegały wielkie chmury deszczowe.
Prosper, chcąc jechać drogą najbliższą, postanowił puścić się przez Sedan. Ale przed mostem Maugis, posterunek pruski zatrzymał wózek przez godzinę przeszło, a gdy przepustka przeszła przez ręce czterech czy pięciu zwierzchników, osioł mógł ruszyć dalej, z warunkiem że okrąży miasto przez Bazeilles, zwracając na lewo, na drogę boczną. Nie dano przyczyny tego rozkazu, zapewne lękano się przepełnienia w mieście; gdy Sylwina przejeżdżała przez most kolei żelaznej na Mozie, ten most fatalny, którego nie zniszczono i którego zdobycie tak drogo kosztowało bawarów, spostrzegła trupa artylerzysty płynącego z biegiem rzeki. Kępka traw zakrywała go na chwilę, przez jakiś czas leżał nieruchomy, potem zakręcił się koło siebie i popłynął dalej.
W Bazeilles, które osioł przebył truchtem, wszędzie znać było zniszczenie, wszystko co wojna może uczynić najwstrętniejszego, gdy przechodziła niby uragan wściekły. Pozbierano już trupów i na trakcie wioski nie leżały ani jedne zwłoki a deszcz spłukiwał krew, choć tu i owdzie widniały czerwone bagniska, ze szczątkami podejrzanemi, cząstkami, w których można było rozpoznać jeszcze włosy. Ale groza ściskała serce, patrząc na to Bazeilles, tak uśmiechnięte jeszcze przed trzema dniami, ze swemi wesołemi domami, wśród sadów, teraz zakurzone, zniszczone, pełne tylko gołych murów, zczerniałych od ognia. Kościół tlił się ciągle, nadto, na środku placu wznosił się ogromny stos zgliszczy dymiących, z których co chwila wznosił się wysoki słup dymu czarnego, rozszerzającego się w górze jak pióropusz żałobny. Zniknęły całe ulice, nic nie było z jednej i drugiej strony, nic, prócz kamieni, któremi był wyłożony strumień, a wśród gęstwiny z sadzy i popiołu — błoto czarne jak atrament zatapiające wszystko. Na czterech kątach placu, domy narożne były zniesione, jak gdyby uniósł je wiatr ognisty, wiejący z czterech stron świata. Inne domy mniej ucierpiały, jeden nawet stał odosobniony, podczas gdy połać prawa i lewa była podziurawiona kartaczami, wystawiając swój szkielet na pokaz. Unosił się nieznośny odór, woń pożaru, zarażona ostrością nafty, którą oblewano obficie wszystko. Wszędzie widać było nieme zniszczenie, nawet wśród tego, co starano się ocalić, biedne meble wyrzucone przez okno, potrzaskane na chodnikach, stoły kulawe o nogach połamanych, szafy z otwartemi wnętrznościami, bielizna rozwleczona, podarta, zbłocona, wszystkie smutne objawy rabunku, moknące na deszczu. Przez front wyłamany, między zapadającemi się deskami, widać było zegar nienaruszony, stojący na kominku, tuż przy ścianie.
— A! łotry! — mruczał Prosper, w którym krew żołnierza, jakim był jeszcze przedwczoraj, rozgrzewała się na widok tego okrutnego spustoszenia.
Ściskał pięści i musiała go Sylwina, bardzo blada, uspakajać wejrzeniem w obec każdego strażnika wzdłuż drogi. Bawarowie porozstawiali straż przed każdym gorejącym domem; i żołnierze ci, z bronią nabitą, z bagnetem na lufie, zdawali się strzedz ognia, ażeby dokończył zupełnie swego dzieła... Groźnym ruchem, krzykiem gardłowym, odpędzali tak ciekawych jak i właścicieli, błądzących dokoła. Całe grupy mieszkańców, stojąc w oddali, milczały, drżąc z tłumionej wściekłości. Jakaś kobieta, młoda jeszcze, z włosami w nieładzie, w sukni zabłoconej, koniecznie chciała poszukać czegoś wśród zgliszczy dymiących się małego domku. I nagle, gdy bawar odsuwał ją brutalnie, odwróciła się, rzuciła mu w twarz swą szaloną rozpacz, obelgi słów i krwi, słowa nieprzyzwoite, które jej ulgę nakoniec przyniosły. Widocznie nie rozumiał jej, patrzał na nią niespokojnie, cofając się wstecz. Nadbiegło mu na pomoc trzech kolegów, oswobodzili go od kobiety, którą, krzyczącą ciągle, odprowadzili. Przed szczątkami innego znów domu, jakiś mężczyzna i dwie dziewczynki, upadłszy na ziemię ze znużenia i nędzy, płakały, nie wiedząc gdzie iść, widząc, że wszystko co posiadali, zmieniło się w popiół. Ale przechodził patrol, rozpędzał ciekawych, i droga opustoszała; tylko straże posępne i surowe spoglądały z ukosa, jak gdyby strzegły swego dzieła zbrodniczego.
— Łotry, łotry! — powtarzał Prosper głucho. — Z wielką przyjemnością udusiłbym ich choć ze dwóch.
Sylwina znowu nakazała mu milczenie. Drżała cała. W jakiejś wozowni, którą ogień oszczędził, pies zamknięty, zapomniany od dwóch dni, wył nieustannie, głosem tak żałośnym, iż groza unosiła się wśród przestrzeni, sieczonej drobnym, nieznośnym deszczem. W tej to właśnie chwili, przed parkiem Montivilliers, napotkali trzy wielkie gnojnice, jadące jedna za drugą, napełnione trupami, trzy brudne gnojnice, używane co rano do wywożenia śmieci z miasta; napełniono je teraz zwłokami, zatrzymując je przy każdem ciele, które do nich rzucano, odjeżdżając z głośnym turkotem kół, by znów nieco dalej się zatrzymać, przebiegając całe Bazeilles, aż ładunek był gotowy. Czekały teraz nieruchome na wyładowanie w kostnicach sąsiednich. Gdy trzy gnojnice ruszyły znowu, podskakując w bagnisku, jakaś ręka sina, bardzo długa, wisząc na zewnątrz, poczęła się ocierać o koła i powoli obdartą została z ciała aż do kości.
W Balan deszcz ustał. Prosper namówił Sylwinę, żeby zjadła kawałek chleba, który przezornie zabrał ze sobą. Była już godzina jedenasta. Ale gdy się zbliżyli do Sedanu, straż pruska jeszcze raz ich zatrzymała, i teraz oficer rozgniewał się, nie chciał nawet oddać przepustki, którą uważał za fałszywą, jako napisaną w doskonałej francuzczyźnie. Żołnierze na jego rozkaz wpędzili osła i wózek pod szopę. Co robić? Jakim sposobem się wydobyć? Sylwina, w rozpaczy, przypomniała sobie kuzyna Dubreuil, tego krewniaka ojca Fouchard, którego znała, i którego własność, Ermitaż, znajdowała się o kilkaset kroków, w końcu uliczki, dominującej nad przedmieściem. Może on im co pomoże, jako tutejszy obywatel. Wzięła ze sobą Prospera, gdyż zostawiono im wolność, zatrzymując tylko wózek. Pobiegli i znaleźli kratę Ermitażu otwartą na rozcież. I zdaleka, gdy się zapuścili w aleję odwiecznych wiązów, widowisko, jakie ujrzeli, zdziwiło ich nadzwyczajnie.
— Do licha! — zawołał Prosper — tam się bawią dobrze!
Jakoż przed przedsionkiem, na delikatnym zwirze tarasu, znajdowało się całe zgromadzenie wesołe. Około stołu marmurowego, fotele i kanapa pokryte jedwabiem błękitnym tworzyły koło, pod jasnem niebem, niby dziwny salon, który od wczoraj deszcz zapewne moczył. Dwóch żuawów, rozwalonych na dwóch końcach kanapy, zanosiło się od śmiechu. Jakiś maleńki piechur siedział w fotelu, i naprzód pochylony, trzymał się za brzuch. Trzech innych opierało się od niechcenia o poręcz krzeseł, a szaser wyciągnął rękę, jakby brał ze stołu szklankę. Widocznie wypróżnili piwnicę i ucztowali.
— Zkąd oni się tu wzięli? — mruknął Prosper, coraz bardziej zdziwiony, w miarę jak się przybliżali. — Drwią sobie widocznie z prusaków!
Ale Sylwina, której oczy się rozszerzyły, krzyknęła nagle z ruchem nadzwyczajnej grozy. Żołnierze nie ruszali się, były to trupy... Dwaj żuawi skostniali, z rękami powyginanemi, twarze mieli zeszpecone straszliwie, nosy popłaszczone, oczy wyrwane. Śmiech tego, który się za brzuch trzymał, pochodził ztąd, że kula rozszerzyła mu usta, wybiwszy wprzód zęby. I było coś istotnie strasznego w tych biedakach, którzy niby rozmawiali, w postawach połamanych manekinów, z oczami szklanemi, z ustami otwartemi, zlodowaciali, nieruchomi na wieki. Czy sami tu się przywlekli, za życia, ażeby umrzeć razem? A może to prusacy zrobili sobie żart, pozbierali ich, usadzili w koło, szydząc niejako ze znanej wesołości francuzkiej?
— Śmieszny żart, bądź co bądź! — rzekł Prosper, bledniejąc.
I patrząc na inne trupy wzdłuż alei, u stóp drzew, na trawie, około trzydziestu walecznych, między którymi czerniało ciało porucznika Rochas, podziurawione od kul, owinięte sztandarem, dodał poważnie i głosem pełnym szacunku:
— Pięknie się tu zarzynano... Dziwiłbym się, gdybyśmy znaleźli tego mieszczucha, którego szukasz...
Sylwina tymczasem weszła do domu, którego okna i drzwi wyłamane, chwiały się w wilgotnem powietrzu. W istocie nie było tu nikogo, właściciele umknęli przed bitwą. Ale uparła się i poszła do kuchni, gdzie wydała nowy krzyk grozy. Pod zlewem leżały dwa ciała, żuawa, pięknego mężczyzny z czarną brodą i olbrzymiego prusaka, z włosami rudemi; obaj byli sprzęgnięci ze sobą w szalonym uścisku. Zęby jednego wpiły się w twarz drugiego, ręce skostniałe trzymały się wzajemnie; zdawało się, że strzaskana kość pacierzowa jeszcze trzeszczy, i dwa ciała tak były ze sobą splątane, że chcąc je pogrzebać, należało oba pochować razem.
Prosper pośpieszył wyprowadzić Sylwinę jak najprędzej z tego domu otwartego, zamieszkałego przez trupy, bo tu nie było już co robić. I gdy zrozpaczeni powrócili do posterunku, który zatrzymał ich wózek i osła, na szczęście, obok surowego oficera, spotkali generała, który zabierał się właśnie do zwiedzenia pola bitwy. Ten chciał zobaczyć przepustkę, a następnie oddał ją Sylwinie z wyrazem współczucia, mówiąc, żeby puszczono tę biedną kobietę, wraz z osłem, by poszukała ciała swego męża. Nie czekając, wyruszyła też zaraz ze swym towarzyszem ku Fond de Givonne, zgodnie z zakazem nowym, broniącym im wstępu do Sedanu.
Następnie zawrócili na lewo, chcąc się dostać do płaskowzgórza Illy, przez drogę, przecinającą lasek Garenny. Ale tu znowu opóźnić się musieli i myśleli, że nie przejadą lasu, tyle w nim napotkali przeszkód. Co krok leżały drzewa powalone przez granaty, niby olbrzymy zagradzające drogę. Był to las bombardowany, w którym armaty podcięły wiekowe życie, niby w czworoboku starej gwardyi, złożonej z nieulękłych weteranów. Na wszystkie strony leżały konary obnażone, podziurawione, połupane; i to zniszczenie, ta rzeź gałęzi płaczących żywicą, robiły wrażenie bolesne pola bitwy ludzkiej. A przytem było tu mnóstwo trupów, żołnierzy leżących po bratersku obok drzew. Jakiż porucznik z ustami zakrwawionemi, miał jeszcze obie ręce zagłębione w ziemi, wyrywające krzak zielska. Dalej kapitan zabity leżał twarzą do ziemi, z głową podniesioną, jakby ryczał z bólu. Inni zdawali się spać wśród gęstwiny, a jakiś żuaw, któremu pas błękitny się zapalił, miał brodę i włosy zupełnie opalone. I trzeba było, ciągle, wzdłuż tej wązkiej drogi leśnej, co chwila usuwać jakieś ciało, żeby osioł mógł postępować naprzód.
Nagle, w maleńkiej dolinie, straszny ten obraz zniknął zupełnie. Widocznie bitwa przeniosła się gdzieindziej, nie dotknąwszy się tej natury rozkosznej. Żadne drzewo nie było draśnięte, żadna rana nie zakrwawiła mchu. Strumyk płynął śród niezapominajek, ścieżka wijąca się obok niego, ocieniona była wysokiemi bukami. Było tu bardzo uroczo, cicho, ta świeżość bystrej wody, to drżące milczenie zieleni...
Prosper zatrzymał osła, żeby go napoić w strumyku.
— Ach, jak tu ładnie! — zawołał mimowolnie, oddychając głośno.
Sylwina spojrzała dokoła wzrokiem zdziwionym, zaniepokojona, że i ona uczuła ulgę i była niejako szczęśliwą. Dlaczego tu, w tym kącie zapadłym, takie szczęście jest ciche, gdy w około, widać wszędzie żałobę i cierpienie? Zrobiła gwałtowny ruch, jakby chciała ztąd uciec.
— Prędko! prędko! jedźmy... Gdzie to jest? gdzie widziałeś Honoryusza?
O piędziesiąt kroków ztąd, gdy nakoniec wjeżdżali na płaskowzgórze Illy, naga płaszczyzna rozwinęła się nagle przed nimi. Było to istotne pole bitwy i nagi grunt roztaczał się daleko, aż do widnokręgu, pod szerokiem ołowianem niebem, z którego lał się deszcz nieustannie. Trupów nie było tu wiele, wszyscy prusacy byli widocznie już pochowani, gdyż nie było widać ani jednego pomiędzy rozrzuconemi trupami francuzów, rozsianemi wzdłuż drogi, wśród ścierni, wśród wklęsłości gruntu, gdzie ich kula spotkała. Naprzeciw krzaków, pierwszym, jakiego spotkali, był jakiś sierżant, pyszny mężczyzna, młody i silny, który zdawał się uśmiechać swemi ustami, na pół otwartemi, z twarzą spokojną. Ale o sto kroków dalej, w poprzek drogi, spotkali drugiego, straszliwie poszarpanego, z głową do połowy urwaną, z ramionami pokrytemi szczątkami mózgu. Potem, po ciałach odosobnionych tu i owdzie, napotykali całe grupy, siedmiu rzędem za sobą klęczących na ziemi, z bronią przy twarzy, rozbitych, gdy zamierzali strzelić, a przy nich podoficer leżał w postawie rozkazującej. Droga biegła wzdłuż rowu, i tutaj znów groza ich ogarnęła, na widok tego rowu, w który padła cała kompania obalona kartaczami; napełniały go trupy, mieszanina, gromada ludzi, połamanych, potrzaskanych, których ręce konwulsyjnie podrapały ziemię żółtą, nie mogąc się utrzymać na nogach. A nad tem unosiła się czarna chmura kruków kraczących; i już gromady much brzęczały po nad trupami, powracały uparcie tysiącami, by wypić świeżą krew ran.
— Gdzież to więc jest? — pytała Sylwina.
Jechali teraz przez grunt uprawny, pokryty tornistrami. Zapewne jaki pułk porzucił je, naciskany zblizka, w popłochu. Szczątki pokrywające ziemię, opowiadały wymownie o epizodach walki. Na polu z burakami leżały rozrzucone czapki, podobne do dużego maku wśród zboża, szczątki mundurów, szlif, pasów — mówiły o starciu gwałtownem, o rzadkiem zetknięciu się bezpośredniem, strasznym pojedynku artyleryi, który trwał dwanaście godzin! Ale nadewszystko potykano się co krok o szczątki broni, pałaszów, bagnetów, karabinów w tak wielkiej liczbie, że zdawały się rosnąć na ziemi, żniwem wyrosłem wśród dnia okropnego. Manierki, kociołki walały się po ziemi, wraz z tem wszystkiem, co wyleciało z tornistrów rozprutych, ryż, szczotki, naboje. I wśród tego zniszczenia olbrzymiego, widać było płoty porozrywane, drzewa jakby spalone wśród pożaru, samą ziemię zrytą przez pociski, zdeptaną, stwardniałą pod nogami tłumu, tak zniszczoną, że zdawało się, iż na zawsze pozostanie bezpłodną. Deszcz moczył wszystko swą szarą wilgocią, unosił się zaduch nieustanny, ta woń pola bitwy, przypominająca zgniłą słomę, sukno spalone, mieszaninę zgnilizny i prochu.
Sylwina, zmęczona tem polem umarłych, po którem zdawało się, że idzie już długo, obejrzała się dokoła, ze wzrastającym niepokojem.
— Gdzież to jest? gdzież to jest nakoniec?
Ale Prosper nie odpowiedział, był niespokojny. Najbardziej mu żal było, więcej niż trupów ludzkich, to trupów koni, biednych koni, leżących bokiem, które spotykano w znacznej ilości. Było coś w rzeczy samej opłakanego w ich strasznych postawach, z głowami strzaskanemi, bokami popękanemi, przez które wypływały wnętrzności. Wiele z nich leżało na grzbiecie, z brzuchem opuchłym, wyciągając w powietrze swe cztery nogi skostniałe, podobne do flag żałobnych.
Niektóre z nich żyły jeszcze, konając od dwóch dni i przy najlżejszym szmerze podnosiły swe głowy cierpiące, obracały je na prawo i lewo, i opuszczały smutnie; inne, nieruchome, co jakiś czas wydawały głośny krzyk, tę skargę umierającego konia, tak osobliwszą, tak strasznie bolesną, że powietrze od niej drżało. A Prosper z sercem ściśnionem, myślał o Zefirze, którego może jeszcze zobaczy...
Nagle uczuł, że ziemia trzęsie się pod galopem wściekłego pędu. Obrócił się i zaledwie zdołał zawołać do swej towarzyszki:
— Konie! konie! skocz za ten mur!
Z wyżyny sąsiedniej, ze sto koni wolnych, bez jeźdźców, niektóre z nich niosące na sobie cały jeszcze rzęd, gnały, pędziły ku nim piekielnym galopem. Były to zwierzęta zabłąkane, pozostawione na polu bitwy, które łączyły się w gromady, przez instynkt. Bez siana i owsa od dnia onegdajszego, gryzły rzadkie trawy, pożerały krzaki i korę drzew. A gdy głód kłół je niby ostrogi, puszczały się wszystkie razem, pędziły przez pola puste i głuche, gniotąc umarłych, dobijając ranionych.
Huragan się zbliżał i Sylwina miała zaledwie czas ukryć się z osłem i wózkiem za nizkim murem.
— Mój Boże, wszystko stratują!
Ale konie przeskoczyły przeszkodę z grzmotem piorunu i pędziły już z drugiej strony, zagłębiając się na drogę wązką, aż do lasu, za którym zniknęły.
Gdy Sylwina wyprowadziła osła na gościniec, poczęła znów wypytywać się Prospera nagląco:
— No, gdzież to jest?
Stanął i spojrzał dokoła nieboskłonu.
— Były tam trzy drzewa, trzeba żebyśmy znaleźli te drzewa... Do licha! nie patrzy się uważnie w czasie bitwy i niełatwo można znaleźć drogę, którą się przebywało!
Ale spostrzegłszy ludzi po swej lewej stronie, dwóch mężczyzn i kobietę, postanowił ich się wypytać. Gdy się jednak zbliżył, kobieta uciekła, a mężczyźni powstrzymali go groźnemi ruchami; widział i innych i wszyscy go unikali, zagłębiali się w gęstwinę, jak zwierzęta pełzające i podejrzliwe, ubrani brudno, tym brudem bez nazwy, z twarzami szkaradnemi bandytów. Zauważywszy teraz, że trupy, leżące po za tymi niegodziwymi ludźmi, nie mają wcale trzewików, leżą z gołemi i blademi nogami, zrozumiał, że byli to włóczędzy, idący za armią niemiecką, obdzieracze trupów, nikczemni lichwiarze trupów; przybyli w ślad za najazdem. Jakiś chudy łotr uciekł przed nim pędem, obciążony workiem, z kieszeniami, w których dzwoniły zegarki i sztuki srebra, skradzione z portmonetek.
Wreszcie jakiś chłopiec, od trzynastu do czternastu lat liczący, pozwolił Prosperowi zbliżyć się do siebie, a gdy ten ostatni, poznawszy w nim francuza, począł go obrzucać obelgami, chłopak zaprotestował. Czego od niego chcą? Czyż to nie wolno już zarabiać na życie? On zbiera szaspoty; dają mu za każdą sztukę pięć su. Rano wymknął się ze swej wioski, z brzuchem pustym od wczoraj, wynajął się jakiemuś przedsiębiorcy luksemburskiemu, który zawarł kontrakt z prusakami, że będzie zbierał karabiny na polu bitwy. Ci bowiem obawiali się, by broń nie została pozbierana przez wieśniaków nadgranicznych i nie wywieziona do Belgii, by znów wrócić do Francyi. Jakoż cała gromada biedaków zajęła się zbieraniem karabinów, plądrując wśród trawy, podobni do kobiet, które zgięte na pół szukają szczawiu na łąkach.
— Wstrętne zajęcie! — mruknął Prosper.
— Ha, cóż robić! jeść trzeba — odrzekł chłopiec. — Nie okradam nikogo...
Ponieważ nie był ztąd rodem, więc nie mógł dać żadnych objaśnień; wskazał tylko ręką mały folwarczek, w którym widział ludzi.
Prosper podziękował mu i szedł już do Sylwiny, gdy spostrzegł karabin na pół zagrzebany w ziemi. Zrazu nie chciał go chłopcu pokazać, ale nagle zawrócił się i krzyknął mimowoli:
— Hej! tu jest jeden, zarobisz pięć su więcej!
Sylwina, zbliżywszy się do folwarku, zauważyła kilku wieśniaków, zajętych wykopywaniem długiego rowu. Znajdowali się oni pod rozkazami oficera pruskiego, który z cienką laseczką w ręku; wyprostowany i milczący, dozorował roboty. W ten sposób zarekwirowano włościan okolicznych dla pogrzebania zabitych, w obawie, by dżdżysty czas nie przyśpieszył rozkładu ciał. Stały tam dwa wozy trupów, które wydobywano, kładziono szybko obok siebie, w szeregu ściśniętym, nie przetrząsając ich, ani też nie patrząc im w twarz; trzech ludzi uzbrojonych w wielkie łopaty zarzucali szereg ziemią tak cienko, że już pod deszczem rozpływała się i szpary tworzyła. Za dwa tygodnie, przy tak pośpiesznej robocie, zaraza będzie panowała w tej stronie. Sylwina mimowoli zatrzymała się na brzegu rowu, chcąc przypatrzyć się twarzom tych biednych trupów, w miarę jak ich będą przynosili. Drżała od straszliwej trwogi, że może w którejkolwiek z tych twarzy krwawych, pozna Honoryusza. Czy to nie ten nieszczęśliwy, który ma wybite lewe oko? a może to ten z urwaną szczęką? Jeżeli nie będzie śpieszyła się z odnalezieniem ciała, to z pewnością zabiorą go jej i pochowają we wspólnym z innymi dole.
To też pobiegła do Prospera, który zwolna z osłem posuwał się ku folwarkowi.
— Na miłość Boską, gdzież to jest?... Pytaj się, proś!
Na folwarku byli tylko sami prusacy i służąca z dzieckiem, która powróciła z lasu, gdzie o mało nie umarła z głodu i pragnienia. Był to kącik cnoty patryarchalnej, zacisze uczciwe, po pracy całodziennej. Żołnierze czyścili starannie swe mundury, rozwieszone na sznurach od suszenia bielizny. Jeden z nich kończył naprawianie spodni, a kucharz posterunku rozpalił na środku podwórza wielki ogień, przy którym gotowała się zupa w dużym kotle, który roznosił przyjemną woń kapusty i słoniny. Podbój organizował się już spokojnie i karnie. Sądzićby można, że są to wieśniacy, którzy wrócili do swego domu i palą sobie fajki. Na ławce, przy drzwiach, tęgi mężczyzna rudy trzymał na ręku dziecko służącej, chłopczyka od pięciu do sześciu lat; huśtał go, przemawiał doń po niemiecku pieszczotliwie, rozbawiony, że dziecię śmiało się z tego obcego mu języka, twardego, którego nie rozumiało.
Prosper natychmiast zawrócił, lękając się jakiej nowej przygody. Ale prusacy ci, byli to widocznie dzielni ludzie. Śmieli się z małego osiołka i nie pytali nawet o przepustkę.
Teraz rozpoczął się pochód szalony. Na chwilę słońce wychyliło się z po za chmur, już znacznie pochylone ku horyzontowi. Czyżby noc miała zapaść i ich zachwycić w tej kostnicy bez końca? Nowa chmura zakryła słońce i znajdowali się w niezmierzonej mgle szarej deszczu, w pyle wody zanurzającej wszystko, drogę, pola i drzewa. Prosper wyznał, że nie wie, gdzie jest i dokąd się ma obrócić. Osioł za nimi szedł jednostajnym krokiem, z głową spuszczoną, ciągnąc za sobą wózek z rezygnacyą łagodnego stworzenia. Skierowali się na północ, zwrócili się ku Sedanowi. Stracili wszelkie pojęcie o kierunku, dwa razy powrócili na to samo miejsce, nie wiedząc nawet o tem. Widocznie kręcili się w kółko i zrozpaczeni, wycieńczeni, zatrzymali się na przecięciu trzech dróg, smagani przez deszcz, niezdolni do dalszych poszukiwań.
Ale usłyszeli jęki; posunęli się do małego domku osamotnionego, gdzie w głębi jednego z pokojów, znaleźli dwóch rannych. Drzwi były otwarte na rozcież; i od dwóch dni trawieni gorączką, nieopatrzeni nawet, nie widzieli oni nikogo, żywej duszy. Głównie dręczyło ich pragnienie, wśród szmeru deszczu bijącego w szyby. Nie mogli się ruszyć, i właśnie wołali: „pić! pić!“ krzykiem łakomstwa bolesnego, z jakim ranni witają przechodniów, na najmniejszy szelest kroków, które ich budzą z senności.
Gdy Sylwina przyniosła im wody, Prosper w ciężej rannym poznał jednego z kolegów, strzelca afrykańskiego, z tego samego pułku, i rozumował sobie, że ztąd nie musi być daleko od miejsca, w którem dywizya Margueritte wykonała szarżę. Ranny zrobił ruch niewyraźny; tak, to tutaj, nieco na lewo, należy przejść tylko obszerne pole z koniczyną. Sylwina, usłyszawszy tę wiadomość, chciała zaraz jechać. Zawołała przechodzącego infirmera, zajętego zbieraniem trupów, by niósł pomoc ranionym. Chwyciła już osła za cugle i ciągnęła go po ślizkiej ziemi, z pośpiechem, by jak najprędzej przebyć pole z koniczyną. Nagle Prosper zatrzymał się.
— To powinno być tutaj! Patrz, na prawo trzy drzewa... Widzisz ślady kół? Tam jest jaszczyk strzaskany... Przecie, znaleźliśmy!
Sylwina, drżąc, rzuciła się naprzód i poczęła przypatrywać się twarzom dwóch poległych artylerzystów, leżących na skraju drogi.
— Niema go! niema go!... Źleś widział... Tak! tak; mylisz się, widocznie się mylisz!
Powoli jednak nadzieja szalona, radość na pół nieprzytomna poczęła ją ogarniać.
— A jeżeliś się omylił, jeżeli on żyje! I zapewne żyje, kiedy go tu niema?!...
Nagle wydała krzyk głuchy. Odwróciła się właśnie i znalazła się na tem samem miejscu, gdzie stała baryera. Był to widok straszny; ziemia była popękaną jak w czasie trzęsienia, dokoła leżały najrozmaitsze szczątki, trupy w najróżnorodniejszych pozach, niekiedy okropnych, z rękami powyginanemi, nogami rozłożonemi, głowami odrzuconemi, z ustami szeroko rozwartemi, w których bielały zęby. Jakiś brygadyer skonał z dłoniami na oczach, w nadzwyczajnym ruchu konwulsyjnym, jak gdyby nie chciał patrzeć. Sztuki złota, jakie miał na sobie porucznik, leżały rozrzucone, zmieszane z jego krwią i wnętrznościami. Jeden na drugim, konduktor Adolf i celownik Ludwik, z oczami wytrzeszczonemi, leżeli w swych objęciach, zaślubieni nawet po śmierci. Nakoniec był tam i Honoryusz, rozciągnięty na swej armacie, niby na łożu honorowem, trafiony w brzuch i w ramię, z twarzą nienaruszoną i pełną pięknego gniewu, patrzący ciągle tam, na dół, na baterye pruskie.
— O mój drogi! — łkała Sylwina — mój drogi...
Upadła na kolana, na ziemię mokrą, z rękami złożonemi, szarpana bólem szalonym. Traciła wszystko, uczucie, człowieka tak dobrego, który jej przebaczył, który pomimo wszystko, chciał ją pojąć za żonę. Teraz wszystko się skończyło, nie żyła już wcale... Nigdy innego nie kochała i kochać go zawsze będzie. Deszcz ustał, gromada kruków, krążąca nad trzema drzewami, niepokoiła ją, niby groźba. Czyżby jej mieli zabrać te drogie zwłoki, z takim trudem odszukane? Powlekła się na kolanach, drżącą ręką spędziła muchy żarłoczne, unoszące się nad dwoma oczami rozwartemi, których spojrzenia jeszcze szukała.
Wtem w rękach konwulsyjnie zgiętych Honoryusza spostrzegła jakiś papier, zbryzgany krwią. Zaniepokoiła się i chciała ten papier wydobyć. Umarły nie chciał go oddać, trzymał go tak silnie, że wydobyła tylko kawałek. Był to list, który do niego pisała, list, który chował pod koszulą na piersi, ściśnięty teraz w ręku, niby na pożegnanie, w konwulsji ostatniej konania. I gdy to pismo poznała, ogarnęła ją niewypowiedziana radość wśród boleści; cała była wzruszoną, że umarł, myśląc o niej. O! tak! ona mu zostawi to drogie pismo! nie odbierze mu go, gdyż on chce je zabrać z sobą do ziemi... Potok łez przyniósł jej ulgę, łez ciepłych i słodkich. Podniosła się, ucałowała mu ręce, czoło, powtarzając ciągle te same słowa pieszczotliwe:
— Mój najdroższy... mój najdroższy...
Tymczasem słońce zachodziło. Prosper poszedł szukać jakiego przykrycia na zwłoki. I oboje, z nabożną powolnością podnieśli ciało Honoryusza, umieścili je na przykryciu rozłożonem na ziemi; poczem owinąwszy je, przenieśli do wózka. Deszcz znów począł padać gdy puścili się w drogę z osłem; smutny ten orszak postępował poprzez płaszczyzny zbrodnicze, gdy dał się słyszeć daleki odgłos grzmotu.
Prosper znów zawołał:
— Konie! konie!
Była to nowa szarża błądzących koni, swobodnych i głodnych. Biegły teraz przez obszerne rżysko, w zbitej masie, z grzywą przez wiatr rozwianą, z nozdrzami pokrytemi pianą; i promień ukośny słońca czerwonego rzucał aż na drugi koniec płaszczyzny odgłos drżący ich biegu. Sylwina natychmiast skoczyła przed wózek, z rękami rozwartemi szeroko, jak gdyby je chciała zatrzymać ruchem szalonej odwagi. Na szczęście zwróciły one na lewo, zmuszone do tego pochyłością gruntu. Byłyby wszystko stratowały. Ziemia drżała, kopyta ich wyrzucały deszcz kamieni, grad pocisków, które skaleczyły osła w głowę. I znikły w głębi wąwozu.
— To głód je zmusza do biegu — rzekł Prosper. — Biedne stworzenia!
Sylwina, owiązawszy ucho osła własną chustką, schwyciła znów za lejce. I mały orszak ponury przeszedł płaszczyznę drogą odwrotną, by jak najprędzej dostać się do Remilly, oddalonego o dwie mile. Prosper co krok się zatrzymywał, oglądał konie zabite, z sercem ściśniętem, że się oddala, nie zobaczywszy Zefira.
Niedaleko lasu Garenny, gdy skręcali na lewo, by wydostać się na drogę, którą szli rano, posterunek niemiecki zażądał od nich przepustki. Teraz nietylko że im nie zabroniono wstępu do Sedanu, ale owszem nakazano przejechać przez miasto, pod groźbą zatrzymania. Nie było co mówić, zwłaszcza że tym sposobem zyskiwali dwa kilometry drogi, z czego byli bardzo zadowoleni ze względu na swe zmęczenie.
Ale w Sedanie pochód ich został utrudniony w sposób szczególny. Zaledwie przebyli fortyfikacye, otoczył ich zaduch, całe stosy gnoju dochodziły im do kolan. Było to teraz miasto nieczyste, kloaka, w której od trzech dni nagromadzały się odpadki i wypróżnienia stu tysięcy ludzi. Wszelkiego rodzaju szczątki napełniły to legowisko ludzkie, słoma, siano, które gniło wraz z gnojem zwierząt. A nadewszystko szkielety koni, bitych i ćwiertowanych na placach, zarażały powietrze. Wnętrzności gniły pod słońcem, kości walały się po bruku, czarne od much. Z pewnością zaraza byłaby wybuchła, gdyby się nie pośpieszono z wymieceniem do kanałów, tych stosów wstrętnego gnoju, który na ulicach Menil, Maqua, a nawet na placu Tureniusza dosięgał dwudziestu centymetrów! Afisze białe, nalepione przez władze pruskie, wzywały mieszkańców na dzień następny, rozkazując wszystkim bez wyjątku: robotnikom, kupcom, obywatelom, urzędnikom, ażeby wzięli się do roboty, uzbrojeni w miotły i łopaty, pod groźbą kar najsurowszych, jeżeli miasto nie będzie oczyszczone do wieczora; i widziano, jak prezes trybunału przed drzwiami swego domu skrobał bruk łopatą żelazną, rzucając nieczystości do taczki.
Sylwina i Prosper przez ulicę Wielką posuwali się bardzo wolno, wśród tego cuchnącego błota. A przytem ruch w mieście był ogromny i zagradzał im drogę co chwila. W tym bowiem czasie prusacy przetrząsali domy, szukając żołnierzy ukrytych, którzy poddać się nie chcieli. Wczoraj, gdy koło godziny drugiej generał Wimpffen powrócił z zamku Bellevue po podpisaniu tam kapitulacyi, zaraz poczęła obiegać pogłoska, że armia ma być zamkniętą na półwyspie Iges, czekając na organizacyę konwoju, który ją ma odprowadzić do Niemiec. Bardzo niewielu oficerów skorzystało z warunku, zostawiającego im swobodę, jeśli dadzą przyrzeczenie piśmienne, że więcej bić się nie będą. Z generałów, jeden tylko Bourgain-Desfeuilles pod pozorem reumatyzmu, dał takie zobowiązanie, a rano powitały go obelgi, gdy siadał do powozu przed hotelem pod „Złotym krzyżem“. Rozbrojenie rozpoczęło się od samego świtu; żołnierze musieli defilować na placu Tureniusza i rzucać broń; karabiny, bagnety rosły niby stos, podobny do zbieraniny starego żelaztwa, na rogu placu. Stał tam oddział pruski, dowodzony przez młodego oficera, wysokiego chłopaka, bladego, w mundurze błękitnym, w hełmie z pióropuszem na głowie, który doglądał rozbrojenia, z miną wyższości pogardliwej, z rękami w białych rękawiczkach. Gdy jeden z żuawów, w uniesieniu oburzenia, nie chciał oddać szaspotu, został, na rozkaz oficera, przyprowadzony, i ten rzekł wyborną francuzczyzną: „rozstrzelać tego człowieka!“ Inni, ponurzy, nie przestawali maszerować, rzucali swe karabiny z ruchem mechanicznym, pragnąc to wszystko jak najprędzej skończyć. Iluż to już było rozbrojonych, tych, których szaspoty walały się tam, w polu! Iluż od wczoraj się ukryło, chcąc skorzystać z nadzwyczajnego zamieszania, by się wymknąć! Całe domy były napełnione tymi zagorzalcami, którzy milczeli i zagrzebywali się po kątach. Patrole niemieckie przetrząsały miasto, znajdując ukrytych nawet pod łóżkami. A ponieważ wielu odszukanych nie chciało wychodzić z piwnic, prusacy decydowali się strzelać do nich przez otwory. Było to polowanie na ludzi, rzeź wstrętna.
Na moście przez Mozę, osioł zatrzymany został przez zbiegowisko. Naczelnik posterunku strzegącego mostu, nieufny, sądząc, że przewożą chleb lub mięso, chciał się przekonać o zawartości wozu; a gdy podniósł przykrycie, popatrzał na trupa przez chwilę z pewnem wzruszeniem i dozwolił jechać dalej. Ale ciągle posuwano się z trudnością, natłok wzrastał; był to pierwszy konwój jeńców, który prowadził oddział pruski na półwysep Iges. Pochód nie ustawał, ludzie sobie deptali po piętach, w mundurach podartych, z głową opuszczoną, wzrokiem ponurym, z grzbietem pochylonym i rękami bezwładnemi zwyciężonych, którym nawet scyzoryki pozabierano, by sobie niemi piersi nie przebili. Surowy głos stróżów popychał ich naprzód, niby uderzenia bicza, wśród nieładu milczącego, gdzie słychać było tylko klapanie trzewików wśród gęstego błota. Mgła zalegała wszystko, i było to widowisko opłakane, wśród deszczu, ta gromada rozbitych żołnierzy, podobnych do włóczęgów i żebraków na gościńcach.
Nagle Prosper, którego serce starego strzelca afrykańskiego biło tak silnie, że mało nie pękło ze stłumionej wściekłości, popchnął łokciem Sylwinę, pokazując jej dwóch nadchodzących żołnierzy. Poznał Maurycego i Jana, pędzonych wraz z kolegami, idących po bratersku obok siebie; i nakoniec, gdy mały wózek ruszył po za konwojem, mógł ich ścigać wzrokiem aż do przedmieścia Torcy, na tej gładkiej drodze prowadzącej do Iges, wśród uprawnych ogrodów.
— O! — szepnęła Sylwina, patrząc na ciało Honoryusza, wzburzona tem co widziała — umarli są cierpliwsi od żywych.
Noc, która ich spotkała w Wadelincourt, posunęła się już znacznie, gdy przybyli do Remilly. Ojciec Fouchard na widok zwłok swego syna, skamieniał, gdyż był przekonany, że go nie znajdą. Przepędził dzień na robieniu doskonałego interesu. Konie oficerskie, skradzione na polu bitwy, sprzedawano po dwadzieścia franków sztuka, a on kupił ich trzy za czterdzieści pięć franków.

II.

W chwili, gdy kolumna jeńców wychodziła z Torcy, powstał taki natłok, że Maurycy został od Jana oddzielony. Napróżno biegał, odszukać go nie mógł. Gdy nakoniec stanął na moście, rzuconym na kanale, rozdzielającym półwysep Iges, znalazł się wśród strzelców afrykańskich i nie mógł się połączyć ze swym pułkiem.
Dwie armaty, zwrócone wylotami na półwysep, broniły przejścia przez most. Zaraz za kanałem, w domu mieszczańskim, sztab pruski umieścił posterunek, pod rozkazami komendanta, obowiązany przyjmować i pilnować jeńców. Zresztą, formalności były krótkie, liczono tylko jak baranów ludzi wchodzących niezbyt skrupulatnie wobec natłoku, nie patrząc na mundury i numera a trzoda znikała, rozkładała się obozem, gdzie się zdarzyło.
Maurycy odważył się zapytać jakiegoś oficera bawarskiego, który palił spokojnie fajkę, siedząc na krześle, jak na koniu:
— Proszę pana, gdzie można znaleźć pułk sto szósty?
Czy oficer wyjątkowo nie rozumiał po francuzku, czy też przez żart chciał w błąd wprowadzić biednego żołnierza, dość, że się uśmiechnął, podniósł rękę i zrobił znak, że należy iść prosto.
Jakkolwiek Maurycy z tych okolic był rodem, jednakże nigdy nie był na półwyspie Iges, szedł więc, nie wiedząc dokąd, jak gdyby rzucony przez burzę na wyspę daleką. Zrazu poszedł na lewo wzdłuż Tour à Glaire, pięknej własności, której mały park był prześliczny, umieszczony nad brzegiem Mozy. Następnie droga szła nad rzeką, po prawej ręce, w głębi wysokich i spadzistych brzegów. Płynąc wolno, otaczała wzgórze, zajmujące środek półwyspu; były tam stare kopalnie, szyby, w których ginęły liczne ścieżki. Dalej znajdował się młyn, poczem droga skręcała i szła do miasteczka Iges, zbudowanego na pochyłości, które łączył z brzegiem przeciwnym prom, wprost przędzalni Saint-Albert. Nakoniec rozciągały się niwy uprawne, łąki, cała przestrzeń gruntów płaskich i bezdrzewnych, tworzących zaokrąglenie rzeki. Napróżno Maurycy zbadał pochyłości wzgórza; widział tam tylko jazdę i artyleryę, zabierającą się do obozowania. Znowu zapytał się jakiegoś brygadyera strzelców afrykańskich, ale ten także nic nie wiedział. Noc zapadała, usiadł na chwilę znużony nad rowem drogi.
Wtedy w nagłej rozpaczy, jaka nim owładła, spostrzegł naprzeciwko, z drugiej strony Mozy, przeklęte pola, gdzie się bił przedwczoraj. Przy konającym dniu deszczowym, widnokrąg roztapiał się w błocie. Wąwozy Saint-Albert, wązka droga przez którą prusacy nadeszli, ciągnęła się wzdłuż zakrętu, aż do białego zapadnięcia się kopalni. Po za wzgórzem Seugnon czerniały wierzchołki lasu Falizette. Ale wprost niego, nieco na lewo, widać było Saint-Menges, z którego droga zniżała się i dochodziła do promu; we środku widać było pagórek Hattoy, w dali Illy, w głębi Fleigneux, ukryte po za załamem gruntu, na prawo, bliżej nieco — Floing. Poznał pole, na którem tak długo czekał, ukryty śród kapusty, płaskowzgórze, które artylerya rezerwy usiłowała obronić, dół w którym widział Honoryusza konającego na swem dziale strzaskanem. I obudziło się znów w nim obrzydzenie klęski, napełniało go cierpieniem i niesmakiem.
Z tem wszystkiem obawa, by noc ciemna tu go nie zaskoczyła, kazała mu rozpocząć znowu poszukiwania. A może pułk 106-ty obozuje na dole, po za miasteczkiem. Znalazł tu tylko włóczęgów i zdecydował się okrążyć cały półwysep, idąc wzdłuż zaokrąglenia rzeki. Przechodząc przez pole zasadzone ziemniakami, był na tyle przezorny, że wyrwał kilka krzaków i napełnił sobie kieszenie; nie były jeszcze dojrzałe, ale nie było czego innego, gdyż Jan na nieszczęście zabrał oba bochenki chleba, jakie Delaherche im dał przy odejściu. Uderzyła go teraz znaczna ilość koni, jaką napotykał śród nagiej ziemi, która łagodnie się wznosiła od wzgórza środkowego ku Mozie, w kierunku Donchery. Po co przyprowadzono tu te zwierzęta? czem je będą żywili? Gdy doszedł do małego lasku nad brzegiem wody, noc ciemna zapadła, i tu z wielkiem swem zdziwieniem napotkał stu gwardzistów cesarza, którzy rozłożyli się obozowiskiem i suszyli się przy ogniu. Poczciwcy ci, stojąc na ustroniu, mieli doskonałe namioty; kociołki, w których się coś gotowało, i krowę przywiązaną do drzewa. Spostrzegł, że patrzą nań z ukosa, na jego opłakane ubranie piechura w łachmanach, pokrytych błotem. Mimo to, pozwolili mu piec kartofle na węglach, i cofnął się pod drzewo, o jakie sto metrów, by je tam zjeść. Deszcz ustał, niebo się wyjaśniło, gwiazdy błyszczały bardzo żywo na tle ciemnego błękitu. Postanowił więc tu noc przepędzić, zamierzając nazajutrz rozpocząć swe poszukiwania. Był nadzwyczajnie znużony, drzewo mu da jaką taką osłonę, gdyby deszcz znów zaczął padać.
Ale nie mógł zasnąć, dręczony przez myśl, że się znajduje w więzieniu obszernem i otwartem, pod gołem niebem, w jakiem był zamknięty. Prusacy mieli szczególny istotnie pomysł, mieszcząc tu te osiemdziesiąt tysięcy ludzi, jacy pozostali z armii szalońskiej. Półwysep mógł mieć milę długości, a półtora kilometra szerokości, dość miejsca na to, by pomieścić wygodnie olbrzymią gromadę zwyciężonych. Doskonale to wiedzieli, że otacza ich nieprzerwanie woda, Moza z trzech stron okrążająca, dalej kanał odprowadzający wody, łączący dwa poblizkie łożyska rzeki. Jedno tylko było wyjście, most, broniony przez dwie armaty. To też pilnowanie tego obozu było bardzo łatwem, pomimo jego obszaru. Maurycy zauważył na drugim brzegu łańcuch pikiet niemieckich, co pięćdziesiąt kroków żołnierz postawiony tuż przy wodzie, z rozkazem strzelania do każdego, ktoby chciał przepłynąć rzekę. Po za tym łańcuchem galopowali ułani, wiążąc niejako pojedyncze straże; a dalej, na szerokiem polu widać było rozrzucone czarne linie pułków pruskich, potrójny pierścień żywy i ruchliwy, otaczający armię w niewoli.
Teraz jednak Maurycy, z oczami otwartemi w bezsenności, widział tylko ciemności, wśród których czerwieniały ognie biwakowe. Mimo to, po za bladą wstęgą Mozy, rozróżnić jeszcze potrafił sylwetkę nieruchomą pikiety. Przy blasku gwiazd stała ona prosta i czarna; i regularnie co jakiś czas, dochodził go jej krzyk gardłowy, hasło groźne, które ginęło w głośnym szmerze rzeki. Znowu w nim obudziły się wszystkie widma z przedonegdaj, słysząc te twarde słowa cudzoziemskie płynące wśród pięknej nocy gwiaździstej, wszystko co widział przed godziną, płaskowzgórze Illy jeszcze zasiane poległymi; to przedmieście zbrodnicze Sedanu, gdzie zapadła się cała jedna epoka. Z głową opartą o korzeń drzewa, w wilgoci tego skraju lasu, wpadł znów w rozpacz, jakiej już raz doznał wczoraj, na kanapie Delaherche’a; i najbardziej go męczyła teraz, zaostrzała cierpienia jego dumy, kwestya dnia jutrzejszego, potrzeba zmierzenia głębi upadku, chęć dowiedzenia się wśród jakich ruin zapadł się świat wczorajszy. Skoro cesarz oddał swą szpadę królowi Wilhelmowi, więc zapewne ta szkaradna wojna się skończy? Ale przypomniał sobie, co mu odpowiedzieli dwaj żołnierze bawarscy, prowadzący jeńców do Iges: „My wszyscy we Francyi, my wszyscy w Paryżu!“ W półśnie miał nagłą wizyę tego, co się działo, cesarstwo zmiecione, pod ciosami oburzenia powszechnego, Rzeczpospolita ogłoszona wśród wybuchu gorączki patryotycznej, legenda 92 r. powstająca z cienia; żołnierze pospolitego ruszenia, ochotnicy oczyszczający z cudzoziemców ojczyznę. I wszystko to mieszało się w jego biednej głowie chorej, wymagania zwycięzcy, gorycz podboju, upór zwyciężonych zdecydowanych do przelania ostatniej kropli krwi, niewola ośmdziesięciu tysięcy ludzi, będących tu najprzód na półwyspie, a potem w twierdzach niemieckich przez całe tygodnie, miesiące, a może lata. Wszystko trzeszczało, waliło się nazawsze, w głębi nieograniczonej niedoli.
Hasło straży, rosnąc powoli, rozległo się przed nim i zginęło w oddali. Obudził się i przewrócił na ziemi twardej, gdy strzał karabinowy przerwał wielką ciszę. Chrapanie konającego zaraz potem przeniknęło przez noc czarną, dał się słyszeć plusk wody, krótka walka ciała idącego na dno. Zapewne jakiś nieszczęśliwy dostał kulą w piersi, usiłując uciec przyczem wpław puścił się przez Mozę.
Nazajutrz o wschodzie słońca Maurycy był już na nogach. Niebo było pogodne, i śpieszył, by się połączyć z Janem i kolegami kompanii. Przez chwilę miał zamiar jeszcze raz zbadać wnętrze półwyspu; potem postanowił do reszty go okrążyć. Przybywszy nad brzeg kanału, spostrzegł szczątki pułku 106-go, około tysiąca ludzi obozujących na tymże brzegu, osłonionym nędznemi topolami. Gdyby był wczoraj skręcił na lewo, zamiast iść prosto, byłby zaraz znalazł swój pułk. Przecie wszystkie pułki liniowe były tu zgromadzone, wzdłuż tego brzegu, który idzie od Tour à Glaire aż do zamku Villette, własności mieszczańskiej, otoczonej kilku budynkami, od strony Donchery; wszyscy biwakowali przy moście, przy jedynem wyjściu, w tym instynkcie wolności, który nakazuje gromadzić się wielkim trzodom, na progu owczarni, wprost drzwi.
Jan, ujrzawszy Maurycego, zawołał z radością:
— Ach, to ty przecie! Myślałem, żeś się utopił!
Był on tu z resztą swej sekcyi, z Pachem, Lapoullem, Loubetem i Chouteau. Ci, przespawszy się pod jedną z bram Sedanu, złączyli się znowu ze sobą. W całej kompanii zresztą innych zwierzchników nie było prócz kaprala, bo śmierć zmiotła sierżanta Sapina, porucznika Rochas i kapitana Beaudoin. A chociaż zwycięzcy znieśli stopnie, postanawiając, żeby jeńcy posłuszni byli tylko oficerom niemieckim, niemniej przeto wszyscy czterej skupili się koło niego, uważając go za rozumnego i doświadczonego, zdolnego nimi pokierować w razie jakiego wypadku. To też tego rana zgoda i dobry humor panował w secyi, pomimo głupoty jednych, a złych serc innych. Zaraz na nocleg znalazł dla nich miejsce prawie suche, między dwoma grzędami, gdzie się pokładli, mając jeden namiot dla wszystkich. Potem postarał się o drzewo i kociołek, w jakim Loubet ugotował kawy, której przyjemne ciepło ich rozweseliło. Deszcz już nie padał, dzień zapowiadał się pogodnie, miano jeszcze trochę sucharów i słoniny a zresztą, jak mówił Chouteau, jest to pewna przyjemność nie podlegać nikomu, robić co się podoba. Miejsca było dosyć, choć się było zamkniętym. A przytem za dwa lub trzy dni wyruszą dalej. W ogólności ten pierwszy dzień, dzień 4 sierpnia, na który wypadła niedziela, przepędzono wesoło.
Sam nawet Maurycy od chwili, gdy połączył się z kolegami, odzyskał zwykły spokój, nie mógł tylko znieść muzyki pruskiej, która grała całe popołudnie, z drugiej strony kanału. Widać było łańcuch straży, żołnierzy przechadzających się po kilku razem, śpiewających wolno i głośno, na znak uczczenia niedzieli!
— Ach, ta muzyka! — krzyczał Maurycy. — Nie mogę jej znieść!
Jan mniej nerwowy poruszył ramionami.
— Ba! mają racyę, że są zadowoleni. A może też chcą nas rozerwać... Dzień był niezły, nie skarżmy się.
Ale z zapadającym zmrokiem deszcz znów począł padać. Było to czemś nieznośnem. Kilku żołnierzy zajęło rzadkie domy opuszczone na półwyspie; inni zdołali rozbić namioty. Większość jednak bez żadnej osłony, nawet bez okrycia musiała przepędzić noc pod gołem niebem, pod tym potopem deszczu.
Około godziny pierwszej po północy, Maurycy, który ze znużenia mocno zasnął, obudził się wśród prawdziwego jeziora. Bruzdy przepełnione przez deszcz, podmyły ziemię, na której spali. Chouteau i Loubet klęli z gniewu, Pache trząsł Lapoullem, który mimo wszystko spał, jak zabity w tej powodzi. Wtedy Jan, przypomniawszy sobie topole rosnące nad kanałem, pobiegł się tam schronić ze swymi ludźmi, którzy przepędzili resztę tej okropnej nocy na pół skuleni, oparci o pnie, z nogami skurczonemi pod siebie, żeby je ochronić od deszczu.
Dnie następne były niemniej brzydkie; nieustanne deszcze były tak silne i częste, że suknie nie miały czasu wyschnąć na ciele. Głód się zaczynał, a nie było już ani sucharów, ani słoniny, ani kawy. Przez te dwa dni, poniedziałek i wtorek, żyli ziemniakami, skradzionemi z pola sąsiedniego; ale na końcu drugiego dnia poczęło ich brakować, tak że żołnierze mający pieniądze kupowali je po pięć su za sztukę. Wprawdzie trębacze trąbili na rozdział żywności, kapral nawet pobiegł przed wielką szopę w Tour à Glaire, gdzie, jak wieść niosła, miano rozdawać racye chleba. Ale pierwszym razem czekał tam przez trzy godziny napróżno! drugim razem pokłócił się z jakimś bawarem. Jeżeli oficerowie francuzcy byli pozbawieni wszelkiej możności działania, to sztab główny widocznie dla tego umieścił armię francuzką na deszczu, by zdechła tam z głodu. Nie przedsięwzięto nic, nic nie robiono dla wyżywienia ośmdziesięciu tysięcy ludzi, których konanie się rozpoczęło w tem piekle straszliwem, jakie żołnierze nazywali obozem nędzy, nazwą, o której myśląc najdzielniejsi drżeli.
Jan, powróciwszy po swych długich i bezużytecznych oczekiwaniach, pomimo swego zwykłego spokoju, uniósł się gniewem:
— Drwią sobie z nas widocznie. Trąbią na dystrybucyę a nic nie dają. Do wszystkich dyabłów już teraz na nic zważać nie będę!
Mimo to, na najmniejsze hasło, biegł tam znowu. To trąbienie regulaminowe było czemś nieludzkiem, prócz tego wywierało ono taki skutek na Maurycym, że na jego widok omal serce mu nie pękło. Ilekroć trąbki zagrały, konie francuzkie puszczone i swobodne na drugiej stronie kanału, przybiegały, rzucały się do wody, by połączyć się ze swym pułkiem, rozdrażnione tem hasłem znanem, podbudzającem je niby ostrogi. Ale wycieńczone, porwane przez prąd, w bardzo niewielkiej ilości dostawały się na brzeg przeciwny. Opierały się naporowi fali, topiły w tak znacznej liczbie, że ich zwłoki wydęte i pływające po wierzchu, przepełniały kanał. Te zaś, które zdołały wylądować, dostawały pewnego rodzaju szaleństwa, latały i ginęły gdzieś wśród pól opustoszałych półwyspu.
— Kruki będą miały co jeść! — mówił z żalem Maurycy i przypomniał sobie wielką ilość koni, jaką spotkał na polu bitwy. — Jeżeli tu jeszcze kilka dni zostaniemy, zjemy się sami między sobą... Ach, biedne zwierzęta!
Noc z wtorku na środę zwłaszcza była najokropniejsza. Jan, który zaczynał się niepokoić stanem gorączkowym Maurycego, zmusił go, żeby się okrył kawałkami kołdry, którą kupił za dziesięć franków od żuawa; on zaś sam w mundurze mokrym, jak gąbka, znosił ulewny deszcz, który przez całą noc padał. Pod topolami niepodobna było wytrzymać; płynęła tam rzeka błota, ziemia przemoczona zatrzymywała w sobie wszystką wodę. Najgorszem było to, że żołądki były puste, kolacya składała się z dwóch buraków na sześciu ludzi, których nawet ugotować nie można było dla braku drzewa suchego, i których słodycz sama zmieniła się w nieznośne palenie w żołądku. Dysenterya poczęła panować z powodu znużenia, złego pokarmu i ciągłej wilgoci. Najmniej dziesięć razy, Jan, oparty o pień drzewa, z nogami w wodzie, wyciągał rękę, by zobaczyć, czy Maurycy się nie odkrył w śnie niespokojnym. Płacił teraz swój dług z lichwą od chwili, gdy na płaskowzgórzu Illy, Maurycy ocalił go od prusaków, unosząc na swych ramionach. Było to niewyrozumowane oddanie się zupełne, zapomnienie o sobie dla miłości drugiego; i tkwiło to w nim nieświadomie, w tym wieśniaku, który na określenie swych uczuć nie mógł znaleźć wyrazu. Dawniej odejmował sobie od gęby, jak mówili żołnierze sekcyi;
teraz byłby oddał własną skórę, by nią przyodziać Maurycego, osłonić ramiona, ogrzać mu nogi. I wśród tego egoizmu dzikiego, jaki go otaczał, ta odrobina ludzkości, sama cierpiąca głód, pozwalała mu zapewne zachować usposobienie spokojne i zdrowie nienaruszone; gdyż on tylko jeden nie tracił jeszcze głowy.
To też po tej okropnej nocy, Jan zabrał się do wykonania myśli, jaką powziął.
— Posłuchaj mię, mój chłopcze, ponieważ nam nic jeść nie dają i zapominają o nas w tej przeklętej dziurze, trzeba się nieco rozruszać, jeżeli nie chcemy tu zdechnąć jak psy... Masz jeszcze nogi?
Na szczęście słońce się ukazało i Maurycy rozgrzał się na niem.
— Oczywiście, że mam; o co idzie?
— Skoro tak, to trzeba zrobić wyprawę... Mamy pieniądze, i przy ich pomocy, możemy coś znaleźć. Inni niech nas nie obchodzą; dbają oni tylko o siebie, niech więc sobie sami radzą!
W rzeczy samej, Loubet i Chouteau oburzali ich swem samolubstwem bezecnem, kradli co mogli i nie dzielili się niczem z kolegami; podobnież z Lapoulle’a głupca i Pacha, próżniaka, niczego spodziewać się nie można było.
Obadwaj więc, Jan i Maurycy, udali się drogą, którą ten ostatni już przechodził, wzdłuż Mozy. Park w Tour à Glaire i dom mieszkalny był spustoszony, zrabowany; trawniki zdeptane jak przez burzę, drzewa powalone, budynki zajęte. Gromada istnych żebraków, żołnierze zabłoceni, z twarzami zapadłemi, oczami błyszczącemi gorączką, obozowali tu jak cyganie, żyli jak wilcy w pokojach zaśmieconych, nie śmiejąc wyjść z obawy, by im na noc nie zajęto miejsca. Dalej, na pochyłości przeszli około jazdy i artyleryi, dotąd tak porządnej, teraz powoli się rozbijającej przez mękę głodu, który konie doprowadzał do szaleństwa, a ludzi zmuszał do kradzenia i rabowania pól okolicznych. Po prawej stronie ujrzeli przed młynem, nieskończony szereg artylerzystów i strzelców afrykańskich, przesuwających się wolno; młynarz sprzedawał im mąkę, dwie garści za franka. Z obawy stracenia tutaj dużo czasu, Jan i Maurycy poszli dalej, w nadziei że znajdą coś lepszego w miasteczku Iges; ździwili się nadzwyczajnie, gdy je znaleźli puste i głuche, podobne do wsi w Algierze, przez którą przeszła szarańcza; ani okruszyny żywności, ani chleba, ani mąki, ani mięsa; nędzne domki były puste zupełnie. Mówiono, że generał Lebrun udał się do mera. Napróżno jednak starał się o to, by urządzić dostawę żywności, płaconej bonami, które miały być zrealizowane po wojnie. Nie było nic, pieniądze na nic się nie zdały. Wczoraj jeszcze płacono za suchar dwa franki, za butelkę wina siedem franków, za małą szklankę wódki dwadzieścia susów, za tytoń do fajki dziesięć susów. A teraz oficerowie musieli strzedz domu generała i sąsiednich budynków, z szablą w ręku, gdyż bandy włóczęgów nieustannie wdzierały się do drzwi; kradły nawet olej z lamp, który pili.
Trzech żuawów zawołało na Jana i Maurycego. W pięciu dadzą sobie radę.
— Chodźcie no... są konie, które zdychają, i gdyby tylko było drzewo suche...
Potem rzucili się na dom wiejski, wyłamali drzwi z zawias, zdarli strzechę. Nadbiegli szybko oficerowie i grożąc im rewolwerami, zmusili ich do ucieczki.
Jan, widząc kilku mieszkańców, którzy pozostali w Iges, podobnie jak żołnierze nędznych i zgłodniałych, żałował, że pogardził mąką w młynie.
— Trzeba wrócić, może jest jeszcze.
Ale Maurycy był tak znużony, tak wyczerpany głodem, że Jan zostawił go w dziurze szybu, gdzie usiadł na kamieniu, z widokiem na Sedan. Sam zaś po godzinnem blizko oczekiwaniu, powrócił nakoniec z chustką pełną mąki. Zjedli ją tak, na surowo, połykając garściami. Nie było to złe, nie miało smaku, chyba smak mdły ciasta. Śniadanie to dodało im nieco sił. A przytem znaleźli w skale, rezerwoar naturalny wody deszczowej, dziś czystej, którą pili z rozkoszą.
Gdy Jan zaproponował, by tu przepędzili resztę dnia, Maurycy zawołał żywo:
— Nie, nie chcę!... Rozchoruję się na to...
Drżącą ręką wskazał niezmierzony widnokrąg, Hattoy, płaskowzgórze Floing i Illy, las Garenny, to wstrętne pole rzezi i klęski.
— Przed chwilą, gdym czekał na ciebie, musiałem się odwrócić, gdyż byłbym wył z wściekłości, tak! wył jak pies... Nie masz pojęcia, jak mię to boli, można od tego oszaleć!
Jan patrzał nań, zdziwiony tą dumą zranioną, zaniepokojony, dostrzegłszy znowu w jego oczach ten błysk szaleństwa, jaki już raz zauważył. Usiłował żartować.
— Zresztą nic trudnego, przenieśmy się gdzieindziej.
Włóczyli się więc aż do nocy, bez celu, gdzie ich oczy zawiodły. Zwiedzili część płaską półwyspu, w nadziei znalezienia tam jeszcze ziemniaków; ale artylerzyści, zabrawszy ze sobą wozy, przewrócili pole do góry nogami, kopiąc, zbierając wszystko. Zawrócili więc, przeszli znowu obok tłumów rozleniwionych i umierających, obok żołnierzy spacerujących z głodu; leżeli wszędzie na ziemi, wycieńczeni zupełnie. Oni sami co chwila ustawali i musieli spoczywać. Ale głuche oburzenie kazało im wstawać, zaczynali się włóczyć, jakby kłóci przez instynkt zwierzęcy, który nakazuje szukać żywności. Zdawało się, że to trwa całe miesiące, a trwało zaledwie kilka minut. W głębi półwyspu od strony Donchery bali się koni i musieli się schronić za parkan, gdzie siedzieli długo, wyczerpani zupełnie, patrząc błędnemi oczami na to galopowanie szalonych zwierząt, przemykających się na tle czerwonego zachodu.
Tak jak Maurycy przewidział, tysiące koni uwięzionych wraz z armią, których nikt nie żywił, stanowiły niebezpieczeństwo, rosnące z każdym dniem. Najprzód pożarły one korę drzew, potem wzięły się do płotów, ogrodzeń, wszelkich desek, jakie napotkały, a teraz pożerały się między sobą. Widziano ich jak się rzucały jeden na drugiego, dla wyrwania włosia z ogona, które pożerały gwałtownie wśród potoków piany. Ale nadewszystko w nocy stawały się straszne, jakby ciemność dręczyła je jakiemi widmami. Łączyły się ze sobą, rzucały się na rzadkie namioty, zwabione widokiem słomy. Napróżno żołnierze dla ochronienia się od nich rozpalali wielkie ogniska; te podniecały je jeszcze bardziej. Ich rżenie było tak żałośliwe, że przypominało wycie dzikiego zwierza. Odpędzano je a one wracały w większej liczbie i bardziej rozżarte. I co chwila, wśród ciemności, słychać było krzyk przeciągły konania jakiego żołnierza, którego stratował wściekły galop.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy Jan i Maurycy, powracając do obozu, zdziwili się, spotkawszy czterech żołnierzy sekcyi, skupionych w rowie i wyglądających tak, jakby coś złego knuli. Loubet zawołał ich zaraz, a Chouteau rzekł do nich:
— Zebraliśmy się tu ze względu na kolacyę dzisiejszą.... Zdechniemy, bo od trzydziestu sześciu godzin nic w gębie nie mieliśmy... A ponieważ są tam konie, a mięso końskie nie jest tak złe.....
— Prawda, kapralu? należysz do nas — mówił Loubet — bo im więcej nas będzie, tym łatwiej sobie radę damy z takiemi dużemi zwierzętami... Widzisz jest tam jeden, ot tam... czyhamy na niego od godziny, ten wielki, kasztanowaty, który kiepską ma minę. Łatwiej go będzie ubić.
I pokazywał ręką na konia, który miał paść z głodu, obok pola, z którego powyrywano buraki. Leżąc na boku, co chwila podnosił głowę, oglądał się do koła z głośnem westchnieniem.
— Ach, jakże to długo trwa! — mruknął Lapoulle, którego głód męczył. — Dobiję go? dobrze?
Ale Loubet wstrzymał go. Nie chce on mieć sprawy z prusakami, którzy pod karą śmierci zabronili zabijać konie, w obawie, by porzucone szkielety nie zaraziły powietrza. Trzeba czekać nocy. I dla tego to wszyscy czterej siedzieli w rowie, czyhając z okiem błyszczącem.
— Kapralu, — spytał Pache, głosem nieco drżącym — ponieważ powzięliście taką myśl, czy możecie go zabić nie sprawiwszy mu bólu?
Jan ze wstrętem odmówił. Zabijać to biedne, umierające zwierzę? nie! nigdy! Z początku chciał ztąd uciec i zabrać ze sobą Maurycego, by nie brać udziału w rzezi. Ale widząc swego towarzysza tak bladym, wyrzucał sobie swą czułostkowość. Wszak zwierzęta są na to stworzone, by żywiły ludzi. Czy podobna umierać z głodu, kiedy obok znajduje się mięso? I był kontent, widząc jak Maurycy rozweselił się nieco na myśl, że będzie kolacya, i rzekł tonem dobrodusznego humoru:
— Do licha, nie mój to pomysł, ale jeśli można go zabić, bez zadawania mu bólu...
— O! drwię sobie z tego! — wtrącił Lapoulle. — Zobaczycie!
Gdy dwaj nowi przybyli umieścili się w rowie, rozpoczęło się znów oczekiwanie. Od czasu do czasu, ten i ów się podnosił, chcąc się przekonać czy koń jest w tem samem miejscu; leżał on ciągle, wyciągając szyję ku świeżemu przewiewowi od Mozy, ku słońcu zachodzącemu, jak gdyby chciał jego blaskiem ożywić się nieco. Potem, gdy zmrok zaczął wolno opadać, wszyscy sześciu podnieśli się, niecierpliwi, że noc tak leniwie się robi, oglądając się dokoła niespokojnie, czy kto ich nie widzi.
— No! — zawołał Chouteau — już czas!
Na polach leżał jeszcze niewyraźny blask, gdy Lapoulle pobiegł pierwszy, a za nim wszyscy inni. Schwycił on w rowie wielki kamień okrągły, rzucił się na konia i zaczął go bić po głowie swemi potężnemi rękami niby młotem. Ale już za drugiem uderzeniem, koń usiłował się podnieść. Chouteau i Loubet skoczyli między nogi chcąc je przytrzymać, krzycząc na innych, by im dopomogli. Rżał on głosem prawie ludzkim, głuchym i bolesnym, walczył, byłby ich potłukł jak szklanki, gdyby już nie był na pół nieżywy z wycieńczenia. Ale głowa jego ciągle się rzucała, ciosy chybiały i Lapoulle nie mógł go dobić.
— Do wszystkich dyabłów, ma twarde kości!.. Trzymajcie go, żebym mógł mu łeb roztrzaskać!
Jan i Maurycy skamienieli, nie słuchali wezwania Chouteau, i stali z rękami opuszczonemi, nie mogąc się zdecydować na wzięcie w tem morderstwie udziału. Pache nagle, w uniesieniu instyktownem litości religijnej, upadł na oba kolana, złożył ręce i począł szeptać modlitwy przy konających.
— Panie, miej nad nim miłosierdzie....
Jeszcze raz Lapoulle chybił, zmiażdżył tylko ucho biednemu koniowi, który padł z wielkim krzykiem.
— Czekaj, czekaj! — zawołał Chouteau. — Trzeba z nim skończyć, bo nas może zdradzić... Nie puszczaj go Loubet!
Wyjął z kieszeni nóż, mały nożyk, którego brzeszczot nie był większy od palca. Usiadłszy na ciele zwierzęcia, objąwszy mu szyję ręką, zagłębił nóż, kręcił nim w tem mięsie żywem, krajał na kawałki, dopóki nie natrafił na arteryę. Jednym skokiem rzucił się w bok, krew trysła, biła jak z fontanny, a nogi drgały i dreszcz konwulsyjny przebiegał ciało. Upłynęło przeszło pięć minut nim koń skończył. Jego wielkie oczy szeroko rozwarte, pełne smutnego zdziwienia, wlepione były w dzikich ludzi, którzy czekali na jego śmierć. Oczy te zamgliły się i zgasły.
— Mój Boże, — szeptał Pache, ciągle klęcząc — dopomóż mu, miej go w swej opiece...
Nakoniec, gdy się już nie ruszał wcale, nie wiedzieli jak się do tego wziąść, by wyciąć zeń najlepszy kawałek. Loubet, który próbował wszystkich rzemiosł, wskazał co należy czynić, by mieć dobrą krzyżówkę. Ale niezręczny rzeźnik, nie mając zresztą nic, prócz małego nożyka, nie mógł sobie dać rady z tem mięsem jeszcze ciepłem, drżącem prawie życiem. Niecierpliwy Lapoulle dopomógł mu, rozpruwając brzuch bez żadnej potrzeby, i rzeź była obrzydliwa. Grzebanie się dzikie w krwi i wnętrznościach, wilki, rozdzielające szkielet łupu.
— Nie wiem dobrze, jaki to może być kawałek. — rzekł nakoniec Loubet, powstając, dzierżąc w ręku kawał ogromny mięsa. — Ale to wszystko jedno, najemy się po uszy.
Jan i Maurycy zdjęci grozą odwrócili oczy. Ale dręczeni głodem poszli za innymi, gdy ci puścili się pędem, lękając się, by ich kto nie zdybał przy zabitym koniu. Chouteau znalazł trzy zapomniane, duże buraki, które zabrał, Loubet chcąc sobie ulżyć zarzucił mięso na barki Lapoulle’a, a Pache niósł kociołek sekcyjny, który wzięli ze sobą na wypadek szczęśliwego polowania. I wszyscy sześciu pędzili, pędzili, bez wytchnienia, jak gdyby ich kto ścigał.
Nagle Loubet zatrzymał ich.
— To wszystko dobrze, ale gdzie my ugotujemy.
Jan, uspokoiwszy się, zaproponował łomy kamienia. Oddalone one były ztąd o jakie trzysta metrów, były tam zapadłe kąty, w których można było niespostrzeżenie rozpalić ogień. Ale gdy się tam znaleźli, tysiące trudności się przedstawiło. Najprzód szło o drzewo, na szczęście znaleźli taczki dróżnika, od których Lapoulle oderwał deski uderzając w nie piętami. Teraz trzeba było wody do gotowania, której całkiem brakowało. Słońce w czasie dnia wysuszyło zupełnie mały zbiornik wody deszczowej. Była wprawdzie studnia, ale bardzo daleko, we dworze Tour à Glaire, i tworzono przy niej łańcuch aż do północy, jeżeli jeszcze który z towarzyszów nie wylał ci jej przez uderzenie łokciem. Co zaś do innych studzien w sąsiedztwie, te były wyczerpane od dwóch dni, i dobywano z nich tylko błoto. Pozostawała więc tylko woda Mozy, której brzeg, leżał tuż poza drogą.
— Idę tam z kociołkiem — rzekł Jan.
Ale wszyscy się temu oparli:
— Nie nie! nie chcemy się otruć, pełna jest trupów!
W rzeczy samej Moza toczyła trupy ludzkie i końskie. Widziano je co chwila płynące z brzuchami wydętemi, zielonawe już, w stanie rozkładu. Wiele z nich zatrzymały zielska nadbrzeżne i zarażały powietrze, wstrząsane przez pędzącą wodę. Wszyscy żołnierze, którzy napili się tej obrzydliwej wody, dostawali nudności i krwawej biegunki, po strasznym bólu brzucha.
Trzeba się było jednak zdecydować na coś. Maurycy wytłomaczył, że woda przegotowana, nie może być szkodliwą.
— A więc idę — rzekł Jan i zabrał ze sobą Lapoulle’a.
Gdy nakoniec kociołek stanął przy ogniu, pełen wody i mięsa, zapadła noc ciemna. Loubet oskrobał buraki, chcąc je ugotować w rosole, prawdziwa strawa z tamtego świata, jak mówił; i wszyscy podniecali ogień, podkładając pod kociołek szczątki taczek. Wielkie ich cienie tańczyły dziwacznie w głębi tej dziury skalistej. Ale nie mogli dłużej wytrzymać, rzucili się na rosół nieczysty, podzielili mięso rozdzierając je drżącemi palcami, nie czekając na rozkrajanie go nożem. Pomimo to wszystko, brali się do jedzenia ze wstrętem. Nie było soli, żołądek nie chciał zatrzymać tego ckliwego rosołu z buraków, lepkiego, podobnego ze smaku do gliny, tych kawałków mięsa na pół ugotowanego. Zaraz też poczęli wymiotować. Pache nie mógł jeść dalej, Chouteau i Loubet przeklinali tę dyabelską szkapę, którą z takim trudem zabili, i która wywołuje tylko boleści brzucha. Sam tylko Lapoulle jadł obficie; ale o mało nie umarł w nocy, gdy powrócił z trzema innymi pod topole kanału dla przespania się.
W drodze, Maurycy, nie rzekłszy ani słowa, schwycił Jana za rękę i pociągnął go na ścieżkę boczną. Koledzy sprawiali mu pewien rodzaj obrzydzenia, powziął więc myśl, ażeby pójść spać do małego lasku, gdzie pierwszą noc przepędził. Była to myśl dobra i Jan bardzo był z niej zadowolony, gdy się rozciągnął na pochyłym gruncie, bardzo suchym, osłonionym przez gęste liście. Spali twardym snem od samego rana, co im przywróciło sił nieco.
Nazajutrz była środa. Ale już stracili rachubę czasu i cieszyli się z tego, że pogoda się ustala. Jan namówił Maurycego, pomimo jego oporu, do powrotu nad kanał, dla dowiedzenia się czy ich pułk tego dnia nie wyrusza w drogę. Teraz bowiem codzień wysyłano jeńców w kolumnach od tysiąca do tysiąca dwustu ludzi, których kierowano ku fortecom niemieckim. Przedwczoraj widzieli przed posterunkami pruskiemi, gromadę oficerów i generałów, którzy udawali się do Pont à Mousson, by tam siąść na kolej. Wszystkich ogarnęła gorączka, chęć szalona jak najprędszego opuszczenia tego strasznego Obozu Nędzy. Ach, żeby to na nich kolej przyszła! A gdy znaleźli pułk 106 ciągle obozujący nad brzegiem, wśród wzrastającego nieładu tylu cierpień, ogarnęła ich prawdziwa rozpacz.
Jednakże tego dnia Jan i Maurycy myśleli, że będą jedli. Od rana powstał handel między jeńcami i bawarami poprzez kanał; rzucano im pieniądze w chustce, a oni odsyłali chustkę z dużym kawałem chleba razowego, lub tytoniu ordynarnego i wilgotnego. Nawet żołnierze, którzy nie mieli pieniędzy, robili interesa, posyłając im białe rękawiczki wojskowe, na które byli bardzo łakomi. Przez dwie godziny wzdłuż kanału trwał ten barbarzyński środek zamiany. Ale gdy Maurycy posłał sztukę stususową w swym krawacie, bawar mający mu rzucić chleb, rzucił go tak niezręcznie lub też celem czy dla złośliwego żartu, że chleb wpadł do wody. Między niemcami rozległ się śmiech rubaszny. Dwa razy Maurycy posyłał pieniądze, i dwa razy chleb utonął. Potem, zwabieni śmiechem, nadbiegli oficerowie i zabronili swym żołnierzom sprzedawania czegokolwiek jeńcom pod surową karą. Handel więc ustał, i Jan musiał uspakajać Maurycego, który groził pięściami złodziejom, krzycząc, by mu oddali jego pieniądze.
Dzień, pomimo pogody, był jednak okropny. Były dwa alarmy, dwa apele trąbką, które zmusiły Jana, że pobiegł pod szopę, gdzie rozpoczęto rozdawanie żywności. Ale oba razy dostał tylko mnóstwo kułaków w natłoku. Prusacy tak wybornie uorganizowani, okazywali ciągle szkaradną dzikość w stosunku do armii zwyciężonej. Na reklamacye generałów Douay i Lebruna, przysłali wprawdzie kilka baranów i wozów z chlebem, ale przytem zachowywali tak mało ostrożności, że barany skradziono, wozy zrabowano zaraz za mostem, tak że wojska obozujące dalej, ciągle nic nie otrzymywały. Sami tylko włóczędzy i rabusie jedli. To też Jan, domyśliwszy się wszystkiego, zaprowadził Maurycego przed most, by tam oczekiwać na żywność.
Była już godzina czwarta, a oni jeszcze nic nie jedli, gdy na wielką swoją radość spostrzegli nagle Delaherche’a. Kilku mieszkańców Sedanu otrzymało z wielkim trudem pozwolenie odwiedzenia jeńców, którym zanieśli żywności; Maurycy już kilkakrotnie wyrażał swe zdziwienie, że niema żadnej wieści od swej siostry. Jak tylko poznali Delaherche’a niosącego koszyk i mającego pod każdem ramieniem po bochenku chleba, rzucili się ku niemu; ale przybyli trochę zapóźno, powstał bowiem taki natłok, że koszyk i jeden bochenek przepadł, porwany wprzód, nim fabrykant mógł sobie zdać sprawę co się stało.
— Ach moi biedni przyjaciele! — zawołał zdziwiony, wzburzony, on, który tu przyszedł z uśmiechem na ustach, z miną poczciwca poszukującego popularności.
Jan chwycił ostatni bochenek i potrafił go obronić. Podczas gdy Maurycy i on, siedząc na brzegu drogi, połykali go łakomie, Delaherche opowiadał nowiny. Żona jego, Bogu dzięki! ma się dobrze. Niepokoi się tylko stanem pułkownika, który jest nadzwyczajnie osłabiony, tak że matka dozoruje go po całych dniach, od świtu do nocy.
— A moja siostra? — spytał Maurycy.
— Twoja siostra, a prawda!.. Szła ze mną, to ona niosła dwa bochenki. Musiała tylko zostać tam, za kanałem. Straże nie chciały jej puścić.... Musisz wiedzieć, że prusacy zabronili najsurowiej wstępu kobietom na półwysep.
Począł więc teraz mówić o Henryecie, o jej bezowocnych usiłowaniach zobaczenia i dopomożenia bratu. Wypadek zdarzył, że się spotkała w Sedanie z kuzynkiem Guntherem, kapitanem gwardyi pruskiej. Przeszedł z miną zuchwałą, udając że jej nie poznaje. Ona zaś z sercem rozdartem, jak gdyby ujrzała mordercę swego męża, zrazu przyśpieszyła kroków, ale potem nagle zawróciła, sama nie wiedząc dla czego zaczepiła go, powiedziała mu wszystko, śmierć Weissa, tonem pełnym wyrzutów. Zrobił minę zdziwioną usłyszawszy o strasznej śmierci krewnego, zresztą to los wojny, i on mógł zginąć. Na jego twarzy żołnierskiej znać było lekki dreszcz. Nakoniec, gdy mu powiedziała o bracie jeńcu, błagając go, by się wstawił za nią, żeby go mogła zobaczyć, odmówił stanowczo. Prawił o woli niemieckiej, jak o religii. Opuszczając go, miała takie przekonanie, że on uważa się za sędziego Francyi, sędziego nieubłaganego i ponurego, za wroga dziedzicznego, a nienawiść wzrastała w miarę jak karał tego wroga.
— Bądź co bądź, — zakończył Delaherche — zawsze dziś macie co jeść, lękam się tylko, czy otrzymam nowe pozwolenie.
Pytał się ich, czy nie mają jakiego zlecenia, chętnie zabrał listy, pisane ołówkiem, które mu powierzyli inni żołnierze, gdyż bawarzy zwykle zapalali fajki listami, które przyrzekli, że prześlą.
Wreszcie, gdy Maurycy i Jan odprowadzili go aż do mostu, Delaherche zawołał:
— O! widzicie, Henryeta jest tam.... Powiewa chustką...
W rzeczy samej po za łańcuchem straży, śród tłumu, można było rozróżnić postać małą i drobną, punkcik biały drżący na słońcu. I obadwaj bardzo wzruszeni, z oczami wilgotnemi, podnieśli ręce, któremi wstrząsali silnie na znak powitania.
Nazajutrz, w piątek, Maurycy przepędził najokropniejszy dzień. Jednakże, po nocy spędzonej spokojnie w lasku, jadł jeszcze chleb, który Jan wynalazł w zamku Villete, u kobiety miejscowej, sprzedającej go po dziesięć franków za funt. Ale tego dnia widzieli straszliwą scenę, której wspomnienie na długo mu pozostało.
Już wczoraj Chouteau zauważył, że Pache nie skarży się wcale, że ma minę spokojną i zadowoloną, jak człowiek, który się najadł do syta. Zaraz przyszło mu na myśl, że skryty ten chłopak ma gdzieś jakąś kryjówkę, tym więcej, że tego rana widział, że nie było go przeszło godzinę, poczem powrócił z uśmiechem i syty. Widocznie otrzymał jakiś spadek niespodziewany, jakąś prowizyę skradzioną wśród zamięszania. Powiedział o tem Loubetowi i Lapoullowi, którzy się niesłychanie oburzyli, zwłaszcza ostatni. A co? jaki bezecny człowiek! ma co jeść i nie dzieli się z kolegami!
— Nie ma co, tego wieczoru pójdziemy za nim... Zobaczymy jak się sam obżera, gdy biedni ludzie zdychają obok niego.
— Tak! tak, pójdziemy za nim! — powtarzał gwałtownie Lapoulle. — Zobaczymy!
Ściskał pięści; nadzieja pożywienia się wzbudzała w nim szał dziki. Jego potężny apetyt dręczył go więcej niż innych; znosił takie męki, że próbował już zielska. Od dnia onegdajszego, od owej nocy gdy mięso końskie z burakami spowodowało u niego silną biegunkę, pościł i tak osłabł, mimo znacznej, jaką posiadał, siły, że z rabunku żywności zawsze wychodził z gołemi rękami. Byłby własną krwią zapłacił funt chleba.
Skoro noc zapadła, Pache wymknął się między drzewa w Tour à Glaire, a trzej inni puścili się za nim bardzo ostrożnie.
— Nie trzeba, żeby się czego domyślał — mówił Chouteau. — Miejcie się na ostrożności, gdyby się wypadkiem odwrócił.
Ale o sto kroków dalej, Pache, widocznie sądził, że jest sam, gdyż puścił się szybko, nie oglądając się wcale za siebie. Mogli więc łatwo go śledzić, aż do sąsiednich kopalni i przybyli właśnie w chwili, gdy odwalał dwa wielkie kamienie, zkąd wydobył pół bochenka chleba. Żywność jego już się kończyła, ale dziś miał jeszcze co jeść.
— Do stu siarczystych dyabłów! — wrzasnął Lapoulle — oto dla czego się chowasz!.. Oddaj mi to!
Oddać chleb, a to dla czego! Jakkolwiek był nędznym i słabym, ale ogarnął go gniew, wyprostował się, przyciskając chleb do piersi. I on także był głodny.
— Idź do dyabła, słyszysz! to jest moje!
Ale w obec podniesionych pięści Lapoulle począł uciekać, pędził, przebiegł kopalnie i skierował się ku Donchery. Wszyscy trzej rzucili się za nim w pogoń, dysząc ciężko. Ale widocznie oddalał się, lżejszy, pędzony takim strachem, zdecydowany do obrony chleba, że zdawał się chybszym od wiatru. Przebiegł już blizko kilometr drogi i zbliżał się do lasku nad brzegiem wody, gdy natknął się na Jana i Maurycego, którzy szli do swego zwykłego schroniska nocnego. W przebiegu krzyknął rozpaczliwie, a oni, zdziwieni tem wściekłem polowaniem na człowieka, zatrzymali się jak skamieniali na brzegu pola. Tym sposobem widzieli wszystko.
Nieszczęście chciało, że Pache, potknąwszy się o kamień, upadł. Trzej inni nadbiegli klnąc, wyjąc, rozgrzani biegiem, podobni do wilków ścigających zdobycz.
— Oddaj do wszystkich dyabłów! — krzyczał Lapoulle — albo ci sprawię łaźnię.
I znowu podniósł pięść, gdy Chouteau wsunął mu w rękę mały nóż, otwarty zupełnie, ten sam którym zarżnął konia.
— Masz nóż!
Ale teraz Jan skoczył naprzód, chcąc zapobiedz nieszczęściu, przyczem sam stracił głowę, bo wołał że ich wszystkich zamknie na odwachu; na to Loubet roześmiał się złośliwie, nazwał go prusakiem, bo teraz nie było zwierzchników i sami tylko prusacy rozkazywali.
— Do stu piorunów! — wrzeszczał Lapoulle — oddasz, czy nie?
Pomimo przestrachu, Pache, śmiertelnie blady, przyciskał coraz mocniej chleb do piersi, uparty jak chłop głodny, który nigdy nie chce oddać tego, co do niego należy.
— Nie!
Teraz wszystko szybko się skończyło, olbrzym wpakował mu nóż w gardło tak gwałtownie, że nędznik nawet nie wydał żadnego głosu. Ręce mu się rozplotły, kawałek chleba upadł na ziemię, w kałużę krwi, która trysnęła.
W obec tego morderstwa głupiego i szalonego, Maurycy, dotąd nieruchomy, sam wpadł w wściekłość. Począł grozić rękami trzem żołnierzom, nazwał ich zbójami, z taką gwałtownością, że drżał cały. Ale Lapoulle nie zwracał nań uwagi. Siedział na ziemi, skulony przy zabitym, pożerał chleb, zbryzgany krwawemi kroplami; miał postać dzikiego ogłupienia, jak gdyby zagłuszony odgłosem swych szczęk pracujących ciężko. Chouteau i Loubet, widząc go tak strasznym w tej żarłoczności, nie śmieli nawet domagać się części swego łupu.
Tymczasem noc zupełna zapadła, noc widna, z niebem wygwiażdżonem; Maurycy i Jan, poszedłszy do swego lasku, zauważyli Lapoulle’a włóczącego się nad brzegiem Mozy. Dwaj drudzy zniknęli, powróciwszy zapewne nad kanał, zaniepokojeni trupem, którego zostawili za sobą. On zaś widocznie lękał się podejść do swych kolegów. Po oszołomieniu morderstwa, ociężały przez trawienie znacznego kawałka chleba, który pożarł zbyt prędko, widocznie zdjęty był trwogą, która zmuszała go do ruchu, nie śmiejąc wracać na drogę, gdzie leżał trup, drepcząc nieustannie po brzegu, krokiem chwiejnym i niezdecydowanym. Czyżby zgryzoty sumienia budziły się w tej duszy ciemnej? a może to tylko obawa przed karą w razie wykrycia zbrodni? Chodził więc tam i napowrót, jak zwierz w klatce, z poczuciem wzrastającem potrzeby nagłej ucieczki, uczuciem bolesnem jak cierpienie fizyczne, które go zabijało i dręczyło. Pędem, pędem trzeba natychmiast wydostać się z tego więzienia, w którem dokonał morderstwa. Prędzej, prędzej i leżał długo rozciągnięty wśród krzaków nadbrzeżnych.
Maurycy, wzburzony, mówił do Jana:
— Słuchaj; ja tu nie wytrzymam.... oszaleję!... Dziwię się, żem dotąd wytrzymał, żem się jeszcze nie rozchorował. Ale w głowie wszystko mi się kręci; tak, dostaję szaleństwa, to jest pewnem. Jeżeli jeszcze jeden dzień pozostanę w tem piekle, zginąłem... Błagam cię, chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
I począł przed nim rozwijać najdziwaczniejsze plany ucieczki. Przejdą Mozę wpław, rzucą się na straże, zduszą ją kawałkiem sznura, jaki ma w kieszeni, albo zabiją kamieniami, albo wreszcie przekupią pieniędzmi, ubiorą się w ich mundury i przejdą linie pruskie.
— Mój chłopcze, nie gadaj głupstw — powtarzał Jan zrozpaczony — doznaję zawsze trwogi, ilekroć prawisz takie niedorzeczności. Czyż to wszystko jest rozsądne, lub możliwe?... Jutro, zobaczymy. Ucisz się, proszę cię.
On, choć także serce miał wzburzone gniewem i niesmakiem, jednakże zachował rozsądek, wśród wycieńczenia z głodu, wśród tego życia dochodzącego do ostatnich granic nędzy ludzkiej. A gdy towarzysz jego zapalał się coraz bardziej i chciał się rzucić do Mozy, musiał go gwałtem zatrzymać, z oczami pełnemi łez, błagając go i łając. Nagle zawołał:
— Patrz! patrz!
Dał się słyszeć plusk wody, ujrzeli Lapoulle’a, jak wsunął się do wody, zdjąwszy wprzód mundur, by mu nie przeszkadzał w ruchach i koszula jego tworzyła białość zbyt widoczną, wśród prądu wody ruchliwego i ciemnego. Płynął, posuwał się wolno, szukając zapewne miejsca, w któremby mógł wylądować; na drugim brzegu można było wyraźnie dostrzedz drobne sylwetki straży nieruchome. Nagle wśród ciszy nocy zajaśniało żywe światło, rozległ się huk strzału, którego echo odbiło się o skały Montimont. Woda zakipiała, jakby pod uderzeniem dwóch silnych wioseł. I zaraz potem, ciało Lapoulle’a, biała plama poczęła płynąć z prądem wody, bezsilna i nieruchoma.
Nazajutrz, w sobotę, o świcie, Jan zaprowadził Maurycego do obozu pułkowego, w nadziei że może dziś ztąd wyruszą. Ale nie było rozkazu, zdawało się że o ich pułku zapomniano. Inne już odeszły, półwysep się opróżniał, a ci, którzy pozostali, poczęli chorować na pomięszanie zmysłów. Od tygodnia słabość ta kiełkowała i rosła w tem piekle. Ustanie deszczów, ciężkie słońce ołowiane zwiększyły mękę. Nadzwyczajne gorąca wycieńczały ludzi do reszty, a wypadki biegunki krwawej nadawały jej charakter ostry i złośliwy. Odpadki, wydzieliny całej tej armii chorej, zarażały powietrze cuchnącemi wyziewami. Nie można było już zbliżać się ani do Mozy, ani do kanału, tak dalece woń z ciał końskich i ludzkich, gnijących między krzakami, była silną. Na polach konie zdechłe z głodu rozkładały się, wyziewały z siebie zarazę, tak, że nawet prusacy, lękając się o siebie, dostarczyli motyk i łopat, zmuszając jeńców do zakopywania padliny.
Tej soboty zresztą, głód ustał. Ponieważ ludzi było mniej i żywność nadchodziła ze wszystkich stron, więc nastąpiło gwałtowne przejście od zabójczego postu do obfitości największej. Miano chleba do syta, mięsa, nawet wina; jedzono od wschodu do zachodu słońca, obżerano się na śmierć. Noc już zapadała, a jeszcze jedzono i jedzono do rana następnego. Wielu z tego powodu umarło.
Przez cały dzień, Jan pilnie czuwał nad Maurycym, którego uważał za zdolnego do wszelkich szaleństw. Wypił dużo; mówił, że wypoliczkuje pierwszego lepszego oficera niemieckiego, byle go ztąd zabrano. Wieczorem Jan znalazł w oficynach Tour à Glaire, pustą piwnicę, gdzie postanowił przespać się ze swym towarzyszem, sądząc, że dobrze przebyta noc może go uspokoi. Ale była to noc najstraszniejsza ze wszystkich spędzonych na półwyspie, noc grozy, tak że nie mogli ani na chwilę zamknąć powiek. Inni żołnierze spali także w piwnicy, a dwóch z nich, leżących w tym samym kącie, konało na krwawą biegunkę; skoro tylko ciemności zapadły, ani na chwilę nie ustawały jęki głuche, krzyki, konanie chrapliwe. Wśród ciemności to rzężenie nabierało takiej grozy, że inni, leżąc obok i chcąc spać, poczęli się gniewać, krzycząc na umierającego, żeby był cicho. Ten nie słyszał, chrapanie dalej się rozlegało, i nikomu spać nie dało; z zewnątrz znowu dochodziły wrzaski pijackie żołnierzy, jedzących ciągle jeszcze, nie mogących się nasycić...
Rozpacz ogarnęła Maurycego. Chciał uciec od tych jęków bólu strasznego, które dreszczem go przejmowały; ale gdy się podniósł po omacku, nadeptał na kogoś, upadł i musiał pozostać z konającym. Już nie próbował nawet uciekać. Wszystkie zwątpienia podniosły w nim teraz głowę, te, które go ścigały od Reims aż do klęski sedańskiej. I zdawało mu się, że męka armii szatańskiej dopełniała się dopiero tej nocy, wśród czarnych ciemności piwnicy, gdzie chrapali dwaj żołnierze, nie dając spać innym. Armia rozpaczy, gromada pokutująca, posłana na rzeź, zapłaciła za winy wszystkich potokami czerwonemi krwi własnej. A teraz zduszona, bez chwały, pokryta śliną, umierała jak męczennica, pod chłostą, na którą nie zasłużyła... Tego było za wiele; gniew w nim zbierał, domagał się sprawiedliwości, chciał się koniecznie pomścić na przeznaczeniu.
Gdy świt zajaśniał, jeden żołnierz już nie żył, drugi stękał ciągle.
— Chodźmy ztąd, mój chłopcze — rzekł Jan łagodnie. — Odetchniemy świeżem powietrzem.
Ale na dworze, wśród pięknego i już gorącego poranku, gdy obaj szli brzegiem i znaleźli się niedaleko miasteczka Iges, Maurycy wpadł w uniesienie, groził pięściami temu dalekiemu polu bitwy, słonecznemu teraz, płaskowzgórzom Illy i Saint-Menges, lasowi Garenny.
— Nie! nie! nie mogę, nie mogę na to patrzeć! Serce mi pęka i czaszka się rozsadza, gdy to widzę... Chodźmy ztąd, chodźmy zaraz!
Była to niedziela. Od Sedanu wiatr przynosił odgłos dzwonów, a w głębi rozlegała się muzyka niemiecka. Ale pułk 106 jeszcze nie otrzymał rozkazu i Jan, przerażony wzrastającą gorączką umysłową Maurycego, zdecydował się na środek, nad którym rozmyślał od wczoraj. Przed posterunkami pruskiemi, na drodze, przygotowywał się do pochodu pułk 5 liniowy. W szeregach panował wielki nieład, którego jeden oficer, mówiący źle po francuzku nie mógł uspokoić. Obadwaj więc, oderwawszy od munduru kołnierze i guziki, żeby się nie zdradzić numerem, wsunęli się w środek zamętu, przeszli przez most i znaleźli się po drugiej stronie. Widocznie Chouteau i Loubet wpadli na tę samą myśl, gdyż spostrzegli ich za sobą, jak szli ze spojrzeniem niespokojnem morderców.

O! cóż za ulga w tej pierwszej chwili. Tu zdawało im się, że zmartwychwstali, wśród tego światła żywego, przestrzeni bez granic, wśród obudzenia się wszystkich nadziei. Jakiekolwiek mogło ich teraz spotkać nieszczęście, już go się nie obawiali, śmieli się z niego, wyszedłszy z tego strasznego obozu Nędzy.

III.

Rano, poraz ostatni Jan i Maurycy usłyszeli wesoły dźwięk trąbek francuzkich; szli teraz do Niemiec, wśród gromady jeńców, których poprzedzały i otaczały ze wszech stron oddziały pruskie, z bagnetami nasadzonemi na karabiny. Słyszano teraz na każdej stacyi tylko trąbki niemieckie, o nutach ostrych i smutnych.
Maurycy z radością zauważył, że kolumna zwróciła się na lewo i będzie szła przez Sedan. Może mu się uda zobaczyć po raz ostatni swą siostrę Henryetę. Ale pięć kilometrów rozdzielających półwysep Iges od miasta, zepsuło mu zupełnie radość, jakiej doznawał, że się raz już znalazł po za kloaką, w której konał przez dziewięć dni. Nowa teraz była męczarnia, ten godny litości orszak jeńców, żołnierzy bez broni, z rękami pustemi, pędzonych jak owce, wśród marszu pośpiesznego i trwożliwego, okryci łachmanami, brudnemi od leżenia w błocie, zbiedzeni przez post trwający przeszło tydzień, podobni byli do włóczęgów i złodziei, których żandarmi przy pomocy zręcznej obławy zebrali na drodze. Na przedmieściu Torcy, gdy przechodzący mężczyźni zatrzymywali się, a kobiety wychodziły na próg z twarzami pełnemi smutnego współczucia, wstyd ogarnął Maurycego, spuścił głowę z goryczą.
Jan, więcej praktyczny i obojętniejszy, myślał tylko nad swą głupotą, że nie zabrał ze sobą chleba. W pośpiechu, wyszli nawet na czczo i głód jeszcze raz począł im dokuczać. Inni jeńcy widocznie byli w tem samem położeniu, gdyż wielu rzucało pieniądze, błagając, by im cokolwiek za nie dano. Jakiś żołnierz, bardzo wysoki, z miną chorobliwą, potrząsał sztuką złota, wyciągając swe długie ramię po nad głowami żołnierzy eskorty, z rozpaczą, że nic niema do nabycia. W tej chwili właśnie Jan, oglądając się dokoła, spostrzegł w oddali, przed piekarnią, z tuzin bochenków chleba ułożonych na sobie. Zaraz też, przed innymi, rzucił sto susów, prosząc o dwa bochenki. Ale prusak, stojący obok niego, odepchnął go brutalnie; Jan uparł się i chciał przynajmniej podnieść pieniądz. Lecz kapitan, który dowodził kolumną, mały człowieczek, łysy, z miną zuchwałą, nadbiegł. Podniósł na Jana lufę rewolweru i krzyczał, że roztrzaska głowę każdemu, kto się ruszy. Wszyscy się pochylili, spuścili oczy i marsz się znów rozpoczął, z głuchym stąpaniem nóg, w tej drżącej uległości trzody.
— Och jakżebym go wypoliczkował! — mruknął z uniesieniem Maurycy — jakżebym mu chętnie zęby wybił jednem uderzeniem.
Odtąd widok kapitana, tej pogardliwej postaci, był dla niego nieznośnym. Weszli już do Sedanu i przeszli most na Mozie; sceny brutalne rozpoczęły się znowu, stały się częstszemi. Jakaś kobieta, matka zapewne, która chciała uściskać młodego sierżanta, została odepchnięta uderzeniem kolby tak gwałtownie, że upadła na ziemię. Na placu Tureniusza popychano obywateli, bo rzucali żywność jeńcom. Na ulicy Wielkiej jeden z tych ostatnich upadł, pragnąc podnieść butelkę, którą mu ofiarowała jakaś dama i został skopany nogami. Od tygodnia Sedan był świadkiem przechodu tego biednego bydła ludzkiego, pędzonego kijem, i nie mógł się do tego przyzwyczaić. Wzburzenie też w mieście było wielkie, i przy każdem przejściu ogarniała mieszkańców głucha gorączka buntu.
Tymczasem Janowi także przyszła na myśl Henryeta i nagle przypomniał sobie Delaherche’a. Trącił łokciem przyjaciela.
— No, patrz dobrze, gdy będziemy przechodzili przez ulicę... wiesz?
Jakoż zaledwie weszli w ulicę Maqua, spostrzegli zdala mnóstwo głów, wychylonych przez jedno z okien monumentalnych fabryki. Zaraz poznali Delaherche’a i jego żonę Gilbertę, opartych na łokciach, a po za nim stała wyniosła i surowa postać pani Delaherche. Przy nich leżały stosy chleba i fabrykant rzucał go zgłodniałym, którzy wyciągali ręce drżące i błagalne.
Maurycy natychmiast zauważył, że jego siostry tam nie było; Jan zaś patrząc na wyrzucany chleb, lękać się począł, by dla nich go nie zabrakło. Potrząsnął rękami i zawołał:
— Nam! nam!...
Delaherchowie spostrzegli ich ze zdumieniem prawie radosnem. Twarze ich pobladłe z litości, rozjaśniły się i witali ich żywemi giestami. Sama Gilberta postanowiła rzucić ostatni bochenek do rąk Jana, zrobiła to z tak rozkoszną niezręcznością, że wybuchła sama wesołym śmiechem.
Maurycy, nie mogąc się zatrzymywać, odwrócił się i zapytał w przelocie, głosem pełnym niepokoju:
— A Henryeta? Henryeta?
Na to Delaherche począł coś długo opowiadać. Ale głos jego zginął, przygłuszony stąpaniem tylu ludzi. Widocznie postrzegł, że młody człowiek nie zrozumiał go, gdyż począł dawać znaki, wskazując na południe. Kolumna już wchodziła na ulicę du Ménil, fasada fabryki zniknęła, z trzema głowami z niej wychylającemi się, a jakaś ręka nie przestała chustką powiewać.
— Co on mówił? — spytał Jan.
Maurycy, zgryziony, oglądał się w tył, ale napróżno.
— Nie wiem, nie zrozumiałem... Będę niespokojny, dopóki nie będę miał jakich wiadomości.
A pochód dalej się odbywał, prusacy przyśpieszali go z brutalnością zwycięzców, gromada wyszła z Sedanu przez bramę Ménil, wyciągnięta w wązką kolumnę, jak trzoda pędząca przed psami.
Gdy przechodzili przez Bazeilles, Jan i Maurycy przypomnieli sobie Weissa i szukali oczami zgliszczy domku, tak walecznie bronionego. Opowiadano im w obozie Nędzy, zniszczenie wsi, pożar, rzeź; i to co widzieli teraz, przechodziło wszelkie wyobrażenie. Po upływie dwóch blizko tygodni, gromady zgliszczy jeszcze się dymiły. Mury podziurawione poobalały się; nie pozostało dziesięciu domów nienaruszonych. Ale co ich pocieszało, to, że napotykali taczki, wozy pełne hełmów i karabinów bawarskich, zebranych po bitwie. Dowodziło to, że zabito ich bardzo wielu, tych dusicieli i podpalaczy — to im ulgę przynosiło.
W Douzy miano się zatrzymać dłużej i tam zjeść śniadanie. Przybyto tam po niemałych cierpieniach. Jeńcy męczyli się bardzo prędko, będąc wycieńczeni głodem. Ci, którzy wczoraj się objedli, dostali zawrotu głowy, byli ociężali, i nogi ich bolały. Obżarstwo, zamiast im przywrócić siły, osłabiło ich bardziej jeszcze. To też gdy zatrzymano się na łące, na lewo od wsi, nieszczęśliwi padali na trawę i jeść nie chcieli. Wina nie było, a litościwe kobiety, które chciały się zbliżyć z butelkami, były odpędzane przez straże. Jedna z nich, zdjęta trwogą, upadła i wywichnęła sobie nogę; rozległy się krzyki, płacze, cała scena oburzająca, w czasie której prusacy, skonfiskowawszy butelki, wypili je do szczętu. Ta czułość litościwa wieśniaków dla biednych żołnierzy wiedzionych do niewoli, objawiała się w ten sposób na każdym kroku, podczas gdy względem generałów zachowywano się z dziką surowością. W tem samem Douzy, przed kilku dniami, mieszkańcy powitali zniewagami orszak generałów, udających się „na słowo“ do Pont-à-Mousson. Drogi nie były dla oficerów bezpieczne; robotnicy, żołnierze zbiegli, może dezerterzy, napadali na nich z kosami, chcieli ich mordować, jak tchórzów i zdrajców, wobec tej legendy zdrady, która w dwadzieścia lat później miała poświęcić na ofiarę tej wojny wszystkich naczelników, noszących epolety.
Maurycy i Jan zjedli połowę chleba; udało im się skropić go kilku łykami wódki, którą jakiś dzielny gospodarz zdołał napełnić ich manierki. Ale najstraszniejszym był dalszy pochód. Miano nocować w Mouzon, a jakkolwiek marsz był krótki, jednakże zmęczył wszystkich niesłychanie. Żołnierze podnosili się z krzykiem, tak dalece członki ich przy najlżejszym spoczynku kostniały. Wielu, mając nogi pokaleczone, zdjęło buty i szło boso. Biegunka wciąż panowała; na samym początku drogi umarł na nią jeden, i odrzucono go na bok. Dwaj inni, dalej, upadli pod krzakami, gdzie ich znalazła wieczorem jakaś stara kobieta. Wszyscy się chwieli, opierając się na kijach, które prusacy, może przez urągowisko, pozwolili im wyciąć sobie w małym lasku. Była to więc teraz banda żebraków, pokrytych ranami, wyschłych i ledwie żyjących. Gwałty ciągle się ponawiały; ci, którzy odchodzili na bok, nawet dla potrzeby naturalnej, byli zapędzani do szeregu kijami! Na tyle, oddział, tworzący eskortę, miał rozkaz popędzania zostających bagnetami. Gdy jakiś sierżant odmówił maszerowania dalszego, kapitan rozkazał dwóm żołnierzom, by go wzięli pod ręce i wlekli póty, póki nieszczęśliwy nie zgodził się iść sam. Ale co było najcięższą męczarnią, to ten oficer mały i łysy, który korzystał z tego, że mówił poprawnie po francuzku, by znieważać jeńców w ich własnym języku, w słowach ostrych i raniących, jak uderzenie bata.
— O! — powtarzał Maurycy z wściekłością — nic nie pragnę, tylko jego dostać w swe ręce. Wytoczyłbym zeń krew po kropelce!...
Dobywał on już ostatnich sił, chory, raczej z gniewu, niż ze znużenia. Wszystko go drażniło, nawet ta nieznośna muzyka trąb pruskich. Nigdy nie zdoła dojść do końca swej okropnej podróży, roztrzaska sobie wprzódy głowę. Gdy przebywano choćby najmniejszą wioskę, cierpiał okropnie, widząc litościwe spojrzenia kobiet. Cóż to będzie, gdy wejdą do Niemiec, gdy ludność miast pocznie się zbiegać i witać ich znieważającym śmiechem? Przypominał sobie wagony zwierzęce, w które ich zapewne zapakują, obrzydzenie i męczarnie drogi, smutne życie w fortecy, pod niebem zimowem, ciężarnem śniegiem. Nie! nie! raczej śmierć natychmiastowa, raczej narazić się na wszystko tutaj, we Francyi, niż gnić tam, w głębi czarnych kazamatów, przez całe może miesiące!
— Słuchajno — rzekł cicho do Jana, który szedł obok niego — w pierwszym lepszym lesie opóźnimy się i jednym skokiem drapniemy w gęstwinę... Granica belgijska jest blizko, znajdziemy przecie kogoś, co nas do niej doprowadzi.
Jan zadrżał; jego umysł trzeźwy i zimny lękał się następstw, jakkolwiek oburzony do głębi sam już rozmyślał o ucieczce.
— Czyś oszalał? będą strzelali i zabiją nas obu jak psów!
Ale Maurycy utrzymywał, że udać im się musi, a zresztą nie może już być nic gorszego, nad pozostanie tutaj.
— Dobrze! — odrzekł Jan — ależ nie możemy przecie chodzić w naszych mundurach. Wiesz sam, że cała okolica pełną jest posterunków pruskich. Trzeba, żebyśmy mieli inne ubranie... To bardzo niebezpieczne, mój chłopcze, nigdy się nie zgodzę na takie szaleństwo.
I chcąc go niejako powstrzymać, wziął go pod rękę, przycisnął do siebie, jak gdyby się wzajemnie podpierali i starał go się uspokoić, owym głosem szorstkim i czułym zarazem.
W tej chwili właśnie szept jakiś zmusił ich do odwrócenia głowy. Był to Chouteau i Loubet, którzy wyszli rano razem z nimi z półwyspu Iges, a których oni dotąd unikali. Teraz obaj obwiesie postępowali tuż za nimi. Chouteau musiał usłyszeć słowa Maurycego, jego projekt ucieczki w krzaki, gdyż postanowił zeń skorzystać. Szepnął więc do nich:
— Jesteśmy tu. Świetna to myśl dać drapaka. Już wielu kolegów uciekło i my nie powinniśmy zezwolić na to, by nas pędzono jak psów do tego świńskiego kraju... No jakże? we czterech damy sobie radę!
Maurycy rozgorączkował się znowu, a Jan się odwrócił i rzekł do kusiciela:
— Jeżeli ci się śpieszy, to sobie idź... Na co czekasz?
Chouteau pod jasnem wejrzeniem kaprala zmieszał się nieco. Począł się tłomaczyć.
— Do licha, jak nas będzie czterech, to będzie lepiej... Zawsze choć jeden, a może ze dwóch się wymknie...
Jan energicznym ruchem głowy stanowczo odmówił. Nie ufa on temu panu, jak go nazywał, lęka się jakiej zdrady. I musiał użyć całego swego wpływu na Maurycego, by go powstrzymać, gdyż właśnie przedstawiała się wyborna sposobność; przechodzono koło lasu bardzo gęstego, który oddzielało od drogi pole, zarosłe krzakami. Przebiedz to pole pędem, zniknąć w lesie, czyż to nie było ocaleniem?
Loubet dotąd nie odezwał się ani słówka. Jego nos wyciągnięty wietrzył dokoła, żywe oczy sprytnego chłopaka czyhały na chwilę przyjazną, gdyż stanowczo zdecydował się nie chodzić do Niemiec. Ufał swym nogom i swemu sprytowi, że przedsięwzięcie to mu się uda. Nagle powziął postanowienie.
— Do licha, mam tego dosyć, daję nura!
Jednym skokiem znalazł się na polu sąsiedniem, a Chouteau, naśladując go, pędził obok niego. Zaraz też dwóch prusaków z eskorty rzuciło się za nimi, zapomniawszy, że mogą ich zatrzymać kulami. Odbyło się to tak szybko, że nikt sobie nie mógł z tego zdać sprawy. Loubet, robiąc zakręty wśród krzaków, byłby z pewnością uciekł, lecz Chouteau, mniej zręczny, już miał być schwytany. Ale z ostatniem natężeniem odsadził się nieco, rzucił pod nogi kolegi i przewrócił go, a podczas, gdy dwaj prusacy zajęli się leżącym, Chouteau dopadł lasu i zniknął. Teraz dopiero przypomniano sobie o karabinach i dano kilka strzałów. Próbowano nawet na chwilę obławy między drzewami, ale napróżno.
Tymczasem na ziemi dwaj żołnierze katowali Loubeta. Kapitan, wściekły, pobiegł tam, wołając, że da straszny przykład; wobec tego kopanie, bicie kolbami padało jak grad, tak, że gdy podniesiono nieszczęśliwego, miał rękę złamaną i głowę rozbitą. Umarł przed przybyciem do Mouzon, na małym wózku chłopskim, na który go włożono.
— Widzisz! — szepnął Jan do ucha Maurycego.
Spoglądając na ciemny las, obadwaj kipieli gniewem przeciw bandycie, który uciekał teraz swobodny; czuli żywą litość nad biedakiem, ofiarą tamtego, flaczarzem, niewiele wartym, to prawda, ale mimo to chłopakiem wesołym, zręcznym i niegłupim. Chytrość nie wiele pomaga, i na każdego z czasem przychodzi kreska!
W Mouzon, pomimo straszliwej nauki, Maurycy znowu był nagabywany przez chęć ucieczki. Przybyto tutaj w takim stanie znużenia, że prusacy musieli pomagać jeńcom w rozbiciu kilku namiotów, zostawionych im do rozporządzenia. Obóz założono w pobliżu miasta, w miejscowości nizkiej i bagnistej; na dobitkę, wczoraj obozował tu inny konwój i cała ziemia pokryta była gnojem; istna kloaka, pełna ohydnych nieczystości. Dla zabezpieczenia się od nich, musiano układać szerokie i płaskie kamienie, których mnóstwo znaleziono w pobliżu. Wieczór zresztą upłynął spokojniej, dozór prusaków nieco zwolniał, od chwili gdy kapitan zniknął, umieściwszy się zapewne w jakiej oberży. Z początku straże dozwalały na to, by dzieci rzucały jeńcom owoce, jabłka i gruszki, po nad ich głowami, później nie przeszkadzały mieszkańcom przybyć do obozu, tak że wkrótce tłum zaimprowizowanych kupców, mężczyzn i kobiet, sprzedawał chleb, wino, nawet cygara. Kto tylko miał pieniądze, jadł, pił i palił. Wśród szarego zmroku, utworzył się rodzaj bardzo ożywionego jarmarku.
Maurycy, siedząc w namiocie, zapalał się i powtarzał Janowi:
— Nie wytrzymam dłużej, ucieknę, jak tylko noc się zrobi... Jutro zanadto oddalimy się od granicy i ucieczka przepadnie.
— A więc uciekajmy — zgodził się wreszcie Jan, nie mogąc się oprzeć, ulegając także żądzy wolności. — Zobaczymy, czy nam się uda.
Teraz począł przypatrywać się sprzedającym. Żołnierze kupowali sobie bluzy i spodnie; obiegała pogłoska, że litościwi mieszkańcy sprowadzili prawdziwy skład ubiorów, by ułatwić ucieczkę jeńcom. Zaraz też zwrócił uwagę na piękną dziewczynę, tęgą blondynkę szesnastoletnią, z pysznemi oczami, która trzymała na ręku koszyk, a w nim trzy bochenki chleba. Nie obwoływała ona wcale swego towaru, jak inni, ale szła wahająco, z uśmiechem zachęcającym i niespokojnym. Patrzał na nią uparcie i wzrok ich się spotkał; przypatrywali się sobie przez chwilę. Nakoniec zbliżyła się z uśmiechem wstydliwym pięknej dziewczyny, która się oddaje.
— Może pan chcesz chleba?
Nie odpowiedział jej i dał znak. Gdy mu odpowiedziała kiwnięciem głowy, zdecydował się szepnąć:
— Czy jest tam ubranie?
— Tak, pod chlebem.
Teraz głośno zaczęła obwoływać swój towar: „chleb! chleb! kto kupuje chleb!“ Ale gdy Maurycy chciał jej wsunąć dwadzieścia franków, usunęła rękę szybko i uciekła, zostawiając koszyk. Widzieli, jak się odwróciła, uśmiechnęła radośnie i pięknemi oczami pożegnała ich czule, cała wzruszona.
Jan i Maurycy, wziąwszy koszyk, nie wiedzieli co teraz zrobić. Oddalili się od swego namiotu i wśród zamieszania nie byli wstanie doń trafić. Gdzie się schronić? jakim sposobem zmienić ubranie? Koszyk, który Jan niósł ze strachem, zdawało im się, że zwraca na siebie powszechną uwagę, że wszyscy wiedzą, co się w nim znajduje. Nakoniec zdecydowali się, weszli do pierwszego lepszego pustego namiotu, gdzie pośpiesznie ubrali się w bluzy i spodnie, ułożywszy pod chleb swe szaty wojskowe. Na nieszczęście znaleźli tylko jedną czapkę, którą Jan prawie siłą wdział na głowę Maurycego; sam zaś z gołą głową, przesadzając niebezpieczeństwo, uważał się za zgubionego. Opóźniał się, oczekując na jakie pokrycie głowy, gdy przyszła mu myśl nabycia kapelusza od jakiegoś staruszka, który sprzedawał cygara.
— Cygara brukselskie, po pięć susów para, po trzy susy sztuka!
Od bitwy sedańskiej komora celna nie istniała, wszelkie towary belgijskie przywożono swobodnie, a staruszek w łachmanach zarabiał bardzo pięknie, co nie przeszkadzało, że zażądał grubych pieniędzy, gdy zrozumiał, na jaki cel chciano kupić jego kapelusz, stary grat pilśniowy, brudny i pełen dziur. Oddał go po długim targu za dwie sztuki stususowe, narzekając, że z pewnością dostanie kataru.
Jan przytem wpadł jeszcze na jedną myśl: postanowił zakupić cały kramik staruszka, trzy tuziny cygar, jakie mu pozostały. I nie czekając, z kapeluszem naciśniętym na oczy, począł wołać głosem przeciągłym:
— Cygara brukselskie, po trzy susy para, po trzy susy para!
Teraz był pewnym ocalenia. Dał znak Maurycemu, by szedł przodem. Ten znalazł na ziemi jakiś stary parasol, a że począł padać drobny deszcz, otworzył go i spokojnie przeszedł przez linię straży.
— Cygara brukselskie, po trzy susy para, po trzy susy para!...
W kilka chwil Jan sprzedał wszystek swój towar. Tłoczono się do niego, śmiano. Oto kupiec mający rozum i nie okradający biedaków! Prusacy, zachęceni taniością, zbliżyli się także i musiał im sprzedawać. Tak manewrował, by się znaleźć przed linią straży, sprzedał swe ostatnie dwa cygara jakiemuś wysokiemu sierżantowi z brodą, który ani słówka nie umiał po francuzku.
— Wolniej idź, do stu dyabłów! — powtarzał Jan, posuwając się za Maurycym. — Chcesz, by nas złapali!
Mimowoli jednak przyśpieszali kroku. Musieli użyć niemałego wysiłku woli, żeby zatrzymać się na przecięciu dwóch dróg, śród tłumów tłoczących się przed oberżą. Mieszkańcy rozmawiali tu spokojnie z żołnierzami niemieckimi; udali, że słuchają, odważyli się nawet wygłosić kilka zdań o deszczu, który się zanosi na całą noc. Jakiś mężczyzna, jegomość tłusty, przypatrywał im się tak bacznie, że poczęli się lękać. Gdy jednak uśmiechnął się dobrotliwie, odważyli się zadać mu szeptem pytanie:
— Proszę pana, czy droga do Belgii jest strzeżona?
— Tak, ale idźcie najprzód do tego lasu, potem na prawo przez pola.
W lesie, wśród ciszy czarnej drzew nieruchomych, gdy już nic nie słyszeli, gdy się nic nie poruszało i uważali się za ocalonych, nadzwyczajnie wzruszeni rzucili się sobie w ramiona. Maurycy łkał głośno, a po twarzy Jana toczyły się wielkie łzy. Był to wybuch długich cierpień, radość że nakoniec może niedola zlitowała się nad nimi. I ściskali się mocno w braterstwie wspólnie przeżytych kłopotów; pocałunki, jakie zamienili, wydawały im się jako najsłodsze i najmilsze jakich żadna kobieta im nie dała, była to przyjaźń nieśmiertelna, pewność zupełna, że ich dwa serca stanowią jedno, na zawsze.
— Mój chłopcze — rzekł Jan głosem drżącym, gdy się nakoniec rozłączyli — jest nam tu dobrze, ale do końca jeszcze daleko... Należy zbadać położenie.
Maurycy, jakkolwiek nie znał tej strony granicy, zapewniał, że należy iść prosto przed siebie. Obadwaj więc, jeden za drugim przesuwali się, przemykali ostrożnie, aż do skraju gęstwiny. Tu przypomnieli sobie wskazówki mieszczanina i zawrócili na lewo, chcąc przejść na przełaj przez pole. Ale napotkali drogę, wysadzoną topolami i spostrzegli ogień posterunku pruskiego, zamykającego im przejście. Bagnet straży błyszczał, a reszta żołnierzy kończyła kolacyę, gwarząc wesoło. Zawrócili więc, schronili się do lasu przerażeni, myśląc, że są ścigani. Zdawało im się, że słyszą głosy, kroki, przebiegali więc śród gęstwiny blizko godzinę, straciwszy wszelkie pojęcie o kierunku, kręcąc się w kółko, raz pędząc co sił, niby dzikie zwierzęta uciekające, to znów stawali, spoceni, patrząc na dąb nieruchomy, który wzięli za prusaka. Nakoniec wyszli znowu na drogę wysadzoną topolami, na dziesięć kroków przed straż i żołnierzy grzejących się przy ogniu spokojnie.
— Nie wiedzie nam się! — mruknął Maurycy — to las zaczarowany.
Ale teraz ich usłyszano. Kilka gałęzi trzasło, parę kamieni się obsunęło. I gdy na zapytanie straży: kto idzie? puścili się do ucieczki, nie odpowiadając wcale, posterunek chwycił za broń, rozległy się strzały i kule śród gęstwiny gwizdać poczęły.
— Do wszystkich dyabłów! — zaklął głosem głuchym Jan, powstrzymując krzyk boleści.
Dostał w lewą łydkę, niby uderzenie batem, którego gwałtowność rzuciła go na drzewo.
— Czyś trafiony? — spytał Maurycy przerażony.
— Tak, w nogę, bodaj ich siarczyste!...
Obaj nadsłuchiwali, tłumiąc dech w sobie, oczekując co chwila tłumnego za sobą pościgu. Ale strzały ustały, nic się nie poruszało wśród wielkiej ciszy. Posterunek widocznie nie chciał się zapuszczać do lasu.
Jan usiłował stanąć, ale nie mógł. Maurycy go podtrzymywał.
— Nie możesz iść?
— Zdaje mi się, że nie.
Ogarnął go gniew wściekły. Ściskał pięście, miał ochotę się bić.
— O mój Boże, to już prawdziwe nieszczęście! Łapę straciłem, kiedy mi nogi tak są potrzebne. Słowo daję, to przechodzi wszystko... Uciekaj sam.
Maurycy odrzekł na to wesoło:
— Zgłupiałeś widocznie!
Wziął go pod rękę, pomagał mu, obaj pragnąc ztąd jak najprędzej się oddalić. Ale po kilku krokach, zrobionych z trudnością, z wysiłkiem heroicznym, zatrzymali się, znów zaniepokojeni, spostrzegłszy przed sobą domek, rodzaj zagrody, na skraju lasu. Nie było widać żadnego światła w oknach, brama na podwórze otwarta była na rozcież, budynki puste i czarne. Gdy się zdecydowali wejść na podwórze, zdziwili się, znalazłszy tu konia osiodłanego, który niewiadomo jakim sposobem i dlaczego tu się znajdował. Może pan jego miał powrócić, a może leżał gdzie za krzakiem, z głową przedziurawioną. Nigdy się o tem nie dowiedzieli.
Ale Maurycy powziął nagle myśl, która mu dodała otuchy.
— Słuchaj no, granica jest za daleko, a przytem bez przewodnika do niej nie dojdziemy. Gdy tymczasem, gdybyśmy poszli do Remilly, do ojca Fouchard, jestem pewny, żebym tam trafił z zamkniętemi oczami, tak dalece znam najdrobniejszą ścieżkę... no, co? to dobra myśl, wsadzę cię na konia, a ojciec Fouchard przyjąć nas musi.
Najprzód chciał mu obejrzeć nogę. Były tam dwie rany. Kula widocznie przeszyła na wylot łydkę i strzaskała goleń. Krwawienie było słabe, wystarczało na jego powstrzymanie silne obandażowanie chustką.
— Uciekaj sam! — powtarzał Jan.
— Cicho bądź, jesteś głupi!
Gdy Jan został usadowiony na siodle, Maurycy wziął konia za cugle i ruszono w drogę. Musiała być już godzina jedenasta, liczył, że najdalej w ciągu trzech godzin przejedzie odległość, choćby posuwali się najwolniejszym krokiem. Ale przypomniał sobie o przeszkodzie, która go na chwilę wielce zakłopotała: w jaki sposób przebędą Mozę, by się dostać na brzeg lewy? Most w Mouzon musi być strzeżony. W końcu przypomniał sobie, że w Villers, w dole rzeki, jest prom; i przy szczęściu, rachując, że los im nakoniec sprzyjać będzie, skierował się ku tej wsi, przez łąki i pola uprawne brzegu prawego. Zrazu wszystko szło dobrze; raz tylko musieli się ukryć w cieniu wysokiego muru przed podjazdem kawaleryjskim. Stali nieruchomi blizko przez godzinę. Deszcz zaczął znów padać, i pochód dla Maurycego był bardzo uciążliwy, gdyż musiał iść pieszo po ziemi mokrej, obok konia, na szczęście dzielnej i bardzo łagodnej szkapy. W Villers los w rzeczy samej uśmiechnął im się; prom, który przed chwilą przewiózł oficera bawarskiego, zabrał ich zaraz i przewiózł na drugi brzeg bez przeszkody. Niebezpieczeństwo, straszliwe zmęczenie zaczęły się dopiero we wsi, gdzie o mało nie wpadli w ręce straży, ustanowionej wzdłuż drogi do Remilly. Znowu rzucili się na pola, na los drobnych wązkich ścieżek, zaledwie wydeptanych. Najmniejsza przeszkoda zmuszała ich do kołowania dalekiego. Przebywali zarośla i rowy, przedzierać się musieli przez gęstwiny nieprzebyte. Jan dostał gorączki pod drobnym, dokuczliwym deszczem; pochylił się na siodle, na pół zemdlony, trzymając się oburącz grzywy konia; Maurycy zaś wziął cugle w rękę prawą, a lewą podpierał mu nogi, żeby się nie zsunął. Więcej niż milę, przez dwie godziny blizko, trwał ten marsz nużący, wśród wstrząśnięć, nagłych poślizgnięć, utraty równowagi, tak że co chwila i koń i obaj żołnierze mogli się wywrócić. Był to orszak ostatniej nędzy, pokryty błotem, z koniem dygoczącym na nogach, z człowiekiem, którego niósł pozbawionego przytomności, jak gdyby umarłego po ostatniem wstrząśnięciu, z drugim oszołomionym, błędnym, posuwającym się ciągle, dzięki jedynie wysiłkowi litości braterskiej. Dzień już się poczynał, mogła być godzina piąta, gdy nakoniec przybyli do Remilly.
Na podwórzu małego folwarczku, wznoszącego się po nad wsią, przy wyjściu z wąwozu Haraucourt, ojciec Fouchard ładował na swój wózek dwóch baranów, zarżniętych wczoraj. Zobaczywszy swego siostrzeńca w tak smutnym stanie, wpadł w gniew i krzyknął brutalnie po pierwszych wyjaśnieniach:
— Co? ciebie i twego przyjaciela mam przyjąć? żebym miał potem historye z prusakami? nie! nigdy. Wolę zaraz zdechnąć!
Jednakże nie mógł przeszkodzić temu, że Maurycy i Prosper zdjęli Jana z konia i położyli go na wielkim stole w kuchni. Sylwina pobiegła po własną poduszkę, którą wsunęła pod głowę rannego, ciągle będącego w stanie omdlenia. Ale stary mruczał zgniewany, widząc tego człowieka na swym stole, mówił, że mu tam źle, pytając się, dlaczego nie zanoszą go zaraz do ambulansu w Remilly, przy kościele, w starym domu szkolnym, niegdyś klasztornym, gdzie jest bardzo duża i bardzo wygodna sala.
— Do ambulansu! — zawołał Maurycy — żeby go prusacy wysłali do Niemiec po wyleczeniu, bo wszystkich ranionych zabierają... Drwisz sobie chyba ze mnie, wuju? Nie na to go tutaj przyprowadziłem, żeby go oddać.
Rzeczy zaczynały przybierać zły obrót, wuj mówił, że go za drzwi wyrzuci, gdy imię Henryety zostało wymówione.
— Jakto, Henryeta jest tu? — zapytał młody człowiek.
Dowiedział się więc, że jego siostra jest w Remilly od dnia onegdajszego, tak śmiertelnie smutna w swej żałobie, że pobyt w Sedanie, gdzie tyle chwil szczęśliwych przepędziła, stał się dla niej nie do wytrzymania. Spotkanie z doktorem Dalichamp z Raucourt, którego znała, zdecydowało ją do udania się do ojca Fouchard, gdzie zajęła mały pokoik i poświęciła się wyłącznie rannym w lazarecie sąsiednim. To jedno, jak mówiła, mogło ją rozerwać. Płaciła za swe utrzymanie i była na folwarku źródłem tysiąca słodyczy, co powodowało, że był dla niej uprzejmym. Wszystko było dobrze, gdy miał dochód.
— Moja siostra jest tutaj? — powtarzał Maurycy. — A więc to to znaczyło, gdy mi pan Delaherche dawał znaki, których nie rozumiałem?... A więc jeśli ona tu jest, to i my, samo się rozumie, zostajemy.
Chciał zaraz iść sam, pomimo znużenia, do ambulansu, gdzie przepędzała noce; wuj zaś gniewał się teraz o to, że nie może jechać z wózkiem i dwoma baranami, przeznaczonemi na sprzedaż do ambulansu, przez wieś, dopóki ta przeklęta sprawa z ranionym, która mu na kark spadła, się nie skończy.
Gdy Maurycy przyprowadził Henryetę, zastali ojca Fouchard, zajętego szczegółowem badaniem konia, którego Prosper zaprowadził do stajni. Zwierzę zmęczone, ale dyabelnie tęgie — podobało mu się bardzo. Młody człowiek, śmiejąc się, rzekł, że mu go daje w podarunku. Henryeta ze swej strony wzięła go na stronę i wytłomaczyła mu, że Jan zapłaci za siebie, że ona sama nim się zajmie, że będzie go doglądała w małym pokoiku, za oborą, gdzie z pewnością żaden prusak szukać go nie będzie. I ojciec Fouchard zmarszczony, niezupełnie przekonany, by z tego wszystkiego miał jaką korzyść, skończył wreszcie na tem, że wsiadł na swój wózek i odjechał, zostawiając jej wolność działania, jak jej się podoba.
Jakoż w kilka minut Henryeta przy pomocy Sylwiny i Prospera urządziła pokój, kazała tam przenieść Jana, którego położono w pościel świeżą, przyczem nie dawał on znaku życia, tylko mruczał niewyraźnie. Otwierał oczy, patrzał i nie widział nikogo. Maurycy kończył właśnie szklankę wina i resztę pieczeni, niezdolny do niczego w skutek zmęczenia, gdy przybył doktór Dalichamp, na swą zwykłą poranną wizytę do miejscowego szpitala; i młody człowiek miał jeszcze na tyle siły, że towarzyszył mu wraz z siostrą przy odwiedzeniu rannego.
Doktór był człowiekiem nizkim, z wielką głową okrągłą, z brodą i włosami szpakowatemi. Jego twarz czerwona była ogorzałą, zawiędłą, podobną do twarzy wieśniaków, będąc wystawioną ciągle na wpływy atmosferyczne, ciągle w drodze, dla ulżenia cierpiącym; za to jego oczy żywe, nos ostry, usta dobrotliwe, mówiły o jego charakterze litościwym, nieco szorstkim, o umyśle średnim, który długa praktyka wyćwiczyła doskonale.
Skoro wybadał Jana, ciągle drzemiącego, mruknął:
— Obawiam się, czy amputacya nie będzie konieczna.
Maurycy i Henryeta zmartwili się tem mocno, a on dodał:
— Może uda się zachować mu nogę, ale trzeba będzie wielkich starań i potrwa to bardzo długo... W tej chwili jest on tak znużony fizycznie i moralnie, że najlepiej nie budzić go wcale. Niech śpi... a jutro zobaczymy.
Potem, gdy ranę opatrzył, zajął się Maurycym, którego znał, gdy był jeszcze dzieckiem.
— A i ty, mój chłopcze, powinieneś iść do łóżka. Będzie ci tam lepiej, niż na krześle.
Młody człowiek, jak gdyby go nie słyszał, patrzał przed siebie uparcie, wzrokiem błędnym. Prawie pijany ze zmęczenia, wpadł znów w gorączkę, w nadzwyczajne podniecenie nerwowe; budziły się w nim wszystkie cierpienia, wszystkie bunty nagromadzone w duszy od początku wojny. Widok konającego przyjaciela, poczucie własnego upadku, myśl, że jest nagi, bezbronny, niezdatny do niczego, że tyle usiłowań bohaterskich doprowadziło do takiej klęski, buntowała go przeciw przeznaczeniom losu. Nakoniec rzekł:
— Nie! nie! to nieskończyło się jeszcze, nie! trzeba żebym poszedł! Tak, ponieważ on teraz zostać tu musi przez kilka tygodni, a może miesięcy, nie mogę tu siedzieć, muszę iść zaraz... Prawda, doktorze? pomożesz mi, dasz mi środki dostania się do Paryża?
Henryeta, drżąc, objęła go swemi ramionami.
— Co ty mówisz? taki osłabiony, wycierpiawszy tyle! ależ musisz tu zostać, nie pozwolę, byś odjechał!... Czyż nie spełniłeś twej powinności? Pamiętaj też o mnie trochę, jestem sama i ciebie tylko mam jednego...
Łzy ich się zmieszały. Ściskali się mocno, we wzajemnem uwielbieniu tej czułości bliźniąt, najsilniejszej, sięgającej niejako po za urodzenie. Ale on w coraz większe wpadał uniesienie.
— Zapewniam cię, że trzeba, bym jechał... Czekają tam na mnie, umrę z niepokoju, jeśli nie pojadę. Nie masz pojęcia, co się we mnie dzieje na myśl bezczynności. To nie może się tak skończyć, musimy się zemścić, na kim i na czem — nie wiem, ale musimy pomścić tyle nieszczęść, bo inaczej życie w nas zgaśnie!...
Doktór Dalichamp, który śledził całą tę scenę z żywym interesem, zrobił znak Henryecie, by się nie odzywała. Gdy Maurycy się wyśpi, z pewnością będzie spokojniejszy; jakoż spał cały dzień i całą noc następną, przez dwadzieścia przeszło godzin, nie poruszywszy nawet palcem. Obudziwszy się jednak nazajutrz rano, objawił swe niewzruszone postanowienie natychmiastowego odjazdu. Nie miał już gorączki, był posępny, niespokojny, pragnąc jak najprędzej uciec od pokus ciszy, jaka go tu otaczała. Siostra cała we łzach zrozumiała, że nie może mu się opierać. Doktór Dalichamp przyrzekł ułatwić ucieczkę przez udzielenie papierów pomocnika swego, który umarł w Raucourt. Maurycy włoży bluzę szarą, przepaskę czerwonego krzyża, uda się do Belgii, by ztamtąd dostać się do Paryża, jeszcze nieobsaczonego.
Przez ten dzień nie wychodził on z folwarku, ukrywając się i oczekując nocy. Nic nie mówił, próbował tylko namówić Prospera, ażeby z nim poszedł.
— Słuchajno, nie masz ty czasem ochoty zobaczyć jeszcze prusaków?
Dawny strzelec afrykański, który właśnie kończył jedzenie chleba z serem, podniósł nóż do góry.
— Ba! widziałem ich i nie mam wcale ochoty oglądania ich jeszcze!... Widzisz, kawalerya, to teraz na nic innego się nie przyda, jak na to, by ją zabijali, gdy już wszystko skończone. Po co ja mam wracać?... Nie! nie! za nadto mi dokuczyli, wolę teraz myśleć tylko o sobie!
Zapanowało milczenie, poczem znów rozpoczął, może dla stłumienia niezadowolenia, budzącego się w jego sercu żołnierskiem.
— A przytem tutaj jest dość roboty. Niedługo zaczną się zasiewy. Wszak trzeba i o roli pamiętać, co? dobrze to jest bić się, ale co będzie, gdy pola zostaną nieuprawione?... Sam to rozumiesz, że nie mogę rzucać roboty. I nie dlatego, żebym ojca Fouchard uważał za człowieka poczciwego, myślę nawet, że nie powącham nigdy jego pieniędzy, ale konie zaczynają mię lubić, i — dziś rano, gdy byłem tam na górze, w Vieux-Clos, widząc z daleka ten przeklęty Sedan, uczułem się szczęśliwy, że jestem sam, pod jasnem słońcem, z memi końmi i wózkiem!
Jak tylko noc zapadła, doktór Dalichamp przybył w swym powoziku. Chciał sam odprowadzić Maurycego do granicy. Ojciec Fouchard, zadowolony, że się choć jednego pozbywa, wyszedł przepatrzeć drogę, czy jaki patrol nie włóczy się w okolicy; Sylwina kończyła naprawianie starej bluzy z krzyżem czerwonym, wyszytym na rękawach. Przed odjazdem, doktór, obejrzawszy nogę Jana, nie mógł jeszcze zapewnić, czy mu jej nie trzeba będzie odjąć. Ranny był ciągle w stanie niepokonanej senności, nie poznawał nikogo, nie mówił nic. I Maurycy miał już oddalić się, niepożegnawszy się z nim, gdy nachyliwszy się nad nim, by go ucałować, ujrzał jak szeroko otworzył oczy, jak poruszył ustami i rzekł słabym głosem:
— Odjeżdżasz?
A gdy wszyscy się tem zdziwili, dodał:
— Tak, słyszę wszystko, ale ruszyć się nie mogę... Zabierz wszystkie pieniądze. Poszukaj ich w kieszeni spodni moich.
Z pieniędzy kasy, którą dostali w podziale, pozostało jeszcze dla każdego około dwustu franków.
— Pieniądze? — krzyknął Maurycy, — ależ one tobie są potrzebniejsze niż mnie, com zdrów i cały. Z dwustu frankami dostanę się do Paryża, a tam nie potrzeba wcale złota na to, by mi łeb rozbili. Bądź zdrów, mój stary, i dziękuję ci za wszystko, gdyż bez ciebie byłbym z pewnością zdechł gdzie, jak pies na drodze.
Jan ruchem nakazał mu milczenie.
— Niceś mi nie winien, skwitowaliśmy się... To mnie prusacy by zabrali byli, tam, wiesz... gdybyś mnie na plecach nie wyniósł. A nawet wczoraj jeszcze wyrwałeś mię z ich łap... Wypłaciłeś mi się dwukrotnie, teraz na mnie kolej... Jakże będę niespokojny, jak żałuję, że nie mogę być z tobą!
Głos mu drżał, łzy się ukazały w jego oczach.
— Uściskaj mnie, mój chłopcze.
I ucałowali się i jak wczoraj w lesie, na dnie tego pocałunku leżało braterstwo niebezpieczeństw przebytych wspólnie, wspomnienie tych kilku tygodni życia bohaterskiego, jakie ich złączyło ściślej niż całe lata przyjaźni zwyczajnej. Dni bez chleba, noce bezsenne, nadzwyczajne wytężenia, śmierć ciągle wisząca, wszystko to tkwiło w ich uczuciach. Czyż kiedykolwiek dwa serca mogą się zlać w jedno, jeżeli poświęcenie wzajemne, oddanie się zupełne nie istnieje? Ale uściski zamienione pod cieniem drzew, przepełnione były nadzieją, jaką w nich ucieczka budziła; gdy tymczasem uściski teraźniejsze drżały obawą pożegnania. Czy się zobaczą kiedykolwiek? i jak, w jakich okolicznościach, w doli czy niedoli?
Doktór Dalichamp już siadł do powoziku i wzywał Maurycego. Ten uściskał serdecznie Henryetę, patrzącą nań z cichemi łzami, bladą w swym czarnym stroju wdowim i mówił do niej:
— Powierzam ci brata... Pielęgnuj go i kochaj, tak jak ja kochałem!

IV.

Pokój był kwadratowy i duży, pobielony po prostu wapnem i dawniej służył za skład owoców. Czuć tu było jeszcze przyjemny zapach jabłek i gruszek, a całe umeblowanie stanowiło łóżko żelazne, stół prosty drewniany i dwa krzesła, oraz stara szafa orzechowa, z drzwiami ogromnemi, w której Bóg wie, coby można schować. Ale panowała tu niczem nienaruszona cisza, słychać było tylko hałas głuchy z sąsiedniej stajni, daleki odgłos sandałów i beczenie owiec. Przez okna, zwrócone na południe, zaglądało jeszcze słońce. Widać było tylko kawałek wzgórza, i pole zbożem zasiane, ograniczone lasem. I pokój ten cichy, tajemniczy, był tak dobrze ukryty przed wszystkiemi oczami, że nikt nie przypuszczał jego istnienia.
Henryeta sama wszystko urządziła. Umówiono się, że dla uniknienia podejrzeń ona tylko i doktór będą zaglądali do Jana. Sylwina nigdy nie miała przychodzić, chyba wezwana. O wczesnym poranku obie kobiety zajmowały się sprzątnięciem pokoju, a przez cały dzień drzwi były zamknięte. W nocy, jeżeli ranny potrzebował czego, to stukał w mur, gdyż Henryeta zajmowała pokój sąsiedni. Tym sposobem Jan został nagle odcięty od świata, po tygodniach gwałtownych burz, widząc tylko tę młodą kobietę tak łagodną i słodką, której kroki lekkie nie wydawały żadnego szmeru. Widział ją znów taką, jak wtedy, gdy ją ujrzał po raz pierwszy w Sedanie, podobną do zjawiska, z ustami nieco dużemi, drobnemi rysami, prześlicznemi włosami koloru dojrzałego owsa, chodzącą koło niego z zajęciem nieskończonej dobroci.
W pierwszych dniach chory miał tak silną gorączkę, że Henryeta nie opuszczała go ani na chwilę. Co rano doktór Dalichamp w przejeździe wstępował tutaj, pod pozorem, że ją zabiera ze sobą do szpitala; egzaminował Jana, opatrywał. Kula, strzaskawszy goleń, wyszła z drugiej strony; dziwił się złemu wyglądowi rany, lękał się by jaki odłamek kości, którego sondą nie mógł odszukać, nie zmusił go do przepiłowania goleni. Mówił o tem z Janem; ale ten na myśl, że może zostać kulawym, oburzał się. Nie! nie! woli umrzeć, niż zostać kaleką. To też doktór, obserwując bacznie ranę, opatrywał ją szarpiami nasyconemi oliwą i karbolem, założywszy w głębi rany dreny, rurkę kauczukową, dla odciągania ropy. Ostrzegł go jednak, że jeżeli się nie zgadza na operacyę, to wyzdrowienie może trwać długo. W drugim tygodniu jednak, febra się zmniejszyła, stan ogólny znacznie się polepszył, dzięki temu, że chory się wcale nie poruszał.
Teraz poufałość między Janem i Henryetą przybrała formy regularne. Przyzwyczaili się do siebie, zdawało im się, że zawsze tak żyli, że zawsze powinni być przyjaciołmi. Wszystek czas, jaki jej pozostawał od zajęć szpitalnych, przepędzała przy nim, czuwała, by pił, by jadł regularnie, pomagała mu się odwrócić na łóżku, z siłą, jakiej nigdy nie można się było spodziewać w jej delikatnej ręce. Niekiedy rozmawiali ze sobą, zwykle jednak nic nie mówili, zwłaszcza z początku. Ale nigdy się nie nudzili, było to życie bardzo słodkie, na tle tej wielkiej ciszy, on cały jeszcze potłuczony bitwą, ona w sukni żałobnej, z sercem złamanem przez stratę, jaką poniosła. Zrazu żenował się nieco, gdyż czuł, że ona jest wyższą od niego, prawie damą, a on był zawsze chłopem, żołnierzem. Zaledwie czytać i pisać umiał. Potem odzyskał nieco pewność siebie, widząc, że się z nim obchodzi, jak z równym sobie, co dodało mu odwagi, że okazał wszystkie swe dobre strony, inteligencyę popartą rozumem spokojnym i trzeźwym. Zresztą on sam dziwił się sobie, czuł bowiem, że się oswoił z nowemi ideami; czyżby powodem tego było okropne życie, jakie prowadził od dwóch miesięcy? z którego wyszedł obciążony tylu cierpieniami fizycznemi i moralnemi? Ale co go najwięcej podbiło, to, że poznał, iż ona więcej od niego nie umie. Po śmierci matki, młodziutka, stawszy się kopciuszkiem, gospodynią małą, mającą u siebie trzech mężczyzn, jak mówiła, swego dziada, ojca i brata, nie miała czasu na naukę. Umiała czytać, pisać, trochę rachunków i znajomości ortografii, oto wszystko. Nie budziła więc w nim obawy, ale ukazywała mu się wyższą nad innych, bo widział w niej wiele dobroci niezwykłej, odwagi nadzwyczajnej, pod pozorami maleńkiej gospodyni, rozmiłowanej w drobnych domowych zajęciach.
Ilekroć mówili o Maurycym, oboje rozrzewniali się. Jeżeli się w ten sposób poświęcała, to dla przyjaciela Maurycego, dla brata jego, dla dzielnego człowieka, któremu z kolei rzeczy płaciła dług serdeczny. Była ona pełną wdzięczności, sympatyi, która rosła w miarę jak go lepiej poznawała, tę naturę prostą i rozumną, ten umysł rzeźki; on zaś, doglądany jak dziecko, zaciągał także dług wdzięczności nieskończonej, gotów był jej całować ręce za każdą filiżankę rosołu, którą mu podawała. Ta nić czułej sympatyi, codzień się zwężała, w tej samotności głębokiej, w jakiej żyli, przeniknięci. Gdy wyczerpali już zasób swych wspomnień, szczegółów wszystkich, o jakie go się nieustannie dopytywała, począwszy od Reims a skończywszy na Sedanie, to samo pytanie powracało ciągle, co teraz robi Maurycy? dla czego nic nie pisze? Czyżby Paryż był zdobyty, że nie otrzymywali ztamtąd wieści? Dotąd zaledwie jeden list otrzymali od niego, datowany z Rouen, w trzy dni po jego odjeździe, w którym doniósł w kilku wierszach, jakim sposobem dostał się do tego miasta, nakładając drogi, by w końcu przybyć do Paryża. Od tego czasu, od tygodnia przeszło, zupełne milczenie.
Co dzień rano, doktór Dalichamp, opatrzywszy rannego, lubił tutaj zatrzymywać się przez kilka minut. Niekiedy nawet powracał wieczorem i siedział dłużej; był on niejako jedynym ich związkiem ze światem, tym szerokim światem zewnętrznym, tak wzburzonym przez rozliczne katastrofy. On tylko przynosił nowiny, miał on gorące serce patryoty, przepełniające się gniewem i zgryzotą, po każdej klęsce. Mówił też ciągle tylko o zdobywczym marszu prusaków, których zalew po Sedanie powoli rozciągał się na całą Francyę, jak czarne morze. Każdy dzień przynosił nową żałobę, i doktór siedział przygnębiony na jednem z krzeseł, przy łóżku, malował położenie coraz ciemniejszemi farbami, z drżącemi ruchami. Niekiedy kieszenie miał napchane dziennikami belgijskiemi, które zostawiał tutaj. Tym sposobem powoli, echo każdej klęski dochodziło do tego pokoiku zakrytego, zbliżając jeszcze bardziej we wspólnym niepokoju, dwie biedne istoty cierpiące, które były w nim zamknięte.
Dzięki temu, Henryeta ze starych dzienników odczytała Janowi przebieg wypadków pod Metzem, wielkie bitwy heroiczne trzykrotnie rozpoczynane, co jakiś czas. Upłynęło już od tego pięć tygodni, ale on o niczem nie wiedział, i słuchał tej opowieści z sercem ściśniętem, wyobrażając sobie nędzę, jaka tam musi panować, przypominając sobie wszystko to, co sam przecierpiał. W drzemiącej ciszy pokoju, głos Henryety nieco śpiewający, niby uczennicy pilnej, wymawiającej wyraźnie każde zdanie, opłakane dzieje snuły się posępną nicią. Po Froeschwiller, po Spickernie, w chwili gdy korpus I-szy, pobity, pociągnął za sobą korpus 5-ty, inne korpusy, rozstawione od Metzu do Bitche, wahały się, cofały w popłochu klęski, wreszcie skoncentrowały się przed obozami oszańcowanemi, na prawym brzegu Mozelli. Ale ileż drogiego czasu stracono; zamiast spieszyć się do Paryża, cofano się wśród odwrotu niesłychanie trudnego! Cesarz musiał odstąpić dowództwa marszałkowi Bazaine’owi, od którego oczekiwano zwycięztw. Dnia 14 zaszła bitwa pod Borny, gdzie armia została zaatakowana w chwili, gdy nakoniec postanowiono przejść na brzeg lewy, mając przed sobą dwie armie niemieckie; Steinmetza nieruchomego przed obozem oszańcowanym, któremu zagrażał, i Fryderyka Karola, który przeszedł w górze rzekę i szedł wzdłuż jej brzegu lewego, by odciąć Bazaine’a od Francyi. Bitwa pod Borny rozpoczęła się dopiero o godzinie trzeciej popołudniu, zwycięztwo bez korzyści, które korpusy francuzkie zrobiło panami pozycyi, ale które je unieruchomiło z obu stron Mozelli, podczas gdy ruch obsaczający drugiej armii niemieckiej dochodził do skutku. Potem, dnia 16, bitwa pod Rezonville, wszystkie korpusy nakoniec na brzegu lewym, tylko 3-ci i 4-ty nieco w tyle, zatrzymany przez straszliwe natłoczenie się na drogach między Etain i Mars-la-Tour, zuchwały atak jazdy i artyleryi pruskiej, przebiegającej te drogi od rana, bitwa ospała i mętna aż do godziny drugiej, którą Bazaine mógł wygrać, mając przed sobą zaledwie garść ludzi, a którą przegrał, w niepojętej obawie, że może być odcięty od Metzu, bitwa olbrzymia, tocząca się na przestrzeni kilkumilowej, wśród wzgórzy i płaszczyzn, na których francuzi atakowani z czoła i z boku, cudów dokonywali, nie postępowali naprzód, dając nieprzyjacielowi czas do skoncentrowania się, wykonywając sami plan pruski, polegający na tem, by francuzów jak najdłużej zatrzymać na tamtym brzegu rzeki. Nakoniec d. 18, po powrocie do obozu oszańcowanego, bitwa pod Saint-Privat, ostatnia walka, atak czołowy na przestrzeni trzynastu kilometrów, dwakroć sto tysięcy niemców, z siedmiuset działami, przeciw stu dwudziestu tysiącom francuzów, mających zaledwie pięćset armat, niemcy twarzą zwróceni do Niemiec, francuzi do Francyi, jak gdyby najeźdźcy byli najechani wśród dziwacznego krążenia; najstraszliwszy zamęt począwszy od godziny drugiej, gwardya pruska odparta, zrąbana, Bazaine przez długi czas zwycięzca, oparty na swem lewem skrzydle, aż do chwili, gdy nad wieczorem, skrzydło prawe, słabsze, musiało opuścić Saint-Privat, wśród okropnej rzezi, pociągając za sobą całą armię, pobitą, odrzuconą na Metz, zamkniętą odtąd żelaznym pierścieniem.
Podczas gdy Henryeta czytała, Jan przerywał jej co chwila, wołając:
— A my od Reims czekaliśmy na Bazaine’a!
Depesza
marszałka, z datą 19-go po Saint-Privat, w której donosił, że cofnie się przez Montmédy, ta depesza, która zdecydowała marsz armii szalońskiej, była raczej raportem generała pobitego, zmniejszającego doniosłość swej porażki; a później dopiero d. 29, gdy wiadomość o zbliżaniu się tej armii pomocniczej doszła do niego przez linie pruskie, zrobił ostatni wysiłek, na brzegu prawym, pod Noiseville, ale tak mięko, że d. 1 września, tego samego dnia, w którym armia pod Sedanem została zgniecioną, armia Metzu cofała się, stanowczo sparaliżowana, umarła dla Francyi. Marszałek, który dotąd był tylko miernym wodzem, zaniedbującym przejścia wtedy, gdy drogi były otwarte, istotnie w końcu zamknięte przez siły przewyższające, stał się teraz pod wpływem namiętności politycznych, spiskowcem i zdrajcą.
Ale w dziennikach, które doktór Dalichamp przynosił, Bazaine był przedstawiany jako wielki człowiek, żołnierz dzielny, od którego Francya oczekiwała jeszcze zbawienia. Jan kazał sobie parokrotnie odczytywać ustępy, dla lepszego zrozumienia, jakim sposobem trzecia armia niemiecka, z następcą tronu pruskiego, mogła ich ścigać, podczas gdy pierwsza i druga blokowała Metz, obie tak silne pod względem ludzi i armat, że można było w nich czerpać i oddzielić tę czwartą armię, która pod rozkazami następcy tronu saskiego spowodowała pogrom sedański. Uświadomiony o tem, na tem łożu boleści, gdzie go rana trzymała, usiłował jeszcze mieć nadzieję.
— A więc byliśmy słabi!... To nic, dodajmy liczby: Bazaine ma sto piędziesiąt tysięcy ludzi, trzykroć sto tysięcy karabinów, przeszło pięćset dział, i z największą pewnością przygotowuje im miłą niespodziankę!
Henryeta potrząsała głową, zgadzała się na jego zdania, nie chcąc go bardziej zasmucać. Gubiła się ona wśród tych olbrzymich ruchów wojsk; ale czuła nieuniknioną klęskę. Głos jej był zawsze czysty, byłaby w ten sposób czytała całemi godzinami, szczęśliwa, że go mogła czemś zająć. Niekiedy, przy opisie jakiej rzezi, jąkała się, z oczami zalanemi łzami. Zapewne myślała o swym mężu rozstrzelanym, kopniętym nogą przez oficera bawarskiego i rzuconym pod mur.
— Jeżeli to pani przykrość sprawia — mówił Jan zdziwiony — to nie czytaj opisu bitew.
Ale ona zaraz rozpoczynała, łagodna, mięka.
— Nie, nie, daruj pan, zapewniam cię, że mi to sprawia przyjemność.
Pewnego wieczoru, w pierwszych dniach października, gdy silny wiatr wył na dworze, Henryeta powróciła ze szpitala, weszła do pokoju bardzo wzruszona, mówiąc:
— List od Maurycego! doktór mi oddał.
Co rano oboje bardzo się niepokoili, że młody człowiek nie dawał żadnego znaku życia, a nadewszystko, gdy od tygodnia obiegała pogłoska o zupełnem osaczeniu Paryża, stracili wszelką nadzieję otrzymania wiadomości, byli niespokojni, o to, co się stało z Maurycym od czasu, gdy opuścił Rouen. Teraz milczenie jego zrozumieli, list który wysłał z Paryża do doktora Dalichamp, d. 18, tego samego, w którym wyjechał ostatni pociąg do Hawru, nadłożył ogromnie drogi i przybył prawie cudem, zabłądziwszy dwadzieścia razy w drodze.
— Ach, dzielny chłopiec! — zawołał Jan uszczęśliwiony. — Czytajże mi pani prędko.
Wiatr wył coraz silniej, okna trzeszczały jak pod uderzeniem taranu. Henryeta, przyniósłszy lampę na stół przy łóżku, zaczęła czytać tak nachylona nad Janem, że ich włosy się stykały. Tworzyli grupę bardzo miłą, w tym pokoju tak cichym — wśród burzy na dworze.
Był to długi list, z ośmiu kart złożony, w którym Maurycy najprzód wyjaśniał, w jaki sposób zaraz po swem przybyciu d. 16 udało mu się zaciągnąć do jednego z pułków piechoty, którego szeregi kompletowano. Potem opowiadał swe przygody, pisał z nadzwyczajnem rozgorączkowaniem o tem, co się dowiedział, o wypadkach tego strasznego miesiąca, o Paryżu uspokojonym po bolesnem zdziwieniu Wissemburga i Froeschwilleru, łudzącym się nadzieją odwetu, wpadającym w nowe złudzenia, o legendzie zwycięzkiej armii, o dowództwie Bazaine’a, o pospolitem ruszeniu, o zwycięztwach wymyślonych, o hekatombach pruskich, o których sami nawet ministrowie opowiadali z trybuny. I nagle mówił, jakim sposobem piorun po raz drugi zagrzmiał nad Paryżem d. 3 września; nadzieje złamane, miasto pozostawione bez wiadomości, raz pełne ufności, to znów wpadające w zwątpienie pod tym ciosem przeznaczenia, o krzykach „detronizacya! detronizacya!“ rozlegających się wieczorami na bulwarach, krótkie i ponure posiedzenie nocne, na którem Juliusz Favre przeczytał projekt tej detronizacyi, której lud się domagał. Potem, nazajutrz, d. 4 sierpnia, zapadnięcie się jednego świata, drugie cesarstwo ginące w rezultatach swych występków i błędów, cały lud na ulicach, potok oblany jasnem słońcem pięknej niedzieli, toczący się aż do krat Ciała prawodawczego — których strzegła zaledwie garść żołnierzy — z pałkami w rękach, łamiący drzwi, wtłaczający się do sali posiedzeń, zkąd Juliusz Favre, Gambetta i inni deputowani lewicy wyszli, by ogłosić Rzeczpospolitą w ratuszu. W tymże czasie na placu Saint-Germain l’Auxerrois, otworzyły się małe drzwiczki w Luwrze, wypuszczając cesarzową regentkę, ubraną czarno, w towarzystwie jednej przyjaciołki, obie drżące, oczekujące, ukryte w doróżce, którą napotkały, a która je zawiozła zdala od Tuilleryów, gdzie teraz szalał motłoch. Tegoż samego dnia Napoleon III opuścił oberżę w Bouillon, gdzie przepędził pierwszą noc wygnania, w drodze do Wilhelmshoe.
Jan z miną poważną, przerwał Henryecie:
— A więc w tej chwili jest Rzeczpospolita?... Ha, dobrze, byle nam to pomogło do pobicia prusaków.
Ale potrząsał głową; zawsze, gdy był chłopcem słyszał wiele złego o Rzeczypospolitej. A przytem, wobec nieprzyjaciela nie wydawało mu się to dobrem, nie podobała mu się niezgoda. Wprawdzie trzeba było, żeby coś stanęło na miejsce cesarstwa, które zgniło i którego nikt nie chciał.
Henryeta skończyła list, który w ostatku zapowiadał zbliżanie się niemców. Dnia 13, w tej samej prawie chwili, w której delegacya rządu obrony narodowej, instalowała się w Tours, widziano ich, na wschód od Paryża, w Creteil i Joinville-le-Pont. Ale dnia 18, rano, kiedy list był pisany, Maurycy nie wierzył jeszcze w możliwość osaczenia zupełnego Paryża, pełen był nadziei i uważał oblężenie za usiłowanie nierozsądne i ryzykowne, które upadnie w ciągu trzech tygodni; liczył na armię sukursową, którą prowincya z pewnością wyśle, nie mówiąc już nic o armii w Metzu, idącej już na Verdun i Reims. A jednak pierścień pasa żelaznego spoił się, otoczył Paryż; i Paryż odcięty od świata, stał się olbrzymiem więzieniem dwóch milionów ludzi, żyjących w śmiertelnem milczeniu.
— Ach, mój Boże! — szepnęła Henryeta udręczona — ileż to czasu potrwa i czy go kiedy zobaczymy!
Poryw wichru zgiął drzewa w dali, i zatrząsł staremi wiązaniami domu. Jeżeli zima będzie ostrą, ileż cierpień dla biednych żołnierzy, bez ognia, bez chleba, bijących się w śniegu!
— Ba! — zakończył Jan — list ten jest bardzo ciekawy i przyjemnie jest mieć jakie takie wiadomości... Nie trzeba nigdy tracić nadziei.
I tak, dzień za dniem, upłynął październik, niebo było szare i smutne, a wiatr, ustając chwilami, nowe napędzał chmury jeszcze ciemniejsze. Rana Jana goiła się nadzwyczaj wolno, dreny nie zawsze odprowadzały materyę, co by pozwoliło doktorowi je wyjąć; ranny osłabł mocno, odmawiając stale poddania się operacyi, w obawie przed kalectwem. Zrezygnowane oczekiwanie, przerywane niekiedy nagłym niepokojem bez żadnych powodów, zdawało się teraz usypiać mały, ukryty pokoik, do którego wiadomości przychodziły powoli, niejasne, niby zły sen jakiś. Ohydna wojna, rzezie, klęski, trwały dalej gdzieś tam, ale tu nigdy nie znano istotnej prawdy, słyszano tylko skargę głuchą i straszną zarzynanej ojczyzny. A wiatr miotał mokremi liściami pod niebo szare, i trwało długie i głębokie milczenie na polach nagich, gdzie rozlegało się tylko krakanie kruków, zapowiadające ostrą zimę.
Jednym z przedmiotów wszystkich rozmów był szpital, z którego Henryeta prawie nie wychodziła, chyba tylko wtedy, gdy należało posiedzieć przy Janie. Wieczorem, gdy ztamtąd powróciła, on się jej wypytywał, znał każdego jej rannego, chciał wiedzieć, którzy przychodzili do zdrowia; ona zaś chętnie mówiła, gdyż umysł jej zajęty był wyłącznie temi sprawami, opowiadała dzieje każdego dnia z najdrobniejszemi szczegółami.
— Ach! — powtarzała — biedne dzieci, biedne dzieci!
Nie był to szpital, jaki zwykle bywa w czasie trwającej bitwy, gdzie krew świeża płynie, gdzie amputacye odbywają się na ciele zdrowem i różowem. Był to szpital zupełny, gnijący, cuchnący gorączką i śmiercią, całe miesiące powolnej rekonwalescencyi, ciągłe konania. Doktór Dalichamp z wielkim trudem wystarał się o łóżka, sienniki, kołdry konieczne; i codzień jeszcze utrzymanie chorych, chleb, mięso, leguminy, nie mówiąc o bandażach, przyrządach, zmuszały go do czynienia prawdziwych cudów. Prusacy, zająwszy lazaret wojskowy w Sedanie, odmówili mu wszystkiego, nawet chloroformu, musiał więc wszystko sprowadzać z Belgii. Mimo to przyjmował równie chętnie rannych niemców, jak i francuzów, doglądał zwłaszcza kilkunastu bawarów, pozbieranych w Bazeilles. Ci nieprzyjaciele, którzy wzajemnie się dusili, leżeli teraz obok siebie, w dobrem porozumieniu wspólnych cierpień. I jakiż widok grozy i nędzy przedstawiały te duże sale starej szkoły w Remilly, zawierające w sobie kilkadziesiąt łóżek, oświeconych bladym blaskiem wielkich okien!
W dziesięć dni po bitwie przyprowadzano jeszcze rannych, zapomnianych, odszukanych po różnych kątach. Czterech zostało w jednym z pustych domów w Balan, pozbawionych wszelkiej opieki lekarskiej, żyjących Bóg wie czem, dzięki miłosierdziu zapewne jakiego sąsiada, rany ich roiły się od robactwa, byli na pół umarli, zarażeni przez te rany nieczyste. Była to zgnilizna, z którą walczyć było niepodobieństwem, która zmiatała i wypróżniała całe rzędy łóżek. Już we drzwiach czuć się dawała nieznośna jej woń. Dreny zapełniały się ropą i toczyły z siebie kropla za kroplą materyę cuchnącą. Niekiedy trzeba było ciało rozcinać i wydobywać z niego szczątki spróchniałych kości. Potem formowały się wrzody, fistuły otwierające się gdzieindziej. Biedacy ci, wycieńczeni, wychudli, z twarzą o cerze ziemistej, znosili istotne męczarnie. Jedni zgnębieni przepędzali dnie, leżąc na grzbiecie z powiekami zamkniętemi i czarnemi, podobni do trupów poczynających się już rozkładać. Inni, nie mogąc spać, trawieni niespokojną bezsennością, oblani obfitym potem, wpadali w jakieś uniesienie niezdrowe, jak gdyby katastrofa spowodowała w nich szaleństwo. Czy jednak byli gwałtowni czy spokojni, gdy dreszcze gorączki zaraźliwej owładały niemi, zbliżał się już koniec, trucizna zwyciężała, zabierała jednego po drugim, we wspólnej zgniliznie tryumfującej nad życiem...
Była przytem sala skazanych na śmierć, tych, którzy chorzy byli na krwawą biegunkę, na tyfus i ospę. Wielu uległo czarnej ospie. Rzucali się, krzyczeli w nieustannej gorączce, przewracali się na łóżkach, wstawali, podobni do widma. Inni, chorzy na płuca, umierali ze straszliwym kaszlem. Inni, rycząc, doznawali ulgi dopiero pod prysznicem wody zimnej, którą odświeżano nieustannie ich rany. Tylko godzina odwiedzin lekarskich, godzina opatrunku, sprowadzała nieco ciszy, przewietrzała łóżka, rozluźniała skostniałe ciała, leżące długo w jednej pozycyi. Była to także godzina trwogi, gdyż nie było dnia, żeby doktór, badając rany, nie był spostrzegł na skórze kilku biedaków, plam sinych, zwiastujących gangrenę. Zaraz nazajutrz przystępowano do operacyi. Jeszcze kawałek nogi lub ręki odpadał... Niekiedy gangrena posuwała się wyżej, trzeba było znowu krajać, tak że niekiedy odcinano wszystkie członki. Niekiedy znów cały człowiek, całe ciało było zalane wilgotnemi plamami tyfusu, trzeba go było wynosić chwiejącego się, pijanego, nieprzytomnego, do sali skazanych i wyklętych, gdzie umierał, cuchnąc trupem jeszcze przed skonaniem.
Co wieczór Henryeta, powróciwszy do domu odpowiadała na pytania Jana głosem drżącym i z tem samem zawsze wzruszeniem:
— Och, biedne dzieci, biedne dzieci!
I zawsze te same szczegóły, codzienne męczarnie tego piekła. Rozkrajano rękę, ucięto stopę, amputowano ramię; ale czy gangrena i zaraza gnijąca się zatrzyma! To znów pochowano jednego, najczęściej francuza, niekiedy niemca. Bardzo rzadko przeszedł dzień, żeby trumna, zbita na prędce z czterech desek, nie wysunęła się pośpiesznie o zmroku ze szpitala, w towarzystwie zwykle posługacza szpitalnego, niekiedy jej samej, Henryety, ażeby przecież człowiek nie był jak pies chowany. Na małym cmentarzu w Remilly, wykopano dwa długie doły; i spali tam snem wiecznym obok siebie, niemcy na lewo, francuzi na prawo, pogodzeni w łonie ziemi.
Jan zaczął się interesować niektórymi rannymi, choć ich nigdy nie widział. Dowiadywał się o nich.
— A „biedne dziecko“ jakże się tam dziś miewa?
Był to mały żołnierz z piątego pułku liniowego, ochotnik, nie liczący nawet dwudziestu lat. Przezwisko „biedne dziecko“ ztąd otrzymał, że ilekroć mówił o sobie, zawsze się tak nazywał; a gdy go się raz zapytano o to, odrzekł że matka tak go zwykle nazywała. W rzeczy samej umierał na zapalenie płuc, wywołane przez ranę w boku lewym.
— Ach, drogi chłopczyna, mówiła Henryeta, która żywiła dlań uczucie macierzyńskie, źle się ma, kaszlał cały dzień... Serce mi pęka, słysząc to wszystko.
— A niedźwiedź, ten Gutmann? pytał znów Jan z uśmiechem. Czy doktór ma jaką nadzieję?
— Tak, zdaje się, że wyjdzie. Ale cierpi okropnie.
Jakkolwiek oboje byli bardzo czuli na cierpienie ludzkie, nie mogli jednak mówić o Gutmanie inaczej, jak z pewną dobrotliwą wesołością. Gdy młoda kobieta weszła do szpitala, zaraz pierwszego dnia poznała w tym żołnierzu bawarskim, człowieka z rudą brodą i czerwonemi włosami, o dużych oczach niebieskich i nosie spłaszczonym, który ją wziął na ręce w Bazeilles w chwili, gdy rozstrzeliwano jej męża. On ją także poznał, ale nie mógł mówić, kula, wszedłszy przez szyję, urwała mu połowę języka. Po dwóch dniach grozy w obec tego człowieka, dreszczu mimowolnego, ilekroć się do jego łóżka zbliżała, została wreszcie podbitą przez jego wejrzenie zrozpaczone i słodkie, jakiem ją ścigał. Nie był to już potwór, cały zbryzgany krwią, z oczami błędnemi od wściekłości, jaki zawsze rysował się w jej wyobraźni. Z trudnością odszukaćby teraz mogła te cechy w tym nieszczęśliwym, z miną tak dobroduszną, słodką, wśród strasznych cierpień, jakich doznawał. Rana jego bardzo rzadka, to nagłe kalectwo, wzbudziło dlań powszechne współczucie. Nie wiedziano nawet na pewno, czy się nazywa Gutmann, nazywano go tak, ponieważ jedyny dźwięk, jaki mógł wydać, składał się z dwóch sylab, brzmiących mniej więcej tą nazwą. Co do reszty wiedziano, że jest żonaty i że ma dzieci. Widocznie rozumiał trochę po francuzku, gdyż niekiedy odpowiadał gwałtownym ruchem głowy. Czyś żonaty? — Tak! A dzieci masz? — Tak! tak! Spostrzegłszy pewnego dnia mąkę, wzruszył się bardzo, co kazało przypuszczać, że jest młynarzem. I nic więcej. Gdzie był młynarzem? A może teraz w jakiejś oddalonej wiosce bawarskiej opłakiwała go żona i dzieci? Czyż ma więc umrzeć nieznany, bezimienny, pozostawiając swoich gdzieś daleko, w oczekiwaniu wiekuistem powrotu?
— Dzisiaj, opowiadała Henryeta jednego wieczoru Janowi, Gutmann przesłał mi ręką pocałunek... Nie mogę mu dać pić, żadnej posługi przy nim zrobić, żeby nie poniósł palców do ust, z gwałtownym ruchem wdzięczności.... Nie trzeba się śmiać, to coś strasznego być skazanym na wieczne milczenie!
Ku końcowi października Jan miał się znacznie lepiej. Doktór zgodził się na wyjęcie drenów, jakkolwiek nie bez obawy i rana goiła się bardzo prędko. Już rekonwalescent się podnosił, całemi godzinami przechadzał się po pokoju, siadał przy oknie wpatrując się w płynące po niebie chmury. Potem począł się nudzić, mówił że chce się czemś zająć, być pożytecznym w gospodarstwie. Niepokoił się też pokryjomu kwestyą pieniężną, gdyż myślał że dwieście franków, zostały już wyczerpane przez sześć tygodni. Ponieważ ojciec Fouchard zawsze dlań jest grzecznym, więc widocznie Henryeta zań płaci. Myśl ta gryzła go, nie śmiał się z nią rozmówić, i kamień mu spadł z serca, gdy ułożono się, że będzie parobkiem, zajmującym się wraz z Sylwiną gospodarstwem domowem, podczas gdy Prosper trudnić się będzie robotami w polu.
Pomimo okropnych czasów, jeden parobek więcej nie był zbytecznym u ojca Fouchard, którego interesa szły doskonale. Podczas gdy cały kraj jęczał, wytaczał wszystką swą krew, zdołał on tak dalece rozszerzyć swój handel jako rzeźnik szpitalny, że teraz bił trzy a nawet cztery razy więcej bydła. Opowiadano sobie o korzystnym handlu, jaki w d. 31 sierpnia prowadził z prusakami. On, który dnia 30 bronił swych drzwi przeciw żołnierzom 7-go korpusu, ze strzelbą w ręku, nie chcąc im sprzedać ani kęska chleba, krzycząc że dom jest pusty, teraz stał się kupcem wszystkiego, i d. 31, przy pojawieniu się pierwszych żołnierzy nieprzyjacielskich, wydobył ze swych piwnic mnóstwo żywności, którą pochował po rozmaitych dziurach. Odtąd był jednym z największych dostarczycieli mięsa dla wojsk niemieckich, nadzwyczaj zręczny przy sprzedaży, każąc sobie dobrze płacić. Inni uskarżali się na surowe wymagania zwycięzców, on nie dostarczył nawet korca mąki, kwarty wina, ćwiartki wołu, by nie był za to doskonale zapłacony. Mówiono o tem dużo w Remilly, uważano to za rzecz brzydką dla człowieka, który stracił dopiero co syna na wojnie, którego grobu nawet nie odwiedził i który sama Sylwina utrzymywała. Mimo to szanowano go za to, że się zbogaca wtedy, gdy inni tracą wszystko. On zaś drwił sobie ze wszystkich, poruszał ramionami, mruczał pogardliwie:
— Patryota, patryota! jestem lepszym patryotą od nich wszystkich... Czyż to jest patryotyzm paść darmo prusaków, paść po samo gardło? Ja im każę za wszystko płacić... Zobaczymy, zobaczymy, później!
Jan już drugiego dnia zbyt długo był na nogach, i tajne obawy doktora się sprawdziły: rana się otworzyła, zapalenie bardzo znaczne zaogniło nogę, musiał się więc znów położyć się do łóżka. Dalichamp począł podejrzywać, że w ranie znajduje się kawałek kości, którą wysiłek dwudniowego chodzenia ostatecznie oddzielił. Poszukał jej i na szczęście wynalazł. Ale to nie obeszło się bez wzruszenia i gorączki gwałtownej, która wyczerpała Jana mocno. Nigdy jeszcze nie osłabł tak bardzo. I Henryeta poczęła go znów pielęgnować, przebywała ciągle w pokoju, smutnym i chłodnym od zimy, panującej na zewnątrz. Były to pierwsze dni listopada, wiatr wschodni przynosił ciągle zawieje śnieżne, i mocne zimno do czterech pustych ścian i nagiej posadzki. Ponieważ nie było kominka, zdecydowali się na postawienie piecyka, którego huczenie rozweselało nieco ich samotność.
Dnie płynęły jednostajnie i ten pierwszy tydzień recydywy był dla Jana i dla Henryety najsmutniejszym w ich długiej poufałości. Czyż cierpienia nie ustaną nigdy? czyż niebezpieczeństwo ciągle się będzie odradzało i koniec biedy nigdy nie nastąpi? Myślą nieustannie biegli ku Maurycemu, od którego nie mieli już żadnej wieści. Mówiono im, że inni otrzymują listy, maleńkie karteczki przynoszone przez gołębie. Zapewne strzał jakiego niemca zabił w przelocie, na szerokiem niebie, gołębia, który niósł im radość i pociechę. Wszystko zdawało się gasnąć, cofać, znikać wśród tej surowej zimy. Odgłosy wojny dochodziły do nich znacznie spóźnione, rzadkie dzienniki, przynoszone im niekiedy przez doktora Dalichamp, nosiły datę z przed tygodnia. I smutek ich miał po większej części źródło w tym braku wiadomości, w tem że nie wiedzieli co się z nimi stanie, w oddalonych odgłosach wojny, które mimowoli dochodziły do nich wśród ciszy wiejskiej, panującej dokoła folwarku.
Pewnego poranku doktór przyszedł wzburzony, z rękami drżącemi. Wydobył dziennik belgijski z kieszeni, rzucił go na łóżko wołając:
— Ach, moi przyjaciele, Francya umarła, Bazaine zdradził!
Jan, ułożony na poduszkach, drzemiący, obudził się odrazu.
— Jakto, zdradził?
— Tak, poddał Metz i całą armię. To taki sam cios jak Sedański, ale tym razem znikły resztki naszego ciała i naszej krwi.
Wziął dziennik i czytał:
„Sto piędziesiąt tysięcy jeńców, sto pięćdziesiąt trzy sztandary i orły, pięćset czterdzieści jeden dział polowych, sześdziesiąt sześć kartaczownic, ośmset dział fortecznych, trzykroć sto tysięcy karabinów, dwa tysiące wozów, amunicji dla ośmdziesięciu pięciu bateryj“....
I czytał dalej wszystkie szczegóły: marszałek Bazaine, zamknięty w Metzu z armią, obezwładniony, nie czynił żadnych usiłowań, by przełamać pierścień żelazny, który go otaczał; jego nieustanne stosunki z następcą tronu Fryderykiem Karolem, jego mętne i wahające się kombinacye polityczne, ambicya odegrania roli decydującej, o której sam sobie nie wyrobił jasnego pojęcia; cały szereg pertraktacyj, wysyłania emisaryuszów podstępnych i kłamliwych do Bismarka, do króla Wilhelma, do cesarzowej rejentki, która ostatecznie odmówiła wszelkiego traktowania z nieprzyjacielem na podstawie ustępstw terytoryalnych, wreszcie katastrofa nieunikniona, los kończący swe dzieła, głód w Metzu, przymusowa kapitulacya, wódz i żołnierze doprowadzeni do tego, że musieli przyjąć twarde warunki zwycięzcy. Francya nie miała już wojska.
— Do stu piorunów! zaklął Jan głucho, który wszystkiego nie bardzo pojmował, ale dla którego Bazaine został był wielkim wodzem, jedynym zbawcą. Cóż więc teraz będzie? co się stanie z Paryżem!
Właśnie doktór przeszedł do wiadomości z Paryża, wiadomości opłakanych. Zrobił uwagę, że dziennik nosi datę 5 listopada. Poddanie się Metzu nastąpiło 27 października, a wieść o tem doszła do Paryża dopiero d. 30. Po porażkach poniesionych już pod Chevilly, Bagneux, Malmaison, po bitwie i utracie Bourgetu, wieść ta spadła jak piorun, wśród ludności zrozpaczonej, wzburzonej słabością i niemocą rządu obrony narodowej. To też, nazajutrz d. 31 października, wybuchło formalne powstanie, olbrzymi tłum zebrał się na placu przed ratuszem, zalał sale, uwięził członków rządu, których gwardya narodowa zdołała oswobodzić, w obawie by rewolucyoniści domagający się komuny nie zwyciężyli. Dzienniki belgijskie robiły z tego powodu obelżywe uwagi o nikczemności Paryża, który rozdzierała wojna domowa, w chwili gdy nieprzyjaciel stał u bram miasta. Czyż to nie był rozkład ostateczny, gnojowisko błota i krwi, w które musiała zapaść się cała jedna epoka?
— To prawda — mruknął Jan bledniejąc — nie należy się swarzyć, gdy prusacy siedzą na karku!
Henryeta, która dotąd milczała, nie chcąc brać udziału w rozmowie o polityce, nie mogła powstrzymać okrzyku boleści. Myślała tylko o swym bracie.
— Ach mój Boże, żeby tylko Maurycy ze swą słabą głową nie zamięszał się w te historye!
Zapanowało chwilowe milczenie, i doktór, gorący patryota, rzekł:
— Nic nie szkodzi, niema już żołnierzy, to powstaną inni. Metz się podda, sam Paryż może się poddać także, ale jest jeszcze Francya... Tak, jak mówią nasi chłopi, skóra jest twardą i pomimo wszystko żyć jeszcze będziemy!
Ale znać było, że usiłuje okazywać nadzieję, w którą sam nie wierzy. Mówił o nowej armii, tworzącej się nad Loarą, a której początkowe wystąpienie od strony Arthenay nie powiodło się zupełnie. Ale ona się zaprawi do wojny i pomaszeruje na pomoc Paryżowi. Rozgorączkowany był mocno proklamacyą Gambetty, który wyjechał z Paryża balonem dnia 7 października, zaraz nazajutrz zainstalował się w Tours i wezwał wszystkich obywateli do broni, mówił językiem tak męzkim i tak rozumnym, że cały kraj poddawał się dyktaturze ocalenia publicznego. Czyż zresztą nie mówiono o uformowaniu jeszcze jednej armii na północy, armii na wschodzie, o wydobywaniu żołnierzy z ziemi, samą siłą wiary? Teraz prowincya się budziła, wola niepokonana stworzenia wszystkiego czego potrzeba, postanowienie walczenia do ostatniego grosza i do ostatniej kropli krwi.
— Ba! zakończył doktór powstając, bardzo często skazywałem na śmierć chorych, którzy w tydzień potem powstawali z łóżka zdrowi.
Jan uśmiechnął się.
— Doktorze, wylecz mię prędko, żebym mógł pójść i zająć me stanowisko w szeregu.
Mimo to, tak on jak i Henryeta posmutnieli bardzo od tych nowin. Tegoż wieczoru zerwała się zawierucha śnieżna, a nazajutrz gdy Henryeta zziębnięta, powróciła ze szpitala, przyniosła wiadomość, że Gutmann umarł. Zimno dziesiątkowało rannych, opróżniało szeregi łóżek. Biedny niemy, z ustami pozbawionemi języka, konał już od dwóch dni. Przez ostatnie godziny, siedziała przy jego łóżku, tak błagalnie bowiem spoglądał. Mówił do niej z załzawionemi oczami może powiadał jej prawdziwe swe nazwisko, nazwisko wsi dalekiej, w której go żona i dzieci oczekują. I umarł nieznany, przesyłając jej drżącemi palcami ostatni pocałunek, jak gdyby jej chciał dziękować za opiekę. Sama jedna poszła na cmentarz, gdzie ziemia zmarznięta, ta ciężka ziemia obca, upadła głucho na jego trumnę sosnową, wraz ze śniegiem...
Nazajutrz znowu, Henryeta, powróciwszy, rzekła:
— Biedne dziecko umarło.
Płakała mocno.
— Ach gdybyś go pan widział, gdy gorączkował! Wołał na mnie: mamo! mamo! wyciągał do mnie ręce tak czule, że musiałam go wziąść na kolana... Nieszczęśliwy! cierpienie tak go wycieńczyło, że był lekki jak mały chłopiec... I kołysałam go, żeby umarł zadowolony... tak! kołysałam go, ja, którą on nazywał swą matką, a przecież starsza jestem od niego zaledwie o kilka lat... Płakał i ja się nie mogłam powstrzymać od płaczu, jeszcze płaczę...
Łkała mocno, tak że musiała przerwać swe opowiadanie.
— Umierając, wyszeptał kilkakrotnie te słowa, któremi się przezywał: biedne dziecko, biedne dziecko.... O tak, biedne dzieci wszyscy wy, zuchy-chłopcy, niektórzy tak młodzi, a którym wasza okrutna wojna urywa członki i tyle cierpień zadaje, nim pomrzecie! Codzień teraz Henryeta powracała wzburzona jaką nową śmiercią; i te cierpienia innych zbliżały ich jeszcze więcej do siebie, przez długie i smutne godziny, jakie spędzali ze sobą samotni w głębi dużego i cichego pokoju. Były to jednak godziny słodkie, zabarwione uczuciem, uczuciem niby braterskiem, wykwitłem w ich sercach, które dobrze się nawzajem poznały. On, ze swym umysłem refleksyjnym, w tej ciągłej poufałości podniósł się o wiele wyżej, a ona, widząc go dobrym i rozsądnym, nie myślała wcale o tem, że był prostym człowiekiem, który orał wprzódy w polu, nim począł nosić tornister. Rozumieli się doskonale, tworzyli wyborną parę, jak mówiła Sylwina ze swym poważnym uśmiechem. Nie żenowali się wcale siebie, ona mu opatrywała nogę, i nigdy ich jasne wejrzenia nie zaćmiły się niczem. Zawsze czarno ubrana, w stroju wdowim, przestała być niejako kobietą.
Jan, ilekroć został sam, co zawsze przytrafiało się po południu, rozmyślał głęboko. To co do niej czuł, było wdzięcznością nieskończoną; rodzajem szacunku religijnego, usuwającego na stronę wszelką myśl o miłości, jak świętokradztwo. A jednakże mówił sobie, że gdyby był miał taką jak ona żonę, tak czułą, słodką i czynną — życie zmieniłoby się wprawdziwie rajskie istnienie. Jego nieszczęście, złe lata jakie przepędził w Rognes, niedola małżeńska, śmierć gwałtowna żony, cała ta przeszłość — przypominała mu się z dotkliwym żalem, z nadzieją niejasną, na pół określoną, że należy jeszcze raz pokusić się o szczęście. Zamykał oczy, wpadał w półdrzemkę, i widział się w Remilly, ożenionym, właścicielem gruntu wystarczającego na wyżywienie rodziny złożonej z dzielnych ludzi, pozbawionych wszelkich pragnień. Było to tak łatwem, a jednak nie istniało i nigdy zapewne istnieć nie będzie. Zdawało im się, że zdolnym jest tylko do przyjaźni, że kocha Henryetę dla tego, że stał się bratem Maurycego. Potem, te nieokreślone sny o małżeństwie zmieniły się w rodzaj pociechy, w marzenia, o których się wie, że są niemożliwe do urzeczywistnienia, a któremi się pieścimy w godzinach smutku.
Co do Henryety, ta pozostała zawsze jednakową. Od chwili straszliwego dramatu w Bazeilles, serce jej zostało głęboko zranione, i jeżeli znów nastąpiła pewna ulga, nowe uczucie, to bez jej wiedzy; rodzaj kiełkowania ziarna, w którem nic nie zdradza tajemniczej pracy. Nie wiedziała nawet o przyjemności, jaką jej sprawiało pozostawanie przez długie godziny przy łóżku Jana, czytanie mu dzienników, które ich tylko martwiły. Nigdy jej ręka, spotkawszy jego dłoń, nie zadrżała, nigdy myśl o jutrze nie budziła w niej marzeń i życzeń, by mogła jeszcze być kochaną. A jednakże tylko w tym pokoju zapominała o wszystkiem, znajdowała pewną pociechę. Gdy tu była zajęta, ze swą zwykłą słodyczą, serce jej uspakajało się, zdawało jej się, że brat wróci wkrótce, że wszystko będzie dobrze, że zostaną wszyscy szczęśliwymi i nie rozdzielą się już nigdy. I mówiła o tem spokojnie, tak jej się wydawał naturalnym stan taki rzeczy, i nie przyszło jej nigdy na myśl zastanowić się bliżej nad sobą, w czystej nieświadomości swego serca.
Pewnego popołudnia, udając się do szpitala, przerażenie, jakiego doznała na widok kapitana pruskiego z dwoma oficerami, stojących w kuchni, dało jej poznać głębie uczucia, jakie żywiła ku Janowi. Ludzie ci zapewne dowiedzieli się o obecności rannego na folwarku i przyszli go zabrać; odjedzie więc do niewoli do Niemiec, do jakiej fortecy. Stała, słuchając z ogromnem biciem serca.
Kapitan, wysoki mężczyzna, mówiący po francuzku, czynił wyrzuty gwałtowne ojcu Fouchard.
— To musi się raz skończyć, drwisz sobie z nas.. Przyszedłem sam z ostrzeżeniem do ciebie, że jeżeli coś podobnego jeszcze raz się powtórzy, będziesz za to odpowiedzialnym! tak! chwycę się surowych środków!...
Stary, zupełnie spokojny, udawał głupiego, jak gdyby nie rozumiał o co idzie, i machał rękami.
— Jakto, panie? o co idzie?
— Nie rozdrażniaj mnie, wiesz dobrze, że trzy krowy, któreś nam sprzedał w niedzielę, zdechły... Tak, zdechły na chorobę zaraźliwą, gdyż moi ludzie rozchorowali się po spożyciu z nich mięsa, i dwóch zapewne w tej chwili już nie żyje.
Fouchard, usłyszawszy to, udał oburzenie niesłychane.
— Zdechłe, moje krowy? takie piękne mięso, jakie możnaby dać położnicy, dla przywrócenia jej sił!
I począł jęczyć, bić się w piersi, krzyczeć, że jest człowiekiem uczciwym, że wołałby sobie wyciąć kawał ciała, niż sprzedawać złe mięso. Znają go tu od lat trzydziestu i nikt nie może powiedzieć, by kiedykolwiek jego towar był w złym gatunku.
— Mięso było zdrowe jak rzepa, mój panie, a jeżeli pańscy żołnierze dostali boleści żołądka, to ztąd zapewne, że się zanadto objedli, a może jaki złoczyńca wsypał czego do kotła...
Oszołomiał go takim potokiem słów, przypuszczeń tak dziwacznych, że kapitan, rozgniewany, przerwać mu musiał:
— Dość tego! Zostałeś ostrzeżony, miej się więc na baczności!... Ale jeszcze jedno. Mamy podejrzenie, że ty w tej wsi przyjmujesz i dopomagasz wolnym strzelcom z lasu Dieulet, którzy zamordowali nam nie dawniej jak przedwczoraj żołnierza na straży... Rozumiesz, miej się na baczności!...
Skoro prusacy odeszli, ojciec Fouchard ruszył ramionami z wyrazem najwyższej pogardy. Zdechła krowa! naturalnie, że im ją sprzedał, innych im przecież nie sprzedaje od samego początku!... Wszelka padlina, jaką mu wieśniacy znoszą, tak te, które padły na jaką chorobę, lub które odkopano, czyż nie jest wybornem pożywieniem dla tych durniów?
Zmrużył oko i mruknął z wyrazem szyderczego tryumfu, zwracając się do uspokojonej już Henryety:
— No i co, moja mała, są ludzie, którzy mówią, że ja nie jestem patryotą!... Hę? niechno oni to robią co ja, niech im dają ścierwo, a za to zabierają ich pieniądze!... Nie jestem patryotą! ależ do stu piorunów, ja ich więcej zabiłem mojem mięsem podłem, niż wszyscy żołnierze swojemi szaspotami!
Jan, gdy się dowiedział o całej tej historyi, zaniepokoił się mocno. Jeżeli władze niemieckie podejrzywają, że mieszkańcy Remilly przyjmują wolnych strzelców z lasu Dieulet, to pierwszego lepszego dnia zaczną wszystkie domy rewidować i wtedy go znajdą. Myśl, że może narazić swych gospodarzy, że Henryecie sprawi tem nieprzyjemność, dręczyła go nadzwyczajnie. Ale ona poczęła go błagać i wyjednała, że poczeka jeszcze kilka dni, aż rana się zagoi, gdyż teraz, z powodu nogi, nie byłby wstanie połączyć się z jakim pułkiem armii północnej, lub nad Loarą.
Odtąd aż do połowy grudnia były to w ich samotności dni najniespokojniejsze, przepełnione trwogą. Zimno było tak ostre, że piec nie był w stanie ogrzać dużej i nagiej izby. Patrząc nieraz przez okno na grube warstwy śniegu, pokrywające ziemię, myśleli o Maurycym, zagrzebanym gdzieś tam, w tym Paryżu zamrożonym i umarłym, zkąd nie mieli żadnych pewnych wiadomości. Ciągle to samo pytanie: co on robi, dlaczego nie daje znaku życia? Nie śmieli wyznać przed sobą swych obaw straszliwych; może jest ranny, może umarł, może chory? Kilka mętnych wiadomości, jakie do nich doszły, za pośrednictwem dzienników, nie mogło ich uspokoić. Po mniemanych wycieczkach szczęśliwych, nieustannie po tem odwoływanych, obiegać poczęła pogłoska o wielkiem zwycięztwie, odniesionem d. 2 grudnia pod Champigny, przez generała Ducrot; ale dowiedzieli się później, że zaraz nazajutrz, opuściwszy zdobyte pozycye, Ducrot widział się zmuszonym przejść znów za Marnę. Tak, więc z każdą godziną Paryż był zduszany stryczkiem coraz ciaśniejszym, głód się zaczynał, rekwizycya kartofli po rekwizycyi bydła rogatego, odmowa gazu osobom prywatnym, ulice ciemne, przerzynane czerwonym przelotem granatów. I już oboje nie grzeli się, nie jedli, nie pomyślawszy wprzódy o Maurycym i tych dwóch milionach ludzi, zamkniętych w tym grobie olbrzymim...
Zresztą ze wszystkich stron, tak od północy, jak ze środka kraju przychodziły coraz smutniejsze wieści. Na północy, korpus 22-gi armii utworzony z gwardyi ruchomej, z kompanii zapasowych, z żołnierzy i oficerów, którzy zdołali się wymknąć z pogromu sedańskiego i Metzu, musiał opuścić Amiens i cofnąć się do Arras; z kolei Rouen wpadło w ręce wroga, źle bronione przez tę garść ludzi, rozbitych i zdemoralizowanych. W centrum, zwycięztwo pod Coulmiers odniesione dnia 2 listopada przez armię Loary, obudziło gorące nadzieje; Orléans odebrany, bawarzy w odwrocie, pochód na Etampes, blizkie oswobodzenie Paryża. Ale już d. 5 grudnia książę Fryderyk Karol odzyskał Orléans, przeciął na dwoje armię Loary, której trzy korpusy cofnęły się na Vierzon i Bourges, gdy dwa inne pod wodzą generała Chanzy usunęły się aż do Mans, w rejteradzie bohaterskiej, cały tydzień marszów i bojów. Prusacy byli wszędzie, w Dijon i w Dieppe, w Mans i Vierzon. Potem co rano prawie rozlegał się daleki trzask fortec poddających się pod gradem pocisków. D. 28 września Strasburg uległ, po czterdziestu sześciu dniach oblężenia i trzydziestu siedmiu bombardowania, z murami podziurawionemi, pomnikami potrzaskanemi przez dwakroć sto tysiący pocisków. Cytadela w Laon wysadzona w powietrze, Toul zdobyty i cały ponury szereg: Soissons ze swemi stu dwudziestu ośmiu działami, Verdun ze stu trzydziestu sześciu, Neufbrisach ze stu, La Fère siedmdziesiąt, Montmédy sześdziesiąt pięć, Thionville było w płomieniach, Phalsbourg otworzyło swe bramy dopiero w dwunastym tygodniu szalonego oporu. Zdawało się, że cała Francya goreje, zapada się, wśród wściekłego huku dział.
Pewnego poranku, gdy Jan chciał koniecznie jechać, Henryeta wzięła go za rękę, i trzymając ją w rozpaczliwym uścisku, rzekła:
— Nie! nie! błagam pana, nie zostawiaj mnie samej... Jesteś jeszcze za słaby, zaczekaj kilka dni, tylko kilka dni jeszcze... Przyrzekam, że cię puszczę, gdy doktór powie, że masz dość sił, by znowu stanąć do boju.

V.

Tego samego mroźnego wieczoru grudniowego, Sylwina i Prosper siedzieli sami z Karolkiem w dużej kuchni folwarku, ona zajęta szyciem, on przyrządzaniem sobie pięknego bata. Była godzina siódma, zjedzono obiad o szóstej, nie czekając na ojca Fouchard, który zapewne zatrzymał się w Raucourt, gdzie brakowało mięsa; a Henryeta, na którą tej nocy przypadła kolej czuwania w szpitalu, odeszła, zalecając Sylwinie, by przed pójściem spać zaopatrzyła w węgle piec Jana.
Na dworze niebo było czarne, śnieg bielał na ziemi. Żaden odgłos nie dochodził ze wsi drzemiącej, słychać było tylko w izbie zgrzyt noża Prospera, zajętego mocno wycinaniem różnych ozdób na biczysku. Niekiedy zatrzymywał się, spoglądał na Karolka, którego pękata głowa jasno złocista kiwała się we śnie. Gdy dziecko zupełnie zasnęło, zaległa jeszcze większa cisza. Matka delikatnie odsunęła świecę, ażeby światło nie drażniło dziecka, poczem, wciąż zajęta szyciem, wpadła w głęboką zadumę.
Prosper, po krótkiem wahaniu, odezwał się:
— Posłuchaj mnie, Sylwino, mam ci coś powiedzieć... Od dawna chcę się z tobą sam na sam rozmówić...
Zaniepokojona, podniosła oczy.
— Otóż to... przebacz, że ci sprawię przykrość, ale lepiej będzie, gdy zostaniesz uprzedzona... Dziś rano widziałem w Remilly, pod kościołem, Goliata, tak jak ciebie teraz widzę. Widziałem go doskonale i nie mogłem się omylić.
Zbladła, ręce jej zadrżały i zaledwie zdołała wyjąkać słowa:
— Ach, mój Boże!
Prosper mówił dalej, dobierając słów ostrożnych, opowiedział to, o czem się dowiedział w ciągu dnia, rozpytując się tego i owego. Nikt nie wątpił już teraz, że Goliat był szpiegiem, który osiadł przedtem w kraju dla poznania jego dróg, zasobów, wszystkiego jednem słowem. Przypominano sobie jego pobyt na folwarku ojca Fouchard, jego nagły odjazd, służbę, którą potem objął w okolicach Beaumont i Raucourt. A teraz znów powrócił, zajmując przy komendanturze w Sedanie stanowisko niejasne, przebiegając wsie, zapewne dla denuncyowania jednych, dla poznania innych, dla czuwania nakoniec nad rekwizycjami, któremi obarczano mieszkańców. Dziś rano przeraził całe Remilly z powodu dostawy mąki, dostawy niezupełnej i zbyt powolnie dokonywanej.
— Jesteś więc ostrzeżona — powtarzał Prosper — i wiesz teraz, co ci wypada czynić, kiedy on tu zajdzie.
Przerwała mu z krzykiem trwogi.
— Czy myślisz, że tu przyjdzie?
— Do licha, tak sądzę... Musiałby nie być zupełnie ciekawym, żeby nie zobaczyć malca, którego nigdy nie widział, a o którym wie, że istnieje... A przytem jesteś teraz daleko ładniejsza, niż dawniej i zapewne zechce się z tobą widzieć.
Ruchem błagalnym zmusiła go do milczenia. Karolek, zbudzony rozmową, podniósł głowę. Z oczami mętnemi, na pół jeszcze we śnie, przypomniał sobie wymyślania, jakich się nauczył od kilku chłopaków wiejskich i zawołał z miną poważną trzechletniego malca:
— Świnie prusaki!
Matka chwyciła go gwałtownie i posadziła sobie na kolanach.
O! biedna istota, radość jej i rozpacz, którą kochała całą swą duszą, a na którą nie mogła patrzeć bez łez, ten syn jej łona, który nazywa obelżywie prusaków świniami. Ucałowała go, jak gdyby mu chciała słowa powstrzymać na ustach.
— Któż cię to nauczył tych brzydkich wyrazów? Moje dziecko, tak mówić niewolno, nie trzeba tego powtarzać.
Ale Karolek, z uporem dziecka, dusząc się od śmiechu, powtórzył z pośpiechem:
— Świnie prusaki!
Widząc jednak matkę, zalewającą się łzami, począł sam także płakać, zawiesiwszy się na jej szyi. Mój Boże, cóż znów za nieszczęście jej grozi? Czyż nie dość, że straciła Honoryusza, jedyne światło jej życia, jedyną pewność zapomnienia przeszłości i zyskania szczęścia na przyszłość? Po cóż ten drugi człowiek zmartwychwstaje, czy po to, by nową niedolę na nią sprowadzić?
— Chodźmy, moje dziecko, spać — szepnęła. — Kocham cię, bo nie czujesz przykrości, jaką mi sprawiasz.
I zostawiła na chwilę Prospera samego, który nie chcąc jej wstydzić swem spojrzeniem, udał, że się gorliwie zajmuje rzeźbą biczyska.
Sylwina zwykle wprzód nim Karolka uśpiła, prowadziła go do Jana, z którym dziecko żyło w przyjaźni, by mu powiedział dobranoc. Tego wieczoru, gdy wchodziła, ze świecą w ręku, ujrzała rannego siedzącego na posłaniu, z oczami szeroko rozwartemi wśród ciemności. A więc nie spał? Nie! rozmyślał on o rozmaitych rzeczach, samotny wśród ciszy tej nocy zimowej. Podczas, gdy ona napełniała piec węglami, pobawił się przez chwilę z Karolkiem, który przewracał się po łóżku, jak młody kotek. Jan znał historyę Sylwiny, żywił przyjaźń dla tej dziewczyny dzielnej i pokornej, tak boleśnie dotkniętej, płaczącej po jedynym człowieku, którego kochała, nie mającej innej pociechy, jak tego biednego malca, którego urodzenie stało się jej udręczeniem. Gdy w piecu napaliła i zbliżyła się, by go zabrać, zauważył, że ma oczy czerwone, że płakała. Cóż to takiego? czy zrobiono jej jaką przykrość? Ale nie chciała odpowiadać, później powie mu wszystko, choć to są rzeczy drobne. Czyż wreszcie jej życie teraz nie jest nieustanną zgryzotą?
Już Sylwina wychodziła z Karolkiem, gdy szmer kroków i głosów dał się słyszeć na podwórzu folwarku. Jan, zdziwiony, począł nadsłuchiwać.
— Co to takiego? to przecież nie ojciec Fouchard, bo byśmy słyszeli stuk kół jego wózka.
Z głębi swej izby ukrytej, potrafił rozróżniać odgłosy życia wewnętrznego folwarku i przyczyny najmniejszego szmeru umiał odgadywać. Nadstawiając uszów, mówił:
— Aha! to są ci ludzie, wolni strzelcy z lasu Dieulet. Przychodzą po żywność.
— Prędko! — szepnęła Sylwina, wychodząc i zostawiając go znowu w ciemności, muszę się śpieszyć i dać im chleba.
W rzeczy samej dobijano się do drzwi kuchni, a Prosper, zostawiony sam, wahał się i parlamentował. Gdy gospodarza nie ma w domu, nie lubił otwierać, w obawie rabunku, za który byłby odpowiedzialnym. Na szczęście w tej chwili wózek ojca Fouchard spuszczał się po pochyłości drogi i słychać było zgłuszone przez śnieg stąpanie konia. Sam więc gospodarz przyjął gości.
— Aha, to wy trzech... Cóż mi przywozicie w tych taczkach?
Sambuc ze swą chudością bandyty, ubrany w bluzę niebieską płócienną, za szeroką na niego, nie słyszał pytania, rozsierdzony na Prospera, uczciwego braciszka, jak go nazywał, który dopiero w tej chwili zdecydował się drzwi otworzyć!
— Słuchajno, ty tam! czy nas bierzesz za żebraków, że każesz nam czekać na dworze na taki psi czas?
Prosper bardzo spokojnie poruszył ramionami, nic nie odrzekłszy i zajął się wprowadzeniem konia i wózka do stajni. Ojciec Fouchard, pochylony nad taczkami, odezwał się:
— Aha, to dwa zdechłe barany przywozicie... Dobrze, że jest mróz, bo ich czuć nie będzie.
Cabasse i Ducat, dwaj adjutanci Sambuca, towarzyszący mu we wszystkich jego wyprawach, obrazili się.
— O! — zawołał pierwszy z krzykliwą żywością prowensalczyka — mają zaledwie trzy dni... Są to barany zdechłe na folwarku Raffins, gdzie panuje zaraza na owce.
Procumbit humi bos, zadeklamował drugi, dawny woźny, którego pociąg do młodych dziewcząt zgubił i który lubił cytaty łacińskie.
Ojciec Fouchard, potrząsając głową, nie przestał obniżać wartości towaru, którego cena wydawała mu się zbyt wysoką. Wchodząc do kuchni z trzema bandytami, mówił:
— Zresztą, trzeba żeby byli zadowoleni... Na szczęście w Raucourt nie mają co do gęby włożyć. Jak się jeść chce, to się wszystko zje, prawda?
Zadowolony, zawołał Sylwiny, która po uśpieniu Karolka, powróciła.
— Daj szklanek, wypijemy, żeby Bismark jak najprędzej zdechł!
Tym to sposobem Fouchard utrzymywał dobre stosunki z wolnymi strzelcami z lasu Dieulet, którzy od trzech już przeszło miesięcy wychodzili o zmroku ze swych nieprzejrzanych gąszczy, włóczyli się po drogach, zabijali i grabili prusaków, których zdołali podejść, napadali na folwarki i rabowali chłopów, gdy zabrakło łupu nieprzyjacielskiego. Byli oni postrachem wiosek, zwłaszcza, że po każdym konwoju napadniętym, po każdej straży uduszonej, władze niemieckie mściły się na osadach okolicznych, które oskarżały o spólnictwo, nakładając na nie kontrybucye, uprowadzając merów, paląc chaty. I jeżeli chłopi, mimo dobrych chęci, nie wydawali Sambuca i jego bandy, to tylko z obawy przed kulą, która mogła ich trafić gdziekolwiek na zakręcie drogi, w razie gdyby zdrada się nie powiodła.
Co zaś do Foucharda, to wpadł on na myśl nadzwyczajną zawiązania z nimi stosunków handlowych. Przebiegając okolicę w różnych kierunkach, tak dobrze doły, jak i obory, stali się jego dostarczycielami padłego bydła. Żaden wół i baran nie zdechł w promieniu trzechmilowym, żeby go oni nie zabrali w nocy i jemu nie przywieźli. Płacił im za to żywnością, przeważnie chlebem, który Sylwina umyślnie wypiekała. Zresztą, choć ich niecierpiał, to jednak żywił potajemną admiracyę dla wolnych strzelców, dla zuchów zręcznych, którzy robili swoje, drwiąc sobie ze świata, a jakkolwiek robił majątek przez handlowanie z prusakami, śmiał się wewnętrznie, śmiechem dzikim, gdy się dowiedział, że znaleziono jeszcze jednego, na skraju drogi z poderzniętem gardłem.
— Za wasze zdrowie! — zawołał, trącając się z trzema zbójami.
Poczem, obcierając sobie usta wierzchem ręki, zapytał:
— Czy wiecie, że narobili niemało breweryj za tych dwóch ułanów, których znaleziono bez głowy, niedaleko Villecourt... Villecourt pali się od wczoraj, za karę, którą grożą wszystkim wsiom, jeżeli was będą przyjmowały... Trzeba być ostrożnym, rozumiecie to sami dobrze i nie wracać prędko. Już ja wam poślę tam chleba.
Sambuc śmiał się szyderczo, poruszając ramionami. Tak! tak! Prusacy mogą ich szukać!
Nagle rozgniewał się, uderzył pięścią w stół.
— Do wszystkich dyabłów, ułani, to dobra gratka, ale ja mam ochotę na kogo innego. Znacie go dobrze, tego szpiega, który u was służył...
— Goliata? — spytał ojciec Fouchard.
Sylwina, która wzięła się znów do szycia, nagle zatrzymała się i poczęła słuchać.
— To właśnie, Goliata!... Ach, zbój przeklęty, zna on las Dieulet jak moją kieszeń; on jeden może nas złapać którego pięknego poranku, zwłaszcza, że chwalił się dzisiaj w Croix de Malte, że ureguluje z nami rachunki w ciągu tygodnia... Szelma paskudna, on to prowadził bawarów do Beaumont. Prawda?
— Tak, jak to, że w tej chwili świeca się pali! — powtórzył Cabasse.
Per amica silentia lunae — dodał Ducat, którego cytaty nie zawsze były trafne.
Sambuc nowem uderzeniem pięści wstrząsnął stołem.
— On jest osądzony i skazany, ten rozbójnik!... Jeżeli się dowiecie kiedy, którędy on będzie szedł, uprzedźcie mnie koniecznie, a jego głowa połączy się z ułańskiemi w Mozie! Do siarczystych piorunów, ręczę wam za to!
Zapanowało milczenie. Sylwina spoglądała na nich uparcie, śmiertelnie blada.
— Wszystko to są rzeczy, o których nie należy mówić — zauważył rozsądnie ojciec Fouchard. — Za wasze zdrowie i dobranoc!
Skończyli drugą butelkę. Prosper, powróciwszy ze stajni, dopomógł do naładowania taczek, w miejsce dwóch zdechłych baranów, chleba, który Sylwina pokładła do worka. Ale nie odpowiadał, obrócił się tyłem, gdy brat jego i dwaj inni odeszli i znikli wraz z taczkami w śniegu, mówiąc:
— Dobranoc, smacznego snu!
Nazajutrz po śniadaniu, w chwili, gdy ojciec Fouchard siedział sam, zjawił się przed nim Goliat, we własnej osobie, wielki, gruby, z twarzą różową, ze spokojnym uśmiechem. Jakkolwiek nagłe to pojawienie się wywarło nań wrażenie, nie pokazał tego jednak po sobie. Przymrużył oczy, podczas gdy gość zbliżył się do niego i podał mu rękę.
— Dzień dobry, ojcze Fouchard.
Teraz dopiero udał, że go poznaje.
— Ach, to ty chłopcze... Ho, ho! zmężniałeś jeszcze więcej. Zrobiłeś się bardzo tęgi i tłusty!
I przypatrywał mu się, jego kapocie z grubego sukna granatowego, czapce takiej samej. Spoglądał z podełba i wydawał się być bardzo zadowolony. Nie miał żadnego akcentu i mówił jak wieśniacy okoliczni.
— Tak, tak, to ja, ojcze Fouchard... Będąc w tych stronach, nie mogłem się powstrzymać, żeby wam nie powiedzieć dzień dobry.
Stary nie bardzo temu wierzył. Czego on tu chce? Czyżby się dowiedział o odwiedzinach wolnych strzelców wczoraj! Należało się o tem przekonać. A ponieważ zachowywał się grzecznie, trzeba było tą samą monetą mu odpłacić.
— A więc, mój chłopcze, kiedyś taki łaskaw, wypijemy po szklaneczce.
Sam poszedł po dwie szklanki i butelkę. Poczęstunek ten krwawił mu serce, ale interes tego wymagał. Rozpoczęła się więc scena wczorajsza, trącali się tak samo i temiż słowy.
— Za wasze zdrowie, ojcze Fouchard.
— Za twoje, mój chłopcze.
Potem Goliat udał, że się zapomina. Spojrzał dokoła siebie, jak człowiek, któremu stare wspomnienia sprawiają przyjemność. Nie mówił jednak nic o przeszłości, ani o teraźniejszości. Rozmowa toczyła się o wielkich zimnach, które przeszkadzają robotom w polu; na szczęście śnieg wytępi robactwo. Mimochodem wspomniał o zgryzocie, o nienawiści głuchej i pogardzie, jaką mu okazywano w innych domach w Remilly. Przecież każdy ma swą ojczyznę i należy służyć jej, jak kto potrafi... Ale we Francyi dziwnie śmieszne mają pojęcia o niektórych rzeczach. Stary spoglądał na niego, słuchał go tak rozumnie, tak pobłażliwie ze swą szeroką twarzą, dobrotliwą, jakby mówił, że ten dzielny chłopak nie przyszedł tu w złych zamiarach.
— A więc, ojcze Fouchard, jesteście tu dziś sami tylko?
— O! nie, Sylwina jest także, daje krowom paszę... Czy chcesz ją zobaczyć?
Goliat zaczął się śmiać.
— Do licha, tak... Powiem wam otwarcie, że dla Sylwiny tu przyszedłem.
Nagle ojciec Fouchard się podniósł z wielką ulgą na duszy i począł krzyczeć z całych sił:
— Sylwino! Sylwino!... Jest tu ktoś, co się z tobą chce widzieć.
I odszedł sobie, spokojny teraz, bo dziewczyna ta będzie niejako puklerzem dla domu. Jeżeli ciągnie coś do niej mężczyznę tak długo, po latach niewidzenia, to rzecz skończona.
Skoro Sylwina weszła, nie zdziwiła się wcale, ujrzawszy Goliata, który siedział i patrzał na nią ze swym poczciwym uśmiechem, niemniej przeto zakłopotany. Czekała na niego, zatrzymała się poprostu przy drzwiach, z sercem ściśniętem. A Karolek, który się z nią połączył biegnąc, schwycił się jej za spódnicę, zdziwiony widokiem mężczyzny, którego nie znał wcale.
Przez kilka chwil panowało milczenie kłopotliwe.
— A więc to ten malec? — zapytał w końcu Goliat swym głosem łagodnym.
— Tak — odrzekła surowo Sylwina.
Znowu zaległo milczenie. Odjechał on w siódmym miesiącu jej ciąży, wiedział dobrze, że spłodził dziecko, ale widział je po raz pierwszy. To też chciał się wytłomaczyć, jak chłopiec praktyczny, przekonany, że ma słuszne racye na swe usprawiedliwienie.
— Posłuchaj mnie, Sylwino, rozumiem to dobrze, że masz do mnie urazę. A jednak jest to niesłusznem... Jeżeli odjechałem, jeżelim ci narobił tyle zmartwienia, to mogłaś się sama domyślić, że inaczej nie mogłem. Kiedy kto jest pod czyją władzą, to musi jej słuchać, nieprawdaż? Wysłali mnie o sto mil, pieszo. Oczywista rzecz, mówić ci nie mogłem; serce mi pękało, że tak odchodzę, nie powiedziawszy ci nawet: do widzenia... Dziś, nie powiem, żebym był pewny powrotu. Liczyłem na to co prawda, i oto jestem....
Odwróciła głowę, patrzała na śnieg na podwórzu przez okno, jak gdyby słuchać nie chciała. On zaś, którego ta pogarda, to uparte milczenie niepokoiło, rzekł dalej, przerywając tłomaczenie:
— Wiesz ty, żeś wyładniała!
W rzeczy samej była bardzo ładna w swej bladości, z dwojgiem pysznych, dużych oczów rzucających blask na całą twarz. Ciężkie włosy czarne stroiły ją, niby w hełm żałoby wieczystej.
— Bądź łaskawą, proszę cię! Wiesz przecie, że ci nie życzę nic złego... Gdybym cię nie kochał, nie byłbym tu przyszedł z pewnością... Ale ponieważ przyszedłem i wszystko się ułoży, będziemy się widywali, co?
Szybkim ruchem cofnęła się i patrząc mu w twarz, rzekła:
— Nigdy!
— Dlaczego: nigdy? czyż nie jesteś moją żoną? czyż to dziecko nie jest naszem?
Nie spuściła zeń wzroku i mówiła wolno:
— Posłuchaj, skończmy to lepiej odrazu... Znałeś Honoryusza, kochałam go, nigdy nikogo innego nie kochałam. Umarł, zabiliście go, tam... Nigdy nie będę twoją, nigdy!
I podniosła rękę, jak do przysięgi, z takim wyrazem nienawiści, że na chwilę oniemiał, przestał do niej mówić ty, i szepnął:
— Tak, wiem, Honoryusz zginął. Był to dobry chłopiec. Ale cóż panna chcesz? Nie on tylko jeden zginął, to wojna... A przytem, zdawało mi się, że z chwilą jego śmierci, wszelkie przeszkody zniknęły, gdyż nakoniec, pozwól sobie, panno Sylwino, przypomnieć, że nie było z mej strony gwałtu, żeś się sama zgodziła...
Ale nie skończył, gdyż ujrzał nadzwyczajne jej wzburzenie, z rękami na twarzy, gotowa się po niej drapać.
— To właśnie, to właśnie do szaleństwa mnie doprowadza. Dlaczego uległam, kiedym pana wcale nie kochała? Nie mogę pojąć tego, byłam tak smutna, tak chora od czasu odjazdu Honoryusza, i może stało się to dlatego, że mi o nim mówiłeś i udawałeś, że go kochasz... O mój Boże, ileż nocy przepędziłam we łzach, myśląc o tem! To jest okropne, popełnić czyn, którego się nie chciało popełnić, nie wiedząc dlaczego się tak zrobiło... Ale on mi przebaczył, powiedział mi, że jeżeli ci łotrzy prusacy nie zabiją go, zaślubi mnie mimo wszystko, jak wyjdzie z wojska... I pan myślisz, że ci się oddam? Nawet z nożem na gardle powiem nie! nie! nigdy!
Tym razem Goliat spochmurniał. Znał ją, jako zawsze uległą, a teraz widział niewzruszoną, z dzikiem postanowieniem. Jakkolwiek był dobrym chłopcem, gotów był jednak uciec się do siły, teraz, gdy był panem, i jeżeli nie narzucał swej woli gwałtownie, to przez instynkt wewnętrzny, przez chytrość i cierpliwość. Ten olbrzym z wielkiemi pięściami, nie lubił gwałtu. To też wymyślił inny sposób pokonania jej.
— Dobrze! ponieważ nie chcesz mnie, zabieram malca.
— Jakto?
Karolek, zapomniany, trzymał się ciągle spódnicy matki, powstrzymując się, by nie wybuchnąć płaczem wśród sprzeczki. Goliat wstał z krzesła i zbliżył się:
— Prawda? ty jesteś moim, małym prusakiem... Chodź ze mną!
Ale już Sylwina, drżąc cała, schwyciła chłopca na ręce i przyciskała do piersi.
— On, prusakiem, nie! on jest francuzem, urodzonym we Francyi!...
— Francuzem? — spójrzże na niego, a potem na mnie. Wykapany mój portret. Czy jest on do ciebie podobny?
Spojrzała na tego chłopa, jasnego jak konopie, z brodą i włosami kędzierzawemi, o szerokiej i tłustej twarzy czerwonej, na której duże oczy niebieskie błyszczały blaskiem porcelany. I prawdą było, że malec miał tak samo czuprynę żółtą, taką samą twarz, takież oczy jasne, typ zupełny rasy. Uczuła się wobec niego obcą ze swemi włosami czarnemi, które spadały jej na ramiona w nieładzie.
— On jest mojem dzieckiem i do mnie należy! — zawołała z uniesieniem. — On jest francuzem i słowa nigdy nie będzie znał z waszej wstrętnej niemczyzny; tak, francuzem, który kiedyś pójdzie was pozabijać, mszcząc się za tych, których wyście pomordowali!
Karolek począł płakać i krzyczeć, czepiając się jej szyi.
— Mamo, mamo! boję się, uciekajmy!
W tym stanie rzeczy Goliat, który unikał awantur, cofnął się i oświadczył głosem surowym, tykając znów dziewczynę:
— Zapamiętaj sobie dobrze, Sylwino, to, co ci chcę powiedzieć... Wiem doskonale, co się tu robi. Przyjmujecie wolnych strzelców z lasów Dieulet, tego Sambuca, który jest bratem waszego parobka, bandytę, któremu dostarczacie chleba. Wiem, że parobek ów, Prosper, jest strzelcem afrykańskim, dezerterem, który do nas należy; wiem także, że przechowujecie u siebie rannego żołnierza, którego jedno słówko moje zaprowadzi do Niemiec, do fortecy... A co? jak widzisz, jestem dobrze powiadomiony...
Słuchała
go teraz milcząc, przerażona, skamieniała, a Karolek, wisząc jej u szyi, powtarzał swym cienkim i płaczliwym głosem:
— Mamo! mamo! chodźmy ztąd, boję się!
— Otóż — mówił dalej Goliat — nie jestem złym człowiekiem, nie lubię sporów, możesz to sama powiedzieć, ale przysięgam ci, że każę wszystkich przyaresztować, ojca Fouchard i innych, jeżeli mnie nie przyjmiesz w swej sypialni w przyszły poniedziałek... Zabiorę malca, wyślę go do domu i moja matka bardzo się z tego ucieszy, gdyż z chwilą, gdy chcesz ze mną zerwać, on do mnie należy... Czy nie tak? słyszysz, przyjdę i zabiorę go, gdy tu już nikogo nie będzie. Jestem panem, robię to, co mi się podoba... Cóżeś postanowiła, słucham!
Ale nie odrzekła nic, przyciskała dziecko coraz silniej, jak gdyby się lękała, by go jej zaraz nie porwano, a w jej wielkich oczach błyszczał wyraz rozpaczliwego przerażenia.
— A więc dobrze, daję ci trzy dni czasu do namysłu... Zostawisz okno otwarte twej sypialni, to, które wychodzi na sad... Jeżeli w poniedziałek wieczór, o godzinie siódmej, nie znajdę okna otwartego, każę nazajutrz wszystkich przyaresztować i zabiorę malca... Do widzenia, Sylwino!
Odszedł spokojnie, a ona stała na tem samem miejscu jak wryta, z głową pełną myśli tak ciężkich, tak strasznych, że poprostu traciła zmysły. I przez cały dzień wrzała w niej burza. Zrazu miała myśl instynktowną zabrania dziecka i ucieczki wprost przed siebie, gdziekolwiekbądź; ale co zrobi, jak noc zapadnie, czem wyżywi siebie i dziecko? nie mówiąc już tego, że prusacy, którzy włóczą się po drogach, mogą ją zatrzymać i zaprowadzić na dawne miejsce. Potem przyszło jej na myśl powiedzieć o wszystkiem Janowi, uprzedzić Prospera i ojca Fouchard; ale ciągle się wahała i cofała; czyż bowiem pewną była przyjaźni tych ludzi, czyż nie poświęcą jej oni dla spokojności wszystkich? Nie! nie! nie powie nic nikomu, sama sobie poradzi w nieszczęściu, ponieważ sama jego jest źródłem, przez upartą swą odmowę. Ale co wymyślić, mój Boże? jakim sposobem zapobiedz nieszczęściu? gdyż jej uczciwość oburzała się, nigdyby sobie w życiu nie przebaczyła, gdyby z jej przyczyny tylu ludzi padło ofiarą, zwłaszcza Jan, który tyle serca okazywał Karolkowi.
Godziny mijały, cały dzień następny przeszedł, a ona jeszcze nic nie wymyśliła. Pełniła swe obowiązki, zamiotła kuchnię, dojrzała krów, gotowała obiad. I w swem nieprzerwanem milczeniu, straszliwem milczeniu, które zachowywała, nienawiść jej do Goliata rosła w niej coraz bardziej i coraz bardziej ją zatruwała. On był jej grzechem, jej potępieniem. Gdyby nie on, byłaby czekała na Honoryusza, Honoryusz by żył, a ona byłaby szczęśliwa. Jakiegoż to tonu użył, gdy mówił jej, że jest panem! A zresztą było to prawdą, niema już żandarmów, ani sędziów, do których odwołaćby się można było, sama siła miała za sobą słuszność. O! gdyby była silniejszą, gdyby go mogła schwycić skoro przyjdzie, jego, mówiącego, że innych schwyta! Niestety! miała tylko dziecię, kość jej kości, krew jej krwi. Ten ojciec z przypadku nie liczy się, nigdy się nie liczył. Nie była żoną, i czuła zawsze gniew, urazę zwyciężonego, ilekroć o nim pomyślała. Wprzód, nimby mu dziecko oddała, wołałaby je i siebie zabić. I powiedziała mu, że to dziecko, które z nim ma, stanowi podarunek nienawiści, chciałaby już widzieć je dorosłem, zdolnem do jej obrony, chciałaby je widzieć ze strzelbą w ręku, zabijającego ich wszystkich. O tak, jeden francuz więcej, francuz, zabójca prusaków!
Jeden dzień już pozostał i trzeba się było na coś zdecydować. Zaraz z początku przeszła jej przez biedną, chorą głowę, dzika myśl: uprzedzić wolnych strzelców, dać Sambucowi znać, jak tego się domagał. Ale myśl to była przelotna, nieścisła, i odsunęła ją od siebie jako potworną, nie ulegającą nawet rozpatrzeniu. Czyż mimo wszystko ten człowiek nie był ojcem jej dziecka? nie mogła więc pozwolić na to, by go zamordowano. Później myśl ta znów w niej powstała, coraz silniejsza i bardziej nalegająca; a teraz narzucała jej się z całą mocą zwycięzką swej prostoty i łatwości wykonania. Goliat zabity, i Jan, Prosper, ojciec Fouchard nie mają się czego obawiać. Ona zatrzymywała Karolka, nikogo już nie będzie, ktoby miał prawo o niego się upomnieć. Prócz tego był jeszcze jeden wzgląd, wzgląd poważny, ukryty w głębi jej duszy, to jest pragnienie skończenia raz z tem wszystkiem, zniszczenia ojcostwa niszcząc ojca, dzika radość powiedzenia sobie, że wyszła z objęć błędu, matka i jedyna pani dziecka, bez podziału z ojcem. Przez cały dzień myśl tę obrabiała na wszystkie strony, nie mając już siły zupełnego jej odepchnięcia od siebie, zastanawiając się mimowoli nad szczegółami zasadzki, przewidując, kombinując. Była to teraz jej myśl jedyna, stała, która zapuściła w nią korzenie, która nie pozwalała rozumować; a skoro przestała opierać się, gdy uległa temu popędowi konieczności, żyła w półśnie, pod wolą obcą sobie, wolą czyjąś, nieznaną zupełnie.
W niedzielę, ojciec Fouchard nieco niespokojny, uwiadomił wolnych strzelców, że worek z chlebem otrzymają w kamieniołomach w Boisville, kącie samotnym, oddalonym o dwa kilometry, a ponieważ Prosper był zajęty, więc wysłał Sylwinę z taczkami. A więc sam los tak chciał. Widziała w tem wyrok przeznaczenia, powiedziała wszystko, naznaczyła Sambucowi schadzkę nazajutrz wieczór, głosem czystym, spokojnym, jakby inaczej postąpić nie mogła. Na drugi dzień były pewne oznaki, pewne dowody, że ludzie i rzeczy domagają się krwi. Najprzód ojciec Fouchard, wezwany nagle do Raucourt, polecił, by zjedzono obiad bez niego, że nie wróci wcześniej, jak o godzinie ósmej wieczorem. Potem Henryeta, na którą kolej czuwania w szpitalu przypadała we wtorek, otrzymała zawiadomienie dość późno, że musi wieczorem zastąpić inną dozorczynię, która zasłabła. A ponieważ Jan nie opuszczał nigdy swego pokoju, cokolwiek by się w domu działo, więc pozostał tylko sam Prosper, który mógł się w to wtrącić. Nie był on za tem, by w ten sposób duszono człowieka. Ale kiedy zobaczył brata w towarzystwie dwóch swych adjutantów, obrzydzenie do tych łajdaków zwiększyło jego nienawiść do wroga. Z pewnością nie ocali ani jednego z tych wstrętnych świniarzy, choćby się z nim załatwiano niekoniecznie uczciwie; wołał iść spać, zagrzebać głowę w poduszki, żeby nic nie słyszeć i nie mieć pokus działania, jak prawdziwy żołnierz.
Było już trzy kwadranse na siódmą, a Karolek nie chciał usnąć. Zwykle, jak tylko zjadł kolacyę, zaraz przy stole jeszcze zasypiał.
— Śpij, moje dziecko — powtarzała Sylwina, zaniosłszy go do pokoju Henryety — widzisz, jak ci tu będzie dobrze na wielkiem łóżku pani.
Ale dziecko, rozweselone tem łóżkiem, skakało, śmiało się głośno.
— Nie! nie! zostań, mamo! baw się ze mną!
Była cierpliwą, słodką i powtarzała pieszczotliwie:
— Lulu, lulu, maleńki... lulu, jeśli mnie kochasz!
I dziecko zasnęło z uśmiechem na ustach. Nie rozebrała go wcale, okryła je ciepło i odeszła, nie zamykając drzwi na klucz, gdyż malec zwykle spał bardzo mocno.
Nigdy Sylwina nie była tak spokojną, umysł miała jasny i bystry. Była szybką w postanowieniu, lekką w ruchach, jak gdyby dusza oswobodziła się od ciała, działając pod naciskiem czegoś, czego zrozumieć nie mogła. Wprowadziła już Sambuca z Cabassem i Ducatem, zalecając im największą ostrożność; wprowadziła ich do swej sypialni, ustawiła ich po obu stronach okna, które otworzyła, pomimo silnego mrozu. Ciemności były głębokie i izbę oświecał blado odblask śniegu. Cisza śmiertelna zalegała pola, nieskończone sekundy upływały wolno. Nakoniec na odgłos słaby zbliżających się kroków, Sylwina wyszła, usiadła w kuchni, gdzie czekała nieruchoma, ze wzrokiem wlepionym w płomień świecy.
Trwało to dość długo; Goliat włóczył się koło folwarku, wprzód nim odważył się tam wejść. Znał on, jak mu się zdawało, dobrze młodą kobietę, więc też przyszedł uzbrojony tylko w rewolwer. Ale jakiemś przeczuciem wiedziony, popchnął okno, wyciągnął głowę i zawołał cicho:
— Sylwino! Sylwino!...
Znalazłszy jednak okno otwarte, doszedł do wniosku, że się rozmyśliła i zgodziła na wszystko. Było to dlań wielką przyjemnością, jakkolwiek wołałby ją widzieć przed sobą, przyjmującą go z otwartemi ramionami. Zapewne ojciec Fouchard zawołał ją do jakiej czynności gospodarskiej. Zawołał nieco głośniej:
— Sylwino! Sylwino!...
Nikt nie odpowiadał, milczenie było zupełne. Przeskoczył więc okno, mając zamiar wejść do łóżka i czekać na nią pod kołdrą, gdyż zziąbł zupełnie.
Nagle rozległo się wściekłe szamotanie, łoskot gwałtownych stąpań i upadku wśród przekleństw zduszonych i chrapliwych. Sambuc i dwaj inni rzucili się na Goliata; i pomimo przewagi liczebnej nie mogli pokonać olbrzyma, w którym niebezpieczeństwo zdwoiło siły. Wśród ciemności słychać było trzask kości, wysilony oddech. Na szczęście rewolwer upadł. Głos Cabassa na pół stłumiony dał się słyszeć: „sznurka, sznurka!“ i Ducat podał Sambucowi paczkę sznurów, w które się zaopatrzyli. Dokonano związania z dzikością, kopiąc nogami, bijąc pięściami; związano najprzód nogi, potem ręce w tyle, potem całe ciało po omacku, z taką mnogością węzłów i zakrętów, że człowiek zmienił się w paczkę, a sznury wpijały mu się w ciało. Krzyczał on ciągle, a Ducat powtarzał: „stulże pysk!“ Nakoniec krzyki ustały, bo Cabasse wepchnął gwałtownie w usta starą chustkę niebieską. Wreszcie odetchnęli, przenieśli go jak paczkę do kuchni, gdzie go położyli na wielkim stole, obok świecy.
— A, przeklęty prusak — zawołał Sambuc, obcierając sobie czoło — namęczył nas do syta!... Dalej, Sylwino, zapal drugą świecę, przypatrzymy się lepiej tej przeklętej świni dyabelskiej.
Sylwina, z oczami szeroko rozwartemi na bladej twarzy, podniosła się. Nie wyrzekła ani jednego słowa, zapaliła świecę, którą postawiła obok głowy Goliata. Głowa ta żywo oświecona leżała niby między dwoma gromnicami. I wzrok ich spotkał się teraz; błagał ją, nieprzytomny, zdjęty trwogą; ale ona udała, że nie rozumie, cofnęła się aż do szafy i stała tam w postawie chłodnej i niewzruszonej.
— Łajdak, ugryzł mi pół palca! — mruczał Cabasse, pokazując rękę, z której krew płynęła. — No! i ja mu za to muszę cokolwiek uciąć.
Już podnosił rewolwer, który był podniósł, gdy go Sambuc wstrzymał.
— Nie! nie! żadnych głupstw!... Nie jesteśmy zbóje, ale sędziowie... Czy słyszysz, ty łajdaku, prusaku, będziemy cię sądzili; i nie obawiaj się, prawo obrony szanujemy... Tylko nie ty się będziesz bronił, bo, gdybyśmy ci zdjęli kaganiec, potrzaskałbyś nam uszy. Zaraz ci dam adwokata i jakiego jeszcze!...
Poszukał trzech krzeseł, ustawił je w jednym rzędzie, utworzył to, co nazywał trybunałem, sam usiadł na środku, a obok niego jego dwaj adjutanci. Wszyscy trzej usiedli, potem on wstał i począł mówić z szyderczą powolnością, która powoli zmieniła się w gniew mściwy:
— Ja jestem prezesem i zarazem oskarżycielem publicznym. Nie jest to zbyt legalnem, ale nie znamy dobrze przepisów... A więc oskarżam cię, żeś przyszedł do Francyi na przeszpiegi, płacąc tym sposobem najpodlejszą zdradą za chleb, jakiś spożywał przy naszym stole. Ty jesteś pierwszą przyczyną klęski, ty zdrajco, boś po potyczce pod Nouart prowadził bawarów aż do Beaumont, nocą, przez lasy Dieulet. Tylko człowiek oddawna mieszkający w okolicy, mógł tak dobrze znać najdrobniejsze ścieżki; jesteśmy tego pewni, bo cię widziano, jakieś prowadził artyleryę przez szkaradne drogi, zmienione w rzeki błota, gdzie musiano zaprzęgać po osiem koni do jednej armaty. Gdy się widzi tę drogę, to trudno temu uwierzyć, by tamtędy mógł przejść korpus wojska... Gdyby nie ty, gdyby nie twoja zbrodnia, żeś się wśliznął między nas i sprzedał nas potem, napad pod Beaumont nie miałby miejsca, nie bylibyśmy się cofali do Sedanu, a może bylibyśmy wyłupili wam skórę... Nie mówię już nic o nikczemnem rzemiośle, jakie ciągle prowadzisz, o zuchwalstwie, z jakiem ośmieliłeś się tu zjawić, tryumfujący donosicielu, przed którym wszyscy drżą. Jesteś najpodlejszym łajdakiem i głosuję za karą śmierci.
Zapanowało milczenie. Usiadł znowu i rzekł:
— Mianuję z urzędu Ducata twoim obrońcą... On był woźnym i byłby daleko zaszedł, gdyby nie namiętności. Widzisz, że ci nic nie odmawiam i że jesteśmy grzeczni.
Goliat, nie mogąc ruszyć nawet palcem, odwrócił głowę ku swemu obrońcy improwizowanemu. Tylko oczy w nim żyły, oczy pełne błagania, gorące, pod czołem mokrem, zroszonem potem trwogi, płynącym kroplami pomimo zimna.
— Panowie — rozpoczął Ducat, wstając — klient mój jest w rzeczy samej najpodlejszym łajdakiem i nie przyjąłbym jego obrony, gdybym nie miał na jego wytłomaczenie tego faktu, że w jego kraju wszyscy są tacy sami... Spójrzcie na niego, widzicie w jego oczach wyraz zdziwienia. On nie rozumie swej zbrodni. We Francyi dotykamy się naszych szpiegów przez rękawiczki, gdy tymczasem tam, szpiegostwo jest karyerą bardzo zaszczytną, rodzajem służby dla ojczyzny... Ośmielam się nawet powiedzieć, panowie, że może jest w tem trochę słuszności. Nasze szlachetne uczucia robią nam zaszczyt, ale co jest złem to, że dzięki nim zostaliśmy pobici. Jeżeli śmiem się wyrazić, quos vult perdere Jupiter dementat, to mam nadzieję, że panowie przyznacie mi racyę.
Usiadł, a Sambuc mówił:
— A ty, Cabasse, czy nie masz nic do powiedzenia za, lub przeciw oskarżonemu?
— Mam do powiedzenia — zawołał prowensalczyk — mianowicie: po co tu tyle gadania. Załatwić się z tym łotrem prędko.... Dość nanudziłem się w życiu, ale nie lubię żartów ze sprawiedliwości. To przynosi nieszczęście. Na śmierć! na śmierć!
— Tak, tak, śmierć!
Odsunął krzesło, zbliżył się do Goliata mówiąc:
— Osądzono cię, umrzesz.
Dwie świece błyszczały wysokim płomieniem, jak gromnice, po obu stronach twarzy zmienionej Goliata. Starał się prosić o łaskę, o wyrzeczenie choć jednego słowa z takim wysiłkiem, że niebieska chustka w ustach pokryła się pianą; i było coś strasznego w tym człowieku zmuszonym do milczenia, niemym jak trup, który miał umrzeć ze wstrzymanym w gardle potokiem tlómaczeń i próźb.
Cabasse podniósł rewolwer.
— Czy mu strzaskać głowiznę? — spytał.
— O nie, nie! — zawołał Sambuc — zbytek łaski.
I zwracając się do Goliata rzekł:
— Nie jesteś żołnierzem, nie zasługujesz na zaszczyt umierania z kulą w czaszce... Nie! zdechniesz, jak brudna świnia, szpieg, którym jesteś!
Odwrócił się i odezwał grzecznie:
— Sylwino, bądź łaskawa, chciałbym mieć szaflik.
Przez całą scenę sądu Sylwina się nie ruszyła. Stała z twarzą surową, na pół nieprzytomną, cała pogrążona w myśli, która nią kierowała od dwóch dni. A gdy od niej zażądano szaflika, znikła na chwilę w śpiżarni sąsiedniej, zkąd powróciła z dużym cebrzykiem, w którym zwykle prała bieliznę Karolka.
— Dobrze, postaw go pod stołem, zaraz przy brzegu.
Postawiła go, a gdy się podniosła, oczy jej znów spotkały się z oczami Goliata. W wejrzeniu nędznika gorzała ostatnia prośba, bunt człowieka, który umrzeć nie chce. Ale w tej chwili nie miała ona w sobie nic kobiecego, a tylko pragnienie tej śmierci, będącej dla niej oswobodzeniem. Cofnęła się znów pod szafę i tam stanęła.
Sambuc otworzył szufladę stolika, wyjął z niej szeroki nóż kuchenny, jakim zwykle zabijano króliki.
— A zatem, ponieważ jesteś świnią, więc cię zarznę jak świnię...
Nie śpieszył się, rozprawiał z Cabassem i Ducatem, chciał, żeby zarznięcie odbyło się jak należy. Wynikła nawet sprzeczka, bo Cabasse utrzymywał, że w jego kraju, w Prowancyi, zarzynają świnie, zawieszając je głową na dół, a Ducat opierał się temu, oburzony, uważając ten sposób za barbarzyński i niewygodny.
— Przysuńcie go na brzeg stołu, po nad szaflik, ażeby podłoga się nie zaplamiła.
Posunęli go i Sambuc zabrał się do dzieła spokojnie. Jednem cięciem wielkiego noża rozpruł szyję na poprzek. Zaraz z przeciętej krtani, krew poczęła spływać do szaflika, ze szmerem fontanny. Nacisnął ramię i krew szła teraz kroplami. Jakkolwiek śmierć była powolniejsza, to jednak nie było żadnych drgań, bo sznury były mocne i ciało było zupełnie nieruchome. Żadnego wstrząśnienia, ani jęku. Tylko na twarzy, na tej masce pełnej zdziwienia, z której krew powoli uchodziła i skóra bladła jak płótno, znać było konanie. Raz jeszcze oczy zajaśniały chwilowym blaskiem i zgasły...
— Proszę cię, Sylwino, o gąbkę.
Ale ona nie odrzekła, stała z rękami przyciśniętemi do piersi, z ruchem niezdecydowanym, przybita do podłogi, z gardłem tak ściśniętem, jakby objętem obręczą żelazną. Patrzała przed siebie. Nagle spostrzegła, że Karolek był przy niej i trzymał się jej za spódnicę. Widocznie obudził się, otworzył drzwi i nikt nie widział, jak wszedł, skradając się jak dziecko ciekawe. Od jakiego czasu on tu się znajduje, na pół ukryty za matką? I on także patrzał. Wielkiemi oczami błękitnemi, pod czupryną żółtą, patrzał na krew płynącą, na małą fontannę czerwoną, napełniającą powoli szaflik. Może go to bawiło. Czy nie zrozumiał odrazu? a może w końcu objaśnił go oddech grozy, może instynkt mu szepnął, że to są straszne rzeczy, na które patrzy? Krzyknął gwałtownie, rozpaczliwie:
— Mamo, mamo, ja się boję! chodźmy stąd!
Sylwina takiego doznała wstrząśnienia, że się zachwiała cała. Tego było za wiele, coś w niej pękło, groza nakoniec pokonała tę siłę, tę egzaltacyę myśli, która ją od dwóch dni podtrzymywała. Stała się znów kobietą, wybuchła płaczem, i z ruchem szalonym podniosła Karolka i przyciskać go poczęła do serca. I wybiegła z nim pędem, nie słysząc nic, nie widząc nic, pragnąc tylko schować się gdzie, w pierwszą lepszą dziurę, choćby pod ziemię.
W tejże chwili Jan zdecydował się otworzyć cicho swe drzwi. Jakkolwiek nigdy nie niepokoił się hałasem w folwarku, teraz jednak zdziwiony był nieustannem chodzeniem i głosami, jakie słyszał. I do niego to, do jego cichej izby, Sylwina wpadła, z włosami rozwianemi, płacząca, drżąc tak silnie, że z początku nie mógł nic z jej słów urywanych zrozumieć. Ciągle robiła ruch ręką, jakby odpędzała jakieś straszne widzenie. Nakoniec zrozumiał, miał teraz obraz zasadzki, zarznięcia, matkę stojącą z dzieckiem przy spódnicy, wobec ojca z gardłem poderzniętem, z którego krew płynęła. Skamieniał, jego serce chłopskie i żołnierskie ściskało się z grozy. O! wojna, okropna wojna, która zmieniła tych wszystkich biedaków w dzikie zwierzęta, która posiała te okrutne nienawiści, syna zbryzganego krwią ojcowską, utrwalająca walkę ras, wyrastająca później w taką okropność, że ten syn pójdzie może kiedyś tępić rodzinę ojcowską. Zbrodniczy zasiew za straszne żniwa!
Sylwina, padłszy na krzesło, pokrywając pocałunkami Karolka, który płakał na jej łonie, powtarzała ciągle jedno zdanie, krzyk jej krwawiącego się serca:
— O, moje dziecko, już teraz nie powiedzą, że jesteś prusakiem!
W kuchni zjawił się ojciec Fouchard. Dobijał się jak pan domu i zdecydowano się otworzyć mu. Jakoż dość nieprzyjemnie był zdziwiony ujrzawszy na swym stole tego trupa, z szaflikiem na ziemi, pełnym krwi. Oczywiście, z natury mało wstrzemięźliwy, wpadł w gniew.
— Słuchajcie-no, łotry jakieś, czy nie mogliście waszych świństw załatwiać gdzieindziej? Cóż to? bierzecie mój dom za gnojowisko, że mi paskudzicie sprzęty takim paskudztwem?
A gdy Sambuc począł się tłomaczyć i przedstawiać rzecz całą, stary mówił dalej, zdjęty strachem, gniewając się coraz mocniej:
— Czy myślicie, że mnie wasz umarły co obchodzi? Czy to jest przyzwoicie zarzynać u kogoś, nie pytając go się co on z tem zrobi?... Niech-no jaki patrol wejdzie, będę się miał z pyszna; wy sobie drwicie z tego, ale nie spytaliście się, czy ja za to nie beknę... A więc do stu dyabłów, ja się za was wezmę, jeżeli mi zaraz tego trupa nie wyniesiecie. Słyszycie! weźcie go za łeb, za nogi, za co chcecie, ale natychmiast i żeby mi tu włos jeden nie pozostał w ciągu trzech minut!
Nakoniec Sambuc dostał od ojca Fouchard worek, jakkolwiek krzywił się, że musi do wszystkiego jeszcze dawać swe rzeczy. Wybrał najgorszy, mówiąc że i dziurawy worek, jest rzeczą nadto zbytkowną dla prusaka. Z wielką trudnością Cabasse i Ducat wsunęli Goliata do tego worka; ciało było zbyt duże, długie i nogi wystawały. Wyjęto je więc, włożono na taczki, które chleb woziły.
— Daję wam słowo honoru — oświadczył Sambuc — że go wrzucę do Mozy!
— Przedewszystkiem — nalegał Fouchard — przywiążcie mu do łap dwa dobre kamienie, żeby łajdak nie wypłynął!
I wśród nocy bardzo ciemnej, na śniegu białym, mały orszak poszedł, zniknął, bez innego głosu, chyba tylko zgrzytu piszczących taczek.
Sambuc zaklinał się zawsze na popioły swego ojca, że przywiązał dwa duże kamienie do łap. Mimo to, ciało wypłynęło, a prusacy je znaleźli w trzy dni później w Pont-Maugis, wśród krzaków, i wpadli w straszny gniew, gdy wyciągnęli z worka trupa, z szyją poderzniętą jak wieprzak. Grożono surowemi karami, prowadzono śledztwo, aresztowano wielu. Zapewne któryś z mieszkańców za dużo mówił, gdyż pewnego wieczoru uwięziono mera z Remilly i ojca Fouchard, oskarżonego o stosunki z wolnymi strzelcami, których posądzano o to morderstwo. I ojciec Fouchard, w tem położeniu znalazł się bardzo ładnie, ze swą nieczułością starego chłopa, który wie o nieprzełamanej sile spokoju i milczenia. Zachowywał się bez wzruszenia, nie pytając o powody aresztowania. W okolicy mówiono po cichu, że zebrał sobie na prusakach nie lada majątek, całe worki dukatów zagrzebywane gdzieś po kolei, w miarę jak je zarabiał.
Henryeta, gdy się dowiedziała o całej tej strasznej historyi, zaniepokoiła się mocno. Jan znów, obawiając się skompromitowania swych gospodarzy, chciał odjeżdżać, choć doktór mówił, że jest jeszcze bardzo słaby, ona upierała się, by zaczekał jeszcze parę tygodni, sama ogarnięta przez smutek wobec blizkiej konieczności rozstania się. W chwili aresztowania ojca Fouchard, Jan zdołał wymknąć się, ukryty w głębi stajni, ale czyż nie groziło mu niebezpieczeństwo, że może być lada dzień schwytany w razie nowej rewizyi? Prócz tego drżała o los wuja. Postanowiła więc pójść pewnego poranku do Sedanu, zobaczyć się z Delaherche’ami, u których, jak mówiono, stał na kwaterze oficer pruski, bardzo wiele znaczący śród swoich.
— Sylwino — rzekła odjeżdżając — doglądaj starannie naszego chorego, dawaj mu rosół w południe, a lekarstwo o czwartej godzinie.
Służąca, przyzwyczajona do swych obowiązków stała się dziewczyną odważną i uległą, kierującą całem teraz gospodarstwem folwarcznem w nieobecności pana, a Karolek skakał i śmiał się koło niej.
— Nie lękaj się pani, nic mu nie zabraknie. Jestem tu od tego, by go pielęgnować.

VI.

W Sedanie, przy ulicy Maqua, u Delaherche’ów, życie przybrało zwykłe formy po strasznych wstrząśnięciach bitwy i kapitulacyi; i przeszło od czterech miesięcy, dzień upływał za dniem pod ponurym uciskiem pruskiego najazdu.
Jeden tylko kącik obszernych zabudowań fabrycznych był zamknięty, jakby niezamieszkały; był to pokój, wychodzący na ulicę, w końcu apartamentów gospodarza, zajęty ciągle przez pułkownika de Vineuil. Gdy inne okna otwierano, i wpuszczano przez nie wszelkie odgłosy życia, tu były zamknięte, z firankami starannie zapuszczonemi. Pułkownik uskarżał się, że silne światło sprawia mu ból oczów; i jakkolwiek nie bardzo temu wierzono, jednakże zgodnie z jego wolą, palono u niego dzień i noc lampę. Przez długie dwa miesiące nie opuszczał łóżka, chociaż major Bouroche utrzymywał, że to jest tylko pękniecie kostki; rana się nie goiła i wystąpiły najróżnorodniejsze komplikacye. Teraz wstawał już, ale tak był zgnębiony moralnie, tak chory, uparty, gniewny, że przepędzał dnie, leżąc na sofie, przed kominkiem, w którym palił się zawsze ogień wesoły. Chudł, mizerniał i doktór, który go leczył, był bardzo zdziwiony, nie mogąc wykryć żadnej przyczyny tej śmierci powolnej. Gasł jak płomyk.
Pani Delaherche, matka, zamknęła się z nim, zaraz nazajutrz po okupacyi. Widocznie musieli się porozumieć ze sobą w kilku słowach, raz na zawsze, co do tego wspólnego zamknięcia się w głębi mieszkania, dopóki prusacy stać będą w domu. Wielu z tych ostatnich przepędziło tu po dwie lub trzy noce, a pewien kapitan, pan de Gartlauben, sypiał tu jeszcze. Zresztą, ani pułkownik, ani starsza pani Delaherche, nie mówili o tych rzeczach. Pomimo swych siedmdziesięciu ośmiu lat, wstawała o świcie, zasiadała w fotelu wprost swego przyjaciela, po drugiej stronie kominka; i przy nieruchomym blasku lampy, robiła pończochy dla ubogich dzieci; on zaś, z okiem wlepionem w ognisko, nigdy nic nie robił, ani żył ani umierał, pogrążony w jednej myśli, drętwiejąc coraz więcej. Przez cały dzień nie zamienili ze sobą dwudziestu słów nawet, a ilekroć ona, powróciwszy z innych pokoi, przynosiła jaką wiadomość, powstrzymywał ją ruchem ręki, tak że nie przenikały tu żadne odgłosy życia zewnętrznego, nie wiedziano o oblężeniu Paryża, o klęsce nad Loarą, o codziennych cierpieniach najazdu. Ale napróżno pułkownik w tym grobie dobrowolnym osłaniał się od światła dziennego, zatykał oba uszy, dobiegała jednak do niego przez szpary, przez powietrze, którem oddychał, wszystka żałoba śmiertelna kraju, gdyż od czasu do czasu robił wrażenie człowieka otrutego, umierającego powoli.
Tymczasem sam Delaherche, powodowany swą ruchliwością, kręcił się, biegał i starał otworzyć fabrykę. Zdołał zaledwie wprawić w ruch kilka oddziałów, wśród braku robotników i klientów. Wreszcie dla zapełnienia smutnego czasu, przyszła mu myśl zrobienia zupełnego inwentarza swego domu i wystudyowania niektórych ulepszeń, o których oddawna marzył. Miał właśnie pod ręką do pomocy w tej pracy pewnego młodego człowieka, który się znalazł u niego po bitwie, syna jednego ze swych klientów. Edmund Lagarde wychował się w Passy, w małym sklepiku nowości swego ojca, sierżanta z 5-go pułku liniowego, liczył teraz zaledwie dwadzieścia trzy lata, a wyglądał na osiemnaście; bił się tak walecznie i z taką zaciętością, że wyszedł z boju z lewą ręką strzaskaną przez ostatnie prawie kule, koło godziny piątej, u bramy Ménil. Delaherche, gdy usunięto z jego szopy rannych, zajął się nim z dobrego serca. Tym sposobem Edmund stał się członkiem rodziny, jadł, spał, żył tutaj, teraz już wyleczony i pełnił obowiązki sekretarza fabrykanta sukna, czekając na możność powrotu do Paryża. Dzięki poparciu Delaherche’a, oraz na mocy uroczystego, jakie dał, przyrzeczenia, że nie ucieknie, władze pruskie zostawiły go w spokoju. Był to blondynek z niebieskiemi oczami, śliczny jak kobieta, przytem tak lękliwy, że się rumienił za najmniejszem słówkiem. Matka go wychowała, oddając ostatni grosz, wszystkie dochody ze swego drobnego handlu, by mógł się uczyć w kolegium. Ubóstwiał on Paryż i żałował go namiętnie przed Gilbertą, ten cherubin raniony, doglądany przez młodą kobietę po koleżeńsku.
Wreszcie, w domu znalazł się nowy gość, pan de Gartlauben, kapitan landwery, którego pułk zastąpił w Sedanie wojska czynne. Pomimo nizkiego stopnia, była to osobistość bardzo wpływowa, gdyż miał wuja, gubernatora generalnego w Reims, który w całej okolicy posiadał władzę nieograniczoną. On także udawał, że kocha Paryż, że w nim niegdyś mieszkał i znał jego wykwintną grzeczność; jakoż starał się o to, by uchodzić za mężczyznę dobrze wychowanego, ukrywając pod tą pokrywką wrodzone sobie gburostwo. Zawsze opięty w mundurze, był wysoki i tęgi, ukrywał swe lata, rozpaczając nad swym czterdziestym piątym rokiem. Gdyby miał więcej inteligencyi, mógłby być strasznym; ale jego próżność, przechodząca wszelkie granice, sprawiała mu ciągłe zadowolenie, gdyż nie mógł przypuszczać, by ktoś sobie drwił z niego.
Później, stał się on prawdziwym zbawcą Delaherche’a. Ale w pierwszych chwilach, zaraz po kapitulacyi, jakież były dni opłakane! Sedan opanowany, zalany przez żołnierzy niemieckich, drżał w obawie rabunku. Potem wojska zwycięzkie odpłynęły ku dolinie Sekwany, została się tylko załoga, i miasto zmieniło się w pewien rodzaj cichego cmentarza; domy były ciągle zamknięte, sklepy zabite, ulice ze zmrokiem pustoszały; milczenie ich przerywały tylko ciężkie kroki i gardłowe krzyki patroli, nie przychodził już ani jeden dziennik, ani jeden list. Była to kryjówka zamurowana, nagłe odcięcie wśród niewiadomości i obawy nowych klęsk, których zbliżanie się przeczuwano. Na dobitkę, głód był coraz większy. Pewnego poranku obudzono się bez chleba, bez mięsa, kraj zniszczony, jakby pożarty przez przelot szarańczy, odkąd setki tysięcy ludzi, jak fala wezbrana tędy przepłynęło. Miasto miało tylko na dwa dni żywności i musiano odwołać się do Belgii; wszystko teraz przywożono z sąsiedniego kraju, przez granicę otwartą, gdzie komora celna zniknęła, porwana przez katastrofę. Były to zresztą ciągłe udręczenia, walka rozpoczynająca się każdego dnia, między komendanturą pruską rezydującą w Podprefekturze i radą municypalną zasiadającą nieustannie w Ratuszu. Ta ostatnia, bohaterka w swym oporze administracyjnym, napróżno opierała się, ustępując krok za krokiem, a mieszkańcy upadali pod wymaganiami ciągle rosnącemi, pod fantazyą i częstemi rekwizycyami.
Z początku Delaherche doznał wielce przykrości od żołnierzy i oficerów, którzy u niego stanęli kwaterą. Wszystkie narodowości przeszły przez jego dom z fajką w rękach. Codzień nagle wpadało do miasta dwa lub trzy tysiące ludzi, piechoty, jazdy, artyleryi; a ponieważ ludzie ci mieli prawo tylko do dachu i ognia, uciekali się więc nieraz do rozmaitych sposobów zdobycia sobie żywności. Pokoje, w których kwaterowali, zanieczyszczali obrzydliwie. Niekiedy oficerowie przychodzili pijani i byli jeszcze nieznośniejsi od żołnierzy. Mimo to karność była tak surową, że fakta gwałtu i rabunku były rzadkością. W całym Sedanie znieważono tylko dwie kobiety. Później dopiero, gdy Paryż się opierał dawali uczuwać dotkliwiej swą władzę, rozwścieczeni, że wojna się przedłuża, zaniepokojeni postawą prowincyi, lękając się ciągle powszechnego powstania, tej wojny wilczej, jaką im wypowiedzieli wolni strzelcy.
Delaherche miał u siebie na kwaterze komendanta kirasyerów, który spał w butach i odjechawszy zaplugawił nawet kominek. Po nim w drugiej połowie września, zjawił się u niego pewnego deszczowego wieczoru kapitan Gartlauben. Pierwsze chwile były dość przykre. Mówił głośno, domagał się pokoju najpiękniejszego, dzwonił szablą po schodach. Ale zobaczywszy Gilbertę, stał się przyzwoitym, zamknął się, zmienił głos i kłaniał się grzecznie. Pochlebiano mu bardzo, gdyż wiedziano, że jedno jego słówko u pułkownika, komenderującego w Sedanie, wystarczało, by zmniejszono rekwizycyę lub wypuszczono jakiego więźnia. Właśnie jego wuj, gubernator generalny w Reims, wydał świeżo proklamacyę surową i chłodną, ogłaszającą stan wojenny i grożącą karą śmierci wszystkim, którzyby pomagali nieprzyjacielowi, czy to jako szpiedzy, czy też wprowadzając na błędne drogi wojska niemieckie, czy niszcząc mosty i drogi, linie telegraficzne i koleje żelazne. Nieprzyjaciel, to francuzi; i serca mieszkańców pękały z gniewu, gdy czytali wielką plakatę białą, przybitą do do drzwi komendantury, czyniącą zbrodnię z ich obaw i ich pragnień. Jakże boleśnie było dowiadywać się o nowych zwycięztwach armii niemieckiej, z okrzyku: hurra! jaki wydawała załoga! Tak więc każdy dzień przynosił nową żałobę, żołnierze rozpalali wielkie ognie, śpiewali, pili przez całą noc, podczas gdy mieszkańcy zmuszeni do znajdowania się w domach już o godzinie dziewiątej, słuchać musieli tego wszystkiego w głębi owych domów czarnych, pełni niepewności, odgadując nowe nieszczęście. Właśnie wśród takiej okoliczności, w połowie października, pan Gartlauben okazał po raz pierwszy nieco delikatności. Od rana Sedan jakby się odrodził, opowiadano sobie o wielkiem zwycięztwie armii Loary, która jest w marszu dla oswobodzenia Paryża. Ale nie pierwszy to już raz najlepsze wieści zmieniały się w doniesienie nowej klęski! I w rzeczy samej wieczorem dowiedziano się, że wojska bawarskie zawładnęły Orleanem. Na ulicy Maqua, w domu stojącym naprzeciw fabryki, żołnierze tak mocno hałasowali, że kapitan, spostrzegłszy że to drażni Gilbertę, sam poszedł, by uciszyć tę wrzawę niewłaściwą.
W ciągu następnego miesiąca, Gartlauben oddał jeszcze parę innych usług. Władze pruskie zreorganizowały służbę administracyjną, ustanowiono podprefekta niemieckiego, co jednak nie powstrzymało ucisku, jakkolwiek nowy podprefekt wydawał się być człowiekiem rozsądnym. Wśród ciągłych zatargów, jakie powstawały między komendanturą i radą municypalną, najczęściej szło o podwody; otóż pewnego dnia, gdy Delaherche nie był w stanie posłać do Podprefektury swego powoziku zaprzężonego w dwa konie, podniosła się o to wielka burza; mer został przyaresztowany, sam fabrykant poszedłby niechybnie do cytadeli, gdyby nie Gartlauben, który załatwił sprawę bardzo szybko. Innego dnia jego wdanie się spowodowało odroczenie dla miasta w opłacie trzydziestu tysięcy franków kary za to, że nie we właściwym czasie zajęło się odbudowaniem mostu w Villet, mostu zburzonego przez prusaków, historya opłakana, która zrujnowała i oburzyła Sedan. Największą jednak wdzięczność zjednał sobie u Delaherche’a jego gość po poddaniu się Metzu. Straszna ta historya stała się dla mieszkańców istnem uderzeniem pioruna, zniszczeniem ostatniej ich nadziei; zaraz potem rozpoczęły się uciążliwe przechody wojsk, potok ludzi płynący od Metzu, armia Fryderyka Karola posuwająca się ku Loarze, armia generała Manteufla maszerująca na Amiens i Rouen, inne korpusy idące dla pomagania oblegającym Paryż. Przez kilka dni domy były przepełnione żołnierzami, piekarnie i jatki rzeźnicze zostały wyprzątnięte do okruszyny, do ostatniej kostki, bruk uliczny cuchnął wonią potu, jak po przejściu wielkich trzód wędrownych. Jedna tylko fabryka przy ulicy Maqua nie ucierpiała nic z tego napływu trzód ludzkich, ochraniana ręką przyjacielską, przyjąwszy na kwaterę zaledwie kilku naczelników, dobrze wychowanych.
To też Delaherche powoli pozbył się swej postawy chłodnej. Cała bowiem rodzina mieszczańska zamknęła się była w głębi swych apartamentów, unikając wszelkich stosunków z oficerami, którzy u niej mieszkali. Ale on sam, podbudzony nieustanną potrzebą mówienia, podobania się, używania życia, cierpiał wiele w tej roli zwyciężonego i dąsającego się. Jego wielki dom, cichy i chłodny, w którym każdy żył swym dworem, z surowością i gniewem, ciążył mu bardzo. To też zaczął od tego, że pewnego dnia zaczepił Gartlaubena na schodach, dla podziękowania mu za jego usługi. I powoli weszło to w zwyczaj, że obaj zamieniali ze sobą kilka słów, ilekroć się spotkali, tak że pewnego wieczoru kapitan siedział w gabinecie fabrykanta, przy kominku, na którym gorzał wielki ogień z drew dębowych, paląc cygara, gwarząc jak niedawno poznany przyjaciel. Przez pierwsze dwa tygodnie Gilberta się nie pokazywała, kapitan udawał że nie wie nawet o jej istnieniu, jakkolwiek za najmniejszym szelestem żywo zwracał oczy ku drzwiom sąsiedniego pokoju. Zdawało się, że stara się usilnie, by zapomniano o jego położeniu zwycięzcy, okazywał umysł liberalny i pojętny, szydząc chętnie z niektórych śmiesznych domagań się pruskich. Jednego dnia np. zażądano trumny i bandaża; ten bandaż i ta trumna ubawiła go wielce. Na resztę, na węgle kamienne, oliwę, cukier, masło, chleb, mięso, nie licząc ubrania, pieców, lamp, wszystkiego tego, jednem słowem, co potrzeba do jedzenia i życia codziennego, ruszał tylko ramionami. Cóż robić? mówił, jest to nieznośnem, może nawet żądania są za wielkie, ale jest to wojna, i musimy żyć kosztem kraju nieprzyjacielskiego. Delaherche, którego nieustanne te rekwizycye gniewały, wywnętrzał się ze swobodą, trutynował je co wieczór, niby wydatki swego stołu. Mimo to raz tylko żywo się starli w kwestyi kontrybucyi jednego miliona, jaki prefekt pruski Rethel nałożył na departament Ardennów, pod pozorem wynagrodzenia strat zadanych niemcom przez okręty wojenne francuzkie i wypędzenie niemców, zamieszkałych we Francyi. Przy rozdziale, na Sedan przypadło czterdzieści dwa tysiące franków. Wysilał się dowieść swemu gościowi, że to było niewłaściwem, że położenie miasta jest wyjątkowe, że za dużo ucierpiało, by miało jeszcze płacić. Zresztą, z tych rozpraw rozchodzili się bardziej ze sobą spoufaleni, on zadowolony, że się nagadał, prusak ucieszony że dał dowody grzeczności czysto paryzkiej.
Pewnego wieczoru, Gilberta się ukazała, ze swą minką roztrzepaną. Zatrzymała się, udając zdziwienie. Pan Gartlauben podniósł się i na tyle był dyskretny, że natychmiast wyszedł. Ale nazajutrz zastał tu już Gilbertę i usiadł na swem zwykłem miejscu przy kominku. Odtąd rozpoczęły się urocze wieczory, które przepędzano w tym gabinecie a nie w salonie, co nadawało im pewien ton wyróżniającej serdeczności. A nawet później, gdy młoda kobieta zgodziła się grać na fortepianie na prośbę swego gościa, który lubił muzykę, poszła sama do salonu sąsiedniego, pozostawiając tylko drzwi otwarte. W tej zimie ostrej, stare dęby ardeńskie paliły się wielkim płomieniem w głębi wysokiego kominka; koło godziny dziesiątej pito herbatę, gawędzono wśród przyjemnego ciepła obszernego pokoju. I widocznem było, że Gartlauben zakochał się szalenie w tej młodej i śmiejącej się kobiecie, która kokietowała go tak samo, jak niegdyś w Charleville przyjaciół kapitana Beaudoin. Ubierał się teraz starannie, okazywał wytworną galanteryę, cieszył się z najdrobniejszej łaski, dręczony jedyną troską, by nie uchodził za barbarzyńcę, za gburowatego żołdaka gwałcącego kobiety.
Tym sposobem w obszernym czarnym domu przy ulicy Maqua, życie się niejako rozjaśniło. Podczas gdy przy obiadach Edmund, ze swą piękną twarzą cherubina zranionego, odpowiadał półsłówkami gadulstwu nieprzerwanemu Delaherche’a, gdy rumienił się ilekroć Gilberta poprosiła go o podanie soli, — gdy wieczorem pan Gartlauben, z mdlejącemi oczyma, siedział w gabinecie i wsłuchiwał się w sonatę Mozarta, którą młoda kobieta grała dlań w głębi salonu — to w pokoju sąsiednim, gdzie mieszkał pułkownik de Vineuil i pani Delaherche panowała cisza, firanki były zapuszczone, lampa wiecznie się paliła, niby w grobie oświeconym przez gromnicę. Grudzień zasypał miasto śniegiem, rozpaczliwe nowiny dusiły się w ostrym mrozie. Po klęsce generała Ducrot pod Champigny, po utracie Orleanu, pozostała smutna nadzieja, że ziemia francuzka stanie się ziemią-mścicielką, ziemią wytępienia, pożerającą swych wrogów. Niech więc śnieg pada gęstemi płatami, niech ziemia pęka od mrozu, byle całe Niemcy znalazły tu swój grób! I nowy niepokój owładnął panią Delaherche-matkę. Pewnej nocy, gdy jej syn pojechał do Belgii za interesami, usłyszała przechodząc koło sypialni Gilberty, lekki szmer głosów, stłumione pocałunki, pomieszane ze śmiechem. Zgryziona poszła do siebie, przestraszona ohydą, którą podejrzywała; to nikt inny tylko prusak tam był; wszak spostrzegła już jak się porozumiewali oczami, i pod ciosem tej nowej hańby czuła, że słabnie. Ach ta kobieta, którą syn wprowadził, mimo jej woli do domu, ta kobieta żądna rozkoszy, której raz już przebaczyła, nic nie mówiąc, po śmierci kapitana Beaudoin! I znów się to rozpoczyna, i teraz jest to ostatniem łajdactwem! Co ma zrobić? tego rodzaju ohyda nie może pod jej dachem trwać dalej. Smutek odosobnienia wzrastał w niej ciągle, były dnie, w których staczała ze sobą ciężkie walki; kiedy wchodziła do pułkownika, smutna, milcząca całemi godzinami, ze łzami w oczach, to patrzał na nią i wyobrażał sobie, że Francya doznała nowej klęski.
Takie było położenie, gdy Henryeta pewnego poranku zjawiła się przy ulicy Maqua, by namówić Delaherche’ów o wdanie się w sprawę wuja Fouchard. Słyszała, jak mówiono z uśmiechem o wpływie przeważnym, jaki miała posiadać Gilberta nad Gartlauben. To też stanęła z pewnem zakłopotaniem przed panią Delaherche, którą spotkała najprzód na schodach, idącą do pułkownika i której uważała za stosowne wyjaśnić powód swego przybycia.
— Pani wdasz się w to!... mój wuj jest w położeniu straszliwem, mówią, że go wyślą do Niemiec.
Pani Delaherche, choć kochała Henryetę, zawołała z gniewem:
— Ależ moje dziecko, ja tu nic zrobić nie mogę... to nie do mnie należało się udać...
Później, widząc wzruszenie w proszącej, dodała:
— Źleś trafiła, mój syn odjeżdża dziś wieczór do Brukselli... Zresztą, podobnie, jak ja, nie ma on żadnego wpływu... Udaj się do mej synowej, ona może wszystko...
I odeszła od Henryety zdumionej, przekonanej teraz, że tu rozgrywa się jakiś dramat rodzinny. Od wczoraj pani Delaherche zdecydowała się powiedzieć wszystko synowi, przed jego odjazdem do Belgii, gdzie miał traktować o znaczne zakupno węgla kamiennego, w nadziei otworzenia znów swej fabryki. Nie mogła pozwolić, by znów, w czasie tej nieobecności, rozpoczęły się dawne obok niej obrzydliwości. Czekała więc aż zdecyduje się stanowczo jechać, by z nim pomówić. Będzie to zapadnięcie się niejako całego domu; prusak zostanie wypędzony, żona wygnana na ulicę, jej nazwisko ohydnie umieszczone na plakatach ulicznych, jak to grożono każdej kobiecie, które się odda niemcowi.
Gdy Gilberta zobaczyła Henryetę, wydała okrzyk radości:
— Ach, jakżem szczęśliwa, że cię widzę!... Jakże to dawno już, jak się prędko starzejemy wśród tych szkaradnych historyj!
Zaprowadziła ją do swego pokoju, umieściła na kanapie, przytuliła się do niej!
— No, co? zjesz z nami śniadanie... Ale najprzód, pomówimy. Musisz mieć tyle do powiedzenia! Wiem, że nie masz żadnych wiadomości o bracie. Prawda? biedny Maurycy, jakże go żałuję w tym Paryżu bez gazu, bez drzewa, może nawet bez chleba... A ten młody człowiek, którego doglądasz, przyjaciel twego brata? Widzisz, że wiem o plotkach... Czy to w jego interesie przychodzisz?
Henryeta nie zaraz odpowiedziała, przestraszona do głębi. Czyż w gruncie rzeczy nie dla Jana tu przyszła? czyż nie dla tego, że wuj choć raz wypuszczony, to Jan może być już spokojny. Zmieszała się mocno, słysząc Gilbertę mówiącą o nim, nie śmiała już wyjawić istotnej przyczyny swych odwiedzin, brzydząc się w głębi sumienia tego ohydnego pośrednictwa, jakiego użyć chciała.
— A więc — powtórzyła Gilberta z minką złośliwą — więc to dla tego młodzieńca potrzebujesz nas?
A gdy Henryeta przyparta do ściany, poczęła nakoniec mówić o uwięzieniu ojca Fouchard, Gilberta zawołała:
— A tak! tak... ach, jakaż ja nierozumna! mówiłam nawet o tem dziś rano... Och, moja droga, dobrze żeś przyszła, trzeba się zaraz zająć twym wujem, gdyż ostatnie wiadomości, jakie mam, nie są dobre. Chcą dać przykład.
— Tak, pomyślałam sobie zaraz o was — mówiła Henryeta głosem wahającym się. Sądziłam, że mi poradzisz, że może co zrobisz...
Młoda kobieta wybuchła śmiechem:
— Nie bój się, uwolnię twego wuja w ciągu trzech dni... Czyż nie mówiono ci, że mam tu w domu pewnego kapitana pruskiego, który robi wszystko, co ja chcę... Słyszysz, moja droga, niczego mi nie odmawia!
Śmiała się coraz bardziej, oszalała w swym tryumfie zalotności, trzymając przyjaciołkę za obie ręce, które pieściła, a która niezdolną była za to podziękować, pełna trwogi i obawy, aby się przed nią nie wywnętrzono. A przytem jaki spokój, jaka wesołość pełna czystości!...
— Pozwól mi działać, ręczę że odejdziesz wesoła ztąd wieczorem.
Gdy przeszły do pokoju jadalnego, Henryeta zdziwiła się na widok wytwornej piękności Edmunda, którego wcale nie znała. Piękność ta zachwycała ją jak śliczna zabawka, jak śliczne cacko. Czy to możliwe, żeby ten chłopiec się bił i żeby śmiano mu strzaskać ramię? Podania o jego wielkiej waleczności, czyniły go bardziej interesującem i Delaherche, który przyjął Henryetę jak człowiek uszczęśliwiony z widoku nowej postaci, nie przestawał, podczas gdy podawano kotlety i kartofle w mundurach, wychwalać swego sekretarza, niemniej czynnego i dobrze wychowanego jak pięknego. Tym sposobem śniadanie we czworo, w pokoju dobrze ogrzanym, nabrało cechy rozkosznej poufałości.
— Czy to w sprawie ojca Fouchard przyszłaś pani do nas? — pytał fabrykant. — Żal mi bardzo, że muszę dziś wieczorem odjechać... Ale moja żona załatwi to wszystko, nic jej się oprzeć nie zdoła, robi wszystko co chce.
Śmiał się, mówił o tem z zupełną dobrodusznością, gdyż ta władza, z której był do pewnego stopnia dumny, łechtała jego próżność. Nagle zwracając się do żony, spytał:
— Ale, ale, moja droga, czy Edmund nic ci nie mówił o tem co znalazł?
— Nie, a cóż pan znalazł? — odrzekła wesoło Gilberta, zwracając na młodego sierżanta swe piękne oczy pieściwe.
Ale ten rumienił się, niby pod wrażeniem nadzwyczajnej rozkoszy, ilekroć która kobieta spojrzała na niego w ten sposób.
— Ależ, proszę pani, idzie tu po prostu o starą koronkę, którą pani mieć pragnęłaś dla ubrania swego penioaru zielonego... Udało mi się wczoraj znaleźć pięć metrów starych koronek z Bruges, w rzeczy samej bardzo pięknych i tanich. Marszandka przyjdzie wkrótce pokazać je pani.
Była tak uradowana, że gotowa go była uściskać.
— O! jakże pan jesteś grzeczny, czemże panu wynagrodzę?
Potem, gdy podano na stół półmisek z węgorzem, kupionym w Belgii, rozmowa przybrała inny obrót i mówiono o rybach w Mozie, które snęły zatrute i wreszcie poczęto rozmawiać o niebezpieczeństwie zarazy, grożącej Sedanowi w niedługim czasie. Już w listopadzie przytrafiały się pojedyncze wypadki zarazy. Jakkolwiek bowiem zaraz po bitwie wydano sześć tysięcy franków na oczyszczenie miasta, spalono tornistry, ładownice, i wszelkie szczątki, to jednakże pola okoliczne wydawały ciągle wstrętną woń przy najmniejszej wilgoci, tak dalece przepełnione były trupami źle pochowanemi i przykrytemi zaledwie kilku centymetrami ziemi. Wszędzie groby garbiły ziemię, grunt zapadał się pod najlżejszem dotknięciem, zgnilizna się wydobywała i rozchodziła. Na dobitkę wczoraj właśnie odkryto nowe ognisko zarazy, Mozę, z której jednak wydobyto przeszło tysiąc dwieście trupów końskich. Sądzono, że nie ma tam już ani jednego trupa ludzkiego, gdy pewien polowy, przypatrując się pilnie, dostrzegł w dwóch metrach głębokości pod wodą coś białego, co można było wziąść za kamienie, a co było legowiskiem trupów, ciał wydętych, które dla tego właśnie nie mogły wypłynąć na wierzch. Już od czterech blizko miesięcy leżały one tam w wodzie, między sitowiem. Przy pomocy haka wydobywano ramiona, nogi, głowy. Niekiedy siła prądu odrywała i unosiła ręce. Woda stawała się mętną, wielkie bańki gazem napełnione wydobywały się na wierzch i zarażały powietrze smrodliwą wonią.
— Dobrze, dopóki będzie mróz — zauważył Delaherche — ale gdy śnieg stopnieje, należy rozpocząć poszukiwania, oczyścić rzekę, inaczej wszyscy zginiemy.
A gdy żona, śmiejąc się, prosiła, by podczas jedzenia o czem innem mówiono, zakończył:
— Ba! ryb z Mozy stanowczo i przez długi czas jeść nie będzie można.
Ale skończono śniadanie i podano już kawę, gdy pokojówka doniosła, że pan Gartlauben prosi, by mógł na chwilę tu zajść. Zdziwiono się, gdyż nigdy o tej godzinie, podczas dnia, nie przychodził. Delaherche kazał go zaraz prosić, postanowiwszy sobie skorzystać ze szczęśliwej okoliczności i przedstawić prusakowi Henryetę. A kapitan gdy spostrzegł jeszcze jedną młodą kobietę, podwoił swą grzeczność. Przyjął nawet filiżankę kawy, którą pił bez cukru, jak to widział u wielu osób w Paryżu. Zresztą jeżeli domagał się, by go przyjęto, to dla tego, że chce panią domu uwiadomić, iż wyjednał ułaskawienie dla jednego z jej protegowanych, nieszczęśliwego robotnika fabryki, uwięzionego w skutek pobicia żołnierza pruskiego.
Teraz Gilberta skorzystała ze sposobności, by pomówić o ojcu Fouchard.
— Kapitanie, przedstawiam panu jedną z moich najlepszych przyjaciółek... Pragnie ona oddać się pod pańską opiekę, jest ona siostrzenicą gospodarza, którego uwięziono w Remilly, wiesz pan, w skutek tej historyi wolnych strzelców.
— Aha, wiem, sprawa szpiega, którego znaleziono w worku... O! to sprawa ważna, bardzo ważna! Lękam się, czy będę mógł co zrobić.
— O! kapitanie, zrobisz mi tem wielką przyjemność!
Spojrzała na niego swym wzrokiem pieszczotliwym; sprawiło mu to widocznie rozkosz, bo skłonił się z posłuszeństwem galanteryi. Wszystko, co ona zechce!
— Będę panu bardzo wdzięczną — poczęła mówić z trudnością Henryeta, niezadowolona nadzwyczajnie na myśl o swym mężu, o swym biednym Weissie, rozstrzelanym, tam, w Bazeilles.
W tej chwili wszedł Edmund, który przy pojawieniu się kapitana usunął się dyskretnie, i szepnął parę słów do ucha Gilbercie. Podniosła się żywo, opowiedziała historyę koronek, które właśnie przyniesiono i poszła za młodym człowiekiem przepraszając obecnych. Henryeta, zostawszy sama w towarzystwie dwóch mężczyzn, usunęła się nieco na bok, usiadła przy oknie, podczas gdy oni obadwaj rozmawiali dalej bardzo głośno.
— Kapitanie, może napijemy się po szklaneczce wina... Jak pan widzisz, jestem otwarty, bo znam wyższy umysł pański. Otóż, zapewniam pana, że wasz prefekt nie ma żadnej racyi żądać od miasta tych czterdziestu dwóch tysięcy franków... Pomyśl pan o wszystkich ofiarach, jakie od początku ponosimy. Najprzód w przeddzień bitwy cała armia francuzka wycieńczona i zgłodniała. Potem wy, niemniej zgłodzeni. Ciągłe przejścia wojsk, rekwizycye, dostawy, wydatki wszelkiego rodzaju, wynoszące przeszło półtora miliona. Dodaj do tego zniszczenie, spowodowane przez bitwę, ruiny, ogień, razem około trzech milionów. Nakoniec, straty jakie poniósł przemysł i handel oceniam na dwa miliony... No, i cóż pan na to? mamy więc pięć milionów strat w mieście liczącem trzynaście tysięcy mieszkańców! I chcecie jeszcze od nas czterdziestu dwóch tysięcy franków kontrybucyi, Bóg wie jakiem prawem! czy to jest sprawiedliwem i uzasadnionem?
Pan Gartlauben potrząsnął głową i odrzekł:
— Cóż pan chcesz? to wojna, wojna!
Milczenie zapanowało; Henryeta czuła szum w uszach od niejasnych i smutnych myśli, które nią owładnęły przy oknie, a Delaherche dawał słowo honoru, że nigdy Sedan nie będzie w stanie stawić czoła kryzysowi, wobec zupełnego braku gotówki, jeżeli nie zostanie wypuszczona moneta na okaziciela miejscowa, banknoty kasy kredytowej przemysłowców, która jedna może wybawić miasto z ruiny finansowej.
— Kapitanie, może jeszcze kieliszek koniaku?
Zaraz też począł o czem innem mówić.
— To nie Francya wypowiedziała wojnę, ale Cesarstwo... O! cesarz mię oszukał. Wszystko się z nim skończyło, raczej przepadniemy, niż żeby on miał wrócić... Jeden tylko człowiek widział rzeczy jasno w lipcu, tak! pan Thiers, którego obecna podróż po stolicach Europy, jest wielkim aktem mądrości i patryotyzmu. Towarzyszą mu życzenia wszystkich ludzi rozumnych, oby mu się udało!
Szybkim ruchem zakończył swą myśl, gdyż nie wydawało mu się właściwem, ażeby przed prusakiem, nawet sympatycznym, wypowiadał swe pragnienie pokoju. Ale to pragnienie było w nim gorące, jak w całej burżuazyi starej, ludowej i konserwatywnej. Nie było już krwi i pieniędzy, trzeba się poddać, i głucha uraza przeciw Paryżowi, który uparcie stawiał opór, tkwiła we wszystkich prowincyach zajętych. To też skończył głosem stłumionym, mając na myśli ognistą proklamacyę Gambetty.
— Nie! nie! nie możemy trzymać z szaleńcami... To rzeź... Ja należę do stronnictwa pana Thiersa, który chce nowych wyborów, co zaś do ich Rzeczypospolitej, to Bogiem a prawdą, nie ona mię kłopocze, niech sobie będzie, dopóki czegoś lepszego nie wynajdziemy.
Pan Gartlauben bardzo grzecznie potakiwał głową, powtarzając:
— Zapewne, zapewne...
Henryeta, niezadowolona coraz więcej, nie chciała tu dłużej czekać. Drażniło ją to wszystko, sama nie wiedząc dla czego; wstała cicho i wyszła szukać Gilberty, która zbyt długo kazała czekać na siebie.
Ale gdy weszła do pokoju sypialnego, spostrzegła na wielkie swe zdziwienie, swą przyjaciółkę leżącą na szezlągu, zalaną łzami, wzburzoną do głębi.
— Co to? co takiego? co się stało?
Młoda kobieta zaczęła płakać jeszcze silniej, nie chciała mówić, zmieszana tak, że cała krew spływała jej do twarzy. Nakoniec, jąkając się, kryjąc główkę na piersi Henryety, rzekła:
— O moja droga, gdybyś wiedziała... Nigdy nie ośmielę się powiedzieć ci tego... a jednak, tylko ty jedna możesz mi poradzić...
Zadrżała i mówiła:
— Byłam z Edmundem... otóż, przed chwilą pani Delaherche złapała mię...
— Jakto złapała?
— A tak, siedzieliśmy tu, trzymał mię w swych objęciach, ściskał mię...
I całując Henryetę, obejmując ją drżącemi rękami, powiedziała jej wszystko.
— O! moja droga, nie sądź mię zbyt surowo, toby mię zmartwiło... Wiem, żem ci przysięgła, że już tego nigdy nie będzie. Ale widziałaś Edmunda, on jest taki mężny, taki śliczny! A przytem pomyśl sama, on był raniony, chory, zdala od swej matki! Prócz tego nigdy nie był bogaty, wydano wszystko na jego edukacyę... Słowo ci daję, nie mogłam odmówić mu tego...
Henryeta słuchała jej przerażona, nie mogąc wyjść ze zdziwienia.
— Jakto? więc to z tym małym sierżantem... Ale moja droga, wszyscy cię posądzają, że jesteś kochanką prusaka!
Gilberta zerwała się na równe nogi, otarła łzy i poczęła protestować.
— Kochanką prusaka!... o! nie! On jest wstrętny, nie podoba mi się wcale... Za kogóż mię to mają? jakim sposobem mogą przypuszczać, bym ja była zdolna do takiej niegodziwości? — Nie, nie, nigdy! wołałabym umrzeć.
W oburzeniu tem spoważniała i wypiękniała jeszcze bardziej. Lecz nagle wzięła znów górę wesołość zalotna, lekkomyślność nieopatrzna, wśród śmiechu niepowstrzymanego.
— Co prawda, bawi on mnie. Ubóstwia mię, i dość mi spojrzeć na niego, by się stał moim pokornym sługą... Żebyś wiedziała, jakie to śmieszne tak żartować z takiego możnowładcy, który ciągle wierzy, że z czasem otrzyma za to nagrodę!
— Ale to jest bardzo niebezpieczne — odrzekła poważnie Henryeta.
— Czy tak! a cóż ja ryzykuję? Gdy zobaczy że nie ma na co liczyć, rozgniewa się i pójdzie sobie... A zresztą, nie! on tego nigdy nie zobaczy! Ty nie znasz mężczyzn, on należy do tych, z którymi kobieta bez żadnego niebezpieczeństwa może robić co chce... Co do tego, mam ja swój zmysł, który mię ostrzega. On jest zanadto próżny, by mógł przypuścić, że ja sobie z niego żartuję... I wszystko, co będzie miał w końcu, to wspomnienie o mnie, wraz z pociechą, że działał przyzwoicie, jak człowiek elegancki, który długi czas mieszkał w Paryżu.
Rozweseliła się i dodała:
— Tymczasem każę wypuścić na wolność wuja Foucharda, a w nagrodę otrzyma filiżankę herbaty, osłodzoną moją ręką.
Ale nagle przypomniała sobie swe obawy, że została schwytana na gorącym uczynku! Znów łzy zawisły na jej rzęsach.
— Ach, mój Boże, a pani Delaherche?... Co to się stanie? Nie lubi mię ona i gotowa jest wszystko powiedzieć memu mężowi.
Tymczasem Henryeta przyszła do siebie, otarła łzy swej przyjaciółki i zmusiła ją do poprawienia nieładu w sukni.
— Słuchaj mię, moja droga, nie mam siły, żeby cię łajać, ale wiesz dobrze, że ci tego pochwalić nie mogę! Ale narobiono mi tyle strachu tym prusakiem, obawiałam się rzeczy tak brzydkich, że ta historya, jak cię kocham, jest dla mnie ulgą... Uspokój się, jakoś to będzie...
Rada była dobra, zwłaszcza że w tej chwili Delaherche wszedł ze swą matką. Mówił, że posłał po powóz, który go ma zawieść do Belgii, że tegoż wieczoru siądzie do pociągu, idącego do Brukselli. Przyszedł więc pożegnać się z żoną. Zwróciwszy się do Henryety, dodał:
— Bądź pani spokojna, pan Gartlauben, odchodząc, przyrzekł mi zająć się twoim wujem; zresztą gdy mnie tu nie będzie, to jest moja żona i zrobi co trzeba będzie.
Jak tylko pani Delaherche weszła, Gilberta nie spuszczała z niej wzroku, ze straszną obawą w duszy. Czy powie o tem, co widziała, czy przeszkodzi wyjazdowi syna? Stara Delaherche milcząca, już od drzwi miała oczy wlepione w synową. W surowym swym umyśle, doznała zapewne tej samej ulgi, która usposobiła łagodnie Henryetę. Ponieważ to z tym młodym człowiekiem, tym francuzem, który się bił tak walecznie, czyż nie powinna przebaczyć, jak przebaczyła już stosunek z kapitanem Beaudoin? Oczy jej złagodniały, odwróciła głowę. Jej syn może jechać, Edmund obroni Gilbertę przed prusakiem. Uśmiechnęła się nawet słabo, ona, która się nie śmiała od czasu dobrych wieści z pod Coulmiers.
— Dowidzenia — rzekła, ściskając Delaherche’a. Załatw twe interesa i powracaj prędko.
I odeszła na drugą stronę, do pokoju zamurowanego, w którym pułkownik wzrokiem osłupiałym patrzał w ciemności, po za okrągłym pasem światła, jakie rzucała lampa.
Henryeta tego samego wieczoru powróciła do Remilly, i w trzy dni potem, na wielką swą radość ujrzała ojca Fouchard pojawiającego się rankiem na folwarku, z miną tak spokojną, jakby wracał po załatwieniu jakiego interesu w sąsiedztwie. Usiadł, zjadł kawałek chleba z serem. Na wszystkie pytania odpowiadał powoli, jak człowiek, który nie miał powodu czegokolwiek się lękać. Dla czego go uwięziono! nic przecie złego nie zrobił. To nie on zabił prusaka, wszak tak? Powiedział więc władzom: „szukajcie, ja nic nie wiem“. I trzeba go było uwolnić, tak samo jak mera, bo nie miano przeciw nim żadnych dowodów. Ale jego oczy chłopa chytrego i chciwego błyszczały z radości, że wyprowadził w pole tych brudnych świniarzy, których miał już dosyć, zwłaszcza teraz, gdy zaczęli lepiej się przypatrywać jego mięsu.
Grudzień się kończył, Jan chciał odjechać. Teraz nogę miał zdrową, doktór oświadczył, że może iść na wojnę. Było to dla Henryety wielką przykrością, którą napróżno starała się ukryć. Od chwili niepomyślnej bitwy pod Champigny, nie było żadnych wiadomości z Paryża. Wiedzieli tylko, że pułk Maurycego, wystawiony na ogień straszliwy, utracił wielu ludzi. Potem ciągłe milczenie, żadnego listu, najmniejszego dla nich wiersza, gdy tymczasem rodziny w Raucourt i w Sedanie otrzymywały depesze, nadeszłe drogami bocznemi. A może gołąb niosący wieści tak gorąco oczekiwane, spotkał jakiego krogulca żarłocznego, a może padł na skraju lasu, przeszyty kulą prusaka. Ale najbardziej ich dręczyło przypuszczenie, że może Maurycy umarł. To milczenie wielkiego miasta, cichego wśród ucisku najazdu, stawało się wśród niepokoju oczekiwania, cichością grobu. Stracili wszelką nadzieję dowiedzenia się czegoś i gdy Jan wyraził stanowczą wolę jechania, Henryeta jęknęła głucho:
— Mój Boże, więc się skończyło, więc sama zostanę!
Jan pragnął się połączyć z armią północną, którą wysztyftował generał Faidherbe. Skoro korpus generała Manteuffla przerznął się aż do Dieppe, armia ta broniła trzy departamenty oddzielone od reszty Francyi, departament północy, Pas-de-Calais i Sommy; i Jan zamierzał udać się po prostu do Bouillon i potem okrążyć niemców przez Belgię. Wiedział że kończy się formacya 23-go korpusu ze starych żołnierzy Sedanu i Metzu, których można było zebrać. Słyszał, że generał Faidherbe ma działać zaczepnie i oznaczył ostatecznie swój wyjazd na niedzielę następną, gdy się dowiedział o bitwie pod Pont-Noyelle, bitwie o rezultacie niepewnym, którą jakoby francuzi wygrać mieli.
I tym razem doktór Dalichamp ofiarował się zawieźć go w swym powoziku do Bouillon. Był on niewyczerpanie dobry i odważny. W Raucourt, gdzie grasował tyfus, przyniesiony przez bawarów, miał chorych we wszystkich domach, oprócz dwóch lazaretów, które odwiedzać musiał, to jest w Raucourt i Remilly. Jego patryotyzm gorący, ciągłe protestowanie przeciw gwałtom nieustannym, spowodowały, że go dwa razy aresztowali prusacy i później puścili. To też śmiał się dobrodusznie, gdy rano przybył zabrać Jana, szczęśliwy że dopomoże do wymknięcia się znów jednemu ze zwyciężonych pod Sedanem, tym biednym i dzielnym ludziom, jak mówił, których leczył i którym dopomagał ze swej kieszeni. Jan, który był drażliwy na punkcie pieniędzy, i wiedział, że Henryeta jest biedną, przyjął piędziesiąt franków, które mu doktór zaofiarował na podróż.
Ojciec Fouchard na pożegnanie wystąpił wspaniale. Posłał Sylwinę po dwie butelki wina, chciał, by wszyscy wypili po szklaneczce na pohibel niemcom. On sam, teraz wielki pan, nie sięgnął do worka ukrytego gdzieś tajemnie; teraz spokojny zupełnie, bo wolni strzelcy z lasu Dieulet znikli, ścigani jak dzikie zwierzęta, chciał tylko korzystać z przyszłego pokoju, gdy zostanie zawarty. A nawet w przystępie wspaniałości, obiecał płacić pensyę Prosperowi, dla przywiązania go do folwarku, którego chłopak ten zresztą nie myślał opuszczać. Trącił się z Prosperem, chciał się trącić z Sylwiną, z którą przez chwilę chciał się ożenić, gdyż widział że jest rozsądną i oddaną swym obowiązkom; ale po co ma się żenić? wiedział, że odeń nie odejdzie, że nawet wtedy, gdy Karolek dorośnie i pójdzie do wojska, pozostanie tutaj. Trąciwszy się z doktorem, Henryetą i Janem, zawołał:
— Na zdrowie wszystkich! niech każdy robi swoje i będzie tak jak ja szczęśliwy!
Henryeta chciała koniecznie odprowadzić Jana do Sedanu. Ubrany on był po miejsku, w palcie i okrągłym kapeluszu, pożyczonym mu przez doktora. Dnia tego słońce świeciło i mróz był tęgi. Miano tylko przejechać przez miasto, ale Jan, dowiedziawszy się, że jego pułkownik jest u Delaherche’ów koniecznie chciał się z nim zobaczyć, a przy tej sposobności podziękować fabrykantowi za jego dobroć. Była to jego ostatnia boleść, w tem mieście pogromu i żałoby. Gdy przybyli do fabryki, przy ulicy Maqua, tragiczna śmierć wzburzyła cały dom. Gilberta straciła przytomność, pani Delaherche, płakała cicho i rzewnie, a jej syn, przyszedłszy z warsztatów, gdzie już po trochu rozpoczynano roboty, wydawał okrzyki zdziwienia. Znaleziono bowiem pułkownika, leżącego na podłodze jego pokoju, już trupa. Lampa nieśmiertelna paliła się samotnie, w zamkniętym pokoju. Lekarz, wezwany z pośpiechem, nie mógł pojąć przyczyny śmierci, ani anewryzmu, ani apopleksyi, nie było. Pułkownik umarł spiorunowany, i nikt nie wiedział, zkąd wypadł ten piorun; nazajutrz dopiero znaleziono kawałek starego dziennika, którym obłożona była jakaś książka. W dzienniku tym, był opis poddania się Metzu.
— Moja droga, rzekła Gilberta do Henryety, pan Gartlauben, przed chwilą schodząc z góry, zdjął kapelusz przed drzwiami pokoju, w którym leży ciało mego wuja... Edmund to widział; prawda, że to człowiek bardzo dobry?
Jan nigdy jeszcze, nie ucałował Henryety. Przed wsiadaniem z doktorem do kabryoletu, chciał jej podziękować za starania, za to, że go pielęgnowała i kochała, jak brata. Ale nie mógł znaleźć słów, roztworzył ramiona i uściskał ją, łkając jak dziecko. Ona straciła przytomność, i oddała mu pocałunek. Kiedy koń ruszył, odwrócił się, ręce obojga poruszyły się, a usta szeptały słowa: „Bądź zdrów! bądź zdrowa“!
Tej nocy, Henryeta, powróciwszy do Remilly, poszła na dyżur do szpitala. Czuwając w nocy, płakała ciągle, tłumiąc jęki w sobie, i łamiąc ręce rozpaczliwie.

VII.

Nazajutrz po klęsce Sedańskiej, obie armie niemieckie potoczyły swe fale ludzi ku Paryżowi; armia Metzu zbliżała się od północy doliną Marny, armia następcy tronu pruskiego, przeszedłszy Sekwanę pod Villeneuve-Saint-Georges, skierowała się ku Wersalowi, okrążając miasto z południa. I owego chłodnego poranku wrześniowego, gdy generał Ducrot, któremu powierzono korpus 14-y, zaledwie sformowany, postanowił atakować armię następcy tronu, korzystając z jej marszu skrzydłowego, Maurycy, obozując w lasach, na lewo od Meudon, ze swym nowym pułkiem 115-ym, otrzymał rozkaz maszerowania wtedy dopiero, gdy klęska była pewną. Kilka granatów wystarczyło, aby straszliwy popłoch ogarnął jeden z batalionów żuawów, złożony z rekrutów, reszta wojsk poszła za tym przykładem, wśród takiego nieładu, że ta ucieczka, zatrzymała się dopiero po za wałami, w Paryżu, gdzie przerażenie było niezmierne. Wszystkie pozycye wysunięte przed fortami południowemi, zostały stracone i tegoż jeszcze wieczoru ostatnie nici łączące miasto z Francyą, nawet telegraf drogi żelaznej wschodniej, został przerwany. Paryż był odcięty od świata.
Wieczór ten przepędził Maurycy wśród przygnębiającego smutku. Gdyby niemcy mieli więcej odwagi, byliby tej nocy obozowali na placu Karuzelu. Ale byli to ludzie nadzwyczaj rozsądni, zdecydowani na oblężenie klasyczne oznaczywszy już jak najściślej punkta osaczenia; armia Mozy miała stanąć od północy w Croissy nad Marną aż poza Épinay; armia trzecia od południa od Chennevières do Châtillon i Bougival; kwatera główna, król Wilhelm, pan Bismark i generał Moltke osiadła w Wersalu. To oblężenie olbrzymie, w które nie wierzono, stało się faktem. To miasto, ze swym obwodem ufortyfikowanym na ośmiu i pół mili przestrzeni, ze swemi piętnastu twierdzami i sześciu wysuniętemi redutami, zostało nagle uwięzione. Załoga liczyła zaledwie korpus 13-y, ocalony i sprowadzony przez jenerała Vinoy, korpus 14-y sztyftujący się jeszcze i oddany generałowi Ducrot, oba liczące razem w istocie zaledwie ośmdziesiąt tysięcy żołnierzy, do których trzeba dodać czternaście tysięcy piechoty marynarki, piętnaście tysięcy wolnych strzelców, sto piętnaście tysięcy gwardyi ruchomej, nie mówiąc o trzech kroć stu tysiącach gwardyi narodowej, rozrzuconej w dziewięciu fortach wałów miejskich. Jeżeli pod bronią stał nieomal cały lud, to brakowało żołnierzy zaprawionych do wojny i karnych. Sztyftowano ludzi, ćwiczono ich, Paryż stał się ogromnym obozem oszańcowanym. Przygotowania do obrony rosły z każdą godziną, drogi poprzecinano, domy okolicy południowej zniesiono, dwieście dział wielkiego kalibru i dwa tysiące pięćset armat polowych było gotowych prócz tych które odlewano, cały arsenał tworzący się nagle, pod nadzwyczajnym wysiłkiem patryotycznym ministra Dorian. Po zerwaniu nagocyacyj w Ferrières, gdy Juliusz Favre zawiadomił ogół o wymaganiach Bismarka, który żądał odstąpienia Alzacyi, oraz żeby załoga Strasburga poszła do niewoli i żeby zapłacono trzy miliardy wynagrodzenia, podniósł się krzyk oburzenia, wołano o dalsze prowadzenie wojny, domagano się oporu, jako nieuniknionego warunku życia Francyi. Nawet bez nadziei zwycięztwa, Paryż powinien się bronić, by ojczyzna żyć mogła!
Pewnej niedzieli ku końcowi września, wysłano Maurycego na służbę, na drugi koniec miasta. Gdy przechodził ulice i place, powziął nową nadzieję. Od porażki pod Châtillon zdawało mu się, że serca podniosły się w poczuciu wielkiego obowiązku, ach, ten Paryż, tak dotąd łakomy na rozkosz, tak blizki ostatecznego upadku moralnego, teraz stał się pełnym prostoty, gotowym do poświęceń, mężnym wśród wesołości powszechnej. Wszędzie napotykał tylko mundury, najspokojniejsi ludzie nosili kepi gwardyi narodowej. Podobnie jak w zegarze olbrzymim, którego sprężyna pękła, życie społeczne zatrzymało się nagle, przemysł, handel, interesa; jedna była tylko teraz namiętność, żądza zwycięztwa była jedynym przedmiotem rozmów, rozpłomieniała serca i głowy na zgromadzeniach publicznych, na posterunkach gwardyi, wśród nieustannego zgromadzania się ludu na chodnikach. Tym sposobem złudzenia unosiły dusze, rzucały ten lud w objęcia szaleństwa szlachetnego. Była to nerwowość chorobliwa, gorączka zaraźliwa przesadzająca tak obawy jak i ufność, rzucająca naprzód zwierzę-człowieka rozkiełznane za każdym powiewem. Na ulicy des Martyrs, Maurycy był świadkiem sceny, która go roznamiętniła. Jakaś rozszalała banda ludzi brała szturmem dom, w którym zauważono że przez całą noc jedno z najwyżej umieszczonych okien, było oświecone żywym blaskiem lampy, oczywisty sygnał dla prusaków w Bellevue. Najwybitniejsi obywatele mieszkali na strychach, by czuwać nad okolicą. Wczoraj chciano utopić w sadzawce Tujleryjskiej jakiegoś biedaka, który przeglądał plan miasta, rozłożony przed sobą na ławce. Powoli tą chorobą podejrzliwości, Maurycy niegdyś tak wolnomyślny, zaraził się także, wśród ruin tego wszystkiego w co dotąd wierzył. Już nie rozpaczał, jak w ów wieczór porażki pod Châtillon, wątpiąc czy armia francuzka odzyska kiedykolwiek męztwo; wycieczka d. 30 września na Hay i Chevilly, wycieczka d. 13 października, gdzie gwardya ruchoma zdobyła Bagneux, nakoniec wycieczka d. 21 października, w czasie której pułk jego opanował na chwilę park w Malmaison, powróciły mu całą wiarę, ten ogień nadziei, dla którego rozbudzenia wystarczała jedna iskra. Choć prusacy zwyciężali wszędzie, to armia niemniej walecznie się biła i mogła ich jeszcze pokonać. Ale główne obawy Maurycego budził sam Paryż, który od nadzwyczajnych złudzeń przechodził do zupełnego zwątpienia, dręczony obawą zdrady, w gorącej żądzy zwycięztwa. Czyż po cesarzu i marszałku Mac-Mahonie, generał Trochu i generał Ducrot, nie byli dowódzcami wiernymi, nieuśmierzonymi robotnikami klęski? Ten sam ruch, który zburzył cesarstwo, groził śmiercią rządowi obrony narodowej, cała niecierpliwość ludzi gwałtownych, chcących zagarnąć władzę, dla ocalenia Francyi. Już teraz Juliusz Favre i inni członkowie, stali się równie niepopularni, jak dawni ministrowie Napoleona III. Ponieważ nie mogą pobić prusaków, należy, by ustąpili miejsca innym: rewolucyonistom pewnym zwycięztwa, przy pomocy pospolitego ruszenia, przy pomocy różnych wynalazców, którzy chcieli podminować okolice Paryża i zniszczyć wroga, pod deszczem ognia gregoryańskiego.
W wilię 31 października, Maurycy znów był dręczony przez tę chorobę nieufności i marzeń. Wierzył teraz w takie złudzenia, z których dawniej byłby się śmiał tylko. I dla czegóżby tak być nie miało? czyż głupota i podłość ma granice? czyż cuda nie są możliwe wśród katastrof, wstrząsających światem? Zbierał się w nim gniew oddawna, od chwili, gdy się dowiedział o klęsce pod Froeschwiller, gdy stał pod Milhuzą; na myśl o Sedanie krwawiło mu się serce, jakby z ciężkiej rany, ciągle drażnionej i nieustannie rozdzieranej, każda klęska nim wstrząsała; miał ciało wycieńczone, głowę osłabioną w skutek głodu przez tyle dni, tyle nocy bez snu, rzucony w zamęt tego życia dziwnego, sam nie wiedział czy jeszcze żyje; i myśl że tyle cierpień doprowadzi do nowej katastrofy, nieuchronnej, przyprawiała go o szaleństwo, czyniła z tego człowieka wykształconego istotę instynktu, zmieniała go w dziecię rządzące się nieustannie wrażeniami chwili. Wszystko raczej, zniszczenie, wytępienie zupełne, niż oddanie jednego grosza, jednej piędzi ziemi francuzkiej. Dokonywała się w nim ewolucya, która pod ciosami pierwszej bitwy przegranej, zburzyła legendę napoleońską, bonapartyzm sentymentalny, jaki zaczerpnął z opowieści epicznych swego dziada. A nawet teraz był już przeciwny rzeczypospolitej teoretycznej i mądrej, przechylał się na stronę gwałtowności rewolucyjnej, wierzył w konieczność teroryzmu, dla wytępienia niezdolnych i zdrajców, gotowych zabić ojczyznę. To też dnia 31 października serce jego było po stronie burzycieli, gdy nowe klęski nastąpiły jedna po drugiej; utrata Bourgetu, tak walecznie zdobytego przez ochotników prasy w nocy z dnia 27 na 28; przybycie Thiersa do Wersalu, z powrotem ze swej podróży po stolicach europejskich, dokąd jeździł, jak mówiono, dla traktowania w imieniu Napoleona III; nakoniec poddanie się Metzu, które przeczuwał, którego był prawie pewny wśród rozlicznych pogłosek obiegających do koła, było drugim Sedanem, hańbą jeszcze większą. A gdy nazajutrz dowiedział się o wypadkach w ratuszu, o zwycięztwie chwilowem burzycieli, o tem, że członkowie rządu obrony narodowej byli uwięzieni aż do godziny czwartej rano, oswobodzeni dzięki tylko zwrotowi, jaki zaszedł w usposobieniu ludności, zrazu na nich oburzonej, potem zaniepokojonej myślą, że powstanie może zwyciężyć, żałował tego potworu, tej komuny, która może jedna przynieść zbawienie, powołać wszystko pod broń, ogłosić ojczyznę w niebezpieczeństwie, i odżyły w nim wszystkie wspomnienia klasyczne ludu wolnego, który umrzeć nie chce. Pan Thiers nie śmiał nawet wejść do Paryża, który uiluminowano po zerwaniu negocyacyj.
Cały listopad przeszedł wśród gorączkowego niepokoju. Drobne walki trwały ciągle, ale Maurycy nie brał w nich udziału. Stał on w obozie teraz od strony Saint-Ouen i wymykał się przy każdej sposobności, pożerany nieustanną potrzebą wiadomości. Paryż, podobnie jak on, oczekiwał czegoś ciągle, nadzwyczajnie zaniepokojony. Wybór merów zdawał się na chwilę uciszać namiętności polityczne; ale prawie wszyscy wybrani należeli do stronnictwa skrajnego, co na przyszłość było oznaką bardzo groźną. I w tej chwilowej ciszy Paryż oczekiwał wielkiej wycieczki, której tylokrotnie się domagał, zwycięztwa, oswobodzenia. Nie było teraz żadnej wątpliwości; wywrócą prusaków, przejdą po ich trupach. Porobiono przygotowania na półwyspie Gennevilliers, punkcie, który uznano za najdogodniejszy dla przebicia się. Potem, pewnego poranku ogarnęła wszystkich radość szalona na wieść o zwycięztwie pod Coulmiers. Orlean odebrany, armia Loary maszeruje, już doszła, jak mówiono, do Étampes. Wszystko się zmieniło, teraz tylko należy jej podać rękę, z tamtej strony Marny. Zreorganizowano siły zbrojne, utworzono trzy armie, jedną złożoną z batalionów gwardyi narodowej pod dowództwem generała Klemensa Thomas, drugą uformowaną z 13-go i 14-go korpusu, zwiększoną przez najlepszych żołnierzy, wziętych wszędzie po trochu, którą generał Ducrot miał poprowadzić do głównego ataku; trzecią nakoniec, armię odwodową, złożoną wyłącznie z gwardyi ruchomej, oddaną generałowi Vinoy. I zupełną miał Maurycy wiarę w powodzenie, gdy dnia 28 listopada nocował w lasku Vincennes, z pułkiem 115-tym. Trzy korpusy drugiej armii tu stały; opowiadano, że jutro rano mają się spotkać z armią Loary w Fontainebleau. Potem zaraz nastąpiło niepowodzenie, zwykłe błędy, nagły przybór wody, który przeszkodził rzuceniu mostu na promach, złe rozkazy, które ruch powstrzymały. Nocy następnej pułk 115-ty, jeden z pierwszych, przeszedł rzekę i około godziny dziesiątej, pod ogniem straszliwym, Maurycy dostał się do wsi Champigny. Był na pół oszalały, karabin palił mu dłonie, mimo że mróz był silny. Jedyną jego chęcią od chwili gdy maszerował, była żądza posuwania się naprzód, nieustannego posuwania się, aż dopóki nie połączą się z kolegami z prowincyi. Ale wprost Champigny i Bry, armia napotkała mury parków Coeuilly i Villiers, mury długie na pół kilometra, z których prusacy utworzyli nieprzebytą fortecę. Była to przeszkoda, o którą wszelka odwaga się rozbiła. Odtąd nastąpiło wahanie się i odwrót, korpus trzeci spóźnił się, pierwszy i drugi unieruchomione broniły przez dwa dni Champigny, które musiały opuścić w nocy d. 2 grudnia po bezpłodnem swem zwycięztwie. Tej nocy cała armia powróciła do obozu w lasku Vincennes białym od mrozu; a Maurycy z nogami odmrożonemi, z twarzą na ziemi zmarzłej, płakał.
Ach ponure i smutne dni po tylu nadzwyczajnych wysiłkach! Wielka wycieczka, przygotowywana od tak dawna, nieprzeparty atak, który miał oswobodzić Paryż nie udał się, i w trzy dni potem list generała Moltkego donosił, że armia Loary pobita, zmuszoną została znowu do opuszczenia Orleanu. Teraz obręcz ściskała się coraz bardziej, niemożliwa odtąd do przełamania. Ale Paryż w swej gorączce rozpaczy, znajdował nowe siły oporu. Głód się zaczynał. Od połowy października, mięso rozdawano na racye. W grudniu nie było już ani jednego bydlęcia z wielkiej gromady wołów i baranów wypuszczonych do lasku Bulońskiego, błądzących wśród pyłu swych nóg, i poczęto bić konie. Zapasy, a później rekwizycje mąki i zboża zapewniły chleb na cztery miesiące. Gdy mąkę wyczerpano, trzeba było zbudować młyny na przystaniach. Brakowało również opału, zachowano go dla mielenia zboża, pieczenia chleba, fabrykacyi broni. I Paryż bez gazu, oświecony przez rzadkie latarnie naftowe, Paryż dygoczący w swem pokryciu lodowem, Paryż, któremu wydawano racyami chleb czarny i mięso końskie, nie tracił mimo to nadziei, mówił o Faidherbie na północy, o Chanzym nad Loarą, o Bourbakim na wschodzie, jak gdyby cudem jakim mogli się zjawić zwycięzcy pod jego murami. Przed piekarniami i rzeźniami, długie łańcuchy ludzi, oczekujące na swą kolej, niekiedy się weseliły na wieść o nowem zwycięztwie mniemanem. Po zgnębieniu, koniecznem wyniku każdej klęski, odradzały się złudzenia uparte, i dochodziły do niebywałych rozmiarów śród tego tłumu odurzonego cierpieniem i głodem. Na placu Château-d’Eau, o mało tłum nie zabił jakiegoś żołnierza, który mówił o poddaniu się. Podczas gdy armia, straciwszy wszelką odwagę, czuła zbliżający się koniec i żądała pokoju, ludność domagała się jeszcze ciągle tłumnej wycieczki, wycieczki piorunowej całego ludu, nawet kobiet i dzieci, rzucających się na prusaków jak rzeka wezbrana, obalająca i unosząca wszystko.
Wśród tego Maurycy odosobniał się coraz więcej od innych kolegów, począł coraz bardziej niecierpieć rzemiosła żołnierskiego, które go osadziło pod osłoną Mont-Valérien, gdzie był bezużyteczny, nic nie robił. To też wyszukiwał sposobności, by się wymykać do Paryża, gdzie jego serce było. Najlepiej mu było śród tłumu, tam budziły się w nim nowe nadzieje. Niekiedy przypatrywał się odlatującym balonom, które co drugi dzień puszczano z dworca kolei północnej, wraz z gołębiami pocztowemi i depeszami. Na tle smutnego nieba zimowego, balony wznosiły się i nikły; i serce ściskało się z obawy, ilekroć wiatr popychał je ku niemcom. Wiele z nich musiało zginąć. On sam pisał dwa razy do siostry Henryety, niewiedząc czy otrzymała jego listy. Wspomnienie siostry, Jana — tak się zatarło w głębi tego szerokiego świata, z którego żadnych nie było wieści, że rzadko o nich myślał, jak o uczuciu wykwitłem gdzieś, w czasie innej egzystencyi. Dusza jego przepełnioną była nieustanną burzą zgnębienia i podniecenia w jakiem żył. W pierwszych dniach stycznia nowy gniew w nim zawrzał na widok bombardowania dzielnic lewego brzegu. Dotąd przypisywał opóźnienie się pod tym względom prusaków względom ludzkości, a to pochodziło tylko z trudności technicznych. Teraz gdy bomba zabiła dwie dziewczynki w Val-de-Grâce, pełen był wściekłej pogardy dla tych barbarzyńców, którzy mordują dzieci i grożą spaleniem muzeów i bibliotek. Zresztą po pierwszych dniach przestrachu, Paryż odzyskał pod bombami swój zwykły żywot, uporu heroicznego.
Od porażki pod Champigny, zrobiono tylko jedno i to nieszczęśliwe usiłowanie od strony Bourget; i gdy pod ogniem dział wielkiego kalibru strzelających z fortów, płaszczyzna Avron musiała być opuszczoną, Maurycy dzielił oburzenie, które owładnęło całem miastem. Wicher niepopularności rosnącej, która groziła upadkiem generałowi Trochu i rządowi obrony narodowej, wzmógł się tak znacznie, że omal nie zmusił ich do nowego i nieużytecznego wysiłku. Dla czego nie chcą poprowadzić w ogień trzechkroć stu tysięcy gwardyi narodowej, które proszą się o to, domagają o swój udział w niebezpieczeństwie? Będzie to wycieczka piorunowa, jakiej domagano się zaraz z początku, Paryż łamiący swe kajdany, topiący prusaków w olbrzymiej powodzi swego ludu. Trzeba było ustąpić tym życzeniom walecznych, choć z góry wiedziano, że rezultaty będą opłakane, ale dla zmniejszenia rzezi, użyto tylko wraz z armią czynną, piędziesiąt dziewięć batalionów gwardyi narodowej czynnej. Wilia 19 stycznia była rodzajem święta; olbrzymi tłum na bulwarach i Polach Elizejskich przypatrywał się defiladzie pułków, które z muzyką na czele śpiewały pieśni patryotyczne. Dzieci, kobiety im towarzyszyły, mężczyźni wskakiwali na ławki, by przesyłać im ogniste życzenia zwycięztwa. Nazajutrz cała ludność przeniosła się do Łuku tryumfalnego, i gdy rano nadeszła wieść o zajęciu Montretout, szalona nadzieja owładnęła wszystkimi. Obiegały heroiczne wieści o zapale nieprzepartym gwardyi narodowej, prusacy zostali wywróceni, Wersal będzie wzięty przed wieczorem. Ale jakież przygnębienie, gdy przed zapadającą nocą, dowiedziano się o nieuniknionej porażce! Podczas gdy kolumna lewa zajmowała Montretout, środek, przeszedłszy mur parku Buzenval, rozbił się o drugi mur wewnętrzny. Nastąpiła odwilż, ciągły drobny deszcz rozmoczył drogi, i działa, te działa ulane ze składek publicznych, w które Paryż przelał swą duszę, nie mogły przybyć!... Na prawo, kolumna generała Ducrot, wystąpiwszy zbyt późno pozostała w tyle. Nie miano sił do dalszej walki i generał Trochu musiał dać rozkaz do odwrotu. Opuszczono Montretout, opuszczono Saint-Cloud, które prusacy spalili. A gdy noc czarna zapadła, na całym widnokręgu Paryża, krwawił się tylko ten pożar.
Teraz sam Maurycy przyznać musiał, że to już koniec. Przez cztery godziny, pod straszliwym ogniem szańców pruskich, stał w parku Buzenval; gwardyą narodową, i nazajutrz, gdy powrócił, przesadzał jej waleczność. W rzeczy samej, gwardya narodowa mężnie stawała. Czyż więc porażki nie są wynikiem głupoty i zdrady wodzów? Na ulicy Rivoli spotkał tłum krzyczący: „Precz z Trochu! niech żyje komuna!“ Było to przebudzenie się namiętności rewolucyjnej, nowy powiew opinii, tak niepokojący, że rząd Obrony narodowej, niechcąc upaść, zmusił generała Trochu do podania się do dymisyi, i zastąpił go generałem Vinoy. Tegoż dnia na zgromadzeniu publicznem w Belleville, Maurycy, przyszedłszy tam, usłyszał domagania się, by jeszcze raz uderzono na prusaków masą. Pomysł był szalony, wiedział o tem, a mimo to serce mu biło na widok tej upartej żądzy zwycięztwa. Gdy wszystko przepadło, czemu nie pokusić się o cud? Przez całą noc o tem marzył.
Upłynął długi tydzień. Paryż konał bez skargi. Sklepy były zamknięte, rzadcy przechodnie nie napotykali dorożek na ulicach pustych. Zjedzono czterdzieści tysięcy koni, płacono już teraz bardzo drogo za psy, koty i szczury. Gdy zabrakło zboża, pieczono chleb z ryżu i owsa, nieco czarny, klejowaty i niestrawny; i chcąc otrzymać wyznaczone na osobę trzysta gramów, nieskończone łańcuchy, tworzone przed piekarniami, męczyły śmiertelnie. Ach te bolesne epizody oblężenia, te biedne kobiety dygoczące pod deszczem, z nogami w błocie zmarzniętem, cała nędza bohaterska wielkiego miasta, które poddać się nie chce! Śmiertelność potroiła się, teatry zamieniły się w szpitale. Z zapadającą nocą, dawne dzielnice zbytkowne zalegała ponura cisza, nieprzejrzane ciemności, podobne do przedmieści miast przeklętych, wytępionych przez zarazę. I w tej ciszy, w tych ciemnościach słychać było tylko nieustanny trzask bombardowania, widać było tylko błyski dział, odbijające się na niebie ciemnem.
Nagle dnia 29 stycznia Paryż dowiedział się, że od dwóch dni Juliusz Favre traktuje z Bismarkiem w kwestyi zawieszenia broni; współcześnie dowiedziano się, że chleb starczy zaledwie na dziesięć dni, to jest na czas konieczny dla nowego zaopatrzenia miasta w żywność. Nic nie pozostawało jak kapitulować. Paryż, oszołomiony istotnym stanem rzeczy, który mu nakoniec przedstawiono, milczał. Tegoż dnia, o północy, zagrzmiał ostatni wystrzał armatni. Potem, dnia 29, gdy niemcy zajęli forty, Maurycy poszedł z pułkiem 115-tym obozować w okolicy Montrouge, wewnątrz fortyfikacyj. Teraz rozpoczęło się dlań życie bezcelowe, próżniacze i gorączkowe. Karność rozluźniła się prawie zupełnie, żołnierze się rozpraszali, oczekiwali, włócząc się, by ich odesłano do domu. Ale on wpadł w stan dziwnej newrozy, niepokoju dręczącego go przy najmniejszej sprawie. Czytał chciwie dzienniki rewolucyjne i to zawieszenie broni trzytygodniowe, jedynie dla tego zawarte, by Francya mogła zwołać Zgromadzenie mające decydować o pokoju, wydawało mu się podstępem i ostatnią zdradą. Nawet gdyby Paryż zmuszony był do kapitulacyi, to on wraz z Gambetą był za tem, by toczyć dalej wojnę nad Loarą i na północy. Porażka armii wschodniej, zapomnianej i zmuszonej do przejścia do Szwajcaryi, doprowadzała go do wściekłości. Nakoniec wybory podnieciły go ostatecznie; tak się stało jak przewidywał, tchórzliwa prowincya, rozgniewana oporem Paryża, chciała za jaką bądź cenę pokoju, nawet z przywróceniem monarchii pod wycelowanemi działami prusaków. Po pierwszych posiedzeniach w Bordeaux, Thiers, wybrany w dwudziestu sześciu departamentach, ogłoszony naczelnikiem władzy wykonawczej, stał się w jego oczach potworem, człowiekiem kłamstwa i wszelkich zbrodni. I nie mógł się już uspokoić, ten pokój zawarty przez Zgromadzenie monarchiczne wydawał mu się szczytem hańby, wpadał w gorączkę na samą myśl twardych warunków, kontrybucyi pięciu miliardów, wydania Metzu, opuszczenie Alzacyi, złota i krwi Francyi płynących przez tę ranę otwartą i nieuleczoną.
W tym stanie umysłu, w ostatnich dniach lutego, Maurycy postanowił dezerterować. Jeden z paragrafów traktatu mówił, że żołnierze, znajdujący się w Paryżu, będą rozbrojeni i odesłani do domów. Nie czekał na to, zdawało mu się, że serce sobie wyrwie, jeżeli porzuci bruk tego Paryża pełnego chwały, co go głód tylko zmusił do poddania się; uciekł więc, wynajął na ulicy Orties, po nad wzgórzem Moulins, w domu sześciopiętrowym, pokoik ciasny umeblowany, rodzaj belwederu, z którego widział bezbrzeżne morze dachów, od Tuileryj aż do Bastylii. Jeden z dawnych kolegów z wydziału prawa pożyczył mu sto franków. Zresztą jak tylko się urządził, zaraz się zapisał do jednego z batalionów gwardyi narodowej, i trzydzieści susów żołdu musiały mu wystarczyć na utrzymanie. Myśl o egzystencyi spokojnej, samolubnej, na prowincyi, wstręt w nim budziła. Nawet listy, jakie otrzymywał od swej siostry Henryety, do której pisał zaraz po zawarciu zawieszenia broni, gniewały go swemi błaganiami, żądzą gorącą ujrzenia go, by sobie odpoczął w Remilly. Odmawiał, on przybędzie później, gdy już prusaków tam nie będzie.
I pędził życie włóczęgowskie, próżniacze, wśród wzrastającej gorączki. Nie doznawał już głodu, pierwszy kawałek chleba białego pożarł z rozkoszą. Paryż obfitujący w gorące napoje, w wódkę i wino, żył hulaszczo teraz, wpadał w ciągłe pijaństwo. Ale było to zawsze więzienie, rogatki strzeżone przez niemców, cały szereg formalności, które utrudniały wyjazd. Życie społeczne jeszcze drzemało, nie było żadnej pracy i żadnych interesów; a przecież cały lud oczekiwał tu czegoś, nie robił nic, zaczynał się narowić pod jasnem słońcem rodzącej się wiosny. Podczas oblężenia przynajmniej służba żołnierska męczyła ciało, zajmowała głowy, gdy tymczasem teraz ludność przeszła nagle do stanu zupełnego próżniactwa wśród odosobnienia od świata całego, w jakiem żyła. Podobnie jak inni, tak i on, włóczył się od rana do nocy, oddychał powietrzem zarażonem wszelkiego rodzaju szaleństwami, które od kilku miesięcy rodziły się wśród tłumu. Czytał dzienniki, uczęszczał na zebrania publiczne, ruszał niekiedy ramionami na głupstwa zbyt widoczne, mimo to wracał do siebie z umysłem przesyconym żądzą gwałtu, gotowy do czynów rozpaczy dla obrony tego, co zdawało mu się, że jest prawdą i sprawiedliwością. I w swoim małym pokoiku, zkąd spoglądał na miasto, marzył jeszcze o zwycięztwie, mówił sobie, że można ocalić Francyę, ocalić Rzeczpospolitę, byle tylko pokój nie był zawarty.
Dnia 1 marca prusacy mieli wejść do Paryża i rozgłośny krzyk oburzenia i gniewu wznosił się ze wszystkich serc. Nie było posiedzenia publicznego, na któremby Maurycy niesłyszał oskarżeń ciskanych na Zgromadzenie narodowe, na Thiersa, na ludzi 4 września, na tę hańbę najwyższą, której nie chcieli oszczędzić wielkiemu i bohaterskiemu miastu. Pewnego wieczoru nawet odważył się na wystąpienie z mową, w której wołał, że cały Paryż winien raczej umrzeć na wałach, niż pozwolić wejść choć jednemu prusakowi. W tej ludności rozkiełznanej przez całe miesiące niepokojów i głodu, teraz oddanej próżniactwu, pełnemu mar, trawionej przez podejrzenia wobec widm, które sobie sama stwarzała, powstanie samo przez się się rodziło, organizowało się na widoku wszystkich. Był to kryzys moralny, jaki można widzieć po wszystkich wielkich oblężeniach, wybuchu zmartwiałego patryotyzmu, który, napróżno rozpłomieniając duszę, zmienia się w ślepą potrzebę zemsty i zniszczenia. Komitet centralny, który delegowani gwardyi narodowej wybrali, zaprotestował przeciw wszelkim usiłowaniom rozbrojenia. Urządzono wielką manifestacyę na placu Bastylii, z czerwonemi chorągwiami, z mowami płomienistemi, zbiegowisko olbrzymie tłumu, morderstwo jakiegoś biedaka policyanta, którego przywiązano do deski, wrzucono do kanału i dobito kamieniami. W dwa dni później, w nocy 26 lutego, Maurycy obudzony został biciem w bębny i w dzwony, ujrzał na bulwarze Batingolskim całe bandy mężczyzn i kobiet ciągnących armaty, sam się zaprzągł do działa z dwudziestu innymi, słysząc że armaty te lud zabrał na placu Wagram, ażeby Zgromadzenie narodowe nie wydało ich prusakom. Było ich sto siedmdziesiąt, brakowało zaprzęgu, więc ciągniono je sznurami, popychano rękami i wyciągnięto aż na wierzchołek wzgórza Montmartre w dzikiem uniesieniu hord barbarzyńskich, ocalających swe bogi. Gdy dnia 1 marca prusacy musieli się zadowolnić zajęciem przez jeden dzień dzielnicy Pól Elizejskich, skupieni przy rogatkach, niby gromada zwycięzców niespokojnych, Paryż ponury nie poruszył się, ulice były puste, domy zamknięte, całe miasto wymarło, otulone w olbrzymi kir żałoby.
Upłynęło jeszcze dwa tygodnie i Maurycy sam nie wiedział, jak przepędzał życie w oczekiwaniu na te wypadki nieokreślone i potworne, które czuł, że się zbliżają. Pokój został ostatecznie zawarty, Zgromadzenie narodowe miało się zebrać w Wersalu dnia 20 marca; widział jednak że koniec jeszcze nie nastąpił, że odwet straszliwy teraz dopiero się zacznie. Dnia 18 marca, gdy wstawał z łóżka, otrzymał list od Henryety, w którym błagała go jeszcze raz, by przybył do nich do Remilly, grożąc mu w przeciwnym razie, że sama się do niego uda, jeżeli będzie zwłóczył ze sprawieniem jej tej wielkiej radości. W końcu mówiła o Janie i opowiadała, jak po opuszczeniu jej w końcu grudnia dla wstąpienia do armii północnej zachorował na gorączkę złośliwą w jednym ze szpitali belgijskich; że przed tygodniem pisał do niej, iż pomimo osłabienia swego jedzie do Paryża, gdzie postanowił wstąpić do wojska. Henryeta kończyła prośbą, by doniósł jej szczegółowo o Janie, jak go tylko zobaczy. Maurycy, czytając ten list, pogrążył się w słodką zadumę. Henryeta, Jan, siostra ukochana, brat nędzy i litości, mój Boże! jakże te istoty drogie obcemi się stały dla niego od chwili, gdy burza porwała go. Nie mógł dać Janowi adresu ulicy Orties, postanowił więc szukać go zaraz, zwiedzając wszystkie bióra wojskowe. Zaledwie jednak zeszedł i przechodził przez ulicę Św. Honoryusza, gdy dwaj koledzy batalionowi uwiadomili go o wypadkach w Montmartre, zaszłych w nocy i rano. I wszyscy trzej, oszołomieni zupełnie, poczęli tam biedz pędem. Ach ten dzień 18 marca, jakimże zapałem owiał Maurycego! Później nie mógł sobie w żaden sposób przypomnieć co wtedy mówił i robił. Zrazu, wściekły był na zamach wojskowy, jaki uczyniono przededniem, zabierając w celu rozbrojenia Paryża, działa w Montmartre. Thiers, powróciwszy przed dwoma dniami z Bordeaux, rozmyślał nad tem, ażeby Zgromadzenie narodowe mogło bez obawy ogłosić monarchię w Wersalu. Potem ujrzał się w samem Montmartre, koło godziny dziewiątej, rozogniony opowiadaniami o zwycięztwie, jakie wszędzie słyszał. Szybkie nadejście wojsk, szczęśliwe opóźnienie się zaprzęgu — dozwoliło gwardyi narodowej chwycić za broń, żołnierze bowiem nie śmieli strzelać do kobiet i dzieci, podnosząc broń do góry, witając się po bratersku z ludem. Potem przypomniał sobie jak przebiegał Paryż, widząc już od południa że stolica należy do komuny, prawie bez bitwy. Thiers i ministrowie uciekli z gmachu ministeryum spraw zagranicznych, gdzie się zebrali, a potem cały rząd uciekł do Wersalu; trzydzieści tysięcy wojska wyprowadzono pośpiesznie, rozstawiając około pięciu tysięcy na ulicach. Koło godziny szóstej na rogu bulwaru zewnętrznego, Maurycy ujrzał się wśród gromady szaleńców, słuchających bez oburzenia ohydnego opowiadania o morderstwie generałów Lecomte’a i Klemensa Thomas. O generałowie! przypomniał sobie tych z pod Sedanu, epikurejczyków i mierności; jeden mniej, jeden więcej, cóż to znaczyło! I resztę dnia przepędził w tym stanie podniecenia, które zmieniało dlań wszystkie rzeczy, powstanie, upragnione przez sam bruk uliczny, nagle urosłe i za jednym zamachem opanowujące wszystko, dzięki zbiegowi okoliczności, które nakoniec o godzinie dziesiątej wieczór oddały ratusz członkom Komitetu centralnego, zdziwionym, że tu się znajdują.
Jedno tylko wspomnienie pozostało niezamąconem w pamięci Maurycego, to jest niespodziewane spotkanie się z Janem. Ten ostatni od trzech dni znajdował się w Paryżu, dokąd przybył bez grosza, zmizerowany jeszcze, wycieńczony przez febrę dwumiesięczną, która go zmusiła do pobytu w szpitalu w Brukselli; odszukawszy jednego z dawnych kapitanów pułku 106, kapitana Ravaud, przystał do nowej kompanii pułku 124-go, którą tenże dowodził. Dostał swe dawne galony kaprala i właśnie tego wieczoru opuścił koszary księcia Eugeniusza, ostatni ze swą sekcyą, dla przejścia na brzeg lewy, gdzie cała armia otrzymała rozkaz skoncentrowania się, gdy na bulwarze Św. Marcina ogromny tłum zatrzymał jego szeregi. Krzyczano, mówiono, że ich rozbroją. Bardzo spokojnie odpowiadał, żeby mu dano pokój, że wszystko to nic go nie obchodzi, że chce tylko spełnić rozkaz, nie czyniąc nic złego nikomu. Ale wydał okrzyk radości, spostrzegłszy Maurycego, który mu się rzucił w objęcia i ściskał go po bratersku.
— Jakto, więc to ty?... Siostra mi pisała.. Wyszedłem cię szukać dziś rano w biurach wojskowych...
— Ach, mój biedny chłopcze, jakże się cieszę, że cię widzę, ale gdzie tu kogo, w tem przeklętem mieścisku znaleźć można?
Tłum mruczał ciągle, i Maurycy się zwrócił do ludu:
— Obywatele, pozwólcie mi z nimi pogadać. To są dzielni ludzie, odpowiadam za nich.
Wziął przyjaciela za ręce i szepnął:
— Wszak prawda, zostaniesz z nami?
Twarz Jana wyrażała nadzwyczajne zdziwienie.
— Z wami? co to znaczy?
Przez chwilę słuchał jego gniewnych skarg na rząd, na wojsko, wspomnień tego co przecierpieli, tłomaczeń, że nakoniec będą panami, ukarzą niedołęgów i podłych, ocalą Rzeczpospolitę. I w miarę jak usiłował zrozumieć, jego spokojna twarz ciemnego chłopa zachmurzała się coraz bardziej niezadowoleniem i smutkiem.
— Nie, nie, mój chłopcze, nie zostanę wcale, jeżeli to dla tego... Mój kapitan kazał mi iść do Vaugirard z mymi ludźmi, i idę. Choćby pioruny z nieba biły, ja iść muszę. To przecież jest proste, sam to musisz rozumieć.
Począł się śmiać z prostotą i dodał:
— To ty z nami pójść powinieneś.
Ale Maurycy z ruchem gorącego oburzenia puścił jego ręce. I obadwaj stali przez kilka chwil patrząc na siebie, jeden ogarnięty szałem, który porwał cały Paryż, chorobą przybyłą z daleka, fermentem złym ostatniego panowania, drugi silny swym zdrowym zmysłem i swą ciemnotą, wyrosły na uboczu, w kraju pracy i oszczędności. Mimo to, obaj byli braćmi, nici mocne ich łączyły, i było to prawdziwe zerwanie, gdy nagle gwałtowne pchnięcie tłumu, rozdzieliło ich zupełnie.
Odepchnięcie tłumu na chodnik nastąpiło w skutek pojawienia się pułku 79-go, którego zbite szeregi wysunęły się z ulicy sąsiedniej. Rozległy się znowu krzyki, ale nie śmiano zagrodzić drogi żołnierzom, których oficerowie prowadzili. Uwolniona w ten sposób sekcya 124-go pułku mogła posuwać się dalej.
— Do widzenia, Janie!
— Do widzenia, Maurycy!
Kłaniali się sobie rękami, ustępując przed fatalnością gwałtowną tego rozdziału, mając mimo to serce przepełnione sobą nawzajem.
Maurycy pierwszy nazajutrz zapomniał, wśród wypadków nadzwyczajnych, jakie się pojawiły. Dnia 19 Paryż obudził się bez rządu, raczej zdziwiony niż przerażony popłochem, który porwał do Wersalu w nocy wojsko, służbę publiczną, ministrów; a ponieważ pogoda była prześliczna tej niedzieli marcowej, Paryż wylał się spokojnie na ulicę dla przypatrzenia się barykadom. Wielki afisz biały komitetu centralnego, zwołujący lud na wybory komunalne, zdawał się być mądrze zredagowanym. Dziwiono się tylko, że był podpisany przez nazwiska całkiem nieznane. Tego poranku Paryż był przeciw Wersalowi, urażony nań za to, co ucierpiał, i pełen podejrzeń. Była to zresztą anarchia zupełna, walka merów i komitetu centralnego, usuwania próżne pierwszych dążące do zgody, gdy drudzy niepewni jeszcze, czy cała gwardya narodowa stanie po ich stronie, domagali się skromnie swobody municypalnej. Strzały wymienione na pokojową manifestacyę na placu Vendôme, kilka ofiar, których krew zaczerwieniła bruk, rzuciły na miasto postrach. I podczas gdy powstanie tryumfujące owładało ostatecznie wszystkiemi ministeryami i całą administracyą, w Wersalu gniew i strach był wielki, rząd śpieszył się ze zgromadzeniem sił wojskowych, wystarczających na odparcie ataku, którego lada chwila się spodziewał. Najlepsze wojska z armii północnej i Loary zostały śpiesznie wezwane, w kilka dni zgromadzono osiemdziesiąt tysięcy ludzi, i ufność powróciła tak prędko, że dnia 2 kwietnia dwie dywizye, rozpoczynając kroki zaczepne odebrały federalistom Puteaux i Courbevoie.
Nazajutrz dopiero, gdy Maurycy wyruszył ze swym batalionem na zawojowanie Wersalu, w gorączce wspomnień, ujrzał smutną twarz Jana, wołającego doń: do widzenia! Atak na Wersal zdumiał i oburzył gwardyę narodową. Trzy kolumny, około piędziesięciu tysięcy ludzi, wyruszyło o świcie przez Bougival i Meudon, dla owładnięcia Zgromadzeniem monarchicznem i zbrodniarzem Thiersem. Była to wycieczka piorunowa, tak gorąco wymagana w czasie oblężenia, i Maurycy pytał się siebie, gdzie zobaczy Jana, może tam, śród trupów pobojowiska. Ale ucieczka prędko nastąpiła, zaledwie doszedł jego batalion do płaskowzgórza Bergères, na gościniec do Rueil, gdy nagle granaty, wystrzelone z Mont-Valérien, padły w jego szeregi. Wszyscy skamienieli, jedni sądzili że fort był zajęty przez współtowarzyszów, inni opowiadali, że komendant obiecał nie strzelać. Szalony popłoch ogarnął żołnierzy, bataliony się rozprysły, wbiegły pędem do Paryża, a czoło kolumny, obskoczone ruchem skrzydłowym generała Vinoy, zginęło prawie zupełnie w ulicach Rueil.
Maurycy, ocalawszy wśród rzezi, oburzony że się bić musiał, wrzał z nienawiści przeciw temu mniemanemu rządowi porządku i legalności, który bity w każdem spotkaniu z prusakami, odzyskiwał odwagę tylko wobec Paryża. A armia niemiecka jeszcze tu stała, od Saint-Denis do Charenton, przypatrując się temu pięknemu widowisku upadku narodu. W przystępie żądzy zniszczenia, jaka nim owładała, pochwalał pierwsze kroki gwałtowne, budowę barykad, zagradzających ulice i place, aresztowanie zakładników, arcybiskupa, księży, dawnych urzędników. Z obu stron zaczęły się okrucieństwa: Wersal rozstrzeliwał jeńców, Paryż wydawał dekret, że za jednego ze swych żołnierzy spadną trzy głowy zakładników, i resztę rozsądku, jaką jeszcze posiadał Maurycy, po tylu wstrząśnieniach i ruinach, niósł wicher szaleństwa, wiejący ze wszech stron. Komuna wydawała mu się jako mścicielka hańby, jako oswobodzicielka niosąca żelazo do odcięcia zgangrenowanych członków, jako ogień czyszczący. Wszystko to niezbyt jasno przedstawiało się jego umysłowi, wykształcenie przypominało mu po prostu wspomnienia klasyczne, miasta wolne i tryumfujące, federacye bogatych prowincyj, narzucające swe prawa światu. Jeżeli Paryż zwycięży, to ujrzy go w chwale, odradzającym Francyę przez sprawiedliwość, wolność wytwarzającym nową społeczność, wyniosłszy szczątki zbutwiałe przeszłości. Co prawda, to po wyborach, imiona członków komuny zdziwiły go nieco mieszaniną nadzwyczajną umiarkowanych, rewolucyonistów i socyalistów wszelkich odcieni, którym powierzono dokonanie wielkiego dzieła. Znał wielu z pomiędzy tych ludzi i uważał ich za zupełne mierności. Czyż najlepsi z nich nie rozbiją się, nie wyczerpią wobec chaosu idei, które przedstawiają? Ale w dniu, w którym komuna uroczyście się ukonstytuowała na placu Ratusza, podczas gdy działa grzmiały a czerwone chorągwie wiatr miotał, chciał o wszystkiem zapomnieć, podniecony znowu nadzieją bez granic. I rozpoczęły się nowe złudzenia wśród chorobliwego stanu umysłu, wśród kłamstw jednych i wiary pełnej uniesień drugich.
Przez cały kwiecień, Maurycy znajdował się w Neuilly. Wczesna wiosna rozbudziła kwitnące lilie, bito się wśród rozkosznej zieleni ogrodów i gwardya narodowa wracała wieczorem do domu z pękami kwiatów na końcu swych karabinów. Wojska zgromadzone teraz w Wersalu były tak liczne, że utworzono z nich dwie armie, jedną czynną pod rozkazami marszałka Mac-Mahona, drugą odwodową pod wodzą generała Vinoy. Co do komuny, to ta posiadała przeszło sto tysięcy gwardyi narodowej uruchomionej i prawie tyleż w rezerwie, ale właściwie biło się zaledwie piędziesiąt tysięcy. Plan ataku wersalczyków z każdym dniem wyraźniej się zarysowywał; po Neuilly zajęli oni zamek Bécon, potem Asnières, jedynie dla tego by ścisnąć koło osaczenia; liczyli oni na to, że jak tylko zdobędą szańce pod ogniem dośrodkowym Mont-Valérien i fortu Issy, to wejdą do miasta przez Point-du-Jour. Mont-Valérien należał do nich, wszystkie więc usiłowania ich skierowane były do owładnięcia Issy, który atakowali, korzystając z dawnych robót pruskich. Od połowy kwietnia ogień karabinowy i armatni nie ustawał. W Levallois, w Neuilly, walka trwała nieustannie, ogień tyralierski ciągły, dzień i noc. Działa wielkiego kalibru, osadzone na opancerzonych wagonach, jeżdżące koleją obwodową, strzelały do Asnières po nad Levallois. Głównie jednak w Vanves, w lasy, bombardowanie wywoływało straszne skutki, wszystkie szyby w Paryżu drżały, jak w najcięższych dniach oblężenia. A gdy dnia 9 maja, po pierwszym popłochu, fort Issy ostatecznie wpadł w ręce armii wersalskiej, był to dla komuny cios dotkliwy, cios, który wywołał najstraszliwsze skutki.
Maurycy cieszył się z utworzenia Komitetu ocalenia publicznego. Przychodziły mu na myśl wspomnienia historyczne, czyż nie wybiła bowiem godzina, w której należy się chwycić środków najenergiczniejszych, by zbawić ojczyznę? Ze wszystkich gwałtów jeden tylko zaniepokoił jego duszę tajemnie, to jest — obalenie kolumny Vendôme; oskarżał się jednak o słabość dziecięcą, zdawało mu się, że słyszy jeszcze opowiadania swego dziada o Marengo, Austerlitzu, Jenie, Eylau, Frydlandzie, Wagramie, Moskwie, opowiadania bohaterskie, na wspomnienie których dreszcz go ogarniał. Ale że zburzono dom Thiersa mordercy, że zatrzymano zakładników, jako gwarancyę i groźbę, czyż to nie były represalia słuszne, w tej nienawiści rosnącej wersalczyków przeciw Paryżowi, który bombardowali, w którym granaty dziurawiły dachy i zabijały kobiety? Posępna potrzeba niszczenia podniosła w nim głowę, w miarę jak się zbliżał koniec jego marzeń. Jeżeli idea sprawiedliwości i zemsty ma zginąć w potokach krwi, niech więc ziemia się rozpadnie, niech się przetworzy w jednem z tych zaburzeń kosmicznych, które odnawia życie! Niech Paryż runie, niech zgorzeje jak olbrzymi stos ofiarny, niż żeby miał zgnić w występku i nędzy wśród starej społeczności zepsutej przez ohydne zbrodnie! I miał jeszcze inne sny ponure, miasto olbrzymie zmienione w zgliszcza, szczątki tylko dymiące po obu brzegach rzeki, rana wypalona ogniem, katastrofa bez nazwy, bezprzykładna, z której wyjdzie lud nowy. Rozgorączkowywał się coraz bardziej obiegającemi pogłoskami o całych dzielnicach podminowanych, o katakumbach napełnionych prochem, o pomnikach, które mają być w powietrze wysadzone, o drutach elektrycznych łączących ze sobą miny, by jedna iskra mogła je naraz zapalić, o znacznych zapasach materyj palnych, zwłaszcza nafty, mogącej ulice i place zamienić w rzeki, w morza płomieni. Komuna przysięgała, że jeżeli wersalczycy wejdą, żaden z nich nie przejdzie po za barykady, tworzące kwadrat, bruk się zapadnie, domy runą, Paryż buchnie płomieniem i pochłonie wszystko!
Maurycy, zagłębiając się w te marzenia szalone, współcześnie czuł niezadowolenie głuche przeciw samej komunie. Nie miał ufności do ludzi, uważał ich za nieudolnych, szarpanych przez mnóstwo żywiołów sprzecznych, rozjątrzonych, niezgodnych i głupich, w miarę jak byli bardziej zagrożeni. Ze wszystkich reform społecznych, które komuna zapowiedziała, nie zdołała ani jednej urzeczywistnić i był pewnym, że niepozostawi za sobą żadnego dzieła trwałego. Główną jej wadą była rywalizacya, która ją zjadała, podejrzenia trawiące, wśród których żył każdy z jej członków. Wielu z umiarkowańszych, z zaniepokojonych nie brało udziału w jej posiedzeniach. Inni działali pod naciskiem wypadków, drżeli przed dyktaturą możliwą, przyszli do tego, że pojedyncze grupy zgromadzenia rewolucyjnego tępiły się nawzajem, pod pozorem zbawienia ojczyzny. Po Cluserecie, po Dąbrowskim, Rossel stał się podejrzanym. Delescluze, mianowany komisarzem cywilnym przy wojsku, nie mógł nic zrobić, pomimo wielkiej swej władzy. I wielkie usiłowania społeczne marnowały się, ginęły wśród odosobnienia, jakie z każdą godziną się zwiększało około tych ludzi ogarniętych niemocą, zdolnych tylko do czynów rozpaczy.
W Paryżu postrach wzrastał. Paryż zrazu rozdrażniony przeciw Wersalowi, jeszcze drżący od cierpień oblężenia, odsuwał się teraz od komuny. Przymusowe rekrutowanie, dekret wcielający do wojska wszystkich mężczyzn do lat czterdziestu, rozdrażnił ludzi spokojnych i spowodował tłumną ucieczkę. Uciekano przez Saint-Denis, pod przebraniami, z fałszywemi dokumentami alzackiemi, spuszczano się w rowy fortyfikacyj przy pomocy sznurów i drabin, podczas nocy ciemnych. Bogate mieszczaństwo oddawna się wyniosło. Żadna fabryka, żaden przemysł nie pracował. Nie było handlu, ani pracy, stan ciągłego próżniactwa, w oczekiwaniu pełnem niepokoju rozwiązania nieuniknionego. Lud żył ciągle tylko z żołdu gwardyi narodowej, z tych trzydziestu su, które płacono teraz z milionów zabranych Bankowi, owe trzydzieści su, dla których wielu szło do wojska, stały się w gruncie rzeczy jedną z przyczyn zaburzeń. Całe dzielnice opustoszały, sklepy były zamknięte, domy umarłe. Pod jasnem słońcem majowem, na ulicach pustych, spotykało się tylko wspaniałe pogrzeby federalistów poległych w bitwie, orszaki bez księży, karawany pokryte czerwonemi chorągwiami, za któremi szedł tłum niosący bukiety z nieśmiertelników. Kościoły zamknięte co wieczór przemieniały się w sale klubowe. Wszystkie dzienniki zawieszono, prócz rewolucyjnych. Był to Paryż zniszczony, ten wielki i nieszczęśliwy Paryż, który zachował do Zgromadzenia narodowego wstręt stolicy republikańskiej, w którym teraz szalał teroryzm komuny, niecierpliwość wyzwolenia się od niej wśród strasznych historyj jakie obiegały, aresztowania codziennego zakładników, beczek prochu znoszonych do kanałów, gdzie jak mówiono, stoją ludzie z pochodniami, czekając na sygnał.
Maurycy, który dotąd nigdy nie pijał, teraz niejako zatopił się w pijaństwie powszechnem. Zdarzało mu się teraz, gdy był na służbie na jakim posterunku wysuniętym, lub gdy noc przepędzał w kordegardzie, że wypijał szklankę koniaku. Jeżeli wypił drugą, wpadał w zapał pod wpływem alkoholu, który mu twarz zaogniał. Była to zaraza ogólna, upojenie się chroniczne, pozostałość pierwszego oblężenia, zaostrzona przez drugie, ta ludność pozbawiona chleba, ale mająca pełne beczki wódki i wina, którą nasycona, drżała jednak do gorzałki. W niedzielę, dnia 21 maja po raz pierwszy w swem życiu, Maurycy powrócił pijany do mieszkania przy ulicy Orties, gdzie od czasu do czasu noc przepędzał. Cały dzień przepędził w Neuilly, strzelając, pijąc z kolegami, w nadziei, że tym sposobem przezwycięży niezmierne znużenie, pod którem upadał. Potem napół nieprzytomny, resztką sił przywlókł się i rzucił na łóżko w swem mieszkaniu, raczej instynktem wiedziony, gdyż nigdy nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu dostał. Nazajutrz, gdy słońce już było wysoko, odgłos dzwonów, bębnów i trąb zbudził go. Wczoraj w Pont-du-Jour, wersalczycy, znalazłszy jeden z szańców opuszczony, weszli swobodnie do Paryża.
Zeszedł, ubrawszy się pośpiesznie, z karabinem zarzuconym na plecy; gromada zmieszanych mocno towarzyszów, których spotkał w merostwie okręgu, opowiedziała mu zdarzenia wieczorne i nocne, wśród takiej wrzawy, że z trudnością mógł zrozumieć o co idzie. Od dziesięciu dni, odkąd fort Issy i wielka baterya w Montretout, wspierana przez Mont-Valérien, strzelała do szańców, szaniec w Saint-Cloud stał się niemożliwym do utrzymania; miano doń nazajutrz szturm przypuścić, gdy jeden z przechodniów, koło godziny piątej, widząc że nikt nie strzeże wałów, przywołał ruchem ręki straże, stojące najdalej w odległości piędziesięciu metrów. Nie zwlekając, zaraz dwie kompanie 37-go pułku liniowego, zajęły szaniec. Po nich cały korpus 4-ty, dowodzony przez generała Douay, wszedł tutaj. Przez całą noc wojska płynęły, jak nieprzerwana fala. O godzinie siódmej dywizya Vergé pomaszerowała ku mostowi Grenelle i posunęła się aż do Trocadéro. O godzinie dziewiątej, generał Clinchant wziął Passy i la Muette. O godzinie trzeciej rano, korpus I-szy obozował w lasku Bulońskim, a w tymże czasie dywizya Bruat przeszła Sekwanę dla zdobycia rogatki Sewrskiej i ułatwienia wejścia korpusowi 2-mu, który pod rozkazami generała Cissey, miał zająć dzielnicę Grenelle w godzinę później. Tym sposobem, dnia 22 rano, armia wersalska była panią Trocadéro i la Muette na brzegu prawym, Grenelle na brzegu lewym; stało się to wśród oszołomienia, gniewu i nieładu w komunie, która wołała że to zdrada i traciła przytomność ducha wobec upadku nieuniknionego.
Gdy Maurycy zrozumiał, pierwszą jego myślą było, że nadszedł koniec i najlepiej będzie odebrać sobie życie. Ale dzwony biły nieustannie, bębny grzmiały coraz silniej, kobiety, nawet dzieci pracowały przy barykadach, ulice napełniały się rozgorączkowanemi batalionami, zwołanemi pośpiesznie, biegnącemi na swe stanowiska bojowe. Koło południa nadzieja nieśmiertelna odżyła w sercach rozegzaltowanych żołnierzy komuny, zdecydowanych zwyciężyć, zwłaszcza gdy się przekonano, że wersalczycy, jeszcze się nie ruszyli. Ta armia, której lękali się, że zobaczą w Tuileryach w ciągu dwóch godzin, działała z nadzwyczajną ostrożnością, nauczona smutnem doświadczeniem, przesadzając w trzymaniu się taktyki, której nauczyli ją prusacy tak boleśnie. W ratuszu, komitet ocalenia publicznego i Delescluze, komisarz wojskowy, organizowali i kierowali obroną. Mówiono, że z pogardą odrzucili ostatnie usiłowanie zgody. To rozpalało odwagę, tryumf Paryża stawał się pewnym, opór wszędzie miał być rozpaczliwy, jak atak miał być nieubłagany, wśród nienawiści przepełnionej kłamstwami i okrucieństwami, jakie gorzały w sercach obu armii. Dzień ten Maurycy przepędził w okolicy Pola Marsowego i Inwalidów, cofając się wolno, z ulicy na ulicę, strzelając ciągle, nie mógł odszukać swego batalionu, walczył z nieznanymi sobie kolegami, zaprowadzony przez nich na brzeg lewy, nie wiedząc nawet kiedy i jak. Koło godziny czwartej bronili oni barykady; opuścili ją dopiero o zmroku, gdy się dowiedzieli że dywizya Bruat, maszerując wzdłuż wybrzeża, owładnęła gmachem Ciała prawodawczego. O mało nie dostali się do niewoli, z wielkim trudem wydobyli się na ulicę Lille, okrążając przez ulicę Św. Dominika i Bellechasse. Gdy noc zapadła, armia wersalska zajmowała linię, wychodzącą od rogatki Vanves, przez gmach Ciała prawodawczego, pałac Elizejski, kościół Św. Augustyna, dworzec Saint-Lazare i dotykającą się rogatki Asnières.
Następujący dzień, 23, wtorek wiosenny, oblany jasnem i ciepłem słońcem, był dla Maurycego dniem straszliwym. Kilkuset federalistów, do których należał, składało się z ludzi rozmaitych batalionów, trzymało jeszcze w swym ręku całą dzielnicę, od wybrzeża aż do ulicy Św. Dominika. Większość biwakowała na ulicy Lille, w ogrodach pałacowych, znajdujących się tamże. On sam zasnął głęboko, na trawniku, obok pałacu Legii honorowej. Od rana sądził, że wojska wyruszą z gmachu Ciała prawodawczego i odrzucą ich po za barykady ulicy du Bac. Tymczasem godziny upływały i atak nie następował. Wymieniano tylko kule bezcelowo z jednego końca ulicy na drugi. Wersalczycy wykonywali swój plan z rozsądną powolnością, z postanowieniem nieuderzania od czoła na potężne fortyfikacye, jakie powstańcy urządzili na tarasie Tuileryjskim, zamierzając je okrążyć od prawego i lewego, wzdłuż szańców, tak żeby najprzód zawładnąć Montmartrem i Obserwatoryum, ażeby tym sposobem całą dzielnicę środkową otoczyć siecią ogromną. Około drugiej godziny Maurycy słyszał jak mówiono, że sztandar trójkolorowy powiewa na Montmartre; zaatakowana przez trzy korpusy armii naraz, które rzuciły swe bataliony na wzgórze od północy i wschodu, przez ulice Lepic, Saules i Mont-Cenis, wielka baterya w Moulins de la Galotte została zdobyta; i zwycięzcy wylewali się na Paryż, opanowując plac Św. Jerzego, Matki Boskiej Loretańskiej, merostwo przy ulicy Drouot, nową Operę; podczas gdy na lewym brzegu, ruch okolny, począwszy od cmentarza Montparnasse, zajął plac Enfer i jarmark koński. Zdumienie, wściekłość i przestrach wzbudzały te wiadomości, ten postęp tak nagły wojsk. Jakto? Montmartre wzięte w dwie godziny, Montmartre cytadela powstania, pełna chwały i niezdobyta! Maurycy wkrótce zauważył, że szeregi rzedzieją, że kobiety, drżąc, wymykają się cichaczem, biegną myć sobie ręce, przyodziewać się w bluzy w obawie represji. Obiegała pogłoska, że zostaną okrążeni przez Croix-Rouge, na który atak przygotowywano. Już barykady na ulicy Martignac i Bellechasse zostały wzięte, dostrzegano już czerwone spodnie z wylotu ulicy Lille. Pozostali wkrótce tylko silnie przekonani i zaciekli, Maurycy i piędziesięciu innych, zdecydowanych na śmierć, zabiwszy jak można najwięcej tych wersalczyków, którzy obchodzili się z federalistami, jak z rozbójnikami, którzy rozstrzeliwali jeńców, po za linią bitwy. Od wczoraj straszliwa nienawiść wzrosła, było to wytępienie między tymi buntownikami umierającymi za swe marzenia, i tą armią dyszącą namiętnościami reakcyjnemi, rozdrażnioną, że jeszcze bić się musi.
Koło godziny piątej, gdy Maurycy i jego towarzysze cofać się poczęli ostatecznie po za barykady ulicy Bac, przemykając się z bramy do bramy na ulicy Lille, strzelając ciągle, ujrzeli nagle olbrzymi dym czarny, wydobywający się z otwartego okna pałacu Legii honorowej. Był to pierwszy pożar, rozniecony w Paryżu; i Maurycy, pod wpływem wściekłego szaleństwa, które nim owładnęło, uczuł radość dziką. Wybiła godzina, niech więc całe miasto goreje, jak stos olbrzymi, niech ogień oczyszcza świat! Nagle został mocno zdziwiony; pięciu czy sześciu ludzi, wybiegło szybko z pałacu, a na ich czele, biegł jakiś wysoki chwat, w którym poznał Chouteau, swego dawnego kolegę w pułku 106-ym. Po dniu 18 marca, widział go już raz, w czapce obszytej galonami, obecnie spostrzegł, że cały jest pokryty galonami, widocznie należał do sztabu jakiegoś generała, który się wcale nie bił. Przypomniał sobie pewną historyę, jaką mu niedawno opowiadano, że Chouteau mieszkał w pałacu Legii honorowej, żył tam w towarzystwie kochanki, wśród biesiad nieustannych, kładąc się w butach na miękie przepyszne łóżka, strzelając dla żartów w lustra z rewolweru. Zapewniano nawet, że jego kochanka, pod pozorem zakupywania wiktuałów na targu, wyjeżdżała codzień rano w pojeździe dworskim, wywożąc stosy bielizny skradzionej, zegary i meble. I Maurycy, widząc go biegnącego ze swymi ludźmi, trzymającego w ręku kociołek z naftą, uczuł głębokie niezadowolenie, okropną wątpliwość, która zachwiała odrazu jego dotychczasową wiarę. Czyż dzieło straszliwe, może być dobrem, gdy taki człowiek doń się zabiera?
Upływały godziny, bił się teraz z rozpaczą, mając jedno tylko pragnienie, żeby umrzeć. Jeżeli się omylił, to niechże przynajmniej błąd swój krwią okupi! Barykada, zamykająca ulicę Lille, na wysokości ulicy Bac, była bardzo silna, zbudowana z worków i beczek z ziemią, zaopatrzona z czoła w głęboki rów. Bronił jej z kilkunastu zaledwie federalistami, wszyscy do połowy zakryci, zabijając na pewno każdego żołnierza, który się pokazał. On sam, aż do zmroku nie ruszył się, wystrzelił swe ładunki, milczący, oszalały z rozpaczy. Widział jak zwiększał się w pałacu Legii honorowej dym gęsty, który wiatr rozwłóczył po ulicy, choć w szarym blasku kończącego się dnia, ognia dojrzeć nie można było. W sąsiednim pałacu także wybuchnął pożar. Nagle jeden z kolegów nadbiegł doń z ostrzeżeniem, że żołnierze, nie mogąc zdobyć barykady od czoła, zaczęli przemykać się przez ogrody i domy, przebijając mury oskardami. Wszystko więc było skończone, mogli się tu zjawić lada chwila. Jakoż przy blasku płomienia wydobywającego się z okien, zauważył Chouteau i jego ludzi wdzierających się szybko do jednego z domów narożnych, z naftą i pochodniami. W pół godziny później, pod niebem czarnem, cały kwadrat domów się palił; on zaś ciągle ukryty po za beczkami i workami, korzystał z nagłej jasności, by zabijać żołnierzy nierozsądnych, którzy zapuszczali się w ulicę.
Jak długo Maurycy strzelał? Nie miał pojęcia o czasie i miejscu. Mogła być godzina dziewiąta, może dziesiąta. Straszliwa czynność, której się oddawał, sprawiała mu nudności, jak gdyby wypił kiepskiego wina. Dokoła niego domy gorejące, sprawiały żar nieznośny, dusiły go rozgrzanem silnie powietrzem; kwadrat zamknięty przez góry wyrwanego bruku zmienił się w obóz oszańcowany, trawiony przez pożar, przez deszcz spadających szczątków płomienistych. Wszak taki był rozkaz, — zapalać całe dzielnice, po opuszczeniu barykad, palić Paryż i zgliszcza tylko oddawać. Zauważył, że nie tylko na ulicy Bac palą się domy. Przed sobą widział niebo, pokryte olbrzymią łuną krwawą, słyszał warczenie dalekie, jak gdyby całe miasto gorzało. Na prawo, wzdłuż Sekwany, wybuchły nowe wielkie płomienie. Oddawna stracił już z oczów Chouteau, który uciekł przed kulami. Z pomiędzy towarzyszów Maurycego, najzawziętsi wymykali się jeden za drugim, przestraszeni wieścią, że mogą być lada chwila otoczeni. W końcu został sam, wyciągnięty między dwoma workami z piaskiem, i strzelał ciągle, gdy żołnierze, przedostawszy się przez podwórza i ogrody, wydostali się przez jakiś dom na ulicy Bac i rzucili się naprzód.
Maurycy w zapale tej walki ostatniej, od dwóch dni, nie pomyślał o Janie. I Jan także, od chwili gdy wszedł do Paryża ze swym pułkiem, którym wzmocniono dywizyę Bruat, nie pamiętał wcale o Maurycym. Wczoraj strzelał na polu Marsowem i na stoku Inwalidów. Dziś dopiero koło południa opuścił Palais Bourbon, by zdobyć okoliczne barykady, aż do ulicy Saints-Pères. Tak spokojny zwykle, powoli wpadł w rozdrażnienie w tej wojnie bratobójczej, wśród towarzyszów, którzy gorąco pragnęli spoczynku po tylu trudach. Jeńcy, których odsyłano z Niemiec i wcielano do pułków, przybywali wcale nieoburzeni na Paryż, ale opowiadania o okropnościach komuny rozdrażniły ich mocno. Co do Jana, to raniły one jego poczucie praw własności i porządku. Był on zawsze chłopem rozsądnym, pragnącym pokoju, żeby można znów pracować, zarabiać, obmyć się z krwi! Najbardziej jednak, wśród tego gniewu wzrastającego w nim ciągle, doprowadzały go do szaleństwa pożary. Palić domy, pałace, dla tego tylko, że się jest słabszym, nie! to za wiele! Tylko zbóje mogą robić coś podobnego! A choć wczoraj sumaryczne egzekucye oburzały go, to dziś nie był już panem siebie, stał się dzikim, bił, mordował z oczami wytrzeszczonemi od gniewu.
Jan wskoczył gwałtownie na ulicę Bac z kilku żołnierzami swej sekcyi. Z początku nie dostrzegł nikogo, myślał, że barykada została opanowana. Potem, tam między dwoma workami z piasku zauważył jakiegoś komunarda, który się ruszał, mierzył i strzelał jeszcze w ulicę Lille. I jak gdyby popchnięty przez szalone przeznaczenie losu, skoczył i przybił bagnetem człowieka do barykady.
Maurycy nie miał czasu się odwrócić. Krzyknął i podniósł głowę. Pożar oblał go blaskiem oślepiającym.
— O Janie, mój stary Janie, więc to ty?
Umrzeć chciał, gorąco pragnął. Ale umrzeć z ręki swego brata, tego było za wiele, to gorzką boleścią zatruwało mu konanie.
— A więc to ty, Janie, mój stary Janie?
Jan, jakby piorunem rażony, oszołomiony cały patrzał na niego. Sam tu był, inni żołnierze poczęli ścigać uciekających. W około nich pożar ciskał wysokie płomienie, okna żygały językami krwawemi, słychać było trzask zapadających się sufitów. I Jan ukląkł przy Maurycym, łkając głośno, dotykając go się, pragnąc go podnieść, przekonać się, czy nie możnaby go jeszcze ocalić.
— O! mój chłopcze, mój biedny chłopcze!

VIII.

Gdy pociąg, przychodzący z Sedanu po licznych opóźnieniach, wjechał na dworzec w Saint-Denis koło godziny dziewiątej, żywa jasność czerwona, oblewała już niebo od południa, jak gdyby cały Paryż gorzał. W miarę jak noc zapadała, blask ten zwiększał się i powoli ogarniał cały horyzont, krwawiąc małe chmurki, ginące na zachodzie w głębi wzrastających ciemności.
Pierwsza Henryeta wyskoczyła z wagonu, zaniepokojona tym odblaskiem ognia, jaki podróżni zauważyli, przebywając czarne pola, przez okienka pędzącego pociągu. Przytem żołnierze pruscy, zajmujący dworzec kolei, zmuszali wszystkich do wysiadania, a dwóch z pomiędzy nich stojąc przy wyjściu, krzyczeli w chrapliwej francuzczyźnie:
— Paryż się pali... nie można jechać dalej, wszyscy wysiadać... Paryż się pali, Paryż się pali!
Henryetę ogarnął niepokój nadzwyczajny. Czyżby zapóźno przybywała? Maurycy nie odpowiadał na jej dwa ostatnie listy, niepokój jej w obec alarmujących wieści z Paryża tak się wzmógł, że postanowiła opuścić Remilly. Pobyt u wuja Fouchard stawał się z każdym miesiącem smutniejszy, wojska okupacyjne, w miarę jak Paryż przedłużał swój opór, robiły się coraz więcej wymagające i coraz nieznośniejsze; i teraz gdy pułki jeden za drugim powracały do Niemiec, ciągłe przechody wojsk, wyczerpywały wsie i miasta. Rano, gdy wstała o świcie, by wsiąść na kolej w Sedanie, widziała całe podwórze folwarku zapełnione jazdą, która tam noc przepędziła, leżąc w nieładzie, otulona w swe płaszcze. Było ich tak wielu, że cały dziedziniec sobą pokryli. Potem na nagły sygnał trąbki, wszyscy się zerwali w milczeniu, otuleni w swe płaszcze, tak ściśnięci, że zdawało się iż to jest zmartwychwstanie pola bitwy na głos trąby sądu ostatecznego. Spotkała jeszcze prusaków w Saint-Denis i tutaj to usłyszała te krzyki, które nią wstrząsnęły:
— Niech wszyscy wysiadają, dalej jechać nie można... Paryż się pali, Paryż się pali...
Henryeta przerażona wyskoczyła, trzymając swój kufereczek, rozpytując się dokoła. Od dwóch dni biją się w Paryżu, kolej żelazna zepsuta, prusacy zajmują stanowisko obserwacyjne. Ale ona chciała dostać się do stolicy bądź co bądź, przystąpiła do kapitana, który dowodził kompanią, zajmującą dworzec kolei.
— Proszę pana, chciałabym zobaczyć się z moim bratem, o którego jestem nadzwyczajnie niespokojna. Błagam pana, racz mi powiedzieć, jak mam dalej jechać?
Zatrzymała się zdziwiona, poznawszy kapitana, którego właśnie oświecał palący się gaz.
— Ach to pan, panie Otto!.. O, ratuj mnie, skoro los pozwolił nam się jeszcze raz spotkać.
Otto Gunther, kuzynek, był zawsze zapięty na wszystkie guziki swego munduru kapitana gwardyi. Miał wyprostowaną postać pięknego oficera. Nie poznał tej drobnej kobiety, chudej, z jasnemi włosami, ładną twarzyczką pełną słodyczy, ukrytą pod woalką ciemną kapelusza. Dopiero po oczach dzielnych i otwartych, przypomniał ją sobie trochę. Zrobił ruch zdziwienia.
— Wiesz pan, że mam brata w wojsku, mówiła dalej żywo Henryeta. Został w Paryżu, obawiam się, czy nie zamięszał się w tą okropną wojnę. Błagam pana, panie Otto, dopomóż mi, bym mogła jechać dalej.
Teraz dopiero postanowił mówić.
— Zapewniam panią, że nic ci poradzić nie mogę... Od wczoraj pociągi nie chodzą, zdaje mi się, że musiano zdjąć szyny, od strony wałów. Nie mam ani powozu ani koni, ani człowieka, któryby mógł powozić.
Patrzała na niego, skarżąc się głucho, zmartwiona, że znalazła go tak chłodnym, tak uparcie odmawiającym jej pomocy.
— O mój Boże, nic mi więc nie poradzisz?.. Co ja tu zrobię, do kogo się zwrócę?
Ten prusak, który był panem wszechpotężnym, który jednem słowem mógł do góry nogami przewrócić całe miasto, zażądać stu bryczek, tysiąca koni, odmawiał głosem dumnym zwycięzcy, którego prawem było, żeby się nie mięszać do spraw zwyciężonych, uważając je za brud, który mógłby splamić jego świeżą chwałę.
— Przynajmniej — zaczęła znów Henryeta, usiłując się uspokoić — wiesz pan zapewne co się dzieje i możesz mi opowiedzieć.
Uśmiechnął się niedostrzeżenie:
— Paryż się pali... O, proszę tutaj, zobaczysz pani doskonale!
Ruszył przed nią, wyszedł ze stacyi, stąpał ze sto kroków wzdłuż szyn, do mostku żelaznego, przecinającego drogę. Wszedłszy nań, ujrzeli obszerną płaszczyznę, przed sobą.
— Widzi pani, Paryż się pali...
Mogło być wpół do dziesiątej. Łuna krasząca niebo, wzmagała się ciągle. Na wschodzie, małe chmurki krwawe znikły, niebo było czarne jak atrament, na którem wieszały się odblaski dalekiego pożaru. Teraz cały horyzont był w ogniu, ale tu i owdzie można było zauważyć większe skupienie ognia, siedlisko żywej purpury, której promienie tryskały dokoła wśród wielkich dymów wlokących się leniwie. Zdawałoby się, że jakieś wielkie lasy się palą, drzewo za drzewem, że sama ziemia się żarzy, rozpalona tym ogromnym stosem Paryża.
— Oto — mówił Gunther — Montmartre, to wzgórze, które widać czerwone na tle czarnem... Na lewo w Villette, w Belleville jeszcze się nie pali... Ogień widać podłożono w najpiękniejszych dzielnicach, i rozszerza on się ciągle... Widzisz płomienie, całe morze płomieni, z których bucha gorąca para. I tam, i tam... wszędzie...
Nie krzyczał, nie zapalał się, a ogrom jego spokojnej radości przerażał Henryetę. I ci prusacy na to patrzą! Czuła się obrażona jego spokojem, jego pół uśmiechem, jak gdyby przewidział i oczekiwał oddawna tej klęski bezprzykładnej. Nakoniec Paryż gorzał, Paryż, któremu granaty niemieckie zaledwie rynny pogięły! Cała jego nienawiść znajdowała teraz zadośćuczynienie, był pomszczony za długie oblężenie, za mrozy, za trudności odradzające się ciągle, które dotąd gniewały niemców. W dumie tryumfu, zawojowane prowincye, kontrybucya pięciu miliardów, niczem to wszystko było w obec tego widowiska zburzonego Paryża, zarażonego szaleństwem, palącego się z własnej woli, otoczonego dymem w tej jasnej nocy wiosennej.
— O to było pewne! dodał ciszej. Tego trzeba było!
Ból ścisnął serce Henryety, o mało nie skonała w obec tej katastrofy olbrzymiej. Własne jej nieszczęście na chwilę znikło, zakryte tą pokutą całego narodu. Myśl o ogniu przerażającym ludzi, widok miasta objętego płomieniami, rzucającego blask piekielny stolicy wyklętej i spiorunowanej, mimowoli krzyk u niej wywołał. Złożyła ręce i zawołała:
— Cośmy zrobili, mój Boże, by tak straszna na nas kara spadła?
Otto podniósł rękę z ruchem ostrzeżenia. Chciał mówić, z całą gwałtownością tego zimna i surowości protestantyzmu militarnego, który rad cytuje ustępy z pisma św. Ale spojrzawszy na młodą kobietę, której piękne oczy jasne i rozumne nań patrzały, powstrzymał się. A zresztą ruch, jaki zrobił, wystarczył, wypowiedział przezeń swą nienawiść plemienną, przekonanie, że pełni we Francyi wyrok przeznaczenia, że jest sędzią przysłanym przez Boga dla ukarania ludu zepsutego. Paryż palił się za karę, za wieki życia złego, za zbrodnie i rozpustę. Znów Germanie zbawią świat, wymiotą ostatni pył zepsucia łacińskiego!...
Opuścił rękę i rzekł z prostotą:
— To koniec wszystkiego... Nowa dzielnica się zapala, o! widzi pani, tam... Patrz pani na tę rozwijającą się wstęgę, niby rzeka płomieni.
Oboje umilkli, zapanowała cisza pełna grozy. W rzeczy samej, nagłe wybuchy ognia następowały po sobie ciągle, wspinały się w niebo, jak mrowisko iskrzące. Co chwila morze płomieni rozszerzało się coraz bardziej, fala gorejąca z której biły chmury dymu gęstego ponad miastem, olbrzymią płachtą ciemnej miedzi; a gdy wiatr lekki w nią zawiał, płynęła leniwie przez noc czarną, zasypując przestrzeń ulewą zbrodniczą popiołu i sadzy.
Henryeta drżała, zdawało jej się, że jest we śnie, i znów zaniepokojona myślą o swym bracie, po raz ostatni zwróciła się do kapitana błagalnie:
— Więc nic pan nie możesz dla mnie zrobić, odmawiasz mi pomocy w dostaniu się do Paryża?
Otto zrobił ruch, jakby chciał zamieść cały widnokrąg.
— I po co? jutro będą tam tylko zgliszcza!
I to było wszystko, zeszła z mostku, nie pożegnawszy się z nim nawet, uciekając ze swą walizką; on zaś pozostał tam jeszcze długo, nieruchomy i zgrabny, opięty w swój mundur, zanurzony w ciemnościach, pasąc swe oczy potworną ucztą palącego się Babilonu.
Wychodząc z dworca kolei, Henryeta na szczęście natrafiła na jakąś grubą jejmość, która umawiała się z dorożkarzem, o zawiezienie jej zaraz do Paryża, na ulicę Richelieu; i poczęła tak prosić ze łzami, że ta zgodziła się zabrać ją ze sobą. Dorożkarz, człeczyna mały i czarny, poganiał konia i przez całą drogę nawet ust nie otworzył. Ale za to gruba jejmość nie milczała, opowiadała, jak opuściwszy swój sklepik przedwczoraj, zamknąwszy go wprzódy, popełniła ten błąd, że pozostawiła tam pieniądze, ukryte w murze. To też, od dwóch godzin, gdy miasto gorzało, zajęta była jedyną myślą powrócenia tam i zabrania swego majątku, choćby z pośrodka płomieni. Przy rogatce spotkano straż śpiącą, bryczka przejechała bez trudności, tym więcej, że jejmość kłamała, mówiła, że jedzie zabrać swą siostrzenicę, by razem mogły doglądać męża, ranionego przez wersalczyków. Największe przeszkody zaczęły się dopiero na ulicach, barykady zagradzały drogę co chwila, trzeba było ciągle okrążać. Nakoniec na bulwarze Poissonnière, woźnica oświadczył, że dalej nie pojedzie. I obie kobiety musiały iść pieszo przez ulice Sentier, Jeûneurs i całą dzielnicę Giełdy. W miarę, jak się zbliżały do fortyfikacyj, łuna, paląca się na niebie, oblewała je jasnością dzienną. Teraz były zdziwione ciszą i pustką, panującą w tej części miasta, gdzie tylko dochodził odgłos dalekiej wrzawy. Od Giełdy jednakże poczęły padać strzały i musiały się przemykać wzdłuż murów. Na ulicy Richelieu, tęga jejmość, gdy zobaczyła swój sklep nienaruszonym, tak była tem ucieszona, że stanowczo zdecydowała się towarzyszyć Henryecie przez ulice Hasard, Św. Anny, aż do ulicy Orties. Federaliści, których bataliony zajmowały jeszcze ulicę św. Anny, na chwilę nie chcieli ich przepuścić. Nakoniec była godzina czwarta, dzień się prawie robił, gdy Henryeta zmęczona i wyczerpana, znalazła otwartym na oścież wielki dom na ulicy Orties. Przebiegłszy ciasne i ciemne schody, musiała w końcu wejść na drabinę, prowadzącą pod strych.
Maurycy na barykadzie na ulicy Bac, między dwoma workami piasku, zdołał się podnieść na kolana i nadzieja wstąpiła w Jana, który myślał, że go przybił do ziemi.
— O! mój chłopcze, więc ty żyjesz jeszcze? nie zasłużyłem na to szczęście, osioł ostatni, jakim jestem... czekajno, niech zobaczę.
Zbadał ranę ostrożnie, przy żywym blasku pożaru. Bagnet przebił plecy w pobliżu ramienia prawego, ale co było najgorsze, to, że przeszedł na wylot, raniąc zapewne płuca. Mimo to raniony oddychał dość lekko, tylko ręka mu wisiała bezwładna.
— Mój biedny stary, nie rozpaczaj! Cieszę się z tego, wolę raz to skończyć... Dość już dla mnie uczyniłeś, gdyby nie ty, byłbym zdechł jak pies w rowie przy drodze.
Słysząc to, ogarnęła Jana boleść gwałtowna.
— Cicho bądź! dwa razy mnie wyratowałeś z łap pruskich. Skwitowaliśmy się, na mnie była kolej dać życie, a ja cię zamordowałem... Ach do stu siarczystych piorunów! czym oślepł, żem cię nie poznał! tak, ślepy byłem jak świnia, bom za dużo już krwi wypił!
Łzy mu zalały oczy na myśl o ich rozdzieleniu się w Remilly jeszcze, gdy rozchodzili się, pytając, czy się kiedy jeszcze zobaczą i jak, w jakich okolicznościach, czy wśród smutku, czy radości. Na nic więc się nie przydały dnie przepędzone o głodzie, noce bez snu, ze śmiercią wiszącą nad głową? Czyż dlatego, by dojść do tych okropności, do tego bratobójstwa potwornego i głupiego, serca ich zlały się w jedno podczas tych kilku tygodni bohaterskiego życia wspólnego? Nie, nie! wszystko w nim się oburzało.
— Pozwól mi działać, mój chłopcze, muszę cię ocalić.
Przedewszystkiem trzeba go było ztąd uprowadzić, gdyż wojska dobijały rannych. Na szczęście byli sami, nie należało tylko tracić ani sekundy. Żywo, przy pomocy noża przeciął rękaw i ściągnął następnie cały mundur. Krew płynęła, śpiesznie więc owiązał ramię kawałkami wydartemi z podszewki, zatkał ranę w korpusie i przywiązał do niego rękę. Na szczęście posiadał kawałek sznura, ścisnął mocno ten opatrunek barbarzyński, który miał tę korzyść, że znieruchomiał całą stronę ciała chorą i nie dozwalał upływu krwi.
— Czy możesz iść?
— Spróbuję.
Ale nie śmiał go prowadzić tak, w koszuli. Powziąwszy nagle myśl, pobiegł na ulicę sąsiednią, gdzie widział żołnierza zabitego i powrócił z mundurem i czapką. Mundur zarzucił mu na ramię, pomógł włożyć na rękę zdrową, lewą. Później, gdy mu nasadził czapkę na głowę, rzekł:
— No, teraz należysz do naszych... Dokąd pójdziemy?
Stanowiło to niemały kłopot. Zaraz po obudzeniu się nadziei i odwagi, nastąpił niepokój. Gdzie znaleźć schronienie dość pewne? domy rewidowano i rozstrzeliwano wszystkich komunistów, wziętych z bronią w ręku. A przytem żaden z nich nie znał nikogo w tej dzielnicy, żadnej żywej duszy, u której możnaby poprosić o schronienie, żadnej kryjówki, w którejby można zniknąć.
— Najlepiej jeszcze będzie u mnie — rzekł Maurycy. — Dom jest na uboczu, nikt tam nie przyjdzie. Ale to z tamtej strony rzeki, na ulicy Orties.
Jan, zrozpaczony, niezdecydowany, żuł głuche przekleństwa.
— Do stu piorunów! co robić?
Nie można było nawet myśleć o przemknięciu się przez most królewski, oświecony przez pożar, jak przez jarzący blask słońca. Co chwila padały strzały z obu brzegów, przytem natkniętoby się na gorejące Tuilerye, na Louvre zabarykadowany, strzeżony pilnie.
— Niech dyabli wezmą, niepodobna przejść! — zawołał Jan, gdyż mieszkał w Paryżu przez pół roku po powrocie z wojny włoskiej.
Nagle przyszła mu myśl do głowy. Gdyby znaleźć łódź, w pobliżu mostu królewskiego, jak to niegdyś bywało, możnaby się wymknąć. Trwałoby to dość długo, nie było zbyt bezpiecznem i wygodnem, ale nie było wyboru i należało się na coś szybko zdecydować.
— Słuchajno, mój chłopcze, przedewszystkiem trzeba ztąd drasnąć, tu niezdrowo... Powiem porucznikom, że komuniści wzięli mnie do niewoli i że im się wymknąłem.
Wziął go pod ramię zdrowe, podtrzymywał, pomógł mu przejść koniec ulicy Bac, wśród domów gorejących teraz od dołu do szczytu, jak olbrzymie pochodnie. Deszcz iskier gorących spadał na nich, gorąco było tak nieznośne, że skóra na twarzach pękała. Gdy wydostali się na wybrzeże, byli przez chwilę jakby oślepieni straszliwym blaskiem pożaru, wznoszącego się jak stosy niezmierzone po obu brzegach Sekwany.
— Nie brak nam światła — mruknął Jan, niezadowolony z tej jasności.
Uczuł się dopiero bezpieczniejszym, gdy zeszli z Maurycym po schodach wybrzeża, na lewo od mostu królewskiego, w dół rzeki. Tu w cieniu wysokich drzew, na samym brzegu się ukryli. Przez kwadrans blizko niepokoiły ich mocno cienie czarne, poruszające się naprzeciwko, na drugim brzegu. Strzelano tam, słychać było krzyk, potem plusk wody z nagłem tryśnięciem w górę piany. Most był widocznie strzeżony.
— A gdybyśmy noc przepędzili w tej budzie? —zapytał Maurycy, wskazując budkę z desek, gdzie było biuro żeglugi.
— Cóż znowu? jutro rano by nas schwytano.
Jan trzymał się ciągle swej myśli. Znalazł całą flotylę małych łodzi. Ale były one przywiązane łańcuchami; jak tu odwiązać jedną i znaleźć wiosła? Nakoniec znalazł dwoje starych wioseł, zdołał otworzyć jakąś kłódkę, zapewne źle zamkniętą i zaraz, ułożywszy Maurycego na przodzie łodzi, puścił się z prądem wody, przemykając się przy brzegach w cieniu łazienek letnich i statków parowych. Żaden z nich nic nie mówił, przerażeni straszliwem widowiskiem, jakie mieli przed oczami. W miarę, jak się posuwali w dół rzeki, groza zdawała się wzmagać w głębi horyzontu. Gdy się zbliżyli do mostu Solferino, ujrzeli odrazu oba brzegi w płomieniach.
Na lewo Tuilerye się paliły. Zaraz o zmroku komuniści podłożyli ogień w dwóch końcach pałacu, w pawilonie Flory i w pawilonie Marsan; odrazu też ogień przedostał się do pawilonu Zegarowego, we środek, gdzie była założona istotna mina, beczki z prochem, złożone w sali marszałkowskiej. W tej chwili właśnie, budynki rzucały przez popękane okna chmury dymu czerwonego, poprzecinane błękitnemi językami ognia. Dachy gorzały, lizane przez gorące płomienie, pękając jak ziemia wulkaniczna pod żarem wewnętrznym. Ale głównie pawilon Flory, podpalony naprzód, gorzał od dołu do szczytu, wśród trzasku straszliwego. Nafta, którą oblano podłogi i ściany, dodawała ogniowi takiej siły, że kraty żelazne balkonów zginały się i wysokie kominki monumentalne jaśniały, ze swemi rzeźbionemi słońcami, jak węgle rozpalone.
Na prawo najprzód pałac Legii honorowej, podpalony o godzinie piątej wieczorem, gorzał od siedmiu już godzin i zmienił się teraz w jedno ognisko stosu, w którym wszystkie drwa się rozżarzyły. Potem pałac Rady stanu, ognisko olbrzymie, największe, najstraszniejsze, sześcian wielkich kamieni o dwupiętrowym portyku, żygający płomieniami. Cztery skrzydła okalające wewnętrzny dziedziniec odrazu się zajęły; i tam nafta rozlana obficie po wszystkich schodach, na czterech rogach, płynęła strumieniem wzdłuż ścian, niby prąd piekielny. Na fasadzie od strony rzeki, czysta linia attyku oddzielała się jak rama czarna wśród języków czerwonych, liżących jej krańce; kolumnada, pilastry, fryzy, rzeźby ukazywały się niby płaskorzeźba wybitna, w oślepiającym odblasku. Był tam tak silny pęd, tak potężna moc ognia, że olbrzymi gmach zdawał się podnosić, drżał i skrzypiał na fundamentach, zachowując tylko szkielet swych grubych murów pod tą gwałtownością wybuchów, jakie rzucał pod niebo roztopiony cynk dachu. Nakoniec, z boku nieco, koszary d’Orsay, których cała jedna połać gorzała, niby kolumna wysoka, biała podobna do wieży światłości. Wreszcie dokoła były inne pożary, siedem domów na ulicy Bac, dwadzieścia dwa domy na ulicy Lille, ogarniające sobą cały horyzont, łączące swe ognie z innemi w jedno morze krwawe i nieskończone.
Jan mruknął głosem stłumionym:
— To niemożliwe, rzeka się zapali!
W rzeczy samej łódź zdawała się płynąć wśród roztopionego do czerwoności żelaza. Pod ruchliwym odblaskiem tych ognisk olbrzymich, zdawało się, że Sekwana toczy rozpalone węgle. Zapalały się tam nagle blaski czerwone, wśród szmeru nieustannego padających iskier złotych. Płynęli wolno, za prądem tej gorejącej wody, między pałacami w płomieniach, niby wśród niezmierzonej ulicy przeklętego miasta, gorejącego po obu brzegach rozpalonej lawy.
— A! — zawołał Maurycy, oszalały na widok tego zniszczenia, którego tak pragnął — niech wszystko się pali i niech wszystko się zapada!
Ale Jan, ruchem zgrozy, nakazał mu milczenie, jak gdyby się lękał, by takie bluźnierstwo nie przyniosło im nieszczęścia. Co to się stało, że młodzieniec, którego on tak kocha, tak wykształcony, grzeczny, przesiąkł tego rodzaju ideami? Wiosłował coraz mocniej, przepłynął pod mostem Solferino i znalazł się teraz na szerokiej przestrzeni, zupełnie odkrytej. Jasność była tak wielka, że rzeka była oświecona, jakby słońcem południowem, bez najmniejszego cienia. Można było rozróżnić najdrobniejsze szczegóły z zupełną dokładnością, falowania wody, pryzmy zwiru na brzegach, drobne drzewa wybrzeża. Mosty ukazywały się błyszczące białością tak czystą, że można było na nich policzyć kamienie; najmniejszy przedmiot rysował się wyraziście na tej wodzie błyszczącej. Niekiedy, wśród wrzawy huczącej i nieustannej dawał się słyszeć nagły trzask. Całe chmury sadzy spadały, wiatr przynosił cuchnącą woń. I co było najdziwniejszego, że Paryż, inne dzielnice oddalone, w głębi zakrętu Sekwany, jakby nie istniały. Na prawo i lewo gwałtowność pożaru oślepiała, pokrywała dalsze przestrzenie nieprzejrzaną czarnością. Widać było tylko olbrzymią ciemność, nicość, jakby cały Paryż strawiony został przez ogień, zniknął w nocy wiekuistej. I niebo było martwe; płomienie podnosiły się tak wysoko, że gasiły gwiazdy.
Maurycy w gorączce począł się śmiać, jak szalony.
— Piękna uroczystość dla Rady stanu i dla Tuileryów... Oświecono fasadę, zwierciadła się iskrzą, kobiety tańczą.. O! tańczcie, tańczcie, w waszych sukniach dymiących się, we włosach gorejących...
Zdrową ręką zdawał się wywoływać widma biesiad Sodomy i Gomory, muzykę, kwiaty, zabawy potworne, pałace pękające pod ciężarem rozpusty, oświecające ohydę nagości takim przepychem świateł, że się paliły w sobie. Nagle rozległ się trzask nadzwyczajny. To w Tuileryach ogień, idący z dwóch stron, dosięgnął sali marszałkowskiej... Beczki z prochem zapaliły się, pawilon zegarowy wysadzony został w powietrze z gwałtownością niesłychaną. Snop olbrzymi wzniósł się w górę, pióropusze, które przepełniły sobą niebo czarne, bukiet gorejący straszliwej biesiady.
— Niech żyje taniec! — zawołał Maurycy — jak gdyby na końcu widowiska, gdy wszystko zapada w ciemności.
Jan, jąkając się, począł go prosić znów w słowach urywanych. Nie! nie! nie trzeba wyzywać złego! Jeżeli to ma być ogólne zniszczenie, to cóż się z nimi stanie? Spieszył się, pragnął tylko wylądować, uciec przed tem strasznem widowiskiem. Miał jednak na tyle przezorności, że przepłynął pod mostem Zgody, tak żeby wylądować na wybrzeżu Conférence, w zagięciu Sekwany. I w tej chwili krytycznej, zamiast puścić swobodnie łódź, stracił kilka chwil czasu na przywiązanie jej mocne, w instynktownem poszanowaniu cudzej własności. Jego zamiarem było dostanie się na ulicę Orties przez plac Zgody i ulicę Św. Honoryusza. Posadziwszy Maurycego na brzegu, wszedł na schody prowadzące na ulicę i zaniepokoił się mocno widząc, ile przeszkód będą musieli pokonać. Tutaj to bowiem znajdowała się niezdobyta twierdza komuny, taras Tuileryjski uzbrojony w działa, ulice Królewska, Św. Florentyna i Rivoli zagrodzone wysokiemi barykadami, zbudowanemi starannie; tłomaczyło to taktykę armii wersalskiej, której linia tej nocy tworzyła olbrzymi kąt rozwarty, z wierzchołkiem na placu Zgody, z dwoma bokami, jednym na brzegu prawym, na stacyi towarowej kompanii północnej, z drugim na lewym brzegu, przy szańcach, niedaleko rogatek Arcueil. Dzień się robił, komuniści opuścili Tuilerye i barykady, wojska opanowały dzielnicę wśród nowych pożarów dwunastu palących się domów od godziny dziesiątej wieczorem w kwadracie, jaki tworzy ulica Św. Honoryusza i Królewska.
Gdy Jan zeszedł z powrotem na brzeg, zastał Maurycego osowiałego, jakby omdlałego po chwilowem podnieceniu.
— Nie będzie to łatwem... Czy przynajmniej będziesz mógł iść, mój chłopcze?
— Tak, tak, bądź spokojny. Dojdę zawsze, umarły czy żywy.
Z wielką trudnością wstępował na schody kamienne, potem na ulicy szedł wolno, pod rękę ze swym towarzyszem, krokiem śpiącego. Jakkolwiek jeszcze nie dniało, odblask ognia sąsiedniego oświecał obszerny plac mętną zorzą. Przechodzili śród pustek, z sercem ściśniętem na widok tego zniszczenia ponurego. Z obu stron, na moście i na końcu ulicy Królewskiej, widniały szare mury Palais Bourbon i Magdaleny, podziurawione przez kule. Taras Tuileryjski, wyszczerbiony przez armaty, w części się zawalił. Na placu kule podziurawiły bronzowe figury fontanny, tułów olbrzymi posągu miasta Lille leżał na czemś, przecięty na dwoje granatem, a obok wznoszący się posąg Strasburga, okryty kirem, zdawał się nosić żałobę po tylu ruinach. I obok obelisku nienaruszonego, w rowie leżała odkryta rura gazowa, rozbita przez uderzenie oskardem, która wypadkiem się zapaliła i rzucała z sykiem długi język płomienia.
Jan ominął barykadę, zamykającą ulicę Królewską między ministeryum marynarki i magazynem mebli, które ocalały przed pożarem. Dochodziły go z po za worków i beczek z piaskiem, grube głosy żołnierskie. Z czoła bronił jej rów, pełen wody pleśniejącej, wśród której pływał trup federalisty, i przez wyłom można było widzieć domy dzielnicy Saint-Honoré, kończące się palić, pomimo straży ogniowej, nadbiegłej z przedmieść z sikawkami, których syk słychać było. Na prawo i lewo drobne drzewa, kioski sprzedających dzienniki, były potrzaskane, poorane kulami. Rozległy się wielkie krzyki, straż ogniowa odkryła w piwnicy, siedmiu mieszkańców jednego z domów, na pół zwęglonych.
Jakkolwiek barykada, zagradzająca ulicę Św. Florentyna i ulicę Rivoli, wyglądała daleko straszniej, ze swemi wysoko i uczenie zbudowanemi szańcami, jednakże Jan uczuł się tu bezpieczniejszym. Barykada w rzeczy samej zupełnie opuszczona i wojska jej jeszcze nie zajęły. Działa drzemały w ciężkiem opuszczeniu. Za temi niezdobytemi szańcami nie było żywej duszy, prócz psa włóczącego się, który na widok Jana uciekł. Ale Jan śpieszył się, podtrzymując osłabionego Maurycego, na ulicy Św. Florentyna stało się to, czego się najbardziej obawiał, natknął się bowiem na całą kompanię pułku 88-go liniowego, który okrążył barykadę.
— Panie kapitanie — tłómaczył się — jest to jeden z kolegów, którego ci rozbójnicy zranili, prowadzę go do ambulansu.
Mundur, zarzucony na ramiona Maurycego, ocalił go i o mało serce Jana nie wyskoczyło z piersi, gdy nakoniec weszli na ulicę Św. Honoryusza. Świt się zaledwie robił, kule gwizdały z ulic poprzecznych, gdyż walczono jeszcze w całej tej dzielnicy. Byłby to cud, gdyby mogli się dostać na ulicę Frondeurs, bez żadnego nieprzyjemnego spotkania. Szli bardzo wolno; te trzysta czy czterysta metrów, jakie mieli jeszcze przejść, wydawały się bez końca. Na ulicy Frondeurs natknęli się na posterunek komunardów, ale ci przerażeni, sądząc, że to idzie cały pułk — uciekli. Pozostawało tylko przejść jeszcze kawałek ulicy Argenteuil, by się dostać na ulicę Orties.
Ach, ta ulica Orties, z jakąż gorączkową niecierpliwością Jan pragnął się od czterech długich godzin na nią dostać! Gdy na nią weszli, jakby się drugi raz na świat narodzili. Była ona pustą, cichą, jakby o sto mil od bitwy oddaloną. Dom, stary i ciasny, bez stróża, drzemał snem śmiertelnym.
— Mam w kieszeni klucze — wyszeptał Maurycy. — Duży jest od bramy, mały od mego pokoju, na samym szczycie.
W tej chwili zemdlał w rękach Jana, którego niepokój i zakłopotanie doszło do ostatniego stopnia. Zapomniał zamknąć bramę od ulicy, musiał go wnosić po omacku, po schodach nieznanych, unikając hałasu, żeby sobie nie sprowadzić kogo na kark. Na górze nie wiedział, gdzie się obrócić, musiał położyć rannego na schodach, szukać drzwi przy pomocy zapałek, jakie na szczęście miał przy sobie; nakoniec znalazł te drzwi, wrócił po Maurycego, położył go na ciasnem łóżku żelaznem na wprost okna panującego nad Paryżem, które na rozcież otworzył dla powietrza i światła. Dzień się robił, upadł przy łóżku, łkając, obezsilniony, zgnębiony tą straszną myślą, że zabił swego przyjaciela.
Długie chwile upłynęły i nie zdziwił się zbytecznie, spostrzegłszy nagle Henryetę. Nic nie było naturalniejszego, jej brat umierał, więc przybyła. Nie widział nawet, jak wchodziła, może była tu już od godziny. Teraz wgłębiony w krzesło patrzał na nią wzrokiem ogłupiałym, jak szarpała się w bólu pod ciosem śmiertelnym, jakiego doznała na widok swego brata nieprzytomnego, zlanego krwią. Przypomniał sobie drzwi na dole i zapytał:
— Proszę pani, czy zamknęłaś bramę od ulicy?
Cała wzburzona, odrzekła kiwnięciem głowy twierdzącem, i zbliżyła się do niego, podając mu obie ręce, jak gdyby szukała miłości i pomocy. On mówił dalej:
— Wiesz pani? to ja go zabiłem...
Nie zrozumiała tego, nie wierzyła temu. Czuł, jak obie maleńkie ręce spokojnie leżą w jego ręku.
— To ja go zabiłem... Tak, tam, na barykadzie... Ja się biłem z jednej strony, on z drugiej...
Drobne rączki drżeć poczęły.
— Byliśmy jakby pijani, nie wiedzieliśmy co robimy... to ja go zabiłem...
Henryeta teraz cofnęła swe ręce, drżąc cała, blada, oczami pełnemi grozy patrzała na niego uparcie. A więc wszystko się skończyło, nic w jej złamanem sercu nie zostanie? O! ten Jan, o którym tego samego wieczoru myślała, pocieszając się wątłą nadzieją, że go może zobaczy. I on popełnił ten ohydny występek, choć potem ocalił Maurycego, bo on go tu przywiódł, śród tylu niebezpieczeństw. Nie mogła mu już podać ręki bez wstrząśnienia całej swej duszy, ale krzyknęła głosem, w którym ostatek nadziei swego serca rozbitego zawarła:
— O! ja go wyleczę, trzeba, żebym go teraz wyleczyła!
W czasie swego długiego pobytu w szpitalu w Remilly, wprawiła się bardzo w opatrywanie i leczenie ran. Chciała zaraz zbadać ranę brata, rozebrała go, nie trzeźwiąc go wcale z zemdlenia. Ale gdy poczęła odwiązywać tymczasowy opatrunek Jana, poruszył się, krzyknął słabo, otwierając swe wielkie, rozgorączkowane oczy. Zaraz ją zresztą poznał i uśmiechnął się:
— Jesteś więc tutaj? Jakże jestem szczęśliwy, że cię widzę przed śmiercią!
Ruchem, pełnym ufności, zmusiła go do milczenia.
— Przed śmiercią! ależ ja nie chcę, żebyś umierał, ty żyć musisz! Nie mów nic i pozwól mi działać!
Jednakże, gdy Henryeta opatrzyła przebite ramię i cały bok, spochmurniała, oczy jej zaszły mgłą. Żywo zakrzątnęła się po pokoju, zdołała znaleźć nieco oliwy, podarła starą koszulę dla zrobienia z niej bandaży, a Jan zeszedł po wodę. Nie mówił już nic, patrzał jak omywała rany, jak je zręcznie owiązywała, niezdolny do pomagania jej, zgnębiony od chwili, gdy ją tu ujrzał. Gdy skończyła, widząc jej niepokój, ofiarował się poszukać lekarza. Ale ona zachowała całą przytomność umysłu. Nie! nie! nie można brać pierwszego lepszego lekarza, który może wydać jej brata! Trzeba człowieka pewnego, można zresztą poczekać kilka godzin. Wreszcie, gdy Jan mówił, że chce pójść do pułku, umówiono się, że jak tylko będzie mógł znaleźć chwilę sposobną, to zaraz powróci i postara się o przyprowadzenie ze sobą chirurga.
Nie odszedł jednak jeszcze, nie mógł się zdecydować na opuszczenie tego pokoju pełnego niedoli, której on był przyczyną. Okno, które poprzednio przymknięto, otworzono znowu. I ranny, z łóżka, z głową wysoko umieszczoną, mógł patrzeć i oboje ginęli wzrokiem w dali, w głębokiej ciszy, która tu zapanowała.
Z tej wyżyny wzgórza Moulins, mieli przed sobą prawie połowę Paryża, bliżej dzielnice środkowe, od przedmieścia św. Honoryusza, aż do Bastylii, potem całe koryto Sekwany z dalekim roiskiem brzegu lewego, morze dachów, wierzchołków drzew, dzwonnic, świątyń i wież. Dzień był jasny, ohydna noc, jedna z najstraszliwszych nocy w historyi, skończyła się. Pod czystym blaskiem wschodzącego słońca, pod niebem różowem, pożar trwał dalej. Wprost widać było Tuilerye palące się ciągle, koszary Orsay, pałac Rady stanu i Legii honorowej, których płomienie, zbladłszy pod światłem dnia, napawały powietrze dreszczem. Nawet po za domami ulicy Lille i Bac, inne domy musiały się palić, gdyż kolumny dymu wzbijały się z okolicy Croix-Rouge i dalej jeszcze z ulicy Vavin i z ulicy Matki Boskiej Zielnej. Na prawo, bardzo blizko, ogień na ulicy św. Honoryusza gasł, na lewo zaś w Palais-Royal i w nowym Luwrze, buchał ogień spóźniony, podłożony nad ranem. Ale nadewszystko trudnem było do pojęcia, zkąd wiatr zachodni pędził pod samo okno kłęby czarnego dymu. Od godziny trzeciej po północy paliło się Ministeryum skarbu, bez płomienia, żarzyło się wśród gęstych chmur sadzy, gdyż olbrzymie nagromadzenie wszelkiego rodzaju papierów dusiło się pod nizkiemi sklepieniami tej budowy. I jeżeli obudzenie się wielkiego miasta nie dawało tragicznego wrażenia nocy, zdziwienia na widok zupełnego zniszczenia, Sekwany toczącej szczątki dymiące się, Paryża podpalonego na czterech rogach, niemniej przeto panował smutek rozpaczliwy i głuchy w dzielnicach dotąd nietkniętych, pokrytych tym gęstym dymem czarnym, którego chmury rozszerzały się ciągle. Wkrótce słońce, które weszło zamglone, zostało przez ten dym zakryte; na niebie szarem wisiała tylko zasłona żałobna.
Maurycy wpadł znów w gorączkę i szepnął, podnosząc powoli rękę i wodząc nią po całym bezgranicznym horyzoncie.
— Czy wszystko się pali? Jakże to długo trwa!...
Henryeta uczuła łzy w oczach, jak gdyby jej niedola zwiększyła się tą klęską olbrzymią, w której wziął udział jej brat. A Jan, nie śmiejąc jej wziąć za rękę, ani ucałować przyjaciela, wybiegł teraz z miną szaleńca.
— Do widzenia! zaraz wrócę!
Ale mógł wrócić dopiero wieczorem, koło godziny ósmej, gdy już było ciemno. Pomimo wielkiego niepokoju, był prawie szczęśliwy; jego pułk, który już więcej bić się nie miał, przeszedł do drugiej linii i otrzymał rozkaz strzeżenia tej okolicy, tak że obozując ze swą kompanią na placu Karuzelu miał nadzieję, że co wieczór będzie tu mógł wpaść na chwilę, dla dowiedzenia się o stanie chorego. Nie przyszedł teraz sam, los pozwolił mu spotkać starszego lekarza pułku 106, którego przyprowadził w rozpaczy, że nie mógł znaleźć innego lekarza, mówiąc sobie, że mimo wszystko, ten straszny człowiek ze lwią głową, był dzielnym żołnierzem.
Gdy Bouroche, który nie wiedział do jakiego rannego ten błagający go żołnierz prowadzi, i który narzekał na wysokie schody, zrozumiał że ma przed sobą komunistę, wpadł w silny gniew:
— Do stu piorunów, czy drwisz sobie ze mnie!... Zbóje, złodzieje, mordercy i podpalacze!... Sprawa jest jasną tego twego zbója, i ja się zajmę jego losem, tak, z trzema kulkami we łbie!
Ale widok Henryety, bladej w swej szarej sukni, ze swemi pięknemi włosami jasnemi, które spadały w nieładzie, uspokoił go odrazu.
— To mój brat, panie majorze, i jeden z waszych żołnierzy z pod Sedanu...
Nie odrzekł nic, odkrył ranę, zbadał ją w milczeniu, wydobył flaszeczkę z kieszeni i zmoczył nią bandaże, pokazując młodej kobiecie, jak się ma zachowywać. Poczem swym ostrym głosem spytał się nagle rannego:
— Dla czego stanąłeś po stronie łotrów, dla czego zrobiłeś takie świństwo?
Maurycy patrzał na niego błyszczącemi oczami, jak tylko wszedł, nie otwierając ust. Teraz dopiero odpowiedział gorąco:
— Dla tego, że za wiele jest cierpień, za wiele niegodziwości i za wiele hańby.
Bouroche zrobił ruch, jakby mówił, że roztrząsanie tych kwestyj za daleko może doprowadzić. Chciał coś mówić jeszcze, ale dał pokój. Odszedł mówiąc:
— Powrócę tu jeszcze.
W sieni oświadczył Henryecie, że ma bardzo słabą nadzieję. Płuca były naruszone silnie, mógł nastąpić wylew krwi, który odrazu zabije rannego.
Henryeta, powróciwszy, zmusiła się do uśmiechu, pomimo ciosu, jaki przed chwilą otrzymała. Czyż to podobne, żeby go ona nie ocaliła, czyż nie postawi zapory temu strasznemu przeznaczeniu, które ma ich troje rozdzielić na wieki, ich, co są tu zebrani z gorącem pragnieniem życia? Od świtu nie opuściła tego pokoju, stara sąsiadka, łaskawie zajęła się zakupnem potrzebnych rzeczy. Zajęła swe miejsce przy łóżku na krześle.
Ale Maurycy, ulegając podnieceniu gorączkowemu, pytał Jana, chciał wiedzieć wszystko. Ten nie mówił wszystkiego, unikał opowiadań o gniewie szalonym, jaki wzbudzała w oswobodzonym Paryżu komuna. Była już środa. Od niedzieli wieczór, od dwóch dni, mieszkańcy żyli w głębi piwnic, pocąc się ze strachu; a we środę rano, gdy odważyli się wyjść na świat, widok ulic skopanych, szczątki, krew, okropny zwłaszcza pożar, wzbudził w nich chęć zemsty. Kara miała być surowa! Przetrząsano domy, rozstrzeliwano tłumnie mężczyzn i kobiety podejrzane, które schwytano. Od godziny szóstej wieczorem tego dnia, armia wersalczyków była panią połowy Paryża, od parku Montsouris aż do dworca kolei północnej. Ostatni członkowie komuny z jakich dwudziestu ludzi, musieli się schronić na bulwar Woltera, do merostwa XI-go okręgu.
Zapanowało milczenie, Maurycy, ze wzrokiem zapuszczonym w dal, na miasto, przez okno otwarte dla chłodnego powietrza nocnego — szepnął:
— Bądź co bądź, to idzie dalej, Paryż się pali!...
Było to prawdą, płomienie znów się ukazały wraz ze zmrokiem; i znowu niebo zaciemniło się łuną zbrodniczą. Po południu, gdy prochownia Luksemburska wyleciała w powietrze ze straszliwym hukiem, rozeszła się pogłoska, że Panteon zapadł się w podziemia. Zresztą przez cały dzień pożar wczorajszy trwał, pałac Rady Stanu i Tuilerye stały w płomieniach, ministeryum skarbu dymiło się straszliwie. Trzeba było co chwila zamykać okno, unikając całej chmury sadzy, nieustannych obłoków spalonego papieru, które gwałtowność ognia wyrzucała w górę, zkąd spadały gęstym deszczem; cały Paryż został niemi pokryty, zbierano je nawet w Normandyi o mil dwadzieścia. A przytem teraz paliły się nietylko dzielnice wschodnia i południowa, domy przy ulicy Królewskiej, rynek Croix-Rouge i Matki Boskiej Zielnej, stały w płomieniach. Cały zachód miasta zdawał się być w ogniu, olbrzymie zgliszcze ratusza zakrywało widnokrąg niby stos ogromny. Dalej, niby pochodnia gorejąca, sterczał teatr liryczny, merostwo IV okręgu i przeszło trzydzieści domów na ulicach sąsiednich, nie licząc teatru Porte-Saint-Martin na północy, który czerwieniał na uboczu, niby sterta na tle pola czarnego. Wykonywano czyny zemsty prywatnej, zamysły zbrodnicze starały się zniszczyć niektóre akta. Nie szło już o obronę, o powstrzymanie przez pożar wojsk zwycięzkich. Samo tylko szaleństwo kierowało wszystkiem; tylko przypadkiem ocalały pałac Sprawiedliwości, Hôtel-Dieu i kościół Panny Maryi. Niszczono dla samego niszczenia, grzebano starą ludzkość zmurszałą pod popiołami całej epoki w tej nadziei, że nowa społeczność wyrośnie szczęśliwa i czysta wśród raju ziemskiego legend pierwotnych!
— O! wojna, ohydna wojna! szepnęła półgłosem Henryeta w obec tego miasta ruin, cierpienia i konania.
I czyż w rzeczy samej nie był to akt ostatni i fatalny, szał krwi wyrosły na polach klęsk pod Sedanem i Metzem, zaraza zniszczenia spłodzona przez oblężenie Paryża, ostatnie konwulsye narodu zagrożonego śmiercią, wśród rzezi i upadku?
Ale Maurycy, nie spuszczając wzroku z palących się dzielnic, rzekł powoli i z trudnością:
— Nie, nie! nieprzeklinaj wojny... ona jest konieczną, ona spełnia swe zadanie...
Jan przerwał mu okrzykiem nienawiści i grozy:
— Do stu siarczystych piorunów, gdy patrzę na ciebie i wiem, żem ja jest tego przyczyną... Nie broń jej, wojna to rzecz ohydna!
Ranny zrobił ruch nieokreślony.
— O! ja, cóż ja znaczę? — są jeszcze inni. Ten upust krwi może był nieodbicie potrzebny. Wojna to życie, które nie może istnieć bez śmierci...
I przymknął oczy znużony wysiłkiem, jakiego wymagało wypowiedzenie tych kilku słów. Henryeta dała znak Janowi, by nie oponował. Ona sama oburzała się, kipiała gniewem na widok tylu cierpień ludzkich, pomimo swego spokoju kobiety słabej i dzielnej, ze swem wejrzeniem czystem, w którem odradzała się dusza heroiczna jej dziada, bohatera legendy napoleońskiej.
Minęły dwa dni, czwartek i piątek, wśród nieustannych pożarów i nieustannej rzezi. Huk armat nie ustawał; baterye w Montmartre, które wojska wersalskie opanowały, strzelały ciągle do dział ustawionych przez federalistów w Belleville i na Père-Lachaise, te ostatnie biły na oślep do Paryża; pociski padały na ulicę Richelieu i na plac Vendôme. Dnia 25 wieczorem, cały brzeg lewy był w ręku wojska. Ale na brzegu prawym barykady na placu Château-d’Eau i na placu Bastylii stawiały czoło ciągle. Były to duże, prawdziwe twierdze, bronione przez ogień straszliwy i nieustanny. O zmroku wśród rozbicia ostatnich członków komuny, Delescluze wziął laskę i spokojnie, jak gdyby się przechadzał, doszedł do barykady zamykającej bulwar Woltera, by poledz tam po bohatersku. Nazajutrz dnia 26 o świcie, Château-d’Eau i Bastylia zostały zdobyte, komuniści zajmowali jeszcze tylko la Villette, Belleville i Charonne, coraz słabsi liczebnie, zredukowani do garści walecznych, którzy umrzeć chcieli. I przez dwa dni jeszcze opierali się i walczyli jak szaleńcy.
W piątek wieczorem, Jan, wymknąwszy się z placu Karuzelu, puścił się na ulicę Orties i przechodząc przez ulicę Richelieu, był świadkiem rozstrzeliwania tłumnego, które go do głębi wzburzyło. Od dnia onegdajszego, dwa sądy polowe były czynne, jeden w Luksemburgu, drugi w teatrze Châtelet. Skazani przez pierwszy, egzekwowani byli w ogrodzie, drugich zaś wleczono aż do koszar Lobau, gdzie plutony ciągle pod bronią stojące rozstrzeliwały ich na dziedzińcu wewnętrznem, prawie przykładając lufy do piersi. Tutaj to rzeź była okropna: mężczyźni, dzieci skazani na podstawie lada wskazówki, dla tego, że ręce mieli czarne, że nogi były obute w trzewiki żołnierskie, niewinni zadenuncyowani fałszywie, ofiary zemsty prywatnej, pomimo krzyków, próśb o wyjaśnienie, nie byli słuchani; całe gromady rzucano w nieładzie pod lufy karabinów, nieraz tak liczne, że zabrakło kul i mordowano ich kolbami. Krew płynęła strumieniem, wozy wywoziły trupy od rana do wieczora. I w całem mieście zdobytem, oddanem na pastwę dzikiej zemsty zwycięzców, odbywały się egzekucye: przed barykadami, przy murach ulic pustych, na stopniach pomników. W takiem to położeniu Jan widział, jak mieszkańcy okoliczni prowadzili kobietę i dwóch mężczyzn, do posterunku strzeżącego teatru francuzkiego. Mieszczanie okazywali więcej okrucieństwa niż żołnierze, dzienniki, które właśnie poczęły wychodzić, podniecały gniew. Tłum przedewszystkiem rozwścieczony był na kobietę, jedną z tych nafciarek, które przez obawę podniecą wyobraźnią niezdrową oskarżano, że włóczą się nocami, że wciskają się do domów zamożnych i rzucają do piwnic kociołki napełnione naftą gorejącą. Mówiono, że tę schwytano skuloną przy okienku piwnicy na ulicy św. Anny. I pomimo jej protestacyj i łez rzucono ją wraz z dwoma mężczyznami do ruin barykady, jeszcze niezasypanej, i rozstrzelano w tej dziurze ziemi czarnej, jak wilków schwytanych w sidła. Przechodnie patrzeli na to; jakaś dama zatrzymała się ze swym mężem, a piekarczyk niosący tort gdzieś w sąsiedztwo, gwizdał piosnkę uliczną...
Jan pośpieszył na ulicę Orties z sercem ściśnionem, gdy nagle pewna myśl przyszła mu do głowy. Wszak to Chouteau, dawny żołnierz z jego sekcyi, w uczciwej bluzie białej robotnika, towarzyszył egzekucyi, którą pochwalał ruchem i minami? A przecież znał go jako rozbójnika, zdrajcę, złodzieja i mordercę! Przez chwilę miał ochotę wrócić tam, wskazać go i rozstrzelać na ciałach trzech ofiar. O! jakże to smutne, najwinniejsi unikają kary, ukazują swą bezkarność w dzień biały, gdy niewinni gniją w ziemi!...
Henryeta na odgłos kroków, wyszła na schody.
— Bądź pan ostrożny, on jest dziś w stanie nadzwyczajnego podniecenia... Major był i niezostawił mi żadnej nadziei...
W rzeczy samej Bouroche potrząsał głową i nic nie obiecywał. Może mimo wszystko, młodość rannego zwycięży przypadłości, których się lękał...
— A! to ty! zawołał gwałtownie Maurycy do Jana, jak go tylko spostrzegł. Czekałem na ciebie, co się tam dzieje, co się robi?
Oparty o poduszki, z twarzą zwróconą do okna, jakie kazał siostrze otworzyć, wskazując miasto czarne, które nocny odblask pożaru oświecał:
— No i co? znowu się zaczyna, Paryż się pali, pali się teraz cały!...
Po zachodzie słońca, pożar Magazynu rządowego zapalił oddaloną część miasta, w górze Sekwany. W Tuileryach, w Radzie Stanu, sufity się pozapadały, rozniecając popioły żarzące się, gdyż częściowe pożary wybuchały, ukazywały się płomienie i iskry. Wiele domów, o których myślano, że ogień w nich zgasł, znowu się rozpalało. Od trzech dni zaraz z zapadnięciem nocy, ukazywał się w mieście ogień, jak gdyby ciemności rozdmuchiwały żar, ożywiały go, rozsiewały na cztery strony świata. O! to miasto piekielne, gorejące, wraz ze zmrokiem, podpalane przez cały tydzień, przyświecające swym blaskiem potwornym nocom dni krwawych! I tej nocy właśnie, gdy warsztaty w la Villette gorzały, jasność tak silna rozlała się na olbrzymie miasto, że zdawało się jakby je podpalono na czterech rogach, a teraz jakby je ogarnęły i zatopiły płomienie. Na tle nieba krwawego, ciemne, nieskończone mieścisko, zdawało się toczyć fale swych dachów, niby roztopione żelazo.
— To koniec, powtarzał Maurycy, Paryż się pali!...
Podniecał się temi słowami, powtarzanemi ze dwieście razy, w gorączkowej potrzebie mówienia po ciężkiej senności, w jakiej leżał przez trzy dni. Ale odgłos łkań tłumionych, zwrócił jego uwagę.
— Jakto siostrzyczko, to ty, taka mężna!.. Płaczesz dla tego, że ja mam umrzeć...
Przerwała mu z krzykiem:
— Ależ ty nie umrzesz!
— O tak, tak, to lepiej będzie, trzeba żebym umarł. Świat nie wiele straci na tem, gdy ja umrę. Przed wojną miałaś ze mną tyle kłopotów, kosztowałem cię tak wiele, narażałem na tyle strat twe serce i kieszeń!... Te głupstwa, szaleństwa, jakie popełniałem, a które mogły się źle skończyć, kto wie? może więzieniem, rynsztokiem..
Znowu mu przerwała, wołając gwałtownie:
— Cicho bądź, cicho!.. odkupiłeś wszystko!
Umilkł na chwilę, rozmyślając:
— Tak, jeżeli umrę... O! mój stary Janie, oddałeś nam wszystkim wielką przysługę, przebijając mnie bagnetem...
Ale i on także ze łzami w oczach protestował:
— Nie mów tego! czy chcesz żebym sobie łeb o ścianę roztrzaskał?
Ale Maurycy mówił dalej w swem uniesieniu:
— Czy pamiętasz, coś mi powiedział nazajutrz po bitwie Sedańskiej, że niekiedy jest to nieźle dostać dobrze po skórze... I dodałeś, że gdy gangrena się gdzie wdaje, gdy mamy członek zepsuty, to lepiej niech on odpadnie, lepiej odciąć go toporem, niż zdechnąć z niego jak na cholerę... Często zastanawiałem się nad temi słowami, odkąd sam byłem, zamknięty w tym Paryżu szaleństwa i nędzy... A więc, ja to jestem członkiem zepsutym, któryś ty odciął...
Egzaltacya w nim wzrastała, nie zważał na błagania Henryety i Jana, obojga mocno przerażonych. I mówił dalej w gorączce gwałtownej, słowami pełnemi symbolów i obronności błyskotliwej. Jedyną częścią zdrową Francyi, jej rozumem, jej równowagą, jest chłop, który tępił część szaloną, rozjątrzoną, zepsutą przez cesarstwo, znarowioną przez znaczenia i użycie, która musiała krajać własne ciało, nie wiedząc dla czego to czyni. Ale kąpiel krwawa była konieczna, z krwi francuzkiej ohydne całopalenie, ofiara żywa wśród czyszczącego ognia!... Teraz męka doszła do swego szczytu, naród ukrzyżowany odpokutował za błędy i odrodzi się wkrótce...
— Mój stary Janie, ty jesteś prostaczkiem i tężyzną narodu... Idź, idź, weź pług i kielnię, zaoraj pole i odbuduj dom... Ale żeś mnie zabił, dobrześ uczynił, bo byłem wrzodem trawiącym twe kości!..
Gorączkował ciągle, chciał wstać, oprzeć się na oknie.
— Paryż się pali, i nic z niego nie zostanie... Ach ten ogień, który wszystko pożera, który wszystko niszczy, tak chciałem go, bo on dobrze czyni, spełnia swą powinność... Zejdę i dokończę dzieła ludzkości i swobody...
Jan z trudnością zmusił go do położenia się na łóżko, podczas gdy Henryeta, cała we łzach, mówiła mu o ich latach dziecięcych, błagała, by się uspokoił w imię ich wzajemnej miłości. A nad olbrzymim Paryżem, odblask zarzewia rozsiewał się; morze płomieni zdawało się, że przeniknęło do najdalszych ciemności widnokręgu, niebo było podobne do sklepienia ogromnego pieca, rozpalonego do czerwoności. I w tej jasności mętnej pożaru, wielkie kłęby dymu Ministeryum skarbu, palącego się uparcie od dnia onegdajszego bez płomieni, rozwijały się ciemną i leniwą wstęgą żałoby.
Nazajutrz, w sobotę, nagłe polepszenie zaszło w stanie Maurycego; był spokojniejszy, gorączka się zmniejszyła. Jan niesłychanie się ucieszył, gdy zastał Henryetę uśmiechniętą, marzącą znów o życiu we troje, w przyszłości szczęśliwej. Czyżby los się zlitował? Przepędzała tu noce, nie ruszała się z tego pokoju, gdzie jej słodycz czynna kopciuszka, jej starania delikatne i ciche tworzyły niby pieszczotę nieustanną. I tego wieczoru Jan zapomniał się wśród swych przyjaciół, zagłębił się w rozkoszy drżącej i pełnej zdziwienia. W ciągu dnia wojska zdobyły Belleville i Buttes-Chaumont. Sam tylko cmentarz Père-Lachaise, zmieniwszy się w obóz oszańcowany, stawiał opór. Zdawało mu się, że już wszystko się skończyło, zapewniał nawet, że już nie rozstrzeliwają nikogo. Mówił o gromadach jeńców, których wysyłano do Wersalu. Rano na wybrzeżu, spotkali ich mężczyźni w bluzach, w paltotach, w koszulach, kobiety wszelkiego wieku, jedne z twarzami furyj, inne w kwiecie młodości, dzieci zaledwie piętnastoletnie, cały potok nędzy i gwałtu, który żołnierze popychali w jasny dzień, a mieszkańcy Wersalu, jak mówiono, przyjmowali obelgami, uderzeniami lasek i parasoli...
Ale w niedzielę, Jan znowu wpadł w zdumienie. Był to ostatni dzień strasznego tygodnia. Już ze wspaniałym wschodem słońca, w tym czystym i gorącym poranku dnia świątecznego, uczuł dreszcz konania ostatecznego. Dowiedziano się właśnie o licznych rzeziach zakładników, o śmierci arcybiskupa, proboszcza u św. Magdaleny i innych rozstrzelanych we środę, w la Roquette, o dominikanach i Arcueil, zabijanych obławą jak zające, we środę; w piątek znowu o księżach, o żandarmach wymordowanych w liczbie czterdziestu siedmiu, o zakonnikach przy przy ulicy Haxo, i wściekłość odwetu rozpaliła się znowu, wojska mordowały tłumnie jeńców, których zabierały. Przez całą tę pogodną niedzielę rozstrzeliwanie nie ustawało na dziedzińcu koszar Lobau, pełnym jęków, krwi i dymu. W la Roquette, dwustu dwudziestu siedmiu biedaków wybranych losem zostało rozstrzelanych odrazu, podziurawionych przez kule! Na Père-Lachaise, bombardowanym od czterech dni, zdobytym nakoniec, przyparto i rozstrzelano stu czterdziestu ośmiu przy murze, po którego kamieniach spływały strumienie czerwone, a gdy trzech z nich ranionych wymknęło się, schwytano ich znowu i dobito. Iluż dzielnych ludzi padło, za jednego łotra, pomiędzy dwunastu tysiącami, którzy życie dali za komunę! Mówiono, że przyszedł rozkaz z Wersalu przerwania egzekucyj. Mimo to zabijano, Thiers miał się stać legendowym mordercą Paryża, w swej chwale czystej oswobodziciela ziemi ojczystej; a marszałek Mac-Mahon, zwyciężony pod Froeschwiller, którego proklamacya pokrywała mury, donosząc o zwycięztwie, był tylko... zdobywcą cmentarza Père-Lachaise! I Paryż, oblany blaskiem słońca, obchodził dzień świąteczny, tłumy olbrzymie napełniały zdobyte ulice. Spacerowicze przebiegali z miną swobodną i przypatrywali się zgliszczom dymiącym, matki trzymające dzieci za ręce, zatrzymywały się, śmiały, wsłuchiwały ciekawie w stłumiony huk karabinowy w koszarach Lobau.
W niedzielę wieczorem, przy schyłku dnia, gdy Jan wchodził na ciemne schody domu, przy ulicy Orties, straszne przeczucie go ogarnęło. Wszedł i zaraz ujrzał nieunikniony koniec, Maurycego zmarłego na małem łóżku, zduszonego przez rozlew krwi na płuca, którego Bouroche się lękał. Pożegnawczy, różowy promień słońca ślizgał się przez otwarte okno, dwie gromnice paliły się już na stole, w głowach łóżka. A Henryeta klęcząc w swych sukniach żałobnych, których dotąd nie zdjęła, płakała po cichu.
Na szelest, podniosła głowę i zadrżała, widząc wchodzącego Jana. On, nieprzytomny, rzucił się naprzód i chwycił ją za ręce, chciał połączyć niejako swoją boleść z jej bólem. Ale uczuł drobne rączyny jak drżały, całą istność się cofającą, wyrywającą się mu na zawsze. Czyż nie skończyło się teraz wszystko między niemi? Grób Maurycego rozdzielał ich, niby niezgłębiona przepaść. I on także padł na kolana, łkając cicho.
Po krótkiem milczeniu jednakże Henryeta się odezwała:
— Stałam odwrócona od niego, trzymałam filiżankę bulionu, gdy usłyszałam krzyk.. Zaledwie nadbiegłam, już nie żył, wołał mnie, pana także wśród wybuchów krwi...
Mój Boże! jej brat, jej Maurycy ukochany jeszcze w łonie matki, druga jej istność, którego wychowała, ocaliła, jej jedyna miłość, od chwili, gdy ujrzała w Bazeilles, pod murem ciało swego biednego Weissa, przeszyte kulami! Wojna więc zabrała jej wszystko, zostanie sama na świecie, wdową i bez rodziny, bez nikogo, coby ją kochał!
— Ach na rany Bozkie! zawołał Jan wśród łkań, to moja wina! Mój drogi chłopiec, za którego oddałbym ostatnią kroplę krwi, a którego zamordowałem jak bydlę... Co się z nami stanie? Czy przebaczysz mi kiedy?
I w tejże chwili oczy ich spotkały się i stali przed sobą wzburzeni, czytając w nich wszystko wyraźnie. Przeszłość przed nimi podnosiła się, ukryty pokoik w Remilly, gdzie przepędzili tyle dni tak smutnych i tak słodkich... On znów widział swe marzenie, zrazu nieokreślone, teraz zupełnie jasne: życie gdzieś tam daleko, małżeństwo, domek mały, uprawne pole, któreby wystarczyło na wyżywienie rodziny dzielnych i skromnych ludzi. Teraz było to pragnienie gorące, pewność niezachwiana, że z taką, jak ona kobietą, tak czułą, czynną i dzielną, życie stałoby się prawdziwym rajem. I ona, której dawniej nawet marzenia te nie przychodziły do głowy, do serca czystego i nieświadomego, widziała teraz jasno, zrozumiała wszystko odrazu. To dalekie małżeństwo, ona go dawniej pragnęła bezwiednie. Ziarno kiełkujące wzrosło cicho, kochała go miłością tego chłopca, przy którym z początku znajdowała tylko pociechę. I oczy ich mówiły to sobie, i kochali się otwarcie teraz jedynie dla tego, by się pożegnać na zawsze... Trzeba było tej ofiary okropnej, tego ostatniego rozdarcia, ażeby szczęście ich, możliwe jeszcze wczoraj, dziś zniknęło, rozpływało się w potokach krwi, która zabiła jej brata...
Jan podniósł się z trudnością:
— Bądź zdrowa!...
Henryeta stała nieruchoma na podłodze:
— Bądź zdrów!...
Ale Jan zbliżył się do zwłok Maurycego. Patrzał na niego, na jego szerokie czoło, które teraz wydało się mu jeszcze szerszem, na jego drobną i długą twarz, oczy szklane, niegdyś nieco szalone, w których szaleństwo teraz zagasło. Chciał go uściskać, swego drogiego chłopca, jak go zwykle nazywał, i... nie śmiał. Zdawało mu się, że jest zlany jego krwią, cofnął się przed okropnością przeznaczenia. A! co za śmierć wśród ruin świata całego! W ostatnich dniach przy ostatnich szczątkach konającej komuny, trzeba było jeszcze tej ofiary! Biedna istota odeszła spragniona sprawiedliwości, w ostatnich konwulsyach wielkiego marzenia czarnego, tego olbrzymiego i potwornego płodu starej społeczności zwalonej, Paryża spalonego, pól wywróconych i oczyszczonych, by mogły zrodzić sielankę nowego wieku złotego...
Jan, pełen trwogi, zwrócił się ku Paryżowi. W końcu tego pogodnego i pięknego dnia niedzielnego, słońce ukośnie, na skraju horyzontu, oświecało miasto ogromnie gorącym blaskiem czerwonym. Rzekłbyś: słońce krwawe, na morzu bezgranicznem. Szyby tysiąca okien błyszczały jakby zarumienione przez niewidzialny wstyd, dachy paliły się jak węgle rozżarzone; szczyty murów były żółte, wysokie pomniki koloru miedzi paliły się jak wiązki chrustu w pomroku wieczornem. Czyż to nie był ostatni fajerwerk, olbrzymi bukiet purpurowy, Paryż cały palący się jak wielka pochodnia, jak stary las suchy, unoszący się odrazu do nieba, w locie płomieni i iskier? Pożar trwał ciągle, wielkie chmury dymu rudawego pływały nieustannie, słychać było wrzawę ogromną, może ostatnie rzężenie rozstrzeliwanych w koszarach Lobau, a może radość kobiet i śmiech dzieci, ucztujących za miastem, po wesołej przechadzce, siedzących przed drzwiami winiarni. Domy i pomniki zwalone, ulice zrujnowane, tyle ruin i tyle cierpień, a przecież życie wrzało jeszcze wśród płomienistego zachodu tej gwiazdy królewskiej, w blasku której Paryż pożerał się sam w swych zgliszczach...
Jan uczuł dziwne widzenie. Zdawało mu się, że w tem powolnem konaniu dnia, ponad tem miastem w płomieniach, wznosi się już zorza. A przecież był to koniec wszystkiego, zażarcie się losu, nagromadzenie klęsk takie, jakich jeszcze nigdy naród nie doznał; ciągłe porażki, utrata prowincyj, miliardy kontrybucyi, najstraszliwsza wojna domowa zatopiona we krwi, ruiny i trupy w całych dzielnicach, jednem słowem ni pieniędzy, ni honoru — wszystko należy odbudować!... On sam zostawiał tu swe serce rozdarte, Maurycego, Henryetę, swe przyszłe szczęśliwe życie uniesione przez burzę. A jednakże po za zgliszczem kipiącem jeszcze, pozostawała żywa nadzieja w głębi wielkiego i cichego nieba, niepokalanie czystego. Było to odmłodzenie się wiekuistej natury, wiekuistej ludzkości, wiosna przyrzeczona tym, którzy spodziewają się i pracują, drzewo wypuszczające nowy pęd silny, gdy odcięto gałęź uschłą, której sok zatruty żółcił liście.
Wśród łkań Jan powtarzał:
— Bądź zdrowa!...
Henryeta nie podniosła głowy, ale z twarzą ukrytą w dłoniach szepnęła:
— Bądź zdrów!...
Pola wyczerpane leżały ugorem, dom spalony nie istniał; i Jan, najpokorniejszy i najbardziej zbolały, odszedł, idąc w przyszłość, do wielkiej i ciężkiej pracy odrodzenia całej Francyi...

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.