Strona:PL Zola - Pogrom.djvu/552

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak jak Maurycy przewidział, tysiące koni uwięzionych wraz z armią, których nikt nie żywił, stanowiły niebezpieczeństwo, rosnące z każdym dniem. Najprzód pożarły one korę drzew, potem wzięły się do płotów, ogrodzeń, wszelkich desek, jakie napotkały, a teraz pożerały się między sobą. Widziano ich jak się rzucały jeden na drugiego, dla wyrwania włosia z ogona, które pożerały gwałtownie wśród potoków piany. Ale nadewszystko w nocy stawały się straszne, jakby ciemność dręczyła je jakiemi widmami. Łączyły się ze sobą, rzucały się na rzadkie namioty, zwabione widokiem słomy. Napróżno żołnierze dla ochronienia się od nich rozpalali wielkie ogniska; te podniecały je jeszcze bardziej. Ich rżenie było tak żałośliwe, że przypominało wycie dzikiego zwierza. Odpędzano je a one wracały w większej liczbie i bardziej rozżarte. I co chwila, wśród ciemności, słychać było krzyk przeciągły konania jakiego żołnierza, którego stratował wściekły galop.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy Jan i Maurycy, powracając do obozu, zdziwili się, spotkawszy czterech żołnierzy sekcyi, skupionych w rowie i wyglądających tak, jakby coś złego knuli. Loubet zawołał ich zaraz, a Chouteau rzekł do nich.
— Zebraliśmy się tu ze względu na kolacyą dzisiejszą.... Zdechniemy, bo od trzydziestu sześciu godzin nic w gębie nie mieliśmy... A ponie-